piątek, 9 września 2016

Kurs gotowania IX

KURS GOTOWANIA

ROZDZIAŁ IX
"Nic się nie stało, panie władzo"


-Jak znam życie, pewnie znowu zabłądził. – Sanji oderwał wzrok od zegarka i, po raz kolejny, omiótł wzrokiem okolicę. Nigdzie jednak nie było widać charakterystycznego zielonego łba. Chociaż umówiona godzina już dawno minęła. Początkowo starał się nie denerwować. Dał nawet Glonowi piętnastominutowy kredyt zaufania. Pamiętał jak, za studenckich czasów, owy kwadrans akademicki ratował mu tyłek i chronił przed oceną skutecznie obniżającą średnią. Zoro jednak nie wykorzystał danej mu szansy. Czas, podobnie jak łaskawość Sanjiego, skończył się a jego wciąż nie było. Kucharz postanowił, że kiedy tylko Alga postanowi się pojawić, na powitanie skopie mu dupę.
Nie żeby przeszkadzało mu spędzenie wieczoru w towarzystwie pięknych kobiet, lecz samotne płacenie rachunku za taką przyjemność to już, co innego. A Nami-san wyraziła się jasno. To oni dziś fundowali. Aż zadrżał na samą myśl o spustoszeniu, jakie ten wieczór poczyni w jego finansach.  A zaczynał już wychodzić na prostą. Tym bardziej miał zamiar czekać na Zoro.
Znów wybrał numer zielonowłosego, lecz podobnie jak wcześniej, zgłosiła się poczta głosowa. Za pierwszy razem zdziwił się, pewny, że nikt już jej nie używa. Później sztuczny głos automatu, działał mu na nerwy. Teraz jego wkurwienie osiągnęło apogeum. Miał ochotę walnąć telefonem o ziemię. Zamiast tego, by się uspokoić, popatrzył na zgromadzone przed wejściem kobiety. I to okazało się błędem. Bo jeśli, do tej pory, w przeciwieństwie do niego, nie wydawały się złe z powodu czasowego poślizgu, to teraz, zapewne wychwyciwszy jego spojrzenie, Nami-san zostawiła koleżanki i ruszyła ku niemu. W jej oczach błyszczało coś, co budziło w nim niemal pierwotny lęk. Przełknął ślinę. Normalnie poflirtowałby z tą rudowłosą pięknością, lecz obecna sytuacja ani trochę temu nie sprzyjała.
-Sanji-kun… - odezwała się przymilnym głosem, lecz i tak wyczuł stalową nutę, kryjącą się pod warstwą ulotnej słodyczy.
-Tak, piękna?
-Kiedy wejdziemy? Napiłybyśmy się czegoś… - Ton, jakim to powiedziała, nie pozostawiał złudzeń. Jej cierpliwość była na wykończeniu i właśnie dawała Sanjiemu ostatnią szansę, żeby wyszedł z tego obronną ręką.
Kucharz wyczuł groźbę a jego złość na Zoro wzrosła. Czy ten idiota nie może raz w życiu pojawić się gdzieś punktualnie? Jakoś wyleciało mu z pamięci, że na zajęcia Roronoa się nie spóźniał.
Zastanawiał się jak mógłby zyskać na czasie i zachować twarz, kiedy nagle go oświeciło.
-Przecież nie ma jeszcze Rebecci! – Prawie krzyknął zachwycony swoim odkryciem. Wcześniej otumaniony wizją gigantycznego rachunku za kobiecą popijawę, nie zauważył braku nastolatki. – Niegrzecznie będzie zacząć bez niej…
-Grzecznie. – Ktoś wszedł mu w słowo. – I nawet wskazanie. Bo Rebecca nie przyjdzie.
Kiedy próbował się odwrócić żeby zobaczy, kto był autorem tych słów, czyjeś silne ręce złapały go za koszulę i przycisnęły do najbliższej ściany. Poczuł na plecach chropowatą powierzchnię cegieł i naraz wezbrał w nim gniew. Nikt nie będzie traktował go jak popychadło! A już na pewno nie na oczach tylu pięknych kobiet. Szykował się właśnie, żeby sprzedać napastnikowi solidnego kopniaka, kiedy ten odezwał się ponownie, zbijając go z tropu.
-Czy to jasne?
-E? – Zapewnie nie miał w tej chwili najinteligentniejszego wyrazu twarzy.
-Rebecca nie przyjdzie, czy to jasne?! Nie będziecie mi córki rozpijać! Ja wam dam, moje słoneczko, na złą drogę sprowadzać!
I nagle Sanjiemu zapaliła się odpowiednia lampka. Mężczyzną, który z taką pasją przyciskał go do ściany i gniótł odświętną niebieską koszulę, był ojciec Rebecci! Nagle przestało mu tak zależeć na wyrwaniu się i skopaniu mu dupy. Nie dlatego, że uznał, iż tamten miał słuszność, a co za tym idzie, prawo, żeby go tak traktować. Po prostu miał doświadczenie w postępowaniu z wkurzonymi ojcami młodych dziewcząt. Jak świat długi i szeroki, do tej grupy społecznej nie trafiały logiczne argumenty. A każde słowo wypowiedziane przez potencjalne zagrożenie, dla ich aniołków, działało na nich niczym płachta na byka. Co się zaś tyczy argumentów nielogicznych, czy też może bardziej niewerbalnych… Czasem z takim rozjuszonym ojcem można było wygrać jednym ciosem i wtedy pojawiała się szansa na logiczną rozmowę. Jeśli zaś taki obrót sprawy okazywał się niemożliwy, to pozostawała regularna bijatyka. Lub, zwyczajnie, można było dać się takiemu mężczyźnie wyżyć. Zazwyczaj ten ostatni sposób okazywał się najlepszy, bo kończył się na krzykach i kilkunastu epitetach. Faceci w średnim wieku rzadko sami z siebie wdawali się w bójki z młodszymi od siebie. Dlatego właśnie to wyjście postanowił wybrać Sanji. Nie chciał narażać kobiet na widok krwi. Ani siebie na gigantyczny mandat za uszkodzenie ciała i mienia. A to miał jak w banku, bo, jak na złość, ulicą jechał właśnie radiowóz. I, jakby tego wszystkiego było mało, samochód zaczął zwalniać, prawdopodobnie szykując się żeby stanąć na parkingu przed barem. Nie zobaczył jednak czy miał rację, bo trzymający go mężczyzna odwrócił go, zmuszając tym samym, by spojrzał mu prosto w twarz. Dopiero wtedy Sanji zauważył paskudną bliznę na czole tamtego. Wyglądał przez to, jakby kilka lat spędził w kryminale i kucharz poczuł się zgoła niepewnie. Bo jeśli faktycznie ma do czynienia z byłym więźniem, to bez bójki może się nie obejść.
-Pytałem… - Mężczyzna zamilkł, kiedy ktoś położył mu rękę na ramieniu.
-Co tu się dzieje?
Dałby się pociąć, że gdzieś zły szal ten głos. Nie mógł sobie tylko przypomnieć gdzie.
-Nic takiego panie władzo…
Momentalnie uścisk zelżał na tyle, że Sani jednym ruchem dłoni strzepnął z siebie ręce napastnika. Kiedy to robił, uświadomił sobie, że jego wcześniejsze przypuszczenia okazały się słuszne i właśnie stanęli oko w oko z policją. Zajekurwabiście. Teraz mandat ma jak w banku. Nawet, jeśli to on był tu ofiarą, to wredny glina i tak będzie chciał wyrobić miesięczną normę. A jeśli naprawdę będzie miał pecha, resztę wieczory spędzi na komisariacie.
-Na pewno? – Policjant znów się odezwał a Sanji teraz już był pewien! Znał tę osobę. Rozmawiał z nią! Może i głos stróża prawa różnił się trochę od tego, który on pamiętał, ale o pomyłce nie mogło być mowy. Mimo to, wciąż nie mógł zidentyfikować osoby, do której należał.
-Tak – powiedział poczym wychylił się żeby przyjrzeć się mężczyźnie. I o mało nie padł na zawał. Przed nimi stał Zoro! W policyjnym mundurze, czapce z daszkiem i przeciwsłonecznych okularach, choć na dworze zmierzchało, prezentował się niczym glina z amerykańskiego filmu akcji. Nawet złota odznaka na jego piersi lśniła jakby wewnętrznym blaskiem. Zielonowłosy całą swoją osobą uosabiał władzę. Ojciec Rebecci też musiał to poczuć, bo kajał się jak mały chłopiec.
-To tylko drobna dyskusja, panie władzo. Nic złego nie robiliśmy.
Zoro spojrzał w jego stronę. Sanji wzruszył ramionami jednocześnie kiwając przyzwalająco głową. Nie chciał robić temu człowiekowi kłopotów. A był pewien, że przyjaciel mógłby teraz dowalić mu taki mandat, że życia nie starczyłoby na jego spłacenie. Nie mówiąc o zaserwowaniu nocy w areszcie. Poza tym, kurwa, Glon i tak się już wystarczająco spóźnił na spotkanie. Nie miał ochoty czekać dłużej.
-Skoro tak, to w porządku. – Zoro puścił mężczyznę. Na ramieniu tamtego momentalnie pojawił się czerwony ślad. Dopiero wtedy do kucharza dotarło jak mocno zielonowłosy musiał go trzymać.  – Może pan iść.
-Dziękuje! – Ten skłonił się i oddalił się tak szybko jak to tylko było możliwe. Sanji zauważył, że kulał na lewą nogę.
-Wszystko ok.?
Prawie podskoczył, kiedy tuż za sobą usłyszał głos Zoro. Ten normalny, nie do pomylenia z jakimkolwiek innym.
-Taaa… - Jutro plecy na pewno dadzą o sobie znać, ale nie zamierzał mu tego mówić. – Poradziłbym sobie! Nie musiałeś od razu szpanować władzą!
-Wiem. – Zdjął już okulary i czapkę, dzięki czemu wyglądał prawie normalnie. Tylko koszula z odznaką zdecydowanie nie pasowały do obrazka, jaki spodziewał się ujrzeć tego wieczoru. – Ale nawet nie wiesz, co to za frajda, czasem się popisać. Bez tego, ta robota byłaby do dupy.
Kłamał. Sanji wiedział, że Zoro naprawdę lubił swoja pracę.
 -Dobra. – Machnął ręką stwierdzając, że ciągnięcie tego tematu to szkoda czasu. Miał, co innego do roboty. – Powiedz lepiej, gdzieś ty kurwa był?! Znów się zgubiłeś?!
Zoro spłonął rumieńcem.
-Wcale nie! Wpakowali mi nadgodziny a potem Rayleigh zrobił jeszcze zebranie. Chyba dawno nikogo nie opierdolił i mu się poziom stresu podniósł, bo jebał wszystkich równo.  
Nawet nie chciał wiedzieć, kim był ten Rayleigh i co dokładnie przyjaciel miał na myśli. Już chciał go o tym poinformować i dalej wywrzaskiwać swoje pretensje, kiedy jedna z kobiet uwiesiła się policjantowi na szyi.
-Zoro! Nareszcie! Idziemy pić! – zawyrokowała Nami. Sanji zupełnie o niej zapomniał. Mimo iż stała tuż obok widząc oraz słysząc wszystko dokładnie. Zastanowił się jak bardzo stracił w jej oczach. I ile zyskał Zoro. Od samego początku widział, że ta dwójka ma się ku sobie… Chociaż nie. To raczej Nami okazywała zainteresowanie zielonowłosym. Co nieodmiennie budziło w nim zazdrość. Nikt nie lubi być spychany na boczny tor. A to właśnie zrobiła z nim rudowłosa. Zarówno na zajęciach jak i teraz. Pociągnęła Zoro ku grupce pozostałych kobiet, zupełnie go ignorując. Cóż… nie mógł jej winić. Jak to mówią „za mundurem panny sznurem” a Zoro wyglądał naprawdę dobrze w policyjnym wdzianku. Nawet on musiał to przyznać. Pasowało mu ono. Tak po prostu. Jakby urodził się właśnie do tego zawodu. Tak jak on, wyglądał najlepiej w stroju kucharza. Czasem zdarz się, że ktoś jest po prostu stworzony do tego a nie innego zawodu. Zupełnie jakby istniał jakiś Autor, kreujący własny świat i postaci, którym z góry narzucił im wyznaczone role. Jeśli tak to…
-Brewko! Chodź! – Krzyk Zoro przerwał jego rozmyślania.
Jednak o nim nie zapomnieli. I jeszcze to cholerne przezwisko! Roronoa grabił sobie i to poważnie.
-Sam nie będę płacił!

Mógł się tego spodziewać. Ruszył za resztą. Ledwie wszedł do środka od razu uderzyła go cisza. Nie była absolutna, jednak po barze spodziewał się raczej głośnej muzyki, od której łupało w głowie. Tymczasem poziom decybeli był na naprawdę znośnym poziomie. Już miał się podzielić swoim odkryciem z pozostałymi, kiedy ktoś dosłownie na niego wpadł.
-Fajnie tobą trząsł! Wiesz! Tamten facio! Skopałbym mu dupę, ale Hancock powiedziała, że wtedy nie dostane mięsa! A podobno mają tu pyszne mięsko! – Mężczyźnie, który z prędkością karabinu maszynowego zasypywał go gradem informacji, zaświeciły się oczy. – To prawda? Mają tu mięsko?
-Nie wiem. Musisz spytać…
Nie dokończył, bo tamten zniknął. Dosłownie pobiegł do baru, krzycząc coś, co brzmiało jak „mięcho”. Nie wiedząc jak na to zareagować stanął po prostu jak wryty. Jeśli kiedyś myślał, że to Zoro nie ma za grosz kultury, to teraz widział jak bardzo się pomylił. Przy nim Glon był chodzącym podręcznikiem savoir vivre’u.
Jak na zawołanie Roronoa pojawił się tuż przy nim.
-Dziewczyny zajęły już stolik. – Zdążył zdjąć czapkę i koszulę, pozostając jedynie w czarnej dopasowanej bokserce, spod której, wystawała znana już mu blizna. Zapamiętał, żeby się na nią nie gapić. Dlatego podniósł głowę, by zamiast tego patrzeć w twarz mężczyzny. Od razu zauważył jak bardzo przekrwione były oczy przyjaciela. Zupełnie jakby ten nie spał od tygodnia.
-W porządku?
-Kto to? – spytał ignorując pytanie.
-Chłopak Hancock – wyjaśnił kręcąc z dezaprobatą głowę. – Nazywa się chyba… A tak! Monkey D. Luffy! Że też takie coś wyrwało tak piękną kobietę…
Tymczasem Zoro lustrował chłopaka, który wracał właśnie do ich stolika z trzema talerzami pieczonych skrzydełek. Wiedział, o co chodziło Sanjiemu. Na pierwszy rzut oka Luffy nie robił zawrotnego wrażenia. Niski, chudy, z dziecięca gębą, czarnymi włosami ułożony tak, że bardziej przypominały mewie gniazdo niż porządną fryzurę… I jeszcze ta blizna na policzku… W szkole pewnie nigdy nie został królem balu. I nie do niego wzdychały napalone nastolatki… Mimo to… Mógł się podobać. Miał w sobie to coś. Bez wątpienia Boa również dostrzegła owe „coś”. Tylko Sanji pozostawał ślepy na sekretny urok Luffiego. Nic dziwnego. Nie pociągali go faceci.
Zoro westchnął.
-Też uważasz, że ona się przy nim marnuje? – Sanji błędnie odczytał emocje przyjaciela, czym tylko pogorszył sytuację.
-Chodź po piwo, bo nam dziewczyny żyć nie dadzą. Mam już całe zamówienie.
Tym razem to Sanji westchnął.
-Pa pa czynszu… - mruknął ruszając za zielonowłosym. Który prawdę mówiąc szedł niezwykle pewnie. Jakby wielokrotnie pokonywał tę trasę. I jak się okazało była to prawda. Kiedy tylko barman – mężczyzna o twarzy tak chudej, że miało się wrażenie, iż za ladą stoi kościotrup, i największym afro, jakie Sanjiemu dane było widzieć – ich zobaczył uśmiechnął się szeroko. A kucharza ponownie naszło skojarzenie z czaszką. Z włosami.
-Zoro-san! Kopę lat!
-Całe trzy dni. Cześć Brook.
Podali sobie dłonie gawędząc przy tym jak starzy znajomi.  Sanji poczuł się trochę zbity z tropu. I zazdrosny. To z nim Zoro tu przyszedł, więc… Zaraz jednak przyszło otrzeźwienie. Z nim, tylko z nimi. Przecież byli tu całą grupą! I dlaczego nagle zaczął mu przeszkadzać fakt, że Glon rozmawia z innym mężczyzną?
Tymczasem ani Zoro ani Brook nie zwrócili uwagi na blondyna.
-Dalej siedzisz w tej swojej parszywej robocie? – Barman już sięgał po kufel, jakby dokładnie wiedząc, co zamówi jego gość. – To samo? – Pytał chyba tylko z grzeczności.
- A ty dalej próbujesz zostać gwiazdą? To i jeszcze… - zaczął wymieniać nazwy drinków, które zamówiły sobie ich towarzyszki. Brook, z niezwykłą zręcznością, tworzył kolejne napoje, nie rozlewając przy tym ani kropli.
-A jak! Zobaczysz! Jeszcze usłyszysz o Soul King’u! Widzę, że niezła impreza się szykuje.
-Trzymam za ciebie kciuki, stary. Byłaby znośna, gdybym to nie ja płacił. Po prostu jesteśmy – wskazał na siebie i Sanjiego – coś winni tamtym tam. – Tym razem jego palce pokazał najgłośniejszy stolik w barze.
-No tak, zapomniałem, że nie lubisz... Ok., nieważne – urwał widząc minę przyjaciela. – Już nic nie mówię.  – Skończył mieszać drinki. – To wszystko?
-A ty nic nie pijesz? – Zoro odebrał tacę i ze zdziwieniem stwierdził, że brakuje jednego naczynia.
Otrząsnął się jakby wybudzony z głębokiego snu.
-Przepraszam. Po prostu liczyłem ile to nas wyniesie.
-Dużo. – Zielonowłosy nie miał złudzeń. – Dlatego sobie też nie powinieneś sobie odmawiać. Może się okazać, że to twoja ostatnia okazja żeby sobie popić, w najbliższym czasie.
-Co racja, to racja – mruknął trochę zły, że wprowadził Zoro w swoją sytuację finansową. Jakby zaczęło mu przeszkadzać to, ile Glon o nim wie. –  Macie tu wino? – zwrócił się do barmana.
-Jasne! – Ten wyglądał na prawdziwie oburzonego. – Białe, czerwone, różowe, słodkie, wytrawne, półwytrawne… Do wyboru do koloru.
Wybrał czerwone wytrawne. Raz się żyje.
Już mieli odchodzić, kiedy Zoro coś się przypomniało. Stanął i lawirując tacą w jednej ręce, drugą grzebał w kieszeni.  W końcu wyjął z niej pęk kluczy. Najprawdopodobniej do auta.
-Brook, mogę to u ciebie zostawić?
-Jasne. – Barman odebrał kluczyki. – Rozumiem, że tym też mam się zająć? – Wskazał na policyjną koszule przewieszoną przez ladę i spoczywającą na niej czapkę wraz z okularami.
-Gdybyś był tak dobry…
-Wiesz, że tu jest szatnia?
-Płatna.
-Dobra, spadaj już, bo się rozmyśle.
Nie trzeba było mu dwa razy tego powtarzać. Znów złapał tacę obiema dłoń i był gotów żeby sobie pójść, lecz tym razem to Brook go zatrzymał.
-Zoro!
-Co? – Uniósł brwi.
-Może coś, w końcu, dzisiaj wyrwiesz.
Sanji mógłby przysiąc, że Brook puścił Zoro perskie oczko, na co ten spłonął rumieńcem.
-Spierdalaj! Chodź Sanji, zostawmy tego zboczeńca… A następnym razem przyślemy tu Nami!
Ostatnie słowa zabrzmiały jak groźba. I Sanji chyba wiedział, dlaczego. Ruszył za przyjacielem zastanawiając się po drodze, czego właśnie był świadkiem. I czy naprawdę wyczuł w ostatnich słowach barmana pewną aluzję? Jakby wcale nie chodziło o kobietę… Nie, nonsens. Mimo wszystko wolał się jednak nad tym nie zastanawiać. Ani nad tym, skąd właściwie Zoro znał tego całego Brooka. Bo mógłby odkryć naprawdę nieprzyjemny sekret przyjaciela. Wszak alkoholizm to też choroba.
W drodze do stolika przypomniała mu się jedna rzecz.
-Zawsze tak gadasz w pracy? Takim głosem?
-To znaczy? – Roronoa spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc. – Jakim?
-No… Takim… - zaczął się plątać nie bardzo wiedząc jak wytłumaczyć o, co mu chodzi. – Innym! – stwierdził w końcu. – Nie takim jak normalnie… - To tłumaczenie również nie spotkało się ze zrozumieniem.
-Wiesz, co? Weź ty umyj uszy, bo bredzisz.
Sanji mruknął tylko coś niezrozumiale.



Postawiwszy tacę został nagrodzony wiwatami. Zupełnie jakby towarzystwo już miało ostro w czubie. To pewnie za sprawą Luffiego, który w niezrozumiały sposób skruszył wszelkie lody. Nawet Boa śmiała się, kiedy jej mężczyzna udowadniał, że zmieszczenie dziesięciu kawałków kurczaka ustach to dla niego pestka. Wszyscy byli pod wrażeniem, nawet, jeśli Nami mruknęła, że Monkey zachowuje się dziecinnie. Mimo iż sama go wcześniej podjudzała. Zachęcony sukcesem mężczyzna postanowił pobić swój rekord i wziął jedenasty kawałek. Tym razem jednak to kurczak zwyciężył. Luffy zaczął się krztusić i Zoro musiał walnąć pozera w plecy.  Poskutkowało. Tylko Hancock spojrzała na niego tak, że od razu zrobiło mu się zimno. Zupełnie jakby zrobił jej narzeczonemu krzywdę a nie uratował go przed bezsensowną śmiercią. Sam Luffy nie przejął się zbytnio sprawą. Dokończywszy to, co miał na talerzu, wypił postawione przed nim piwo jednym haustem i poleciał po dokładkę. Zoro może i byłby pod wrażeniem, gdyby nie fakt, iż Monkey zażyczył sobie piwo z sokiem. Co dla niego – zadeklarowanego amatora wszelkiej gorzały – było niczym policzek. Takie połączenie uznawał wręcz za profanację. Gorsze było tylko piwo bezalkoholowe. Tego na szczęście nie zamówił nikt. Chociaż zdziwił się, kiedy w dyktowanym mu zamówieniu pojawiła się cola. Teraz, z uwagą, przyglądał się mężczyźnie, który ją popijał. Nie wyglądał normalnie, nawet biorąc pod uwagę wszelkie możliwe standardy. Niebieskie włosy postawione w dziwny czub, przeciwsłoneczne okulary, chociaż w środku panował przyjemny półmrok, napakowany tak, że ocierał się o granice przesady. W dodatku świecił gołą klatą, co nieco go peszyło. Ukrył to jednak i po prostu przywitał się z nieznajomym. Trochę mu nie wyszło, nie przywykł do poznawania nowych osób, ale mężczyzna chyba tego nie zauważył. Reszta raczej też nie, no może poza Nami, która od samego początku przewiercała go wzrokiem, oraz Robin, zawsze widzącej więcej niż inni. Zwłaszcza, jeśli chodziło o jej męża. A okazało się, że ona i Franky, bo tak miał na imię Pan Kulturysta, jak zdążył go już w myślach nazwać, pozostawali małżeństwem od dobrych trzech lat. Na tę informację Sanji głośno jęknął i zaczął wznosić pomsty do nieba, oskarżając Los i Przeznaczenie o to, że tak piękne kobiety marnują się przy boku niegodnych ich mężczyzn. Na co Franky momentalnie spiął się w sobie i zaproponował wyjaśnienie sprawy na zewnątrz. Blondyn prawie przyjął propozycje, lecz przeszkodziła mu w tym Nami uderzając go w głowę dłonią zwiniętą w pięść.
-Zachowuj się!
Kucharz od razu spokorniał i zaproponował, że przyniesie drugą kolejkę. Zoro zauważył, że tylko kieliszek Sanjiego był pusty. No i kufel Luffiego, który zdążył już wrócić i przynieść sobie, poza kolejnymi porcjami kurczaka, sok jabłkowy.
-To mi na razie starczy – wyjaśnił widząc zdziwioną minę policjanta.
Zoro tylko westchnął, po czym sam wziął potężny łyk piwa. Świat od razu wydał mu się milszym miejscem. Tym bardziej, że ściśnięci na wąskiej ławie stykali się z Sanjim ramionami. Ta bliskość, choć wymuszona, wydawała mu się czymś najpiękniejszym na świecie. No może gdyby kucharz tak się nie wiercił.
-Masz owsiki w dupie, czy co? – spytał w końcu, kiedy kucharz obrócił się tak niefortunnie, że głową podbił jego rękę i piwo, zamiast w ustach, wylądowało na stole.



-Spierdalaj! –  Trzeba było się tak do mnie nie tulić, chciał dodać, ale zrezygnował. Wystraszony, że faktycznie Zoro mógłby się przesiąść. Sam nie wiedział, co się z nim działo. Nie był pijany, choć wypite wino szumiało mu w głowie, a mimo to czuł się dziwnie. Jakby ciepło drugiego ciała objęło nad nim władzę. Pragnął go jednocześnie się bojąc tego, do czego mogło doprowadzić. Bojąc się myśli, jakie zaczęły kłębić się w jego umyśle. Bał się, bo niepokojąco przypominały te, przez które uciekł z domu. W dodatku pozbycie się ich było o wiele trudniejsze niż wtedy. – Jak ci się…
-ZAMKNĄĆ SIĘ! OBAJ! – Nami, która zdążyła wypić swoje piwo i nie wyglądała nawet na podchmieloną, wstała, po czym uderzyła otwartymi dłońmi w stół. – Bez kłótni mi tu! Dzisiaj macie być dla siebie taka mili jak to tylko możliwe! Nie chcę słyszeć żadnych wyzwisk, ani tym bardziej oglądać jak okładacie się nawzajem, czym popadnie. Czy to jasne?
Zoro mruknął pod nosem coś, co mogło być jednocześnie zgodą jak i posłaniem rudej do diabła. Sanji natomiast wyraził skruchę i obiecał, na wszystkie świętości, że będzie nad sobą panował.
-Chociaż za tego tu – wskazał na Zoro – nie biorę odpowiedzialności.
-On też będzie grzeczny. – Kobieta zdawała się być pewna swego. – Prawda? – Zawiesiła znacząco głos a zielonowłosy mógłby przysiąc, że w tym jednym słowie zawarła wprost niewyobrażalną groźbę. W dodatku uświadomił sobie, że Nami, jako jedyna z całego towarzystwa, wie o jego orientacji. I jeśli zechce, wykorzysta tę wiedzę przeciw niemu. Nie pozostało mu nic innego jak pokiwać głową. Cholerna diablica. Że też los, i Mihawk, musieli postawić na jego drodze właśnie ją. Jakby za mało miał problemów w życiu.
Tymczasem towarzystwo piło wymieniając zdawkowe uwagi, dyskutując o pogodzie i sytuacji politycznej kraju, zgrabnie omijając temat kursu. Czym Sanji był bardzo zawiedziony. Liczył, że będzie to główna tematyka ich rozmów. A wypity alkohol pomoże mu dowiedzieć się, co tak naprawdę myślą o jego zajęciach. Ale jak widać wszyscy mieli ciekawsze kwestie do omówienia. Panie zaczęły przerzucać się nazwami kosmetyków i zabiegów, o których nigdy nie słyszał, podczas gdy Luffy, Zoro i Franky, niczym starzy przyjaciele, omawiali ostatni mecz lokalnej drużyny baseballowej. Nawet nie wiedział, że Glon interesował się tym sportem. Widać, pomimo spędzania wspólnie praktycznie każdej wolnej chwili, spora część Roronoy jeszcze pozostawała dla niego tajemnicą. Która miał nadzieje, w najbliższym czasie odkryć. Kiedy to sobie uświadomił drgnął w tej samej mierze zaskoczony, co i przestraszony. Dlaczego nagle chce poznawać innego faceta?! I tak za dużo już wiedział o tej Aldze! Powinno mu to wystarczyć.
Tak sobie powtarzał, lecz pragnienie było silniejsze i za każdym razem przebijało się przez zdrowy rozsądek.
Stwierdził, że koniecznie musi zaczerpnąć świeżego powietrza. I zapalić. Tak zdecydowanie papieros był dobrym pomysłem.
-Zaraz wracam. – Wstał, ale zaraz został brutalnie ściągnięty z powrotem na ławę. Klapnął obijając sobie kość ogonową o twarde drewno.
-O, co ci chodzi kreatynie?! – wrzasnął zorientowawszy się, że to za sprawą Zoro obił sobie dupę. – Powiedziałem, że zaraz wracam! Nie mów, że potrzebujesz niańki…
-Nie. – Mężczyzna mu przerwał, nie patrząc przy tym na niego. – Ale sam nie będę zbierał opierdolu.
Miny niemal wszystkich przy stoliku, poza Zoro, który najwidoczniej wiedział o czymś, co było poza zasięgiem reszty, Luffym nadal skupionym na jedzeniu i Robin, rzadko okazującej emocje, wyrażały to samo niezrozumienie.
-A niby, za co? – warknął wyrywszy dłoń z uścisku Roronoy. Dopiero teraz zauważył, że tamten go trzymał. Kiedy się uwolnił, poczuł pustkę. Postanowił zapełnić ją krzykiem. – O czym ty gadasz do cholery?!
-Właśnie! – Do rozmowy włączył się Franky. – Jesteś suuuuper tajemniczy.
Kobiety też chciały wiedzieć, o co się rozchodziło.
Zoro zamiast odpowiedzieć wskazał w stronę baru, przy którym Nami, jak się zdawało, flirtowała z barmanem.  Oboje się z czegoś śmiali, lecz z tej odległości nie dało się usłyszeć słów. Sanji już miał spytać czy Glon nie ma jakiś problemów z relacjami międzyludzkimi, kiedy atmosfera obserwowanej przez nich scenki wyraźnie się pogorszyła. Brook coś powiedział, Nami zamarła z kuflem w ręce. Tylko po to, żeby za chwilę wylać jego zawartość na głowę barmana. Nawet przy swoim stoliku usłyszeli niewybredny komentarz, jakim został obrzucony mężczyzna.
-Zboczeniec!
O dziwo nikt z pozostałych gości nie zwrócił na całe zajście uwagi. Zoro również patrzył, zupełnie jakby spodziewał się takiego obrotu sprawy.
-Co on… - Vivi nie dokończyła, bo tuż obok nich pojawiła się Nami, dosłownie kipiąc ze złości.
-Pierdolony zboczuch! – wysyczała chwytając za pierwszy z brzegu kufel, zupełnie nie przejmując się, kto był jego pierwotnym właścicielem. Pech chciał, że trafiło na Zoro. – Wyobrażacie sobie?! Ta namiastka inteligencji zapytała, czy pokażę mu swoje majtki! – dokończyła krzycząc na cały bar. Ponownie nikt nie zareagował. Zupełnie jakby niezwykłość tej sytuacji uderzyła tylko w ich stolik. I to też nie cały. O ile dziewczyny okazały się raczej zbulwersowane. Vivi momentalnie spłonęła rumieńcem, Boa wygłosiła długą litanię na temat podłości samczego rodu, Robin zaś, chichotała. To mężczyźni nie zareagowali niczym dzielni rycerze. Luffy dalej jadł, pomiędzy kęsami rzucając tylko:
-A po fo mu ofne? – Widać mówienia z pełną buzią nie opanował w stopniu zadowalającym i Nami mogła się tylko domyślać, że chodziło mu o „a po co mu one”. Ten facet to naprawdę dziecko w ciele mężczyzny. Jak ta Boa z nim wytrzymuje? Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na pełną uwielbienia twarz Hancock i sama sobie odpowiedziała. Miłość jest ślepa. I chyba głucha.
Franky wyraził bezbrzeżne zdumienie jej oburzeniem.
-A, co za problem pokazać majtki? Jak chcecie, to ja zaraz pokażę swoje! – I jakby na potwierdzenie własnych słów sięgnął do paska. Na szczęście Robin w porę powstrzymała męża.
-Może nie tu, kochanie? W domu będziesz mógł sobie chodzić w slipkach do woli.
Mężczyzna mruknął coś pod nosem, ale zaniechał striptizu.
Sanji odleciał. Zupełnie jakby sama wzmianka o jej bieliźnie mogła go posłać do krainy marzeń. Kolejny zboczeniec.
Jednak to reakcja Zoro najbardziej ją wkurzyła. Mężczyzna spokojnie popijał odzyskane przed chwilą piwo i wydawał się być nawet zadowolony. Choć nie umknęło jej uwadze, że bacznie ją obserwował.
-Ty! – Złapała zielonowłosego za koszulkę. – Wiedziałeś, że tak zrobi!
Odepchnął ją delikatnie, acz stanowczo.
-Domyślałem się. Brook jest znany z takich tekstów. I dobra, możesz na mnie nawrzeszczeć.



Początkowo chciał ją powstrzymać, ale później doszedł do wniosku, że zarówno Nami jak i Brook zasługują żeby sprowadzić ich do parteru. A jeśli zrobią to sobie nawzajem to jeszcze lepiej. Nawet, jeśli później za wszystko oberwie on. Lecz perspektywa opierdolu ze strony Nami straciła na wyrazistości, w momencie, w którym złapał Sanjiego za rękę. I kucharz jej nie wyswobodził. Przynajmniej przez jakiś czas. Dla tej krótkiej chwili był gotów na o wiele większe poświęcenie.
Dlatego teraz patrzył wprost w orzechowe oczy przedszkolanki, gotów na burę. Tymczasem Nami zaskoczyła go wybuchając śmiechem. Najwidoczniej alkohol zrobił swoje.
-Takiego podrywu jeszcze nie słyszałam – wychrypiała. –Ale po następne piwo idziesz ty!
Zoro zgodził się nawet zadowolony z całej sytuacji.
Sanji, który zdążył już wrócić do rzeczywistości, stwierdził, że teraz to koniecznie musi zapalić. A właściwie to się przewietrzyć. Ochłonąć. Wizja Nami w bieliźnie nieco go rozpaliła. O tym jednak nie wspomniał.
Kiedy poszedł, Roronoa został wysłany po kolejną porcje alkoholu. O dziwo, Luffy stwierdził, że mu potowarzyszy.
Zoro musiał przyznać, że przy bliższej znajomości, Monkey naprawdę zyskiwał. Co było o tyle dziwne, bo gęba mu się nie zamykała, a on sam nie lubił ludzi zbyt rozgadanych. I jakby tego było mało Luffy gadał niemal wyłącznie o jedzeniu. I swojej ulubionej grze strategicznej, w której wcielał się w postać pirata – łowcy przygód. Już na wstępie poinformował go, że ma zamiar pobić dotychczasowy rekord, ustanowiony przez człowieka o nicku Gol D. Roger i zająć jego miejsce, jako Król Piratów. Zoro tylko kiwał głową słysząc te rewelacje. Sam też lubił sobie pograć, ale nigdy żadna gra nie wciągnęła go do tego stopnia, żeby nudzić o niej nowopoznanym osobom. Czy nawet ludziom, których dobrze znał. Inna sprawa, że nowe znajomości zawierał raczej rzadko a ze znajomymi spotykał się zwykle podczas treningów kendo. Albo pracy. Więc okoliczności średnio sprzyjały konwersacji na tematy niezwiązane stricte z celem spotkania.
Mimo to polubił Luffiego. I dał się nawet wciągnąć w dyskusje o grze na temat, której nie miał pojęcia. Obiecał nawet, że spojrzy w domu, z czym to się je.
-Zobaczysz! Spodoba ci się! – Entuzjazm aż się wylewał z mężczyzny, kiedy zapisywał stronę, gdzie można było znaleźć grę. – I obiecaj, ze jakby, co to dołączysz do mojej załogi!
-Tak, tak. – Schował kartkę do kieszeni pewny, że to się raczej nigdy nie stanie. Piraci nie byli jego ulubionym tematem. Chociaż Luffy całkiem ciekawie o nich opowiadał. Do tego stopnia, że nawet Franky się zainteresował. Na krótko, co prawda, bo za chwilę na stół wjechały kolejne piwa, tym razem zakupione przez Sanjiego, któremu dawka nikotyny chyba zdołała uspokoić skołatane nerwy. I poprawić humor. Do tego stopnia, że fundnął Luffiemu porcje frytek. Co prawda mężczyzna początkowo marudził, że to nie mięso, lecz kiedy Zoro ofiarował się, że w takim razie on chętnie się poczęstuje, Monkey nagle poczuł nieodpartą ochotę na zaserwowane mu ziemniaki.
Dalej rozmowy toczyły się swoim torem, nadal zgrabnie omijając temat kursu i Sanjiego w roli nauczyciela. Lecz blondynowi przestało to przeszkadzać. Zapewne miało to wiele wspólnego z kolejnymi kieliszkami wina, jakie w siebie wlewał. Co dziwne on i Zoro pili najwięcej. A mimo to, gdy Sanji zaczynał już lekko przeciągać samogłoski, Roronoa nie wyglądał nawet na podchmielonego. Co okazało się jego zgubą.
-Chce zatańczyć! – Nami, również nieodmawiająca sobie procentów a mimo to w całkiem niezłej kondycji, oparła brodę na dłoniach.
Poczuł na sobie jej wzrok i zaczął szybciej opróżniać kufel mając nadzieję, zostanie uznany za zbyt pijany żeby spełnić jej zachciankę. Niestety wrodzona odporność na alkohol i lata doskonalenia sztuki pijaństwa doprowadziły go do takiego stanu, że procenty krążące w jego żyłach w żaden sposób nie informowały o swojej obecności na zewnątrz. Wrobienie Nami było, więc niemożliwe.
-Ale tu nie ma gdzie – mruknął licząc, że w ten sposób się wyłga.
-Nieprawda! Brook powiedział, że mają tu drugą salę! Z muzyką! Na żywo!
Cholerny muzyk od siedmiu boleści! Musiał się pochwalić swoją kapelą! Musiał!
-Skoro tak, to idź. – Chwycił zapalniczkę, która Sanji nieopatrznie zostawił na stole i zaczął się nią bawić. Przesuwał ją w dłoni, wystukując przy tym dziwny rytm o blat stolika. Cały czas bacznie obserwował Nami.
Kobieta dzielnie wytrzymywała jego spojrzenie odpowiadając w podobnym tonie. Musiał przyznać, że zaimponowała mu tym. Zwykle niewiele osób było w stanie to znieść. Łamali się po maksymalnie pięciu minutach. Tym konkretnym spojrzeniem uraczał zatrzymanych w sali przesłuchań. I to tylko wtedy, gdy naprawdę zależało mu by dowiedzieć się, co takiego mają do powiedzenia. Chyba nauczył się tego od Mihawka. Który zdawał się urodzić z tą umiejętnością. Wcale by się nie zdziwił, gdyby jego mentor nie patrzył w ten sposób już w podstawówce. I to nie tylko na kolegów czy koleżanki, lecz również na nauczycieli.
Zastanowił się czy Nami, w końcu bliska znajoma Perony, nie miewała wcześniej do czynienia ze wzrokiem Mihawka. Jeśli tak, to nic dziwnego, że on nie zrobił na niej wrażenia. Już miał o to spytać, zapominając tak naprawdę, czego właściwie tyczy rozmowa, kiedy rudowłosa zgrzytnęła zębami.
-Sama? Chyba żartujesz!
-Jak ci się nie podoba to weź sobie jego. – Brodą wskazał Sanjiego pochłoniętego rozmową z Vivi. Gestykulował żywo, jakby dla podkreślenia wypowiadanych kwestii a wzrok miał mętny. W dodatku zaróżowione policzki i poluzowany krawat zdawały się wręcz krzyczeć, że ten pan jutro wykona kilka poważnych rozmów przez Wielki Biały Telefon.
-Żeby mi się rozłożył na środku parkietu? Nie ma mowy!
-A Franky? – spytał i dopiero d niego dotarło, że zarówno niebieskowłosy dziwak i Robin zniknęli. Podobnie jak Boa i Luffy. Przy stoliku pozostali oni oraz Sanji z Vivi. Innymi słowy miał przejebane.
-Tańczy z żoną. – Złośliwy uśmieszek, jaki wpełzł na twarz przedszkolanki sprawił, że zrobiło mu się zimno. Nagle zapragnął być całe lata świetlne stąd. – I uprzedzając twoje pytanie: Luffiego nie zapytam, bo mi Hancock wydrapie oczy. Poza tym, pamiętaj, że ciągle wisisz mi odszkodowanie za straty moralne.
Ta ich nieszczęsna randka! Gdyby wiedział jak to się skończy, że wyląduje, jako niewolnik, dałby się tego dnia postrzelić. Ze trzy razy.
-Ale ja nie tańczę.
-Tego to akurat się domyśliłam. Nie oczekuję cudów. Wystarczy, że nie będziesz mi deptał po palcach. Chodź! – Nie zważając na jego protesty pociągnęła go w stronę drugiej sali, ukrytej za solidnymi dębowymi drzwiami. To był pomysł Brooka żeby podzielić lokal na dwa. Co okazało się strzałem w dziesiątkę. Obroty rosły, bo do baru przychodzili zarówno ludzie pragnący się w spokoju napić jak i poszaleć przy dobrej muzyce. W dodatku jedni nie przeszkadzali drugim. Barman a jednocześnie właściciel pokazał, że ma łeb na karku. Czego Zoro teraz niezwykle żałował. Zwłaszcza w chwili, gdy stał niemal ogłuszony muzyką Piratów Rumba, kapeli, w której swoją karierę zaczynał Brook.  W dodatku raz po raz potrącali go idioci myślących, że potrafią tańczyć. Nie potrafili. Chociaż Franki i Robin całkiem nieźle sobie radzili. Jak na swoje gabaryty mężczyzna poruszał się gibko, nawet do rytmu. Większym jednak zaskoczeniem byli Boa i Luffy, którzy dosłownie wymiatali na parkiecie. Niejedna para przystanęła żeby im się przejrzeć. Kobiety albo rzucały tęskne spojrzenia w kierunku Luffiego, tańczącego jakby nigdy nic innego nie robił, lub też obrzucały niewerbalnymi oskarżeniami swoich partnerów. Zahipnotyzowanych widokiem Hancock, mogącej teraz zawładnąć niejednym sercem.
Stanowili parę idealną. Nami też to zauważyła, bo z zazdrością przyglądała się przyjaciołom.
-Kto by pomyślał, że Luffy umie tańczyć – prychnęła w końcu, lecz w jej głosie słychać było gorycz. Zoro poczuł się nieswojo. Sam nie wiedział dlaczego. – Dobra, chodź. Jeden taniec – dodała widząc jego minę i mylnie biorąc ją za niechęć. – Tyle chyba możesz zrobić, co?
-Jeden? – upewnił się.
-Tak. Przysięgam.
-To chodź i miejmy to z głowy. – Złapał kobietę za rękę i pewnym krokiem pociągnął na sam środkiem parkietu. Po drodze machnął jeszcze w stronę zespołu dając im jakiś znak.
-Co…
-Później pewnie tego pożałuje, ale mówi się trudno.
Muzyka na chwilę ucichła, a kiedy znów rozbrzmiała… Nami poczuła jak świat wokół niej wiruje.



Do tej pory tylko dwie osoby wiedziały, że brał lekcje tańca. Jego przybrany ojciec i nauczyciel udzielający mu lekcji. Wydał na nie wszystkie oszczędności.  To miała być niespodzianka dla Kuiny – siostry, z którą, co prawda nie łączyły go więzy krwi, lecz tak naprawdę najważniejszej osoby w jego życiu. Dziewczyna podstępem zmusiła go, by towarzyszył jej na szkolnym balu. To znaczy wyzwała go na pojedynek kendo i wygrała. Zawsze wygrywała. Przez, co nie miał prawa narzekać. Nie chciał też przynieść jej wstydu. Kupił nawet nowy garnitur i… zapisał się na te cholerne lekcje. Kuina nie mogła przecież przez całą imprezę podpierać ściany! A sama myśl, że jacyś napaleni debile będą macać jego siostrzyczkę sprawiała, że krew się w nim gotowała. Już wolał sam udawać debila i ruszać się w rytm muzyki. Mógł też oczywiście zabić, a przynajmniej sprać na kwaśnie jabłko wszystkich potencjalnych absztyfikantów. To wyjście miało jednak pewien minus. Kuina by mu tego nie darowała. Nienawidziła, kiedy traktowano ją jak słabą dziewczynę, o którą trzeba się troszczyć. Zoro nie miał złudzeń, gdyby ktokolwiek spróbował uczynić w jej stronę nieelegancki gest, sama wysłałaby delikwenta do szpitala. Lecz jeśli zrobiłby to Zoro… On sam trafiłby tam, zaraz potem. Dlatego wybrał lekcje tańca, jako mniejsze zło.
Nigdy jednak nie dostał okazji żeby zaprezentować jej swoje świeżo nabyte umiejętności. Kuina zmarła dwa dni prze balem. To był naprawdę głupi wypadek. Długo nie mógł się z nim pogodzić. Tak po prawdzie to chyba nigdy tego nie zrobił. Chociaż minęło wiele lat, wciąż czuł żal na samą myśl. Może, dlatego pamiętał większość z dawnych lekcji. Jakby specjalnie wbiły mu się w pamięć. No przynajmniej taką miał nadzieje. Nigdy nie weryfikował ich w praktyce. Ale oby tak było, bo ośmieszy nie tylko siebie, ale też Nami. Która mu tego nie daruje.
Okazało się, że faktycznie pamiętał. I to całkiem nieźle.
Ciało praktycznie samo wykonywało wyuczone przed laty kroki, idealnie dopasowując się do muzyki. To zabawne, bo normalnie słuchu nie miał za grosz.
Nami, początkowo zdziwiona a może raczej zszokowana, szybko przystosowała się do jego tempa, dzielnie dotrzymując mu kroku. Z jej ust nie schodził uśmiech, a kiedy okręcał ją wokół własnej osi, śmiała się w głos.
Czuł na sobie spojrzenia pozostałych tancerzy. Wiedział, że niektórzy patrzą na nich z podziwem inni zaś z zazdrością czy nawet niechęcią. I bardzo żałował, że wśród obserwujących nie ma Sanjiego. Zastanawiał się czy ten taniec pozwoliłby mu zyskać w oczach kucharza czy może pozostałoby mu to obojętne.
Wreszcie muzyka ucichła. Wykonał ostatni obrót i złapał Nami w ramiona. Kobieta drżała.
-W porządku? – spytał, kiedy udało mu się złapać oddech.
Podniosła głowę i dopiero zauważył jak bardzo błyszczały jej oczy. W jednej chwili zrozumiał, iż popełnił błąd. Nie powinien tego robić. Nie, wiedząc, w jakich kategoriach Nami na niego patrzy.
Zjebał.
-Łał. – Odgarnęła kosmyk włosów za ucho. – Tego się nie spodziewałam. Dopiero teraz naprawdę żałuje, że jesteś gejem. – Uśmiechnęła się, ale jakoś tak smutno. – Sanji ma cholerne szczęście.
-Co?! – O mało się nie udławił własną śliną.
-No… - Wyswobodziła się już z jego ramion, aczkolwiek niechętnie, i teraz, mając w pamięci obietnicę dotyczącą jednego tańca, szła w stronę drugiej sali. – Kręcicie ze sobą przecież.
Stanął jak wryty.
-Co? – powtórzył.
Odwróciła się do niego.
-A nie? Wydawało mi się, że na niego lecisz…
Momentalnie poczuł jak na policzki wkradają mu się zdradzieckie rumieńce.
-To aż tak widać? – Zrównał się z kobietą. I nawet przytrzymał jej drzwi.
Roześmiała się. 
-Tak. Wodzisz za nim wzrokiem jak napalona nastolatka…
-Kurwa! – Nawet nie podejrzewał, jak bardzo zdradzał się ze swoimi uczuciami. Ale jeśli faktycznie wszyscy dookoła wiedzieli, to Sanji również musiał… I jeszcze go nie posłał do wszystkich diabłów! Czyli była dla niego nadzieja!
-Sanji też wydaje się być tobą zainteresowany… Dlatego wymyśliłyśmy to wyjście. Chciałyśmy zobaczyć, czy w bardziej swobodnej atmosferze pozwolicie sobie na więcej…
Nie wiedział czy ma się wściec i roześmiać.
-Chciałyście yaoi na żywo, tak? – Postanowił jednak nie mordować żadnej z kobiet. Tym na pewno nie zyskałby aprobaty kucharza.
-Mniej więcej. Ale żaden z was się nie zdradził! Nie było nawet macania po tyłku przy barze!
Nadąsała się jak mała dziewczynka, która za wszelką cenę chciała loda przed obiadem a mama kategorycznie powiedziała „nie”.
-Przykro mi, że muszę cię rozczarować, ale na żadne macanki, ani teraz ani nigdy, nie masz, co liczyć… - Posmutniał. Nami i reszta coś sobie naroiły w tych swoich głowach a on głupi narobił sobie nadziei. To niemożliwe żeby Sanji faktycznie coś do nie czuł. Znaczy coś więcej niż przyjaźń. I to z tych raczej raczkujących. – Nie jesteśmy razem i nie będziemy. On woli kobiety.
-Nie mówię, że to nie pies na baby, ale są tacy, którym no wiesz… Żeby życie miało smaczek...
-Pozwoliła żeby reszta pozostała w domyśle.
-I serio myślisz, że Sanji… Że on…
-Na pewno! To widać po tym jak na ciebie patrzy! Zresztą te wasze kłótnie, bijatyki… Chemia od was bije chłopaki. Naprawdę. Uwierz mi, że żaden facet tak się nie zachowuje w stosunku do „tylko kumpla”. – Przy ostatnich słowach zrobiła z palców cudzysłów.
Przeczesał palcami włosy. Miał mętlik w głowie. Właśnie się dowiedział, że facet, do którego wzdychał może cos nie niego czuć. Problem w tym, że mówiła mu spragniona fanka yaoi. Co stawiało pod wątpliwość prawdziwość jej słów.
-Wiesz… - Wreszcie się odezwał. – Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Ktoś tak zapatrzony w kobiety nie może…
-A skąd wiesz, że to nie przykrywka? – przerwała mu. – Może on nie chce, żeby inni wiedzieli?
Nie odpowiedział, bo dotarli do stolika, przy którym pozostali znów raczyli się alkoholem. W dodatku pojawił się ktoś nowy. Wysoki blondyn z blizną na twarzy i zawadiackim uśmiechem.
Obejmował Vivi ramieniem jednocześnie opowiadając jakiś dowcip. Który wyjątkowo przypadł do gustu Luffiemu. Monkey aż się zapluł zanim w ogóle doszło do puenty. Opanował się jednak, kiedy tylko ich zobaczył.
-Hej! Zoro! Nami! Wymiataliście!
-Tak. To było suuuuper! – Franky pokazał im uniesiony w górę kciuk.
Cholera. Miał nadzieje, że oni to przegapili.
-Dzięki – mruknął sięgając po kufel stojący przy jego miejscu. Najwidoczniej ten, kto ostatni uzupełniał zapasy pomyślał także o nim. Odszukał wzrokiem Sanjiego żeby mu podziękować i aż się wzdrygnął. Kucharz usadowił się w samym kącie ławy, na której siedzieli, z pustym kieliszkiem w dłoni i coś bełkotał. Naprawdę solidnie przesadził w alkoholem.
W międzyczasie nowy zdążył się przedstawić, jako Kohza – narzeczony Vivi.  Kobieta wyglądała na lekko speszoną tą deklaracją. Mimo to, na wyraźnie życzenie Nami i Robin, pokazała pierścionek zaręczynowy. Stąd Zoro udało się wywnioskować, że sprawa była świeża.
Kiedy prezentacja dobiegła końca, Kohza wstał i podał rękę swojej towarzyszce.
-Będziemy już lecieć.
-Dziękuje za miły wieczór. – Vivi ukłoniła się lekko, jak prawdziwa dama, po czym oboje wyszli.
Następni towarzystwo opuścili Boa i Luffy. Gdzie Monkey marudził, że chce jeszcze zostać. Ale obietnica sutej kolacji przekonała go do zmiany zdania.
Po nich przyszła kolej na Frankiego i Robin. Oni także grzecznie się pożegnali i szykowali się do wyjścia. Na odchodne Robin spytała jeszcze Nami czy wraca z nimi.
-Nie, dzięki. – Rudowłosa uśmiechnęła się wesoło. – Mam zamiar się jeszcze trochę pobawić. I wykorzystać jutrzejsze wolne.
Brunetka tylko zachichotała, po czym razem z mężem opuścili lokal.
-Dobra. To ja też się będę zbierać. – Nami wstała i przeciągnęła się.
-Przecież mówiłaś, że chcesz jeszcze zostać. – Zoro spojrzał na nią zdziwiony.
-Nie. – Pokręciła głową. – Zabawić się a nie zostać. Idę na podryw. – Puściła mu oczko. – Tylko, co z nim? – Spojrzała na Sanjiego, który niemal usypiał na siedząco. – Kto by pomyślał, że ma taką słabą głowę…
-O niego się nie martw. Odtransportuje go do domu. Bo jeszcze ktoś go zgwałci po drodze.
-A ty wolałbyś, żeby nikt cię w tym nie ubiegł, co? – Korzystając z faktu, że Zoro na chwilę zapomniał języka w gębie, pocałowała go w policzek i wyszła.
Zielonowłosy westchnął. Nie tak sobie wyobrażał zakończenie tego wieczoru. I prawdę mówiąc nie myślał, że tak szybko się on skończy. Ledwie minęła północ a on został sam na sam z pijanym Sanjim. Pokręcił głową. Zdecydowanie nie tak miało być. Podszedł do kucharza.
-Hej.
Mężczyzna nie zareagował.
-Hej! – powtórzył głośniej.
-Maaa… hyk… chłopaka!
No to teraz już wiedział, co zmusiło Sanjiego do zalania się. Vivi dała mu kosza.
-Tak, tak… Dawaj portfel. Trzeba zapłacić za to twoje wino.
-Ma chłopaka! – powtórzył Black, raczej nie zdając sobie sprawy z tego, że Zoro w ogóle się do niego odezwał.
Roronoa zgrzytnął zębami. Nie mam mowy, żeby sam za to wszystko płacił. Obawiając się trochę reakcji przyjaciela, zaczął go obmacywać w poszukiwaniu portfela. Niby nie powinien tego robić, jednak wizja głodówki skutecznie zabiła wszelkie wyrzuty sumienia.
Sanji nie zareagował. Na szczęście.
Poszukiwania nie zajęły mu długo. Znalazł portfel w jednej z kieszeni spodni niemal nieprzytomnego kumpla. Ściskając go w ręce ruszył do baru żeby zapłacić. I posłuchać wyrzutów Brooka, o tym, dlaczego nie przedstawił go żadnej fajnej koleżance. Tak to będzie idealnie ukoronowanie wieczoru. Niech jeszcze Sanji go zarzyga po drodze a już całkiem zwariuje z radości.
Okazało się jednak, że los mu raczej sprzyjał, bowiem Brook poszedł już do domu. Jego miejsce zajął młodziutki kelner, którego Zoro po raz pierwszy widział na oczy.
Szybko uregulował rachunek, dzieląc koszty po połowie i wrócił do stolika. Sanji nadal pozostawał w letargu, ale nie spał. I nie rzygał.
-Dobra. – Odłożył portfel na miejsce. – Chodź pijaczyno. Wracamy do domu.  – Zarzucił sobie rękę Sanjiego przez ramię, po czym objął mężczyznę w pasie. Głowa blondyna spoczęła w zagłębieniu jego szyi a on momentalnie poczuł jak robi mu się gorąco.
- To będzie długa droga.