czwartek, 30 sierpnia 2018

Gdyby

HEJ! Stęsknił się ktoś? (taaaa... I co jeszcze?) Bo ja trochę... Jeśli jednak ktoś faktycznie tu zaglądał, to przepraszam za tak długą przerwę... Mam nadzieję, że coś takiego już nigdy nie będzie miało miejsca, (ale nie wykluczam tego... Życie, ostatnio, dość mocno mnie bije :(). 

Dobra, bez przedłużania... Miłego czytania. 


Tytuł: Gdyby
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: Law x Luffy, wspomniane Zoro x Nami
Anime: One Piece
Ograniczenia wiekowe: Brak
Info/Uwagi: Czasem zastanawianie się „co by było gdyby” stanowi najgorszą torturę jaką człowiek sam może na siebie narzucić. 

 GDYBY


- No pospiesz się!
Law zmiął w ustach przekleństwo, jednocześnie zastanawiając się, jaka mroczna siła sprawiła, że zakochał się akurat w tym człowieku. Przecież Monkey D. Luffy stanowił całkowite przeciwieństwo wszystkiego, czym kierował się w życiu. Czy to chodziło o nadpobudliwość chłopaka, która sprawiała, że jego własna – spokojna – natura cierpiała przy każdym wspólnym wyjściu. Czy też może o nieposkromiony apetyt, mogący wywołać u każdego lekarza, choć trochę znającego się na swojej profesji, przynajmniej palpitacje serca. Najgorszy jednak był ten optymizm, wprost wylewający się z Monkey’a. Sam Law uważał się raczej za realistę, choć i bywali tacy, którzy przypinali mu łatkę skrajnego pesymisty, dlatego ta pogoda ducha partnera tak bardzo go uwierała. Nie potrafił zrozumieć skąd chłopak brał to swoje przeświadczenie, że wszystko, prędzej czy później, skończy się dobrze. Jemu samemu życie pokazało, że nie należy za bardzo liczyć na uśmiech losu. A im mniej pozostawisz przypadkowi i im mniej będziesz żądał od losu, tym lepiej. W końcu życie to nie bajka. Nie ma gwarancji na szczęśliwe zakończenie.
- No chodźże!
Westchnął i wstał z kanapy. Sądząc po stłumionym echu, Luffy już wisiał na klamce wyjściowych drzwi.
- Przecież ci nie uciekną – mruknął zakładając buty. Luffy, oczywiście, już miał swoje. I jakżeby inaczej – japonki. – Mógłbyś się przebrać. – Wskazał na obuwie partnera.
- Ale będą czekali! I pewnie zjedzą wszystkie przekąski Sanjiego! –  Luffy zdecydowanie nie usłyszał uwagi na temat ubioru. Albo po prostu całkowicie ją olał. W jego głowie, główne miejsce, zajmowały juz przygotowane przez przyjaciela przekąski. – Chodźmy! – jęknął przeciągle.
- Dobra, dobra. – Law chwycił klucze i wypuścił Monkey'a z mieszkania. Które ten opuścił niczym przetrzymany w zamknięciu szczeniak. – A kto właściwie będzie? – spytał, kiedy już usadowili się w samochodzie chirurga.
Luffy spojrzał na partnera jak na idiotę.
- No wszyscy! – powiedział takim tonem, jakim zwykle tłumaczy się coś dziecku. Bardzo głupiemu dziecku. – Sanji, Usopp, Nami...
- Chopper, Brook, Robin, Franky i Zoro... - dokończył za niego Law. W sumie mógł nie pytać. W końcu cała impreza została zaplanowana i przeprowadzona tylko po to, by on sam mógł, wreszcie, poznać sławną paczkę Luffiego. Sławną, bo sam zainteresowany mówił o niej bez przerwy i Trafalgar, choć do tej pory żadnego z przyjaciół partnera nie widział na oczy, mógłby przysiąc, że zna ich nie gorzej niż sam Monkey. Wiedział jak wyglądają, jak się zachowują, co lubią, a czego nie. Co potrafią, a jakie rzeczy sprawiają im trudności. I, co najważniejsze, został dokładnie poinstruowany przez Luffy'ego, co i jak ma mówić, żeby nikogo nie urazić. Nie, żeby jego znajomi potrafili się długo gniewać, przynajmniej tak twierdził sam Monkey, jednak pierwsze wrażenie było niezwykle ważne. Według Lawa nieważne, co by zrobił i jak, przyjaciele Monkey'a musieliby go zaakceptować. A przynajmniej udawać. Bo inaczej Luffy nie dałby im żyć. Dlatego też, zapewne, przymkną oko, na wszystkie wady Trafalgara. Jeśli oczywiście nie będą one szkodzić Luffy’emu.
- Dobra, dojechaliśmy. Prowadź.
Luffy’emu nie trzeba było dwa razy tego powtarzać. Wyskoczył z samochodu niczym z procy i, całkiem ignorując, padający deszcz, który wlewał się do jego nieśmiertelnych japonek, podbiegł do niewielkiego domu, po drugiej stronie ulicy.
- Law! – Zatrzymał się przed drzwiami i zaczął zawzięcie machać w stronę ukochanego. – Chodź!
Law puścił nawoływanie mimo uszu. Najpierw wydobył z samochodowego schowka parasolkę, a dopiero potem, zdecydował się opuścić pojazd. Jeśli Luffy chce sobie moknąć, to proszę bardzo. Law nie będzie mu zabraniał. Więcej! Jeśli ten głupek nabawi się jakiegoś kataru, czy zapalenia płuc, przyniesie mu nawet leki ze szpitala. Jednak samemu wolałby uniknąć smarkania w rękach i wypluwania sobie płuc przy każdym wydechu. Dlatego, nic sobie nie robiąc, z coraz bardziej natarczywego tupania partnera, wolno ruszył przed siebie, omijając wszystkie kałuże. Które, oczywiście, Monkey zaliczył podczas swojej przebieżki. Dopiero, kiedy obaj schronili się pod dachem, schował parasol i posłał ukochanemu uśmiech. Ten specjalny, zwykle działający na Monkey’a, lepiej nawet niż obietnica kolacji. Z tym, że tę kolacje, w takich przypadkach, przygotowywał Law. A jego zdolności kulinarne nijak sie miały do umiejętności owianego sławą Sanjiego. Dlatego Luffy tylko się naburmuszył i nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyły się niemal natychmiast i stanęła w nich urocza brunetka.
Ani chybi Robin – stwierdził Law, robiąc na szybko research posiadanych wiadomości o przyjaciołach partnera.
- O! Luffy! – Kobieta uśmiechnęła się. – Miło cie widzieć. Reszta też już jest... - Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo chłopak, po rzuceniu w stronę Lawa spojrzenia mówiącego ni mniej ni więcej "a nie mówiłem" pognał w stronę suto zastawionego stołu. Całkiem ignorując partnera. Którego przecież miał przedstawić. Ale jak widać, głód i iście legendarny apetyt zwyciężyły nad zasadami dobrego wychowania.
Trafalgar westchnął i, po raz kolejny, zastanowił się, gdzie on miał oczy (i mózg), gdy wiązał się z Luffy’m. Z ponurych rozmyślań wyrwał go kobiecy głos.
- Ty musisz być Law, prawda?
Skinął głową.
- Miło mi poznać. Jestem Robin.
Czyli miał rację.
- Mi też jest miło – zapewnił ściskając jej dłoń. – Te przekąski są naprawdę aż tak dobre? – spytał wskazując na talerz, który, prawem silniejszego ( i bardziej głodnego) w swoje władanie, objął Luffy.
Kobieta zachichotała.
- Cóż... Sanji naprawdę ma talent. Ale najlepiej sam się o tym przekonaj. – Gestem zaprosiła go do środka.
Dopiero wtedy do Lawa dotarło, że nadal stali w progu. Skwapliwie skorzystał z zaproszenia, odkładając parasol w bezpieczne miejsce, tak by nie zachlapać czystej podłogi, po czym zzuł buty.
- Herbaty? Piwa? Wina? – spytała Robin, kiedy już się z tym wszystkim uporał.
- Wolałbym kawę – przyznał, a ona znów się uśmiechnęła.
- Nie ma problemu. Chodź, zaparzę ci, bo Sanji rozmawia z Nami. – Puściła mu oczko. – A przy okazji przedstawię reszcie. Skoro Luffy zapomniał...
Law nawet nie chciał tego komentować, dlatego posłusznie ruszył za Robin. Po drodze do kuchni, spotkali jeszcze Brooka i Frankiego. Obaj powitali Lawa dość serdecznie, co trochę zdziwiło chirurga. Nie przywykł do takiej otwartości wobec swojej osoby. Czy może raczej… do otwartości w ogóle. Zwykle, sama jego obecność sprawiała, że inni zamykali się w sobie. Widać Luffy otaczał się ludźmi tak samo dziwnymi jak on sam… Teraz pozostawało tylko pytanie, czy to dobrze…
W kuchni zastali Sanjiego, dość ekspresyjnie chwalącego wdzięki Nami. Widać było, że kobieta dobrze się bawiła słuchając coraz to wymyślniejszych komplementów, nie biorąc ich jednak na poważnie. Tak jakby owa scena była częścią jakiejś gry pomiędzy tą dwójką. A może i całą resztą zebranych. Law nie był w stanie tego stwierdzić. Tym bardziej, że znów przeżył szok, gdy Robin go przedstawiła a jego osoba została dobrze przyjęta. Przynajmniej w przypadku Nami, która uśmiechnęła się do niego promiennie. Po czym zapytała czy lekarze faktycznie tak dobrze zarabiają. Jej oczy dziwnie przy tym błyszczały. Nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, zapewnił tylko, że on sam na zarobki nie narzeka. Taka odpowiedź zdawała się satysfakcjonować kobietę, bo z wyraźnym zadowoleniem wypisanym na twarzy, opuściła kuchnie rzucając tylko na odchodne, że musi o czymś pogadać z Luffy’m. Sanji zaś, gdy tylko rudowłosa zniknęła z pola widzenia i nie mógł już bezkarnie gapić się na jej wdzięki, przestrzegł go przed skrzywdzeniem którejkolwiek z pięknych dam, znajdujących się w domu. Bo inaczej będzie miał do czynienia z nim, a tego zapewne by nie chciał. Po czym, chwytając półmisek nowych przekąsek, poczęstował nimi Lawa. Zdziwiony chirurg nie śmiał odmówić. Kiedy Luffy mówił mu o niepokojącym, przynajmniej według Trafalgara, hobby Sanjiego, polegającym na chęci nakarmienia wszystkiego, co się rusza, prawdę mówiąc był pewien, że chłopak przesadzał. Teraz nie był tego taki pewien. Zjadając coś, czego nawet nie potrafił nazwać (a, co faktycznie było naprawdę pyszne) patrzył jak Sanji, z gracją, przejmuje od Robin czajnik i samemu zabiera się za robienie mu kawy.
Kiedy kubek z parującą zawartością pojawił się przed nim, a jego samego omiótł gorzki aromat napoju, był bliski stwierdzenia, że chyba nawet polubi tych ludzi.
- Cukru? Mleka? – Sanji już był w połowie drogi do lodówki.
- Nie, dziękuję. – Upił łyk. – Lubię czarną.
Mężczyzna skinął głową i wrócił do przygotowywania jedzenia, zupełnie tracąc zainteresowanie nowym znajomym. Robin już wyszła, więc zostali w kuchni sami. Law wiedział, że powinien wrócić do pokoju, gdzie odbywała się cała impreza. Ale póki, co mu się nie spieszyło. Kawa była naprawdę wyśmienita a on, od kilku godzin, marzył właśnie o porządnej dawce kofeiny. Zawód lekarza bywał wymagający, ale nie zrezygnowałby z niego za żadne skarby świata.
Zastanawiał się czy powinien jakoś zagaić rozmowę, jednak był dość kiepski w te klocki, dlatego czekał. Zresztą Sanji też nie wyglądał jakby panująca między nimi cisza mu przeszkadzała.
Wtem drzwi do kuchni otworzyły się z głośnym trzaskiem i do pomieszczenia wpadł niski chłopiec z burzą brązowych włosów, sterczących teraz na wszystkie strony, niczym sierść jakiegoś dzikiego zwierzęcia.
- Sanji! – Płacząc uwiesił się nogi kucharza. – Luffy… Luffy…
Lawowi serce podeszło do gardła. Czyżby ten debil coś sobie zrobił. Już podnosił się z krzesła żeby lecieć ukochanemu na pomoc, kiedy chłopiec dokończył.
- Zjadł wszystkie przekąski! Nic nie zostało!
Trafalgar wypuścił z ulgą powietrze. Uspokojony usiadł i wziął do rąk kubek z kawą. Jednakże jego spokój mocno kontrastował z rozpaczą chłopca – zapewne Choppera – oraz złością Sanjiego. Kucharz mocniej chwycił trzymany w dłoni nóż, jakby zastanawiając się gdzie mógłby go Luffy’emu wsadzić, tak by najbardziej bolało… Law postanowił się nie wtrącać. Dla własnego bezpieczeństwa. No i chciał zobaczyć jak to wszystko się rozwinie. Wszak nie mogła to być pierwsza tego typu sytuacja. Nie, jeśli wciąż pod uwagę apetyt i maniery Luffy’ego.
- Spokojnie Chopper… - Sanji pogłaskał chłopca po głowie, tym samym dając otoczeniu znak, że powstrzymał swoje mordercze instynkty. – Zrobiłem tego więcej. – Wskazał na blat gdzie czekały kolejne przekąski.
Twarz chłopca, momentalnie, rozpogodziła się.
- Mogę? – spytał, a jego oczy błyszczały z podniecenia. No i może od łez, które dopiero teraz przestały płynąć.
- Jasne. – Sanji uśmiechnął się zachęcająco. – A z Luffy’m sobie pogadam… - Sięgnął po papierosa i jednym płynnym ruchem zapalił go. – Idę właśnie skopać dupę twojego facetowi – zwrócił się do Lawa. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.
Trafalgar wzruszył ramionami, zupełnie jakby mówił „droga wolna”. Naprawdę nie miał zamiaru się wtrącać. Zresztą Luffy’emu się należało. Wzrokiem odprowadził wściekłego kucharza do drzwi, a kiedy te zatrzasnęły się z hukiem, ponownie skupił całą uwagę na kawie. Szybko stygnącej kawie. Nie chcąc pić zimnej lury, osuszył kubek dwoma potężnymi łykami. Dopiero wtedy zauważył, że w kuchni został Chopper, który przyglądał mu się trochę z ciekawością a trochę ze strachem. Law wiedział, że powinien się uśmiechnąć żeby przełamać lody, jednak jego uśmiech nie należał do tych uspokajających. Co więcej, kiedy jeszcze pełnił staż na oddziale dziecięcym, jego osobą straszono nowych pacjentów.
Zastanawiał się właśnie jak wybrnąć z tej niekomfortowej sytuacji, gdy ku jego zdumieniu, Chopper odezwał się pierwszy.
- Ty jesteś Law? – Ni to stwierdził, ni to spytał.
Skinął głową.
- Luffy o tobie opowiadał.
Na to Law nie miał odpowiedzi. Był boleśnie świadom tego, co ten przygłupi żarłok mógł o nim naopowiadać… I wcale nie musiały to być dobre rzeczy. Dlatego, by ukryć swoje zmieszanie, mruknął tylko:
- Acha…
Liczył, że zaraz wydarzy się coś, co uratuje go przed koniecznością dalszej konwersacji z tym małym. I faktycznie, chyba miał dzisiaj szczęście. Bo, po chwili, przez kuchenne drzwi, wpadł Luffy zawodząc głośno.
- Trrraaaaooooo!! – Uwiesił się Lawowi na szyi. – Sanji mnie bije! – Na potwierdzenie swoich słów wskazał sporego guza na czubku głowy. Który jednak nie zagrażał jego życiu, toteż chirurg nie przejął się nim zbytnio.
- Skoro zasłużyłeś to i cię bije – mruknął sięgając po przekąskę.
Luffy nie był zachwycony zachowaniem partnera. Odsunął się do niego, wydął usta i skrzyżował ręce na piersiach.
- Powinieneś mnie bronić!
- A ty nie powinieneś rzucać się na żarcie jak niedożywiony knur.
- Popieram – przytaknął Sanji, który niewiadomo kiedy pojawił się w kuchni. – Dobrze wiesz, że jedzenia wystarczy dla wszystkich.
- Ale ja byłem głodny!
- Jak zawsze…
- Jak zawsze…
Zarówno Sanji jak i Law powiedzieli te słowa jednocześnie, co jeszcze bardziej zdenerwowało Luffy’ego, ale za to, rozśmieszyło Choppera. Chłopiec zaczął się śmiać jakby był świadkiem czegoś naprawdę zabawnego, nie zaś – upokorzenia przyjaciela. Po chwili do tego wybuchu wesołości dołączył sam Luffy, zapominając o tym, że powinien być obrażony. Kiedy obaj, w końcu, się uspokoili, Monkey objął Choppera ramieniem, drugą ręką chwycił za talerz z przekąskami, po czym ruszył do pokoju?
- Chodź Chopper! Brook będzie puszczał karaoke!
Młody aż pisnął z radości. Sanji pokręcił głową.
- Debile… - Zapalił kolejnego papierosa.
Law chciał się z nim zgodzić, ale nie bardzo mu wypadało. Dlatego tylko odstawił kubek do zlewu i samemu ruszył w stronę pokoju, z którego dochodziło już wycie będące, przynajmniej według niektórych, śpiewem. Nie miał ochoty na tego typu zabawę, jednak nie poznał jeszcze dwóch osób z
paczki Luffy’ego – Usoppa i Roronoy Zoro. A jeśli tego nie zrobi Monkey będzie mu truł przez następny tydzień.
Usoppa załatwił dość szybko. Chłopak akurat szykował się do swojej kolejki przy śpiewaniu, kiedy Luffy wyrwał mi mikrofon i samemu zaczął zawodzić do melodii znanej piosenki. Niepocieszony Usopp usiadł na kanapie, tuż obok miejsca, które wybrał sobie Trafalgar. Nie szczędząc czasu, chirurg przedstawił się, czym najpierw zaskoczył, a później, wystraszył chłopaka. Kiedy jednak tamten przekonał się, że nieznajomy (czy może raczej już znajomy) nie ma zamiaru zrobić mu krzywdy zaczął przechwalać się, czego to on w swoim krótkim życiu nie dokonał. Law miał ochotę wsadzić mu do gardła leżącą nieopodal poduszkę, jednak udało mu się powstrzymać mordercze intencje. Przynajmniej do końca piosenki. Bo następna już ewidentnie należał do Usoppa, któremu, wreszcie, udało się podprowadzić mikrofon, tym samym wywołując jęk zawodu u Luffy’ego. Jednakże Monkey długo nie pozostawał w stanie rozpaczy. Dla zachowania równowagi metabolizmu, znów zaczął jeść.
Law westchnął. Zapowiadał się długi wieczór. A Roronoy wciąż niegdzie nie było widać. Chociaż naprawdę zawzięcie rozglądał się za zieloną czupryną.
- Jak się bawisz? – Z zamyślenia wyrwał go kobiecy głos. Zdziwiony spojrzał na Nami, która, najwidoczniej mając dość nadskakiwania Sanjiego, zajęła miejsce obok niego.
Wzruszył ramionami.
- Nienajgorzej.
Zaśmiała się.
- Spokojnie, przywykniesz. – Puściła mu oczko. – Wiem, że to – zatoczyła ręką łuk – wygląda trochę jak scena z psychiatryka, ale z czasem nauczysz się docenia ć cały ten bajzel. – Upiła łyk trzymanego w dłoni drinka. – Musisz, jeśli chcesz być z Luffy’m – dodała całkiem serio.
- Niezbędna ofiara? – mruknął, specjalnie ignorując część o szpitalu psychiatrycznym. Bywał już w takich miejscach i porównanie stworzone przez Nami, nie miało żadnego potwierdzenia w rzeczywistości. Ale może lepiej nie wspominać o takich rzeczach na początku znajomości.
- Coś w ten deseń. – Znów się uśmiechnęła. – Ej… Powiedz… Wy tak na poważnie?!
Przełknął cisnące mu się na usta przekleństwo. Czy ludzie naprawdę zawsze musza o to pytać?!
- Tak – warknął.
- To super! – Przeciągnęła się. – Luffy zasłużył na to by znaleźć sobie kogoś porządnego. A ty na takiego wyglądasz.
- To miał być komplement?
- A jak?! – Wydawało się, że Nami zaraz się obrazi, lecz zamiast tego dopiła drinka i ruszyła w stronę przyjaciół. – Chłopaki! Teraz ja śpiewam!
Nikt nie odważył się przeciwstawić.
Law uśmiechnął się do siebie. Z tymi ludźmi nie mogło być mowy o nudzie. Już prędzej o skłonnościach samobójczych, gdy ta sama piosenka, leciała po raz piętnasty, a wyjątkowo nieuzdolniony wykonawca wyciągał z niej to, co najgorsze. Jedyną osobą, w całej tej zgrai popaprańców, którą Los obdarzył talentem muzycznym, jak Law zdążył zauważyć, czy też raczej usłyszeć, był Brook. Niestety, przyjaciele skutecznie uniemożliwiali mu wiedzenie prymu podczas karaoke, argumentując to w mniej lub bardziej logiczny sposób. Law, w pewnym momencie, miał ochotę, po prostu wstać i jebnąć, najbardziej wykłócającego się debila w głowę, tym samym oddając mikrofon Brookowi. Problem polegał jednak na tym, że ów najgłośniejszy głupek, był także jego chłopakiem. A przemoc nie gwarantuje trwałego związku. Chyba, że z więziennymi kratami, a zbyt długo pracował na własną pozycję, by teraz pozostawić szpital w jakiś mało wprawnych rękach. Dlatego policzył do dziecięciu i upił spory łyk z trzymanej puszki. Alkohol przyjemnie zaszumiał mu w głowie przypominając, że oto zbliżał się do swojego limitu. I jeśli jutro nie chce leczyć kaca, podwędzoną ze szpitala kroplówką, powinien przystopować. Dopił piwo, zgniótł puszę i spojrzał na zegarek. Zbliżała się czwarta nad ranem. Idealna pora by się zmyć. Tylko jak przekonać tego imbecyla? I tu z pomocą przyszedł mu Brook, który, ku ogólnemu niezadowoleniu, zaczął pakować sprzęt do plecaka.
- Przepraszam kochani. – Rozłożył bezradnie ręce. – Jutro, czy też raczej dzisiaj – roześmiał się wskazując na zegarek – mam koncert. I muszę się dobrze przed nim wyspać, żeby nie zawieść publiczności… Yohohohoho!
Pozostali smętnie pokiwali głowami na znak, że rozumieją. A przynajmniej próbują.
- To ja też będę spadać. – Nami przeciągnęła się ponętnie, na co Sanjiemu niemal nie poszła krew z nosa. Powstrzymał się jednak próbując, przy okazji, przekonać kobietę, że jego obecność, podczas jej drogi powrotnej, była po prostu niezbędna. Nie poszło mu najlepiej, bo po krótkim acz dosadnym NIE spuścił głowę i zaczął sprzątać ze stołu.
- Pójdę z tobą. – Do przyjaciółki dołączyła się Robin. – I naprawdę dziękuję Sanji, ale same damy sobie radę – dodała widząc nowy błysk w oczach kucharza. Ten znów spuścił nos na kwintę, lecz zamiast sprzątać zwrócił się do reszty towarzystwa.
- A wy darmozjady tu, czego?! – krzyknął. – Damy opuszczają imprezę tak, więc wypierdalać!
- Ale Sanji… - Po pokoju przetoczył się żałobny chór.
- Żadne Sanji! – Kucharz był nieugięty. – Tolerowałem was tylko ze względu na piękne panie! – Skłonił się w stronę kobiet.
- Głupi Sanji – mruknął Luffy, ale ku zdumieniu Lawa, zaczął się ubierać. Reszta poszła w jego ślady. Law również jednak, gdy wkładał kurtkę, uderzyła go jedna myśl.
- A Roronoa-ya? – spytał. – Nie powinno go tu być? – Wcześniej jakoś zapomniał o brakującym członku paczki Luffy’ego, jednak teraz wydało mu się dziwne, że przyszli wszyscy oprócz niego. Jeszcze dziwniejsza była reakcja pozostałych. Dosłownie zamarli w połowie wykonywanej czynności i utkwili wzrok w Luffy’m. Który tylko na chwilę stracił rezon, co również wydało się Trafalgarowi dziwne.
- Dzisiaj nie mógł – powiedział z mocą. – Ale następnym razem na pewno się zjawi!
Law mógłby przysiąc, że gdyby wzrok potrafił zabijać jego chłopak padłby trupem na miejscu. A mordercą okazałby się nie, kto inny jak Sanji. To wszystko wydało mu się dość dziwne, jednak postanowił nie drążyć tematu. Może, po prostu, doszło do jakiejś sprzeczki, której Monkey nie chciał, czy też nie potrafił zrozumieć? Chyba faktycznie najlepiej zaczekać do następnego spotkania. Może sam Zoro to wyjaśni.

Niestety nie wyjaśnił. Bo na żadnym z trzech następnych spotkań się nie pojawił. I ilekroć Law o niego pytał, reakcja była dokładnie ta sama. Wszyscy zamierali z oskarżycielskim spojrzeniem wbitym w Luffy’ego. Który na moment jakby zapadał się w sobie, tylko po to by oświadczyć, że następnym razem Roronoa już na pewno będzie. I mówił to z takim przekonaniem, że Trafalgar, choćby chciał, nie mógł mu zarzucić kłamstwa. Bo Monkey naprawdę w to wierzył. Ta sprawa zaczynała go coraz bardziej intrygować. Postanowił dojść prawdy nawet, jeśli miałby działać za plecami partnera.
Uznał, że najlepiej, jeśli porozmawia z resztą paczki. Z każdym na osobności. Razem, bowiem wydawali mu się murem nie do przebicia. Kiedy byli wspólnie, nic nie mogło zniszczyć zapory milczenia, jaką najwidoczniej wznieśli pomiędzy sprawą Roronoy i resztą świata.
Na pierwszy ogień poszła Nami. Rudowłosa kobieta od samego początku wydawała mu się być słabym gniewem tej sytuacji. Bo tylko w jej oczach, gdy patrzyła na Luffy’ego, po zadaniu przez Lawa tego fundamentalnego pytania, nie było tylko oskarżenia. W głębi orzechowych tęczówek czaił się także… smutek. I być może ten smutek sprawi, że będzie bardziej skora do rozmowy.

Nie spodziewała się go. Wyraźnie było widać zaskoczenie na jej twarzy, gdy stanął w progu jej mieszkania.
- Coś się stało Luffy’emu? – spytała zamiast przywitania i dopiero wtedy Law pojął, że to nie było tylko zaskoczenie. Niemal śmiertelnie ją przeraził.
- Nie. – Pokręcił głową. – Inaczej bym raczej zadzwonił.
- No tak… - westchnęła z ulgą. – Przepraszam… Wejdziesz?
Odsunęła się robiąc mu miejsce a on skorzystał z zaproszenia. Widział, że kobieta była spięta. I mógł tylko podejrzewać, że nie zachowywała się tak jak zazwyczaj. Czy to jego wina?
- Przepraszam, że tak bez zapowiedzi…
- Nic się nie stało.
Ewidentnie nie była sobą. Z relacji Luffy’ego wiedział, że Nami potrafiła nieproszonego gościa, jeśli akurat nie miała ochoty na wizyty, wysłać od razu na ostry dyżur. W żadnej z opowieści Monkey’a nie zetknął się z tak ugodową wersją rudej złośnicy.
- Co cię sprowadza?
Uciekała spojrzeniem na boki. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że coś było nie w porządku. Czyżby przeczuwała, z czym przyszedł?
- Mam do ciebie sprawę – stwierdził nie chcąc niepotrzebnie owijać w bawełnę.
- Tak?
- Powiesz mi, o co chodzi z Roronoą?
Z zaintrygowaniem śledził jej reakcję. Momentalnie zbladła i gdyby nie stojące nieopodal krzesło, zapewne osunęłaby się na podłogę.
- O co konkretnie ci chodzi? – spytała szeptem. Zupełnie jakby głośniejszy dźwięk mógł wywołać katastrofę.
- O to, dlaczego nigdy się nie zjawia, chociaż Mugiwara-ya zarzeka się, że tym razem będzie. – W nerwach nie zwrócił uwagi na fakt, iż użył przezwiska partnera, które sam mu nadał. – Dlaczego tak dziwnie reagujecie, kiedy tylko o nim wspomnę? To nie jest normalne.
Nami westchnęła.
- A więc ci nie powiedział… - mruknęła ni to do siebie ni to do Lawa.
- Czego? – warknął zły. Ewidentnie coś było na rzeczy. Coś, o czym wiedział Luffy, a o czym mu nie powiedział. Coś ważnego.
Kobieta westchnęła ponownie.
- Mogłabym cię z tym wysłać do Luffy’ego, ale wątpię by ten idiota… - Pokręciła głową. – Zresztą nieważne. Dobra, powiem ci. – W jej oczach coś błysnęło. Law nie był pewien czy to żal czy determinacja. – Zresztą, jeśli ty i Luffy… W końcu i tak byś się dowiedział… I naprawdę nie wiem, z czego oni robią taką tajemnicę – prychnęła biorąc się pod boki. – Masz czas?
Kiwnął głową zaskoczony. Zmiana humoru Nami wydała mu się, co najmniej, dziwna. Od początku wiedział, że cała sprawa z Roronoą wywołuje u niej silne emocje, jednak nie był przygotowany na to, czego właśnie był świadkiem.
- A co?
- Pójdziesz ze mną i poznasz Zoro. – To nie była propozycja. – I tak miałam go odwiedzić.
To robiło się coraz dziwniejsze. Skoro Nami odwiedzała Zoro... Który nie pojawiał się na przyjacielskich spotkaniach… Co się, między tymi ludźmi, wydarzyło?
Patrzył jak Nami pakuje do torebki kilka niezbędnych drobiazgów, po czym został bezceremonialnie wywalony za drzwi i sprowadzony na dół.
- Weźmiemy taksówkę – orzekła kobieta wybierając numer.
- Możemy… - Już wskazywał swój samochód, jednak przerwała mu ruchem ręki.
- Taksówka!
Nie kłócił się. Uznał, że to i tak nie miało sensu.
Kiedy rudowłosa podała kierowcy adres, Law dałby sobie głowę uciąć, że gdzieś już go słyszał. Nie potrafił jednak skojarzyć nazwy ulicy z konkretnym miejscem. Po jakiś dwudziestu minutach już wiedział, dlaczego. Nigdy tu nie był, jednak doskonale znał to miejsce z opowieści. Zarówno znajomych ze stadiów, którzy właśnie tutaj oddawali się szczytnej pasji wolontariatu, jak również ze szpitala, gdzie wspominki miały raczej wymiar praktyczny.
Wysiadł z taksówki i przez chwilę wpatrywał się w spory budynek z czerwonej cegły. Klinika zajmująca się pacjentami w śpiączce… Kilka kawałków układanki trafiło na swoje miejsce. Choć naprawdę wołałby się mylić. By, tym razem, poniosła go, niezbyt wybujała wyobraźnia. Bo jeśli dobrze zinterpretował fakty, za moment, zostanie uraczony historią, której wcale nie miał ochoty poznać. Ludzkich tragedii miał pod dostatkiem w szpitalu, nie potrzebował zajmować się nimi w dzień wolny. Nawet, jeśli bezpośrednio dotyczyły one Luffy’ego. Ale, jeśli się powiedziało A, wypada też powiedzieć B. Dlatego, bez słowa, ruszył za Nami, która lawirowała po korytarzach kliniki, zupełnie jakby znała drogę na pamięć. I chyba faktycznie tak było. Kilka pielęgniarek skinęło im na powitanie a kobieta odwzajemniła gest. Wreszcie dotarli do sali numer jedenaście. Nami, już z dłonią na klamce, jakby przypomniała dobie o jego istnieniu.
- Raczej wiesz, co będzie dalej – mruknęła. – Chcesz tego?
Nie chciał. Nie miał ochoty zagłębiać się w historie mężczyzny, którego nie znał. Historię, która, choć niewątpliwie tragiczna, zapewne, nie różniła się niczym od innych. Tak samo przykrych, lecz w ogólnym rozrachunku, nieprzynoszącym światu nic nowego. Mimo to wiedział, że związek wymaga poświęceń i był pewien, że właśnie takiego poświęcenia oczekiwałby od niego Luffy. Dlatego, zamiast obrócić się na pięcie i wrócić do mieszkania, gdzie w lodówce czekało na niego zimne piwo, powiedział po prostu
- Tak.
Po minie Nami mógł stwierdzić, że wolałaby by wybrał drugą opcję.
- Dobra… Chodź. – Otworzyła drzwi jednocześnie przywdziewając na twarz szeroki uśmiech. – Cześć Zoro!
Law wszedł za nią, nie bardzo wiedząc jak się zachować. To mogło być dziwne zwarzywszy na jego zawód, lecz w szpitalu zwykle mieli do czynienia ze śpiączką farmakologiczną. A nawet, jeśli nie, to taką osobę odwiedzał z lekarskich pobudek. Nigdy nie były to przyjacielskie pogaduszki, więc jak miałby czuć się swobodnie przy takim człowieku?
Nami nie miała jego oporów. Wciąż się uśmiechając odstawiła torebkę na komódkę stojącą w rogu, wciskając ją pomiędzy kilka ustawionych w fantazyjny rząd zdjęć, a sama usiadła na skraju wielskiego szpitalnego łóżka. Od razu też chwyciła, leżącego na nim, mężczyznę za dłoń.
- Cześć – powtórzyła. Tym razem ciszej. Jakby trochę niepewne. – Zoro… Jak się masz?
Nie doczekała się odpowiedzi, a mimo to odczekała chwilę, jakby mężczyzna faktycznie mógł jej udzielić. Dopiero wtedy odezwała się ponownie.
- Chciałabym ci kogoś przedstawić.
Law wyczuł w jej głosie pewien rozkaz. Zamknął drzwi i samemu również zbliżył się do łóżka. Po drodze zwrócił jeszcze uwagę na wystrój sali, która, choć nie udało się z niej całkiem wypędzić lekarskiego ducha, wyglądała nawet przytulnie. Niemal każdą wolną powierzchnie zajmowały zdjęcia zarówno z czasów przed, na których Roronoa stał, w pełni sił otoczony przyjaciółmi, jak również po. Na tych drugich widniała głównie postać owinięta szczelnie w kolorową pościel. Oprócz tego wszędzie leżały też książki, maskotki, stosy płyt… Ktoś, na siłę, starał się stworzyć z tego miejsca zwyczajny pokój.
- To Trafalgar Law… Nowy chłopak Luffiego – zachichotała, lecz było to trochę wymuszone.
-  Cześć – przywitał się, bo wiedział, że dokładnie tego od niego wymagano. Dopiero wtedy uważnie przyjrzał się mężczyźnie. Choć, prawdę mówiąc, nie było na patrzeć. Standardowy mężczyzna w standardowym łóżku szpitalnym… No może nie do końca. Ku zaskoczeniu Lawa, Zoro, faktycznie miał zielone włosy. Do tej pory nie wierzył w to, będąc pewnym, że mężczyzna je, najzwyczajniej w świecie, farbuje. Tutaj, w tej małej sali, nikt by się nie przejmował takimi głupotami. A jednak włosy były zielone. I modnie przystrzyżone. Sam Zoro zaś gładko ogolony, co nie bardzo pomagało w ogólnym rozrachunku. Bo i tak pierwszym, co rzucało się w oczy (oczywiście poza kolorem włosów), był niezdrowy, trochę szary odcień skóry. Zaraz potem człowiek zwracał uwagę na cienie pod oczami i spękane wargi. Reszta ciała mężczyzny skryta była pod kolorową kołdrą, jednak odbity na niej ślad dawał, jako takie pojęcie o nienajlepszej kondycji śpiącego. Na pewno był wychudzony. Ale to mógł też stwierdzić patrząc na trzymaną przez Nami dłoń. Praktycznie sama skóra i kości… Chociaż… Na przedramieniu, niczym cień dawnej chwały, odbijały się pozostałości całkiem pokaźnych mięśni.
- Jak długo… - zapytał sam siebie. Z medycznego punktu widzenia zaintrygowało go, ile czasu potrzeba, aby z postawnego mężczyzny, zostało… TO…
- Dwa lata – odpowiedziała mu Nami, nawet na niego nie patrząc, a Law, dopiero wtedy, uświadomił sobie, że powiedział to na głos. Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło, dlatego sama odpowiedź dotarła do niego po niemal minucie. I zdziwiła prawie tak samo jak fakt gadania do siebie. Nie chodziło o samą długość śpiączki. Wiedział, że takie przypadki potrafią ciągnąć się latami. Bardziej uderzył go fakt, iż… oni nadal się nim opiekowali. Wciąż do niego przychodzili. Ciągle o nim pamiętali. Cały czas stanowił część ich życia. Przypomniał sobie wszystkie opowieści Luffy’ego. Ważną część.
Z doświadczenia wiedział, że osobami, które najszybciej odpuszczają, gdy coś zaczyna się jebać byli właśnie przyjaciele. Nie raz i nie dwa był świadkiem jak tragiczny wypadek niszczył nie tylko człowieka, ale też, tak zwaną, przyjaźń do grobowej deski. Potem odchodziła, często w akompaniamencie krzyków i łez, druga połówka. I przy chorym pozostawała tylko rodzina. A i to nie zawsze. Więc dlaczego tutaj? Czy faktycznie więź łącząca tych ludzi była tak silna?
- Pewnie myślisz, że jesteśmy dziwni. – Jego rozważania przerwała Nami, która wstała z łóżka i teraz poprawiała nieprzytomnemu mężczyźnie poduszkę. Zupełnie jakby nie mogła znieść bezczynności. Choć, jeśli przychodziła tu regularnie, powinna być do niej przyzwyczajona.
Nic nie odpowiedział. Głupio mu było przyznać jej rację. Dlatego tylko słuchał. A niezrażona Nami kontynuowała swój wywód.
 - Że ciągle przy nim tkwimy… Wszyscy tutaj są pod wrażaniem naszego uporu. – Ostatnie zdanie wypowiedziała jakby z pogardą. – Że niby powinniśmy dać sobie spokój, bo… On i tak pewnie się już nie obudzi… - Zagryzła wargę. – To znaczy ja wiem, że tak – wskazała ręką na łóżko – pewnie będzie do samej jego śmierci. – Teraz wyraźnie było widać, że walczyła ze łzami. – Ale prawda jest taka, że… poza nami Zoro nie ma nikogo. – Pogładziła mężczyznę po policzku. – Znaczy ma ojca, ale on mieszka daleko… I w dodatku pochował już córkę. Patrzenie na syna, w takim stanie, za każdym razem łamie mu serce. Więc zostajemy my… Poza tym… Jesteśmy mu to winni. To nasza wina.
Nie mógł powiedzieć, żeby go to nie zaintrygowało, jednak zaraz upomniał się w duchu. Ludzie często biorą na siebie winę za coś, na co nie mieli wpływu. Zwłaszcza, jeśli ich bliski ucierpi.
- Wiem, co sobie myślisz – uśmiechnęła się smutno. – Ale to nie tak. My… To naprawdę nasza wina. A nie żadne psychologiczne brednie.
Miał na ten temat odmienne zdanie, ale zachował je dla siebie. Zamiast tego usiadł na krześle i zwrócił się do kobiety
- Opowiesz mi, co się stało?
I tak miał poznać tę historię. Im szybciej tym lepiej.
Nami westchnęła i ponownie przysiadła na łóżku odruchowo chwytając rękę Zoro i zamykając ją w swoich szczupłych dłoniach. Lawowi przyszło do głowy, że ta dwójka nie była sobie obojętna. A przynajmniej Roronoa nie był obojętny Nami.
- Tak… - Zamyśliła się. – I tak, w końcu byś się dowiedział – stwierdziła już drugi raz tego dnia, po czym zamilkła na dłuższą chwilę. – Pamiętasz lato, dwa lata temu?
Zaskoczyła go tym pytaniem. W odpowiedzi wzruszył ramionami, nigdy nie przywiązywał wagi do pogody. Zwykle, po prostu, na nią narzekał.
- Było wyjątkowo upalnie. – Nami zdawała się w ogóle nie rejestrować jego odpowiedzi. – Wszyscy gotowaliśmy się w domach… Aż Luffy stwierdził, że pojedziemy na plażę. Zawsze tak robił. Nigdy nie pytał. Po prostu rzucał pomysł i czekał aż weźmiemy się za jego realizację. Wiesz coś o tym, prawda?
Law pokiwał głową. Przywódczy charakter Mugiwary nie raz był przyczyną ich kłótni.
- Mieliśmy, znaczy Usopp miał – poprawiła się – taki fajny samochód. Busa z, nie wiedzieć dlaczego, wymalowaną na boku głową owcy. Wołaliśmy na niego Going Merry. Już nie pamiętam, które z nas ba to wpadło. A może samochód miał już nazwę, gdy Usopp go dostał… Nieważne. – Pokręciła głową. – Tak czy siak, pewnej soboty, gdy każde z nas miało wolne, zapakowaliśmy się do tego busa, razem z całym naręczem jedzenia, olejków do opalania, ręczników i dmuchanych zabawek – zachichotała. – Zoro zapowiedział Luffy’emu, że ma prawo wejść do wody tylko, jeśli nałoży na siebie dwa kółka i rękawki. Luffy nie potrafi pływać – wyjaśniła zupełnie jakby Law był kompletnym idiotą, w ogóle nieznającym własnego chłopaka. – I ten idiota to zrobił. – Tym razem roześmiała się głośno. – Musiałbyś to widzieć! Dwa wielkie nadmuchiwane koła i rękawki z postaciami z anime. Ludzie pokazywali go sobie palcami chichocząc przy tym. A on miał to gdzieś, bo Sanji postanowił rozpalić grilla. A wiesz jak działa relacja Luffy – mięso.
- Mięso nie jest w stanie przetrwać dłużej niż pięć minut.
Pokiwała głową, choć Law nie miał pewności czy w ogóle zarejestrowała jego słowa. Nami myślami była, bowiem daleko. W innych, szczęśliwszych czasach.
- Wtedy byliśmy jeszcze szczęśliwi – powiedziała jakby na potwierdzenie jego domysłów. A później…

- Przygoda! – Luffy wyskoczył a auta drąc się jak opętany. Idziemy pływać! – Już chciał biec w kierunku wody, gdy czyjeś silne ramie zatrzymało go w miejscu.
- A ty gdzie? – warknął Zoro gramoląc się tuż za przyjacielem. Był zły, że to akurat jemu przypadło miejsce obok Monkey’a. Luffy przez całą drogę albo się rozpychał zupełnie jakby dziesięcioosobowy bus była dla niego za mały, albo opychał wygrzebanymi z bagaży chipsami, krusząc przy tym wszędzie. Głównie jednak na spodnie Roronoy.
- Jak to gdzie? – Luffy spojrzał na przyjaciele jakby nagle zwątpił w jego inteligencję. – Na plażę. – I dla potwierdzenia własnych słów, na wypadek gdyby Zoro nie zrozumiał, pokazał szeroki pas piasku, tuż przed nimi.
- O nie! – W oku Roronoy pojawił się zły błysk. – Jeśli myślisz, że sami będziemy to taszczyć…
- To się mylisz. – Do dyskusji włączyła się Nami. – Tam – wskazała bagażnik – są rzeczy, które macie nam przynieść. Dopiero wtedy możecie iść się pobawić.
- Nam? – Na czole Zoro pojawiła się pulsująca nerwowo żyłka.
- No mi i Robin. – Dziewczyna powiedziała to takim tonem jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. – Będziemy się opalać o tam! – Pokazała kawałek plaży nieco na uboczu, z dala od wszystkich rodzin z małymi dziećmi.
- Ty ruda wiedźmo… - wysyczał przez zaciśnięte zęby Roronoa. – Naprawdę myślisz, że…
- Już się Robi Nami-swan!
Dalsza część wypowiedzi Roronoy utonęła w entuzjastycznych krzykach Sanjiego, który, ku zdumieniu wszystkich, zdążył już wydobyć z czeluści bagażnika dwa leżaki, nie naruszając przy tym delikatnej konstrukcji, i by gotów ponieść je gdzie tylko kobieta zapragnie.
- A ty glonie… - Zwrócił się do Zoro. – Jeszcze raz odezwiesz się w ten sposób do Nami-chan…
- To, co? – Zoro założył ręce na piersi prowokując tym samym Sanjiego do bójki. To zawsze się tak zaczynało. I Nami świetnie o tym wiedziała. A że odpoczynek na leżaku odpowiadał jej bardziej, niż na, trzymanym pod pachą ręczniku, postanowiła zareagować.
- Jesteś taki kochany Sanji-kun! – Zatrzepotała rzęsami. – Czy byłbyś tak miły i zaniósł nam…
Nie zdołała nawet dokończyć bo blondyn, momentalnie zapominając o zwadzie z Roronoą, skłonił jej się nisko, co było naprawdę nieprawdopodobne ze względu na wciąż trzymane w rękach leżaki.
- Twoje słowa są dla mnie rozkazem! – krzyknął i pognał w kierunku plaży.
- Parszywy ero kuk! – prychnął Zoro.
Nami zmierzyła go wzrokiem.
- Wiesz, że by ci nie ubyło gdybyś, choć raz, był taki miły jak Sanji-kun? – Złapała się pod boki.
- A tobie gdybyś, choć raz nie zachowywała się jak apodyktyczna wiedźma?
Nami zmierzyła mężczyznę gniewnym spojrzeniem, po czym prychnęła i ruszyła w stronę plaży gdzie już czekały dwa, pięknie rozstawione, leżaki. Zaraz za nią, chichocząc cicho podążyła Robin. Przy samochodzie pozostali Zoro, Luffy, Usopp, Chopper, Brook i Franky. Ten ostatni kręcił z dezaprobatą głową.
- Przesadziłeś stary – mruknął wyciągając stertę niewiadomego przeznaczenia klamotów i ruszając w stronę plaży.
Zoro uniósł brwi w niemym pytaniu, ale mężczyzna nawet na niego nie spojrzał.
- A temu, co? – spytał Usoppa, który wycierał nieistniejący pyłek, z przedniej szyby wozu.
- No… - Głos mężczyzny drżał. – Ma trochę racji.
- Hę?!
Do rozmowy włączył się Brook.
- Zoro-san… Trochę mi głupio, że muszę tłumaczyć ci takie rzeczy, ale… Nami-san…
- Leci na ciebie! – krzyknął Usopp jednocześnie omijając zdezorientowanego Roronoę, by zaraz przyspieszyć i pognać w stronę przyjaciół, którzy pomału tworzyli obóz godny królów plaży.
Zoro był w takim szoku, że nie zareagował nawet, kiedy Brook położył mu dłoń na ramieniu szepcąc
- Radziłbym ci się nad tym zastanowić…
Do rzeczywistości przywrócił go dopiero Luffy, który próbował przemknąć się niepostrzeżenie za plecami Roronoy i dołączyć do grupy obozujących przyjaciół.
- A ty, kurwa, dokąd?! – Znów złapał go za kołnierz.
- Popływać! – stęknął Monkey zły, że tylko on jeden nie umknął zielonowłosemu. Bo nawet Chopper, jakimś cudem, prześlizgnął się obok kompanów i właśnie budował naprawdę imponujący zamek z piasku.
- Przecież, do ciężkiej cholery, nie umiesz! – Zoro był na skraju. Już pogodził się z myślą, że rozpakowanie auta przypadki jemu, ale jeśli w międzyczasie będzie musiał wyciągać tego niedorobionego debila z wody, to na miejscu trafi go szlag.
Jednak Luffy wcale nie wyglądał jakby nieumiejętność pływania miałaby w jakikolwiek sposób przeszkodzić mu przed wskoczeniem do morza. Czym jeszcze bardziej wkurwił przyjaciela.
- Zakładaj to! – Rzucił w Monkey’a stertą nienadmuchanych gumowych zabawek. – I jeśli zobaczę, że choćby zbliżasz się do wody bez którejś z tych rzeczy… - zawiesił głos. – Powiem Dadan, co robiłeś z jej kotem!
Groźba okazała się skuteczna. Luffy pozbierał rozrzucone zabawki i od razu zabrał się za ich dmuchanie. Nie zmienił jednak wcześniejszych postanowień. Nie przejmując się ty, że coraz większe koło zasłania mu widok ruszył w stronę przyjaciół. Zoro został sam. Z ciężkim sercem spojrzał na, wciąż załadowanego, busa, po czym zaczął wyciągać z niego wszystko po kolei i znosić to na plażę.
Gdy skończył impreza trwała w najlepsze a Sanji zdążył nawet rozpalić grilla. Którego to Zoro własnoręcznie przytargał. Podobnie zresztą jak węgiel i zapas kiełbasek. Zoro usiadł na piasku i przyjrzał się rozbawionym przyjaciołom. Usopp i Franky budowali z piasku całe osiedle. Chopper, ubezpieczony przez różowe dziecięce kółko, wraz z Luffym, który faktycznie założył na siebie dwa koła i rękawki, taplali się w płytkiej wodzie tuż przy brzegu. Brook stroił gitarę. Najwidoczniej szykował się na wieczorny występ, jaki im obiecał. Sanji całą uwagę poświęcił gotowaniu, czasem tylko zerkając na wyeksponowane kobiece kształty. Robił to jednak po kryjomu. Najwidoczniej wcześniej jego obserwacje były zbyt natarczywe, bo lewy policzek kucharza wciąż był dziwnie czerwony. Zoro uśmiechnął się do siebie. Nami potrafiła przyłożyć. No właśnie Nami… Zerknął opalająca się nieopodal kobietę. Czyżby faktycznie jej się podobał? A czy ona podobała się jemu? Czysto fizycznie? Tak. Była ładna, zgrabna no i umiała ze swoich atutów korzystać, podkreślając je subtelnie. Choćby ciut za małym strojem kąpielowym, który odsłaniał więcej niż miał, zgodnie z wolą projektanta.
Zapatrzony dopiero po chwili poczuł jak ktoś mu się przygląda. Zaciekawiony omiótł wzrokiem okolice i zobaczył, wpatrzone w niego, błękitne oczy Robin. Kobieta chichotała cicho, zasłaniając się książką i delikatnie wskazywała na Nami, jakby dając mu znaki, których znaczenia nie potrafił pojąć. Zażenowany odwrócił wzrok. I zobaczył jedyną rzecz, jaka mogła mu teraz pomóc. Turystyczną lodówkę, pełną zimnego piwa. Bez zastanowienia wyjął jedną puszkę. A, po dłuższym namyśle, drugą.
- Hej.
Stanął nad Nami, ciekaw jak kobieta zareaguje na jego obecność. Czy nadal była zła?
Rudowłosa zsunęła z oczu okulary przeciwsłoneczne i znad oprawek rzuciła Roronorze nieprzychylne spojrzenie. Chyba jednak była.
- Zasłaniasz mi słońce.
Już miał na końcu języka, jakąś kąśliwą odpowiedź, ale w porę przypomniał sobie, że przyszedł tu naprawić atmosferę a nie jeszcze ją pogorszyć. Dlatego, ku zdziwieniu Nami, przesunął się kawałek. Po czym podał jej puszkę. Kobieta przyjęła podarek, co ucieszyło Zoro. Jednak zdecydowanie mniej ucieszył go fakt, że ani na chwilę nie spuściła z niego wzroku. Nie otworzyła też puszki. Był pewien, że alkohol wystarczy.
- Dobra – westchnął. – Niech ci będzie. Przepraszam.
Dopiero wtedy Nami się uśmiechnęła i otworzyła piwo.
- Przeprosiny przyjęte. – Upiła łyk. – Dobre!
Zoro uśmiechnął się szeroko i usiadł na piasku, obok leżaka Nami. Sam tez pociągnął tęgo z puszki i musiał przyznać kobiecie rację. Piwo było wyjątkowo dobre. Do tego stopnia, że opuścił na moment gardę a słowa, które jeszcze pół godziny temu wydawały mu się czystą abstrakcją, nieszkodliwym wyobrażeniem, na zasadzie, „co by było gdyby”, same wyszły z jego ust.
- Hej… Może… Miałabyś ochotę kiedyś… gdzieś wyjść? Ze mną… - Dopiero, kiedy wypowiedział je na głos, zdał sobie sprawę, jak bardzo źle to zabrzmiało. Żeby ukryć zażenowanie i nie musieć patrzeć na Nami znów napił się piwa. A właściwie pił aż w puszce nic nie zostało. W tym czasie Nami nie powiedziała ani słowa. Zoro czuł się jak kretyn.
- Dobra, rozumiem. – Zgniótł puszkę. – Zjebałem. Zapomnij o tym. – Machnął ręka i wstał otrzepując spodnie. – Zapomnij, że…
- Nie! – przerwała mu Nami. – To nie… Ja…
- HEJ! LUDZIE!
Jej dalsze słowa utonęły we wrzaskach Luffy’ego, któremu najwidoczniej znudziła się zabawa w wodzie i teraz szukał nowej rozrywki. Uprzednio pochłaniając dziesięć upieczonych przez Sanjiego kiełbasek, o czym świadczyły plamy na kąpielówkach.
- Czego, debilu? – Sanji odpalił papierosa.
- Wynajmijmy łódkę i pobawmy się w piratów!

- Piratów? – Law uniósł brwi w wyrazie zdumienia.
- Tak. – Nami pokiwała głową. – Nie mów, że nie zauważyłeś tej jego obsesji.
Tu musiał przyznać jej rację. Faktycznie dało się dostrzec pewną słabość Monkey’a do pirackiego rzemiosła, jednak nigdy by nie pomyślał, że dorosły facet chciałby bawić się w ten sposób. Nami, widząc konsternację na jego twarzy, zachichotała cicho.
- Musisz się jeszcze wiele nauczyć – stwierdziła.
Nie skomentował tego. Zresztą, gdyby wdał się teraz w dyskusję, cała historia niepotrzebnie by się wydłużyła a on chciał mieć to już za sobą. Tym bardziej, że domyślał się ciągu dalszego.
- I co? – spytał, jakby ten dziwny przerywnik nigdy nie miał miejsca.
Nami pogłaskała Zoro po policzku.
- Chyba już wiesz – powiedziała a w jej oczach dojrzał łzy. – Wynajęliśmy łódkę, właściwie to nawet mały jacht, i wypłynęliśmy w morze. A potem… Potem… - Głos jej się załamał i rozpłakała się.
Law nie wiedział jak powinien zareagować. Znaczy bywał już świadkiem podobnych scen, ale wtedy wszystkie emocje były świeże a on mógł schować się za plecami pielęgniarki, oddzielając się tym samym od ludzkiej tragedii. Teraz stanął z nią twarzą w twarz i nie mógł powiedzieć, żeby był tym zachwycony. Wydobywając wszystkie posiadane pokłady empatii podszedł do kobiety i położył jej dłoń na ramieniu. Dopiero wtedy poczuł, że Nami drży.
- Wszystko w porządku? – spytał głupio, jednak nic innego nie przyszło mu do głowy.
Odpowiedź przyszła dopiero po dłuższej chwili, gdy Nami uspokoiła się na tyle, by móc normalnie rozmawiać.
- Tak. – Wyjęła z kieszeni chusteczkę i wysmarkała nos. Bardzo niekobieco. – Po prostu… Pierwszy raz opowiadam o tym komuś i… - Znów smarknęła. – Mam wrażenie jakbym przeżywała to na nowo.
Trafalgar pokiwał głową ze zrozumieniem. Takie rzeczy się zdarzały. Sam tak miał, gdy wracał myślami do dzieciństwa. Jednak dziś to nie była jego spowiedź, tylko Nami. Naraz zrozumiał, że kobieta przyprowadziła go tu, bo chciała mu o tym powiedzieć. Nie, dlatego żeby on wiedział, ale dlatego, że był kimś obcym a ona potrzebowała właśnie takiej rozmowy. Wykorzystała go. Jednak nie miał jej tego za złe.
- Rozumiem – mruknął. – Chcesz mówić dalej?
Pokiwała głową i podjęła przerwaną opowieść.

- Luffy! Ty skończony imbecylu! Zakładaj kamizelkę! – Wkurwiony Zoro rzucił w Monkey’a pomarańczowy przedmiot znaleziony na pokładzie! – Ale już!
To, kiedy Luffy pozbył się zarówno kółek jak i rękawków pozostawało tajemnicą dla wszystkich, poza samym zainteresowanym. A on nie miał zamiaru dzielić się wiedzą.
- Ale ona jest niewygodna! – jęknął chłopak odsuwając od siebie kamizelkę. – Poza tym piraci nie nosili żadnych…
- Piraci potrafili pływać debilu! – Sanji kopnął kolegę w głową. – Jak raz zgadzam się z tym glonem! Zakładaj kamizelkę! Ale już! – On i Zoro mogli się nie znosić, jednak przynajmniej jedna rzecz ich łączyła. Dbanie o bezpieczeństwo Luffy’ego. Chociaż Roronoa bardziej przejmował się rolą opiekuna, bo biegał teraz za chłopakiem, z kamizelką w ręce, wyrzucając z siebie niewybredne przekleństwa. – Kretynie! Uspokój się! Ja za tobą skakał nie będę!
Okazało się, że powiedział to w złym momencie bo, ledwie skończył zdanie, a Luffy, roześmiany od ucha do ucha, wykrzykujący coś o byciu królem piratów, poślizgnął się i wpadł do wody. Od razu zaczął iść na dno i na nic zdało mu się rozpaczliwe machanie rękami. I tak nie potrafił utrzymać się na powierzchni. Zgromadzeni na pokładzie przyjaciele zastygli w bezruchu, jakby szok i strach pozbawił ich zdolności logicznego myślenia. Pierwszy otrząsnął się Zoro. Nie oglądając się na pozostałych skoczył do wody i do razu zanurkował w poszukiwaniu Luffy’ego. Reszta, do której powoli zaczynała docierać groza sytuacji, patrzyła z przestrachem w wodę.
- Coś długo ich nie ma… - wyszeptał Usopp.
- Może się utopili… -myślała głośno Robin, czym ściągnęła na siebie gniew Nami.
- Nawet tak nie mów! – krzyknęła rudowłosa. To przecież niemożliwe żeby tej dwójce cokolwiek się stało. Nie im… - Sanji-kun może… - urwała, gdy woda wokół łódki zaczęła dziwnie falować i po chwili nad powierzchnią pojawiła się zarówno zielona jak i czarna czupryna.
Zoro łykał chciwie powietrze zaś Luffy kaszląc wyrzucał z siebie kolejne hausty wody. Wyglądało jednak na to, że poza opiciem słoną wodą i najedzeniem strachu, sam chłopak nie doznał większych uszczerbków na zdrowiu. Nami odetchnęła z ulgą, która wzrosła, gdy tylko Zoro podpłynął do łódki i bezceremonialnie wrzucił, wciąż kaszlącego, Monkey’a na pokład.
- Debil – mruknął i już sam miał się wdrapać na jacht, gdy przez jego twarz przeszedł grymas bólu. Jednocześnie puścił się drabinki, na moment ponownie niknąc w morskich odmętach.
- Zoro! – Nami wychyliła się za burtę gotowa, w razie czego skoczyć. Zresztą nie tylko ona. Sanji zostawił wracającego do rzeczywistości Luffy’ego pod opieką Usoppa i Brooka a sam już szykował się do skoku. Lecz woda znów zafalowała i Zoro wynurzył się raz jeszcze.
- Kurwa! – Kurczowo trzymał się drabinki, jednak ani myślał po niej wchodzić.
- Ty pieprzony glonie! – Sanji wyglądał jakby nie potrafił się zdecydować czy ma odczuwać ulgę, złość czy może strach. – Coś ty sobie myślał?!
Roronoa wydawał się go nie słuchać. 
- Skurcz – jęknął, jakby to tłumaczyło wszystko. I poniekąd tak właśnie było.
Po twarzy Sanjiego przebiegł trudny do odgadnięcia wyraz, gdy klęknął i wyciągnął ku Zoro dłoń.
- Złap mnie za rękę – powiedział bez tej wyższości w głosie, która pojawiała się u niego za każdym razem, gdy mógł pokazać swoją wyższość nad Zoro.
Roronoa też nie był skory do kłótni, tak naturalnej w relacji tych dwojga. Zamiast zwyzywać blondyna posłusznie złapał podaną rękę i pozwolił by przyjaciel wciągnął go na pokład. Znaczy pozwoliłby, gdyby rzeczywistość nie sprzysięgła się przeciwko nim. 
W ogólnym zamieszaniu nikt nie zauważył, ani też nie usłyszał, skutera wodnego przecinającego wodę niedaleko ich łódki. Przynajmniej do momentu, gdy było już za późno. Po wszystkim, dowiedzieli się od policji, że kierujący skuterem stracił nad nim kontrolę, dlatego, przy pełnej prędkości, przywalił w bok ich jachtu, powodując jego kołysanie i zwalające z nóg całą załogę. Łącznie z Sanjim, który upadł na bok, uderzając głową o pokład i wypuszczając dłoń Zoro. Roronoa otworzył szeroko oczy i momentalnie znalazł się pod wodą.
- Zoro! – Nami, która również zaliczyła bliskie spotkanie z pokładem, poderwała się na kolana. – Zoro!
Jednak tym razem mężczyzna się nie wynurzył
- Sanji! – Kobieta zwróciła się do kucharza, który potrząsał głową chcąc pozbyć się narastającego łupania. – Zoro!
Rzeczywistość uderzyła go z całą mocą. Poczuł to niczym silny cios w żołądek. Ignorując uporczywy ból czaszki i zamieszanie, jakie powstałego wokół niego, skoczył do wody.

- Nie wiem jak długo ich nie było… - Nami nadal pociągała nosem, lecz teraz jakby trochę mniej.
- Ale dla niego – Law wskazał na Zoro – i tak za długo.
Kiwnęła głową.
- Resztę już sam możesz sobie dopowiedzieć, prawda?
Faktycznie mógł. Niedotlenienie, nieodwracalne zmiany w mózgu… Nawet, jeśli Roronoa kiedykolwiek miałby się obudzić, pozostawało ryzyko, że będzie zwyczajnym warzywkiem.
Większym wyzwaniem niż wyobrażenie sobie karty choroby Zoro było, dla niego, zachowanie się w tej chwili. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć, co zrobić. Jak to wszystko skomentować. Dotarł do końca opowieści, lecz choć dotyczyła ona osób, które znał, a nawet jednej, którą kochał, to… nie zrobiła na nim ona większego wrażenia. Ot, kolejny splot nieszczęśliwych wypadków przyczynił się do tragedii. Dla żadnego z lekarzy to nie było niczym nowym. Wbrew temu, co media pokazywały światu, tragedie rzadko mają coś wspólnego z ludzką głupotą czy świadomym działaniem. Zwykle jest to właśnie przypadek. Zwyczajny ludzki pech.
Milczenie przeciągało się do niezdrowych rozmiarów, dlatego postanowił je przełamać. Choćby najgłupszych frazesem, jednym z tych, które tak często słyszał w szpitalu.
- Musiało być wam ciężko. – To jakoś lepiej pasowało mu do sytuacji niż, jeszcze bardziej oklepane, „przykro mi”, czy też „współczuję”.
Nami uśmiechnęła się smutno.
- Nadal jest. Chociaż… Teraz jakby mniej. Człowiek potrafi przyzwyczaić się do wszystkiego – westchnęła. – Ale musisz coś zrozumieć. – Spojrzała lekarzowi w oczy. – Ja wiem, że podobne historie słyszałeś już wielokrotnie, jednak tę… - zawahała się. – Chciałabym żebyś potraktował poważnie. Ze względu na Luffy’ego.
Drgnął zaskoczony. Kobieta nie zwróciła na to uwagi, konturując swój wywód.
- To, co się stało… Niemal nas zniszczyło. Przez prawie pół roku unikaliśmy siebie nawzajem, zamknięci we własnej rozpaczy i poczuciu winy. Bo wiesz… Gdyby Luffy nie zaproponował tej wycieczki… Gdybyśmy się nie zgodzili… Gdyby nie wynajęcie łódki… Gdyby Luffy założył tę cholerną kamizelkę… Gdyby Sanji zareagował szybciej… Tych „gdyby” było całe mnóstwo. W końcu jakoś… No może się nie pogodziliśmy, ale nauczyliśmy się z tym żyć. Każdy na swój sposób. Na przykład Luffy…
- Wmawia wszystkim, że na następnym spotkaniu Zoro, tak po prostu, się pojawi – wszedł jej w słowo.
- Dokładnie – zgodziła się. – Chociaż… Nie zdziwiłabym się gdyby on naprawdę w to wierzył. Tym bardziej, że przychodzi tu i mówi Zoro o naszych planach. Gdzie będziemy, kiedy i o której. Tak jakby faktycznie spodziewał się go zobaczyć.
- A ja muszę to zrozumieć i zaakceptować – domyślił się Law.
- Jeśli chcesz być z Luffy’m? – Przyjrzała mu się uważnie. – Tak – stwierdziła z mocą. – Wydaje mi się, że ci na nim zależy. Tylko, dlatego cię tu przyprowadziłam. Bo musisz wiedzieć.
Zastanowił się przez chwilę. To miało sens i w jakiś sposób pozwoliło mu lepiej poznać chłopaka.
- Dziękuję.

Muzyka dudniła tak głośno, że Lawa zaczynała boleć głowa. Miał ochotę podejść do głośnika i jednym silnym kopnięciem posłać go w niebyt. Wiedział jednak, że tym samym ściągnąłby na siebie gniew nie tylko Luffy’ego, ale także Usoppa, Brooka i Franky’ego, którzy, z nieznanych mu powodów, udawali zespół heavy metalowy. Chcąc uniknąć kłótni, wyrzutów i łez postanowił przecierpieć jeszcze tę piosenkę. O ile piosenką można było to nazwać. Dla otępienia zmysłów sięgnął po kolejne piwo.
Kiedy kończył puszkę, jazgot w końcu ucichł. Rozkoszując się błogą ciszą, no na tyle błogą, na ile pozwalało na to zgromadzone towarzystwo, ale nadal wolną od odgłosów, jakie wydają widelce po spotkaniu z blachą falistą, przymknął oczy. Niestety dość szybko musiał je otworzyć, bo ktoś władowywał mu się na kolana. Tym kimś był oczywiście Luffy! Cały zaczerwieniony i spocony od wcześniejszych wygibasów. Mokre kosmyki lepiły mu się do czoła, a Law uznał, że nawet teraz jego facet wyglądał pociągająco.
- I jak ci się podobało? – spytał Monkey.
- W ogóle – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Tak się wydzieraliście, że ktoś mógł nas posądzić o znęcanie się nad zwierzętami.
Luffy naburmuszył się.
- Jesteś okropny! – Jednak wbrew swoim słowom i minie, pocałował Trafalgara w policzek. – Ale i tak cie kocham. Shishishishi.
Law przewrócił oczami. Za żadne skarby nie da się wciągnąć w jakieś słowne romantyczne przepychanki.
- To dobrze – mruknął tylko.
 Niepocieszony Luffy wydął usta i sięgnął po piwo. Naraz coś mu się przypomniało i zamarł z puszką w ręce.
- Law… - Zaczął obracać piwo w dłoniach. – Jeśli chodzi o Zoro…
Trafalgar dopiero teraz zobaczył smutek rodzący się w czarnych oczach Monkey’a, gdy ten wspominał przyjaciela. Jeszcze niedawno miał zamiar się z nim na ten temat rozmówić, jednak widząc ów ból, zmienił zdanie. Kiedy Luffy będzie gotów sam mu powie.
- Wiem. – Potarmosił czarne włosy. – Dzisiaj nie mógł, ale następnym razem już na pewno będzie.
Twarz Luffy’ego rozjaśniła się w uśmiechu.
- Dokładnie! Shishishishi!