piątek, 18 grudnia 2015

Kurs gotowania IV

KURS GOTOWANIA

ROZDZIAŁ IV
"Kapary"

Czuł jak pod powiekami zbierają mu się piekące łzy. Zamrugał szybko kilka razy, chcąc się ich pozbyć, lecz to na niewiele się zdało. Złośliwce jeszcze mocniej cisnęły mu się do oczu sprawiając, że oglądał świat, jak przez mgłę. Ale nie podda się! Nie będzie płakał! Nie i już!
W dodatku, jakby tego było mało, dostał kataru. Zapchany nos dawał o sobie znać, ilekroć próbował wziąć głębszy oddech. Nie zamierzał jednak przerywać pracy, żeby udać się na poszukiwania chusteczek.
Pomimo silnego postanowienia, w końcu i tak został zmuszony ruszyć dupę. Pokonała go grawitacja. I smarki, które same znalazły drogę na świat zewnętrzny. Chusteczka okazała się niezbędna, samym rękawem koszulki niewiele udało mu się zdziałać. W poczucie kompletnej porażki wstał i ruszył na poszukiwanie czegoś, w co mógłby się wysmarkać. A to wcale nie było takiego proste zważywszy na panujący w mieszkaniu bałagan. W końcu udało mu się odnaleźć paczkę jednorazowych chusteczek, chyba jeszcze z zeszłego roku, kiedy to na komendzie panował sezon przeziębień. On, co prawda, pozostał zdrowy, ale wtedy nie sposób było ruszyć się nawet do kibla, żeby nie trafić na jakiegoś, ledwo żywego policjanta, z gilem po pas, który, po zużyciu własnych zapasów, smarkatek udał się na żebry. Litościwie więc, i oczywiście dla własnego spokoju, zaopatrzył się w niezły zapasik, rozdając go każdemu, kto popadnie.
Zastanawiając się czy w tym roku sytuacja się powtórzy, smarknął potężnie. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że oczy już go nie pieką. Najwidoczniej oddalenie się od żołnierskich, wręcz, zapasów cebuli okazało się dobrym posunięciem.
Odzyskawszy zdolność normalnego spojrzenia zlustrował zrobiony przez siebie bałagan. Po całej kuchni walały się łupiny od cebuli, w powietrzu, pomimo szeroko otwartych okien, unosił się drażniący zapach, zlew okupowały wszelkiego rodzaju garnki i jedna na wpół spalona patelnia. Dodatkowo, jakby dla uświecenie obrazu totalnej katastrofy, kawałki pokrojonej cebuli były wszędzie! Dosłownie! Nawet w szufladzie ze sztućcami gdzie wrzucił tę pioruńską obieraczkę. Dlaczego nikt mu nie powiedział, że to gówno nie nadaje się do cebuli?! Sam do tego doszedł, gdy ostrze po raz trzeci uderzyło go w to samo miejsce. Rana zapiekła go na samo wspomnienie i spróbował się podrapać, ale przeszkodził mu w tym plaster. Jeden z wielu zdobiących teraz jego palce. Bo okazało się, że o ile obieranie, jak już się dobierze odpowiednie narzędzie – w tym wypadku nóż – nie jest takie trudne. Problemy zaczynały się pojawiać, kiedy spróbował pokroić cebulę w drobniutką kosteczkę. Tak jak to robił Sanji… Na samo wspomnienie kucharza zrobiło mu się gorąco. Tak automatycznie. Zły na siebie, był o krok od rzucenia tego w diabły. Potem dopiero sobie uświadomił jak wiele zarówno czasu, pieniędzy jak i własnej krwi – i to dosłownie – kosztowało go to wszystko. Postanowił wytrwać. I jakby na potwierdzenie zaopatrzył się w dwa kilo marchewek, na których postanowił trenować obsługę obieraczki. Męczyły go tylko dwie kwestie: co można zrobić z obranej marchewki? I czy połączenie posiadanych przez niego dwóch warzyw, można już nazwać pełnowartościowym posiłkiem? Czy jednak przydałoby się jeszcze coś, żeby dopełnić dzieła?

Chodził po sklepie starannie wybierając wszystkie produkty. I pierwszy raz, od dość długiego czasu, nie zwracając zbytniej uwagi na cenę. W końcu, to naprawdę miało być COŚ! Nie będzie oszczędzał na kolacji zaręczynowa przyjaciela! Zwłaszcza takiego, któremu zawdzięcza swój mały sukces z kursem gotowania. Zaczynał już dostawać maile z pytaniami o możliwość zapisów na kolejny. Zainteresowanie było naprawdę spore, Usopp i jego agencja odwalili kawał dobrej roboty. Właściwie to powinien się cieszyć – miał zapewnioną pracę i stały dopływ gotówki na kilka miesięcy do przodu. Mimo wizji świetlanej przyszłości, sen z oczu spędzał mu pewien oporny na wiedzę Glon. Cały czas bał się, że to właśnie on przyczyni się, do jego klęski. W końcu, co to za nauczyciel, który nie potrafi nauczać? A po pierwszych zajęciach mógł śmiało powiedzieć, że Zoro nie chłonął wiedzy jak gąbka. Ona wręcz się od niego odbijała. Musiał szybko coś wymyślić w tej kwestii. Problem polegał na tym, że nic konstruktywnego nie przychodziło mu do głowy.
Zatopiony we własnych, dość sprzecznych, myślach, grzebał w stercie papryki, za punkt honoru stawiając sobie wybranie najładniejszej. Kiedy, nareszcie znalazł, to, czego szukał warzywo zostało mu bezczelnie zabrane z pola widzenia. Wściekły odwrócił się w stronę złodzieja, gotów walczyć do ostatniej kropli krwi. Lecz kiedy zobaczył, z kim musiałby stoczyć bitwę jego szczęka znalazła się na podłodze. A on sam zapomniał języka w gębie. Bowiem, tuż przed nim, stało jego zielone nemezis w postaci Roronoy Zoro. Mężczyzna, nie zauważył go, bo wpatrzony był w listę zakupów, która długością przypominała epopeje narodową. Im dłużej ją czytał tym wyraz pełnego niezrozumienia, na jego twarzy, robił się coraz większy.
Sanji już wtedy myślał, żeby uciec, ale jak na złość jedyna droga ucieczki, która gwarantowała oddalenie się od Glona, zatarasowana była przez staruszkę, z uwagą wybierającą pomidory. Szacunek dla kobiet, wpojony mu przez ojca, nie pozwolił na staranowanie jej. A gdyby się odezwał Zoro od razu zwróciłby na niego uwagę, przez co ucieczka z klasą byłaby niemożliwa. Pozostało mu stać i czekać na dogodną okazję. Która się nie pojawiła, bowiem w międzyczasie Zoro podniósł głowę, po czym rozejrzał się dookoła. Wyglądał przy tym na tak zagubionego, że Sanjiemu zrobiło się go żal. Roronoa zupełnie nie pasował do miejsca, w którym się znalazł. Świadczyły o tym także jego zakupy. Widać było, że szczegółowo trzymał się listy, jeśli chodzi o same składniki, ale ich, jakość wybierana była na chybił trafił. Piękna papryka, którą mu ukradł, sąsiadowała na przykład, z nadwiędniętą sałatą, nadającą się jedynie na karmę dla królików.
Kucharz zaczął się zastanawiać jak można być taką sierotą kulinarną. I co ważniejsze, kto był na tyle zdesperowany, że powierzył zrobienie zakupów Glonowi?!
Kierowany jakimś nagłym impulsem, podszedł do mężczyzny, któremu chyba zaczynał włączać się atak paniki.

Kapary! Co to są kurwa kapary?!Niech piekło pochłonie Mihawka, jego żonę i ich przyjaciół wybierających się do nich z wizytą! Dracule, który jak każdy facet nienawidził robić zakupów, tym razem postanowił się wykpić z obowiązków nałożonych przez żonę. Nawet powieka mu nie drgnęła, kiedy wręczał Zoro listę sprawunków, wraz z pokaźnym plikiem banknotów. Kiedy ten próbował oponować Jastrzębiooki wyciągnął asa z rękawa.
-Dokarmiamy cię, a jedzenie nie bierze się z nikąd. Czasem trzeba uzupełnić zapasy w lodów, żebyś mógł dostać obiad.
Na to Zoro nie miał kontrargumentu. Dlatego właśnie wylądował w sklepie, który zwykle omijał szerokim łukiem, ze względu na ceny, i starał się sprostać wymogom Perony. Udzielonymi przez telefon.  Co wcale nie było takie proste. To nie był przydomowy warzywniak, w którym sprzedawczyni go znała i było pięć rodzajów warzyw na krzyż. Ogrom produktów go przytłoczył, a lista tylko potęgowała to uczucie. Znajdowały się na niej bowiem rzeczy, o których istnieniu nawet nie wiedział.  Jak na przykład kapary!
-Czym do kurwy nędzy są kapary?! – zapytał na głos, nim ugryzł się w język.
-Takie małe zielone owoce. Często używane w kuchni, jako dodatek do dań mięsnych. – Usłyszał tuż obok. Zaintrygowany odwrócił głowę. I omal nie połknął języka.
-Eeee… - Naprawdę mógłby być bardziej elokwentny w rozmowie z facetem, który wciąż chodził mi po głowie.
-Kapary. – Sanji nie mógł się nie uśmiechnąć widząc minę mężczyzny. Połączenie totalnego zaskoczenia, przerażenia i dezorientacji, sprawiły, że od razu poprawił mu się humor. I postanowił mu pomóc. Bo ten idiota gotów jeszcze kogoś potruć, jeśli dalej będzie tak załatwiał sprawunki. – Są zielone. Powinniście się chyba dogadać. – Wskazał na włosy Roronoy.
-Bardzo zabawne! – Czuł jak zaczynają piec go policzki. – Cześć. Co tu robisz?
-Cześć. Zakupy. – Uśmiech na jego twarzy jeszcze się poszerzył. – Tak jak i ty.
-No tak… - Bo co innego można robić w sklepie?! Kurwa! Na taki tekst nie wyrwał by prostytutki pod latarnią, więc jakim cudem chce zaimponować temu gościowi?! Chyba całkiem zaczyna tracić przy nim głowę.  – Ale tobie to chyba idzie lepiej… - Wskazał na koszyk Sanjiego, w którym dumnie prezentowały się różne produkty. Niektórych nie potrafił nawet nazwać.
-Kwestia wprawy. – Wzruszył ramionami.
-Aha. – Nic mądrzejszego nie przyszło mu do głowy, przez co zrobił z siebie tylko jeszcze większego kretyna. Chyba właśnie był na najlepszej drodze, by pogrzebać wszelkie nadzieje, związane ze zrobieniem dobrego wrażenia na Sanjim.

Wyglądał tak nieporadnie, że nawet odechciało mu się z niego śmiać. Jasne było, że do tej pory poruszał się jak dziecko we mgle i tylko psim swędem zdobył dotychczasowe produkty. Bez pomocy utknie w tym sklepie aż do zamknięcia.
-Mają być świeże czy marynowane? – Widząc wielki znak zapytania na twarzy Zoro, postanowił uściślić. – Te kapary. – Kiedy i to wyjaśnienie nie spotkało się ze zrozumienie, bezceremonialnie wyjął listę z dłoni mężczyzny, ignorując głosik w jego głowie mówiący, że zachowuje się jak zwykły cham. – Marynowane – przeczytał. – W takim razie tu ich nie znajdziesz. Musisz pójść w szóstą aleję i skręcić przy regale z ogórkami… Rozumiesz, co do ciebie mówię? – urwał, bo miał wrażenie, że gada do ściany.
-Piąte przez dziesiąte – przyznał ze wstydem. – Znaczy one będą w słoiku?
Gdyby nie koszyk ręce by mu opadły. Gdzie ten koleś się uchował?! W jaskini?!
-Tak! W słoiku. I przy okazji możesz wziąć oliwki. – Wskazał odpowiednią pozycję z listy. – Zresztą, po co ci rzeczy, o których nic nie wiesz? – Zainteresował się nagle.

Gdyby powiedzieć, że czuł się głupio, byłoby to niedopowiedzeniem roku. Pragnął żeby ziemia się rozstąpiła i pochłonęło go samo piekło. Takie rozwiązanie byłoby sto razy lepsze niż strzelanie popisów ignorancji wobec faceta, który mu się podobał. Dlatego, chociaż bardzo nie chciał, zaczął się zastanawiać jak szybko zakończyć tę rozmowę.
I wtedy Sanji zadał to pytanie.
-To nie dla mnie – wyznał szczerze, przestępując z nogi na nogę. – Znajomy wrobił mnie w zakupy dla swojej żony.

Wszystko stało się jasne.
-To chyba jakiś samobójca – stwierdził czytając pozostałe pozycje na liście. W porównaniu do reszty kapary mogły uchodzić nawet za normalne zakupy. Pomimo całego swojego kucharskiego kunsztu nie potrafił określić, co też, z tego wszystkiego, chce ugotować tajemnicza żona. I nie mógł powiedzieć, że chciałby się o tym przekonać na własnej skórze.
-Dzięki za wiarę – prychnął zaciskając dłonie w pięści. Zauroczenie zauroczeniem, ale ten facet zaczynał go wkurzać. Fakt, że potrafił zrobić zakupy i ugotować, coś co nie wygląda jak obca forma życia, nie dawało mu prawa, żeby się z niego nabijać.  – Jakoś do tej pory nie narzekali zbytnio.
-Wiesz jak to mówią: do trzech razy sztuka. Ciągle dają ci szansę. Swoją drogą, często dajesz z siebie robić chłopca na posyłki? – Denerwowanie Zoro sprawiało mu nielichą satysfakcję. Roronoa naprawdę fajnie się denerwował. W jednej chwili jego policzku pokrywały się szkarłatem, co w połączeniu z zielonymi włosami, dawało ciekawy efekt wizualny.
-Nie twój interes! – Zaraz mu walnie! – Dzięki za pomoc. – Wyrwał listę z ręki blondyna i ruszył we, wcześniej przez niego wskazanym, kierunku. Przynajmniej taką miał nadzieję.
-Jak chcesz znaleźć kapary, to powinieneś pójść w lewo! – Usłyszał pełen rozbawienia głos Sanjiego i już wiedział, że jego nadzieje okazały się płonne.
-Przecież wiem!
Sam nie wiedząc, co nim kierowało stanął tuż przed wózkiem Zoro.
-Słuchaj. Jak chcesz mogę ci pomóc z tymi zakupami. Uwiniesz się z tym zdecydowanie szybciej. – Starał się, żeby nie zabrzmiało to złośliwie. Ale pewnie i tak zabrzmiało, bo zielonowłosy zmierzył go spojrzeniem, od którego krew zamarzała w żyłach. Uznał, że nie chciałby go spotkać wieczorem w ciemnej uliczce. Ten człowiek miał coś z bestii. To, w jakiś sposób tłumaczyłoby jego problemy z gotowaniem. Zwierzęta zwykle nie zaprzątają sobie tym głowy… I znów musiał panować nad sobą, bo wyobraźnia podsunęła mu wizję Zoro, jako zielonego kotka, proszącego o kawałek soczystego mięsa. Chyba coś zaczynało padać mu na mózg.
Chyba nie do końca udało mu się ukryć myśli, bo Roronoa dalej piorunował go wzrokiem.

-A przy okazji będziesz się ze mnie naigrywał, co? – Z trudem przyszło mu udawanie, że propozycja blondyna działa mu na nerwy. Najchętniej od razu by się zgodził, ale zdawał sobie sprawę, że zbyt entuzjastyczna reakcja mogłaby nie tylko zastanowić Sanjiego, ale też wystraszyć. I całkiem zniweczyć szanse na ich bliższą znajomość.
-Tylko troszeczkę…
Złożył ręce na piersi.
-Dobra, dobra! – Drażnienie lwa raczej nie było dobrym pomysłem. – Podejdę do tego profesjonalnie, jak dobry nauczyciel, co ty na to? Zero śmiechu? – Dlaczego tak bardzo mu zależy żeby się zgodził? Czemu go namawia? Jedno „nie” i obaj idą w swoją stronę. Glon jakoś sobie poradzi, jest już dużym chłopcem. – No weź! – Wbrew własnym przemyśleniom, nie potrafił odpuścić.
-Korki? – Było mu coraz trudniej utrzymać kamienną minę. Uśmiech wpełzał mu na usta powoli, acz skutecznie. – Chcesz mi udzielać korepetycji? – W końcu się roześmiał.
-No mniej więcej. – Też się uśmiechnął. – Przecież zakupy to istotna część gotowania… - Spróbował przyjąć belferski ton i chyba nawet mu wyszło.
-A, co z zapłatą? – Kilka godzin z Sanjim, sam na sam, jeśli rzecz jasna nie liczyć tłumów dookoła. Nawet nie marzył o takiej szansie. Serce biło mu jak oszalałe, po kręgosłupie przechodziły ciarki, a dłonie pociły się jak rude myszy. Takie pod miotłą. I tylko ten cichy głos, w jego głowie, odpowiedzialny za racjonalne odbieranie rzeczywistości, przypominał mu, że ma do czynienia z hetero. Czym psuł mu humor.
-Za pierwsze zajęcia policzę sobie dość tanio. – Wyjął z koszyka Zoro paprykę, na którą wcześniej polował. – To mi wystarczy.
Szczerze to liczył na jakąś kawę, herbatę, wódkę… Czy nawet na kolorowego drinka. Mimo to postanowił nie dać po sobie poznać rozczarowania. Zamiast tego spojrzał się na blondyna pytająco.
-Obiecałem przygotować dla przyjaciela kolację zaręczynową i jednym z dań mają być nadziewane papryki… - zaczął się rozwodzić na temat planowanego dania, ignorując tą część jego umysłu, która  uparcie przypominała mu, że rozmawia z kolesiem, którego zna zaledwie jeden dzień. I w związku z tym nie powinien opowiadać mu połowy swojego życiorysu. A przynajmniej intymnych szczegółów z życia przyjaciół. Jednak w Zoro było coś takiego… Ten człowiek to jedna chodząca sprzeczność. Wkurzał go samym jestestwem, ale z drugiej strony lubił jego towarzystwo, co sobie właśnie uświadomił. Oczywiście, jeżeli nie byli na kursie i do głosu nie dochodziła głupota Glona.

Tak po prawdzie, to zgubił się już na początku wypowiedzi Sanjiego. Gotowanie na poziomie, opisywanym przez blondyna, dla niego stanowiło czystą abstrakcję. Mimo to mu nie przerywał wsłuchany w niemal hipnotyzujący głos kucharza. Mężczyzna z taką pasją opowiadał o kolejnych potrawach, że aż chciało się go słuchać. Łatwo można było stwierdzić, że gotowanie stanowi dla Blacka, coś więcej niż tylko hobby. Upatrywał w tym sensu życia. I to nie tylko w samym etapie tworzenia potraw, ale we wszystkim, co tylko było z tym związane. Łącznie z dzieleniem się ze światem tajemną wiedzą. Naprawdę sprawiało mu to przyjemność.
 Kiedy mówił błękitne oczy błyszczały podnieceniem, na policzki wstąpił rumieniec, w dodatku z każdą chwilą coraz bardziej podnosił głos, tak że w końcu prawie krzyczał.
Dopiero wtedy Zoro postanowił mu przerwać. Zaczynali wzbudzać niezdrowe zainteresowanie tłumu, a to ani trochę mu się nie podobało.
-Rozumiem. Możesz ją sobie wziąć. – Z pewną dozą rozczarowania przyjął fakt, że Black zamilkł. Zdziwiony stwierdził też, że chętnie jeszcze posłuchałby takiego monologu, nawet, jeśli nie wyniósł z niego nic, poza imieniem przyjaciela swojego nauczyciela. – Tylko w zamian wybierze mi taką, za którą Perona mi nie urwie głowy.
-Zrozumiano! – Zasalutował, po czym włożył swój koszyk do wózka Roronoy i wrócił go grzebania w paprykach.  Czuł się…
Dziwnie.
Niby było mu głupio, że tak wyskoczył z informacją o tej kolacji dla Usoppa a później zaczął rozwodzić się na temat menu. Przecież Zoro, to wcale nie powinno obchodzić. Znali się jeden dzień! ! W dodatku ich relacje trudno było nazwać poprawnymi. Zawstydził się tego, w jaki sposób potraktował zielonowłosego na kursie. W końcu starał się. Jego uwadze nie umknęły plastry na palcach mężczyzny. I chociaż znał powiedzenie, że dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło, to on sam uważał, że za inicjatywę należy się pochwała.
Poza tym pierwszy raz spotkał kogoś, kto słuchał z autentycznym zainteresowaniem jego opowieści na temat gotowania. Pochlebiało mu to. I to na tyle, że znalazł dla Zoro jeszcze ładniejsza paprykę. Chociaż Glon i tak pewnie nie zauważy różnicy.

Patrzenie na oddalającego się Sanjiego było jeszcze lepsze od słuchania go. Na widok zgrabnego tyłka w opiętych jeansach miał ochotę oblizać wargi. Powstrzymał się jednak, wiedząc, że nie zostałoby to dobrze odebrane. W ogóle to musiał się mocno trzymać emocje na wodzy. Wizja wspólnych zakupów obudziła w nim małego chłopca, który wie, że za chwile dostanie długo wyczekiwaną zabawkę. Nawet, jeśli Sanji będzie się z niego nabijał to i tak warto. Dawno nikt nie zrobił na nim takiego wrażenia jak blondyn. I już nie chodziło tylko o fizyczną fascynację. Ten monolog sprzed chwili bardzo zmienił jego sposób patrzenia na Black’a. Teraz zobaczył w nim człowieka z pasją, oddającego się temu, co kochał, całym sobą. Miał wrażenie, że to było trochę jak z nim i kendo. Dlatego właśnie chciał poznać go lepiej. Najlepiej z dala od kobiet wpatrzonych w niego jak w ósmy cud świata, kuchenek, patelni, noży i co najważniejsze – z dala od obieraczek. Sklep chyba spełniał te kryteria. Zresztą nie miał wyboru.
Sanji wrócił i włożył wybrana przez siebie paprykę, co jego zakupów. Albo mu się zdawało, albo ta była jeszcze bardziej czerwona niż poprzednia. Postanowił jednak przemilczeć ten fakt, by znów nie wyjść na durnia.
-To, co? Idziemy?
-Jasne. – Skinął głową podając blondynowi listę. – Możesz? To będzie bardziej przydatne u ciebie.
-Też tak myślę. To najpierw po kapary. – Wziął od mężczyzny papier i jeszcze raz przeleciał wzrokiem tekst, tym razem zwracając większą uwagę na wypisane produkty. Teraz uderzyła go jeszcze jedna rzecz. Nie tylko sam dobór składników był dziwny, ale samo ułożenie listy też pozostawiało sporo do życzenia. On sam miał niemały problem z jej ogarnięciem, a co dopiero Zoro.
-Słuchaj – zwrócił się w do zielonowłosego, jednocześnie kierując go w odpowiednią stronę. Nie przeszli nawet połowy drogi, a Zoro już trzeci raz chciał wejść nie w tę alejkę, co trzeba. Chyba zdolności kulinarnie nie były jedynymi, które u niego szwankowały.
-No? – Pieprzony brak orientacji dawał mu się coraz bardziej we znaki. W dodatku każda próba skupienia myśli na właściwiej drodze, kończyła się fiaskiem. Obecność Sanjiego i wizje tworzone przez jego własny umysł, skutecznie go rozpraszały.
-Ta Perona… Musi cię bardzo nie lubić, co?
Wzruszył ramionami. Z żoną Mihawka łączyła go dość… specyficzna relacja. Coś pomiędzy jawną nienawiścią a balansowaniem na granicy tolerancji. Chociaż miewali też lepsze momenty. Do których nie przyznałby się nawet na torturach.
Postanowił nie wnikać. Zwłaszcza, że w końcu dotarli do odpowiedniej alejki. Bez zastanowienia chwycił kapary firmy, do której miał największe zaufanie i wrzucił je do koszyka. Oczywiście najpierw zaprezentował zdobycz Zoro. Roronoa nie wyglądał na zbyt przejętego.
-Idziemy dalej?

Lawirowali między półkami, Zoro pchając wózek, a Sanji, co rusz dorzucając do niego jakieś składniki i odznaczając pozycje na liście zielonowłosego.
Niektóre ze zdobyczy kojarzył, przynajmniej z wyglądu, bo z zastosowaniem na przykład takiego mleka skondensowanego mógłby mieć już problem. Zapytał nawet o to blondyna. Ten, chyba już pogodzony z jego ignorancją w sprawach kuchennych, bez zbędnych złośliwości, zaczął wyjaśniać.
-To składnik wielu deserów. – Wrzucił do swojego koszyka opakowanie rodzynek. I po namyśle płatki migdałowe do zakupów Zoro. – Można z niego zrobić na przykład karmel.
-Karmel? – Skrzywił się.
-No tak. – Tym razem w głosie kucharza dało się słyszeć niedowierzanie. – Taki…
-Wiem, co to karmel. – Przerwał mu. Przecież nie był aż takim idiotą. – Po prostu za tym nie przepadam. Jest za słodki.
-Nie lubisz słodkich rzeczy?
Uśmiechnął się. Niby niewinnie, ale spaczony umysł Roronoy zaczął doszukiwać się w nim podtekstów. Cholera! Sanji na bank nie pytał w tym kontekście. Skup się do jasnej Anielki! Ten koleś lubi kobiety! KOBIETY!
-Niektóre są ok. – Wybrnął w końcu.
Sanji zafascynowany rodzajami mąki, nie drążył tematu. Kiedy wybrał już odpowiednie ruszyli dalej.
Mijali kolejne alejki, niemal nie odzywając się do siebie, czasem tylko wymieniając krótkie uwagi. Ale żadnemu to nie przeszkadzało. Zoro był szczęśliwy mogąc po prostu przebywać w towarzystwie kucharza, chociaż wiedział, że jego radość z tego powodu jest głupia i na pewno nic dobrego z niej nie wyniknie. Zaś Sanji, skupił się na tym, po co tu właściwie przyszedł.
Obserwując blondyna, uderzyła go jedna rzecz. Kucharz robiąc swoje zakupy, w ogóle nie korzystał z listy. Jakby pamiętał wszystko, co miał kupić. A było tego naprawdę sporo. Dla niego taka operacja wydawała się po prostu niemożliwa do wykonania. Owszem, kiedy szedł po podstawowe produkty – takie jak piwo czy papier toaletowy, też tego nie spisywał, ale w grę wchodziło więcej rzeczy, uporządkowanie ich okazywało się niezbędne.
Zafrapowany nie mógł się powstrzymać, żeby nie zapytać go o to.

-Nie potrzebuję. – Dalej czytał skład na pudełku. – Wiem, co chcę ugotować i co mi do tego będzie potrzebne.  – Kątem oka zauważył, że jego towarzysz znów spalił buraka. Zrobiło mu się go szkoda. Choćby nie wiadomo jak się starał i tak powiedział, lub zrobił coś, przez co trudno było się z niego nie śmiać. Jak na przykład wjechanie wózkiem w sam środek alejki z karmami dla zwierząt. To zdarzenie tylko utwierdziło Sanjiego, w stwierdzeniu, że orientacja w terenie Roronoy jest niemal zerowa. Zastanawiało go tylko, czy dotyczy ona jedynie sklepów czy może całego świata. Naprawdę chciałby się o tym przekonać. – Ale gdybym przyszedł też po inne rzeczy, wziąłbym ją ze sobą – dodał chcąc, choć trochę pocieszyć towarzysza. W końcu nie kopie się leżącego.
Zoro nie wydawał się być przekonany. Dlatego zmienił temat.
-Dużo jeszcze zostało?
-Tylko alkohol. – Ruszył w odpowiednia stronę.
-No i to ja rozumiem. – O dziwo podążył za Sanjim, bez większych problemów.
Blondyn zatrzymał się przed półką z winami. Na liście Zoro nie było dokładnych instrukcji w tym temacie, więc nie za bardzo mógł pomóc. Już chciał przyznać się do swojej bezużyteczności, ale głos uwiązł mu w gardle na widok zielonowłosego zaczytanego w etykiecie jednego z lepszej jakości win. Nie spełniło ono jednak jego oczekiwań, bo odłożył je i sięgnął po kolejne. Jeszcze droższe i jeszcze lepsze. Wybierał kilka minut, aż wreszcie zdecydował się na naprawdę dobry rocznik. Za sporą sumę.
Sanji musiał przyznać, że grzdyl zazdrości trochę mu skoczył. Kim jest ten facet, że ma znajomych, których stać na takie trunki?! On sam, miał o wiele mniejszy budżet na wszystkie zakupy. Dlatego, chociaż bardzo chciał, nie mógł sięgnąć po nic innego jak wino średniej jakości. Dobre, smaczne, o ciekawym bukiecie, lecz wciąż będące namiastką tego, które znajdowało się pomiędzy zakupami Zoro.

Nie uszło jego uwadze, iż zaimponował Sanjiemu. Nie wiedział tylko, czy swoją wiedzą na temat alkoholu czy może pieniędzmi Mihawka. Szczerze miał nadzieję, że chodzi właśnie o niego. Naprawdę zależało mu, żeby kucharz dostrzegł w nim, chociaż jeden plus. Ale kiedy zobaczył, z jaką zawiścią blondyn patrzy na cenę przy półce, zrozumiał, czemu zawdzięcza ten jeden przebłysk pozytywnych uczuć. Zawiedziony i jakby trochę rozczarowany, sięgnął po stojące nieopodal piwo. Jemu nie poświęcił zbytniej uwagi. Miało być po prostu mocne. A takie rozpoznawał już po kolorze etykiety.

Był na siebie zły, za zawiść jaka go opanowała. Zwykle nie zazdrościł ludziom niczego, nauczony cieszyć się tym, co ma. Bo zawsze mogło być gorzej. Zdecydowanie gorzej. Ale teraz… Tak bardzo zależało mu na tym, by kolacja zaręczynowa Usoppa wypadła idealnie. Wszystko miało być perfekcyjne, a tymczasem zmuszony był kupować, na tak znamienitą okazję, wino gorszego gatunku, niż inni do obiadu. Nawet, jeśli przyjaciel nie będzie miał mu tego za złe, to i tak uważał, że to nie fair.
-Chodźmy. – Pociągnął za wózek, chcąc mieć to już za sobą. Wtedy, coś przykuło jego uwagę. – Tego nie było na liście! – Niemal z odrazą wskazał na piwo.
-To dla mnie. – Widząc oburzenie towarzysz uśmiechnął się wrednie, i dla samej przekory, wziął drugą butelkę. Jego zauroczenie Sanjim trochę osłabło. Nigdy nie przepadał za ludźmi, którzy przywiązywali dużą wagę do pieniędzy. On sam uważał, że jak są to dobrze, a jak ich nie ma to trzeba trochę pokombinować i zaufać szczęściu. Jak do tej pory, ta taktyka go nie zawiodła – miał gdzie mieszkać, teoretycznie, co jeść i stać go było nawet na drobne przyjemności, jak alkohol właśnie. Reszta rzeczy, która zapewniłaby mu szczęście raczej nie była na sprzedaż. Rzucił ukradkowe spojrzenie kucharzowi zajętemu wybieraniem serwetek. Po, co? Chyba nawet nie chciał wiedzieć.
-Z mojej strony to wszystko. – Zdecydował się na prosty wzór w stonowanym kolorze. Wszak gwiazdą wieczoru ma być pierścionek Usoppa.  – Idziemy do kasy?
Kiwnął głową i dał się poprowadzić w odpowiednią stronę. Skoro zdołał już popisać się specyficznym wyczuciem kierunku, nie miał nic do stracenia. Przy kasach, o dziwo, nie było kolejki, przez co Zoro miał ochotę krzyknąć z radości. Jeśli w zakupach nie znosił czegoś bardziej niż latania po sklepie jak debil i szukania rzeczy niewiadomego pochodzenia, to było to właśnie bezproduktywne stanie w oczekiwaniu na swoją kolej. Chociaż dzisiaj dałoby to mu możliwość spędzenia kolejnych kilkunastu minut w towarzystwie blondyna. No, ale mówi się trudno.

Z lekkim podziwem patrzył jak Zoro pakuje kolejne reklamówki i wiesza je sobie na ramieniu. Wyszło tego naprawdę sporo, a zielonowłosy nawet się nie spocił. Bez mrugnięcia okiem, zapłacił żądaną przez kasjerkę sumę, która jemu wydawała się zatrważająca i teraz czekał tylko na niego. Jego zakupy były o wiele mniejsze a i tak z ust wyrwało mu się westchnienie, kiedy sięgnął po reklamówki. Chociaż biorąc pod uwagę jak bardzo właśnie odciążono mu portfel, powinien czuć się lekki niczym piórko. Zamiast tego miał wrażenie, że do ziemi przyciska go niewidzialny ciężar.
Musiał wyglądać bardzo źle, bo nagle tuż przed nim pojawił się Zoro, obładowany jak osioł, lecz zupełnie zdawał się tego nie zauważać.
-Pomóc? – spytał z autentyczna troską. Która trochę go otrzeźwiła. Jeszcze czego, żeby jakiś obcy facet nosił mu zakupy!
-Nie trzeba! – Momentalnie się wyprostował i starając nadrabiać miną ruszył w stronę wyjścia. A zielonowłosy za nim.

Zjebał! Kurwa, zjebał. Raczej do ogólnie przyjętych norm społecznych, nie należy noszenie zakupów innemu mężczyźnie. Oby tylko Sanji się nie obraził. Lub nie zaczął nabierać niewygodnych podejrzeń. Choć fakt, że nadal był blisko i nie czmychnął od razu, po jego wyskoku dawało mu nadzieję, że da radę to jeszcze naprawić.
-Jesteś samochodem? – spytał kiedy weszli na parking pod supermarketem. Sklep położony był raczej z dala od większych kompleksów mieszkalnych i jakoś tak automatycznie uznał, że blondyn nie mieszka w pobliżu.
-Nie. Przyjechałem kolejkę. – Aż westchnął na samą myśl o drodze, jaka go czekała.
-Aha… A podwieźć cię?
-Co?
Z głupią miną patrzył jak Zoro otwiera drzwi do samochodu, który najlepsze lata miał już za sobą. Nie potrafił rozpoznać marki, ale w tym akurat nie było nic dziwnego – motoryzacja nigdy nie znajdowała się na szczycie jego zainteresowań.
-Pytam czy cię podwieźć. – Po schowaniu zakupów Mihawka stał przy otwartym bagażniku patrząc wyczekująco na towarzysza. Jedną rękę miał schowaną w kieszeni, dzięki czemu mógł bezkarnie trzymać kciuki, w nadziei, że ten się zgodzi. – Wiesz… W ramach zapłaty za korepetycje. – Wyszczerzył zęby.

Cisnął mu się na usta złośliwy komentarz dotyczący stanu potencjalnego środka transportu, jednak w porę ugryzł się w język. Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Ale jednego przytyku nie potrafił sobie odmówić.
-A nie zgubisz się?
-Mam GPS. – Tyle razy słyszał kiepskie żarty na temat swojego kiepskiego wyczucia kierunku, że już dawno przestał reagować na większość. – I zawsze możesz robić za nawigatora, skoro tak bardzo się boisz.
-Nie omieszkam.
Wpakował swoje siatki do bagażnika, a sam usadowił się na fotelu pasażera.
-To jak? Jedziemy? – Nie chciał tego przyznać, nawet przed samym sobą, ale cieszył się z perspektywy kolejnych kilkunastu minut w towarzystwie Glona. Facet sporo zyskiwał przy bliższym poznaniu. Nawet jeżeli pijał kiepskie piwo.

Starając się nie okazywać zbytniej radości siadł za kierownicą.
-No to nawiguj.

-Teraz skręć w prawo. W prawo do jasnej cholery! – Zdecydowanie szybciej dostałby się do miejsca przeznaczenia kolejką. Zgubili się już trzy razy i byli na najlepszej drodze, aby zrobić to po raz czwarty. Orientacja w terenie Zoro nie była kiepska – ona nie staniała! – Wiesz, co znaczy prawo?! Prawa to ta ręka, którą piszesz! Albo jesz! Albo się golisz! Albo… - niemal dokończył „podcierasz dupę”, lecz na szczęście zielonowłosy mu przerwał.
-Znam kierunki – warknął. – I do twojej wiadomości jestem leworęczny*. – Wreszcie udało mu się obrać właściwą trasę. Przynajmniej taką miał nadzieję. – Teraz dobrze jadę? – Wolał się upewnić.
Skinął głową wpatrzony w okno i pilnują drogi. Szczęśliwie mieszkanie Usoppa znajdowało się bliżej niż jego i jakiś cudem wreszcie udało im się tam trafić. Oraz nie pozabijać ani siebie nawzajem, ani pozostałych użytkowników ruchu. A było blisko, bo kiedy darł się na Roronoę za kolejny błędny skręt, ten niespodziewanie wjechał na sąsiedni pas, niemal pod koła ciężarówki. Cudem uniknęli zderzenia. A Sanji mógł dołożyć kolejną rzecz, jaka wkurzała go w tym mężczyźnie.
-Dzięki za podwózkę! – Kiedy zaparkowali niemal wyskoczył z wozu, świadom tego, że dłuższe przebywanie z Zoro na tak małej przestrzeni może skończyć się awanturą. – Do zobaczenia na kursie! Cześć!
-To ja dziękuję za pomoc… - Chciał dodać coś jeszcze, ale Sanji już znikał w drzwiach. – Cześć… - westchnął smutno. Nie pozostało mu teraz nic jak tylko odtransportować zakupy do właściciela. Sięgnął po GPS.
-Za dwieście metrów skręć w lewo…
-Dzięki.

-Mistrz kuchni przybył!
-Sanji! – Usopp wyglądał jakby miał się zaraz rozpłakać. – Dobrze, że jesteś! Powiedz, który lepszy!? – Podstawił blondynowi niemal pod nos dwa krawaty – jeden klasycznie czarny i drugi bordowy.
Taka ingerencja w jego przestrzeń osobistą nie spodobała mu się ani trochę. Co zaakcentował sprzedając przyjacielowi kuksańca.
-Zaraz! – Skierował się do kuchni. – Najpierw jedzenie. Kwestie modowe potem. – Zaczął rozpakowywać zakupy. – Ale w tym czarnym będziesz wyglądał jak przedsiębiorca pogrzebowy.
-Wiem! – Mężczyzna z jękiem osunął się na kanapę. – Ale to prezent od Kayi!

Perona, niczym pies gończy, węszyła pomiędzy siatkami, co rusz wyjmując któryś z zakupionych przez Zoro produktów i szukając jakiegoś powodu, by się do zielonowłosego przyczepić . Nic jednak nie znalazła. Zakupy były idealne! Roronoa nic nie pomylił, niczego nie zapomniał, nie zadowolił się kiepskim zamiennikiem, lub zwyczajnie nie olał niektórych pozycji z listy. Zupełnie jak nie on! A ona została z perfekcyjnymi zakupami. Powinna się cieszyć – dzięki temu uniknie kłótni z mężem, o kto, kto ma pojechać do klepu i naprawić błąd Zoro. Mimo to była wściekła. I bliska paniki. Znając sposób załatwiania sprawunków przez zielonowłosego uknuła już niecny plan, w którym główną role miał właśnie odegrać Roronoa. Potrzebowała tylko jakiegoś punktu zaczepienia, czegoś, co zmusi mężczyznę by jej słuchał. A tak została z niczym. Dosłownie.
Sięgnęła po kolejny produkt. Kapary. To one miały być gwoździem do trumny Roronoy. A jednak, jakimś cudem zdołał je kupić! Ktoś musiał mu pomagać! Na pewno! Nagle zimny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Jeśli faktycznie był ktoś taki, to wymyślony przez nią plan, całkiem leży i kwiczy. Wyjdzie na idiotkę!
-Ty! – Posłała mężczyźnie spojrzenie pełne nienawiści.
-O, co ci znowu chodzi? – Włożył ręce do kieszeni, starając się robić to nonszalancko i nie zdradzać jak bardzo liczy na to, że Perona jednak nie zapyta go, jakim cudem podołał. – Wszystko, zgodnie z listą, tak jak chciałaś.
Już miała na końcu języka złośliwy komentarz, ale do kuchni wszedł Mihawk. Obrzucił spokojnym spojrzeniem bałagan na stole, po czym sięgnął po, wciąż stojące w siatce, wino. Z uznaniem pokiwał głową. Zoro mógł spieprzyć całe zakupy, przez co Perona dostawała białej gorączki, ale alkohol zawsze kupował przedni. Na początku ich znajomości tyczyło się to jedynie sake, ale wystarczyło kilka lekcji i także wina nie miały przed Roronoą tajemnic. Schował trunek do lodówki, tak by na wizytę Shanksa był idealnie schłodzony.
Cały czas czuł napiętą atmosferę, której źródło unosiło się wokół Perony. Najwidoczniej, coś poszło nie po myśli jego żony. A że wiedział najprawdopodobniej co, postanowił się wtrącić.
-Powiedziałaś mu już o randce?
Gdyby wzrok mógł zabijać Perona momentalnie zostałaby wdową.
-Nie! I nie wtrącaj się!
-O czym wy mówicie?! – Zaczynał mieć złe przeczucia.
Ignorując słowa żony oraz wściekłe spojrzenia, jakie mu posyłała zwrócił się do Roronoy.
-W przyszły piątek masz randkę z jej koleżanką. Dziewiętnasta, w Going Merry. Nie spóźnij się, ubierz się ładnie i kup jej jakieś kwiaty.
-Ale…
-Załatwiłem ci ranną zmianę. Nie dziękuj. I zamknij usta.

2 komentarze:

  1. Czekałam na nowy rozdział tego cudeńka i warto było *.* Ale żeś się rozpisała w tym rozdziale :D Bardzo dobrze, bo było co czytać i czym się jarać <3

    Może zacznę od formy. Bardzo mi się podoba, że pisząc nie skupiasz się tylko na tym, co czuje jeden, tylko skaczesz od jednego do drugiego. Przyjemnie się wtedy czyta i można poznać odczucia ich obydwóch, co naprawdę pomaga we wczuciu się w ich sytuację. Mamy pełny obraz tego jak sobie ich wyobrazić i co mają w danym momencie w głowach. No i to też zmusza do uważnego czytania, co już w ogóle jest zajebistą sprawą.

    Zoro w tym opowiadaniu jest naprawdę tak cholernie uroczy, że nie da się nic złego na niego powiedzieć <3 Genialnie go wykreowałaś i mimo iż jestem bardziej fanką Sanjiego to chyba kwestie zielonowłosego lubię najbardziej! Początek zajebisty xD Coś tak czułam, że Zoro miał styczność z cebulą, ale to w jaki sposób to opisałaś i że zajęło to chyba z trzy akapity (?) to już samo w sobie było zajebiste. Podoba mi się, że Zoro ma wady (w ogóle jakoś specjalnie mnie one nie odpychają od jego osoby, wręcz przeciwnie), a mimo tego jak się go wyobrazi to jest taki cholernie uroczy i jak to tam Sanji podsumował, taki zielony kociak <3 Sama bym pogłaskała, kurde! Tak samo jak blondynowi mi też bardzo zaimponował przy alkoholach :D W sumie to seksowny widok widzieć takiego faceta dokładnie przyglądającego się butelce z pierwszorzędnym winem. W tym momencie mi się go szkoda zrobiło z powodu kucharza :( Sanji, Ty idioto!

    Co do Sanjiego to jest momentami wkurzający xD Ale myślę, że tutaj to pasuje. W końcu to on ma powoli odkryć, że Zoro to skarb. I myślę, że powoli się już coś tworzy z czego jestem niezmiernie zadowolona. Dobrze, że Zoro nie widzi w kuku tylko tych pozytywów, ale i negatywy jak przy tym stoisku z alkoholami. W końcu nikt nie jest idealny. Przed Zoro duże zadanie ale myślę, że mu sprosta, bo naprawdę, Sanji byłby już kompletnym debilem, gdyby nie dostrzegł tej jego uroczej strony.

    Korepetycje w formie zakupów... Cóż tu dużo mówić. Miałaś świetny pomysł, ale wykonanie jest jeszcze lepsze <3 Cieszę się, że nie skończyłaś tego za szybko. No i opisy były też solidne. Boże, chcę więcej takich korków w ich wykonaniu!

    Jazda samochodem była zabawna xD Nic dziwnego, że Zoro skręcił na drugi pas skoro, znając życie, blondyn darł na niego japą. Chyba każdy przed kółkiem stałby się zdezorientowany już kompletnie. A co do orientacji naszego policjanta... Cóż, to jest po prostu też jego urocza strona :D Wiem, nadużywam tego słowa, ale to prawda xD Ogólnie jak Zoro zaproponował Sanjiemu, że go podwiezie <3 Aww <3 Świetna scena <3

    Jestem teraz ciekawa co z tą randką, którą zaaranżowała Perona z Mihawkiem xD Mam nadzieję, że Zoro albo na nią nie pójdzie, albo pójdzie z niej szybciej niż przyszedł xD I nie wiem czemu, ale mam dziwne przeczucie, że ta laska to będzie Nami. Ale by były jaja!

    Bardzo się cieszę, że kontynuujesz to opowiadanko :D Uwielbiam je i z niecierpliwością będę czekać na kolejny świetny rozdział, bo coś czuję, że będzie się działo :) Dużo weny Ci życzę i pomysłów i ciągnij go jak najdłużej, bo to świetna historia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz i miłe słowa :). Cieszę się, że ten twór się podoba :).

      Usuń