poniedziałek, 25 kwietnia 2022

Bez winy

Tytuł: Bez winy
Liczba rozdziałów: One Shot
Gatunek: romans
Para: Malec
Seria: Shadowhunters
Ograniczenia wiekowe: Brak
Info/Uwagi: Czasami złe rzeczy po prostu się dzieją. I nie ma w tym niczyjej winy. Jednak niemożność zrzucenia na kogoś odpowiedzialności uwiera i uniemożliwia pogodzenie się z losem. 


BEZ WINY


 
- Powiedz „aaa” tatusiu.
Alec poczuł, jak wstyd pali go od środka, skręca wnętrzności w bolesny supeł i wciska do oczu łzy. Tylko uśmiechnięta buzia synka przekonanego, że pomaga ojcu sprawiała, iż nie wył z bezsilności a posłusznie otwierał usta przełykając podawaną mu przez chłopca zupę. Jednocześnie zwalczał irracjonalną chęć by samemu sięgnąć po łyżkę, wręcz wyrwać ją Maxowi z rąk. Jego ciało wciąż nie mogło zaakceptować tego, co umysł już wiedział. Nie istniała ręka, która mogłaby złapać łyżkę. Na zawsze zniknęła w paszczy demona.
 
To nie była niczyja wina.
 
Ten dzień nie zaczął się normalnie. Głównie dlatego, że Alec obudził się, w wielkim małżeńskim łóżku, sam. Nie żeby się tego nie spodziewał. W końcu sam, dość wylewnie, pożegnał wczoraj Magnusa, który musiał spędzić kilka dni w Spiralnym Labiryncie. Co nie znaczy, że było mu miło. Przyzwyczaił się do zasypiania i budzenia w objęciach męża a teraz, kiedy mu to odebrano, choćby chwilowo, czuł jakby jego świat stracił jeden z niezbędnych fundamentów.
Na szczęście nie bardzo miał jak się nad sobą użalać, bo nieobecność Magnusa nie tylko wpływała źle na jego samopoczucie, ale także dezorganizowała wypracowany przez lata porządek dnia. Zwykle to właśnie Czarownik zostawał w domu z dziećmi, podczas gdy Alec, w Instytucie, odbębniał obowiązki Konsula. Teraz Magnusa zabrakło a chłopcy byli za mali by zostawić ich bez opieki. Nawet jeśli bardzo o to prosili. Na szczęście Maryse, będąca na czymś w rodzaju emerytury, obiecała zająć się wnukami. Cały myk polegał na tym, że Alec musiał doprowadzić chłopców do Instytutu. Co biorąc pod uwagę silne charaktery jego dzieci nie było łatwym zadaniem.
 
- Rafael, proszę cię, jedz. – Tylko lata praktyki sprawiły, że Alec zdołał powiedzieć to normalnym głosem a nie jęknąć prosząco.
- Ale ja chciałem jajecznicę! – naburmuszył się chłopiec i odsunął od siebie miskę płatków z gwałtownością znaną tylko dzieciom, przez co nieco mleka wylało się na blat. Oczywiście udał, że tego nie widzi.
Alec nawet nie musiał liczyć do dziesięciu. Dorastał z Jace’em więc dziecięce fochy nie były dla niego niczym nowym.
- Skończyły się jajka – wyjaśnił po raz trzeci tego ranka. – Jutro zrobię ci jajecznicę. A teraz to wytrzyj. – Podał chłopcu papierowy ręcznik.
Oczywiście Rafael naburmuszył się jeszcze bardziej. Ostatnio przechodził przez coś w rodzaju dziecięcego buntu. I choć było to upierdliwe oraz wykurzające, Alec cieszył się, że syn wreszcie czuł się w ich domu na tyle swobodnie, by bez skrępowania oznajmiać swoje niezadowolenie. Tylko dlaczego robił to akurat, gdy jemu się spieszyło?
- Rafaelu, proszę – powiedział nieco ostrzej, ale wciąż z dużą dozą łagodności. Dopiero ten ton sprawił, że chłopiec ruszył się ze swojego miejsca i wytarł rozlane mleko. A potem grzecznie zaczął jeść
W duchu Alec odetchnął z ulgą. Naprawdę bał się, że syn urządzi mu dzisiaj scenę. Zwykle bardziej hamował się przy Magnusie, którego darzył niemal nabożną czcią. Alec nie czuł się zazdrosny, wręcz przeciwnie – cieszył się z rozmiarów miłości jakie wykiełkowały w sercach zarówno młodego Łowcy jak i Czarownika.
Kiedy udało mu się okiełznać Rafaela, z sercem w gardle, spojrzał na drugiego z synów. Max był zdecydowanie zbyt cicho; zwykle wtrącał się w kłótnie jakie toczyli rodzice i brat. Teraz zaś, bez słowa, za to z zapałem, pałaszował płatki, choć przecież też chciał coś innego. Mężczyzna zerknął do miski i aż syknął przez zęby. Czekoladowe kulki pływały w czymś zdecydowanie gęstszym niż mleko. I zdecydowanie bardziej brązowym. Chłopiec, z pomocą magii, wypełnił miseczkę roztopioną czekoladą.
- Max!
 
Pukanie oderwało go od wyjątkowo nudnego raportu. Jego samego uczono pisać w sposób zwięzły, tak by wypełnione dokumenty zawierały jedynie najważniejsze informacje. Niestety. Najwidoczniej nie wszyscy podchodzili do tego w ten sposób. Na przykład szef Instytutu z Toronto ewidentnie miał pisarskie aspiracje. Jego raport przypominał bardziej jedną z książek fantasy Magnusa niż urzędowe pismo. Poza tym mężczyzna miał tak ciężkie pióro, że przebrnięcie przez stos przygotowanych przez niego kartek stanowiło torturę. Co kogo obchodzi, gdzie trzymał ręce Czarownik podczas rozmowy po bitwie? Albo jak wyglądał demon Drevnak? Przecież to wiedzieli wszyscy, po co dokładnie opisywać bestię? I to jeszcze posiadając ograniczony zasób słownictwa…
- Wejść! – krzyknął nawet nie podnosząc głowy. Czy właśnie znalazł błąd ortograficzny? I to z rodzaju tych, których nie popełniał nawet Jace?
- Cześć, bracie!
O wilku mowa. Alec z westchnieniem odłożył raport. Z doświadczenia wiedział, że Jace zrobi wszystko byle tylko zyskać całą jego uwagę a naprawdę nie miał ani siły, ani ochoty na handryczenie się z kimś niestabilnym emocjonalnie. Miał tego pod dostatkiem w domu.
Magnusa nie było od trzech dni i samodzielne rodzicielstwo zaczynało dawać mu się we znaki. Tym bardziej, że chłopcy przechodzili samych siebie. Wiedział, że tęsknili za papą i stąd brały się ich fochy oraz nabzdyczone buzie. Problem w tym, że on też tęsknił. Od lat nie rozstawali się z Magnusem na tak długo, w dodatku bez możliwości kontaktu telefonicznego. Prawda, od czasu do czasu wymieniali ogniste wiadomości, jednak to była kropla w morzu potrzeb Aleca. Chciał usłyszeć głos męża, przytulić go, pocałować… i zrobić dużo, dużo więcej. Zamiast tego musiał z kamienną miną znosić zapowiadający katastrofę uśmieszek swojego parabatai.
- Cześć – odparł sucho. Brat zdążył już z niego nie raz zażartować nazywając go słomianym wdowcem. Był pewien, iż zaraz usłyszy kolejną wariacje tego dowcipu. – Co się stało?
- A czy musiało coś się stać, żebym odwiedził swojego parabatai?
Jace z kocią gracją usiadł na biurku Aleca. Sam Alec pożałował, że upierał się przy tak solidnym meblu. Gdyby wcześniej obniżył standardy teraz mógłby mieć nadzieję na spektakularny upadek brata. Na pewno poprawiłoby mu to humor.
- Mam nadzieję, że coś się stało. Jestem w pracy. – Wskazał na stos papierów zalegających na biurku, tuż obok tyłka Jace’a.
Sam mężczyzna przewrócił oczami jasno dając do zrozumienia, co myśli o papierkowej robocie. Na szczęście za niego raporty pisała Clary. Przynajmniej, odkąd Alec postraszył go Magnusem po kolejnym spóźnieniu.
- Jesteś za sztywny – burknął przy okazji.
Alec poczuł irracjonalną chęć by powiedzieć, że sztywny nie był od trzech dni, ale w porę się opanował. Po pierwsze wciąż był sobą, po drugie – wiedział, jak skończyłoby się rzucenie tego typu tekstu do Jace’a. Żałowałby tego do końca swojego życia. Bo nie dość, że brat śmiałby się z niego przy każdej nadarzającej się okazji, to jeszcze rozniósłby tę rozmowę po całym Instytucie.
- Wolę określenie odpowiedzialny. Więc co się stało?
Jace westchnął.
- Jesteś za sztywny – powtórzył. – Dlatego z Izzy pomyśleliśmy, że powinieneś się rozerwać.
- Nie idę do żadnego klubu! – krzyknął niemal histerycznie. Jeszcze tego mu brakowało. Imprezy tolerował jedynie, gdy miał obok siebie Magnusa.
Jace ponownie westchnął, żeby ukryć zmieszanie. W sumie taki był jego pierwotny plan rozruszania Aleca, ale Izzy wybiła mu go z głowy.
- I bardzo dobrze, bo nikt ci tego nie proponuje. Chodziło mi raczej o to, żebyś poszedł dzisiaj z nami na patrol.
W przeciwieństwie do poprzednich Konsulów, Alec nie zrezygnował z aktywnego życia Nocnego Łowcy. Od czasu do czasu zabierał się z rodzeństwem na misję, kilkoma nawet sam kierował. Dzięki temu pozostawał w dobrej formie, nie dystansował się od pozostałych i mógł spuścić trochę pary, kiedy życie zaczynało za bardzo uwierać. Uwielbiał to co mógł zdziałać zza wielkiego, zbyt solidnego biurka, ale od zawsze wychowywano go na aktywnego Łowcę i naprawdę lubił wysiłek fizyczny. A polowanie w towarzystwie rodzeństwa pomagało umocnić więź między nimi.
Dlatego czuł się naprawdę źle z tym, że musiał odmówić.
- Chętnie, ale dzieci…
- O chłopaków się nie martw – wszedł mu w słowo Jace. – Już rozmawiałem z mamą. Chętnie przygarnie wnuki na noc. – Wyszczerzył zęby a Alec poczuł nagły przypływ miłości do brata.
- W takim razie chętnie. – Odpowiedział uśmiechem. Bardzo szerokim i szczerym. Nie mógł się doczekać nocy.
 
To nie była niczyja wina.
 
Poprawił łuk na plecach. Jego znajomy ciężar wystarczył by poprawić mu humor. Naprawdę czuł dziwne podekscytowanie na myśl o czekającej ich misji, nawet jeśli miało to być coś tak banalnego, że powinni się tym zająć świeżo wyszkoleni rekruci. Przynajmniej tak wynikało z raportów i poczynionych obserwacji. Jemu to nie przeszkadzało. Od samej dawki adrenaliny bardziej zależało mu na tym, by się rozruszać. Poza tym chciał mieć tę pewność, że w razie, gdyby musiał szybko opuścić pole bitwy (chłopcy niby ucieszyli się z możliwości nocowania u babci, lecz z doświadczenia wiedział, jak zmienna jest dziecięca natura) rodzeństwo samo da sobie radę. Za to Jace oczywiście sarkał jakby samo istnienie pomniejszych demonów go obrażało.
- Nie rozumiem, dlaczego akurat nam przydzielili takie barachło! – marudził w drodze i dla podkreślenia swojego niezadowolenia, od czasu do czasu, szturchał barkiem jakiegoś Przyziemnego, który z oczywistych względów, nie mógł go zobaczyć.
Kiedy jeden z nieszczęśników upadł na ziemię Clary nie wytrzymała.
- Jak ci się nie podoba to wracaj do Instytutu! Na biurku masz niedokończone sprawozdanie finansowe dla Clave!
Samo wspomnienie o papierkowej robocie wystarczyło by blondyn skurczył się w sobie i uznał polowanie na demony wielkości królików za najciekawsze zajęcie na świecie. Alec wraz z Izzy wybuchnęli gromkim śmiechem widząc minę brata. Naprawdę rzadko zdarzało się by ktoś tak szybko spacyfikował Jace’a. Kto by pomyślał, że mężczyzna zwiąże się z jedyną istotą na świecie, która będzie potrafiła wziąć go pod pantofel. Alec nie mógł wyjść z podziwu nad władzą jaką w tym związku dzierżyła Clary. Bo to, że Izzy, we własnym, będzie stroną dominującą nie wątpił ani przez chwilę. Kątem oka zerknął na Simona. Chłopak uśmiechał się półgębkiem, tak by, nie daj Aniołowi, Jace tego nie zobaczył. Za to, gdy jego wzrok spoczywał na Isabelle od razu przyjmował minę zakochanego idioty.
Nagle jeszcze mocniej zatęsknił za Magnusem. Całym sobą zmusił się, żeby nie myśleć teraz o mężu. Zobaczą się za kilka dni. Póki co czekał go patrol razem z rodzeństwem, co stanowiło całkiem miłą formę spędzania czasu.
Jeszcze raz poprawił łuk i sprzedał braterskiego kuksańca Jace’owi. Ten uśmiechnął się do niego szeroko.
- Ścigamy się?
 
To nie była niczyja wina.
 
-Jace!
Mężczyzna zareagował instynktownie. Wykonał szybki obrót i ciął atakującego go demona tak skutecznie, że bestia rozpadła się na pół. Drugiego, zamierzającego się na głowę blondyna Alec ustrzelił z łuku.
- Dzięki – wysapał Jace przyszpilając kolejnego demona do podłogi. Potwór jeszcze chwilę wywijał zakończonymi ostrymi pazurami łapami i wkrótce znieruchomiał. W tym czasie Isabelle zdążyła ustrzelić z bicza dwa następne skradające się, tym razem, do Aleca. Sam mężczyzna wypuszczał strzałę za strzałą starając się wybić przejście dla Simona i Clary, dosłownie otoczonych przez demony.
- Nadal uważasz, że to barachło? – spytał, kiedy wreszcie mu się to udało i całą piątką stoczyli się w ciasnym kręgu osłaniając nawzajem swoje plecy. Taka pozycja dawała im największe poczucie bezpieczeństwa oraz jako taką szansę na przetrwanie do czasu zjawienia się posiłków.
- Cofam to – przyznał Jace nawet nie próbując żartować, co samo w sobie oddawało grozę sytuacji. – Cofam wszystko co powiedziałem.
Z niepokojem patrzył na nogę Clary. W łydce ziała dziura, przez którą prześwitywała biel kości. Kawał mięsa został dosłownie wyrwany przez ostre zęby demona. Na szczęście spora ilość run pozwalała kobiecie nadal walczyć i nawet nie chwiać się za bardzo. Alec jednak wiedział, że ten stan nie potrwa długo. Rana ciągle krwawiła a runa uzupełniania krwi wyczerpywała się zbyt szybko. Oni zaś nie bardzo mieli, kiedy i jak rysować następne.
Zaklął pod nosem i wypuścił kolejną strzałę wprost w paszczę atakującego ich demona. To nie tak miało wyglądać. Mieli bez problemu poradzić sobie z małą hordą nic niewartych demonów a potem może wyskoczyć do Taki i zjeść coś pysznego. A nie walczyć o życie z bestiami jakie pierwszy raz widział na oczy. Faktycznie były małe, więc początkowo ich nie docenili. Zapłaciła za to Clary, gdy za bardzo się odsłoniła. Dopiero po ataku na nią zrozumieli, że demony choć faktycznie małe, były piekielnie szybkie a ich ostre zęby bez problemu przebijały się przez ochronną warstwę strojów bojowych. A także mięso i kości. W dodatku mnożyły się jak króliki. Alexander miał wrażenie, że na miejsce jednego zabitego pojawiały się trzy kolejne. Już dawno powinni wybić wszystkie a tymczasem zostali zepchnięci do defensywy i powoli opadali z sił. Wsparcie, które wezwali już jakiś czas temu nadal nie przybyło.
- Co to do cholery jest? – zapytał Simon łamiącym się głosem. Jednocześnie wycierał mokrą od potu i krwi dłoń o udo. Alec nie chciał wiedzieć czyja to była krew. – W Akademii o nich nie mówili! – poskarżył się chłopak tonem małego dziecka jednocześnie pasującym i niepasującym do ich aktualnej sytuacji.
- Nie wiem – przyznał Alec strzelając do zbliżającego się demona. Z przerażeniem odkrył, że zostały mu tylko dwie strzały. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Ani nawet nie słyszałem…
Pozostali wydali trudny do zidentyfikowania odgłos. Nie dziwił im się. Odkąd zaczął spotykać się z Magnusem jego wiedza na temat demonów znacznie przekraczała poziom statystycznego Łowcy. Głównie z powodu posiadanego przez Czarownika księgozbioru. Niektórzy daliby się za niego wręcz zabić. A kilka osób faktycznie przypłaciło życiem próbę zdobycia tej czy innej książki. Oczywiście zanim ostatecznym właścicielem został Magnus.
Jednak wśród wszystkich przestudiowanych przez Aleca tomów nigdzie nie było choćby wzmianki o tym z czym walczyli
- Jakiś nowy gatunek? – zapytał Simon uchylając się przed kolejnym z demonów, który chwilę później zginął potraktowany biczem Isabelle.
- Jeśli tak – wtrącił Jace machając maczetą jak oszalały. Wyglądałoby to nawet zabawnie, gdyby nie fakt, że każdemu ruchowi towarzyszył wrzask bólu diabelskiego pomiotu. – To zaklepuje możliwość nazwania tego tałatajstwa!
Nikt nie skomentował jego słów. Wszyscy wiedzieli, że najpierw musieliby przeżyć. A na to się nie zanosiło. Alec z radością uświadomił sobie, że ostatnie słowa jakie skierował do synów brzmiały „kocham was”. Nie chciał ich opuszczać, ale jeśli już musiało się tak stać, wolał być zapamiętany właśnie w ten sposób.
Wystrzelił ostatnią strzałę, po czym upuścił łuk, nie zaprzątając sobie głowy tym, gdzie upadnie. Miał niejasne wrażenie, że broń już nigdy nie będzie mu potrzebna. Wyciągnął serafickie ostrze i aktywował je. W ostatniej chwili. Nagle powietrze przeszył tak dobrze mu znany zapach ozonu – zapach magii – i dosłownie znikąd pojawiła się nowa chmara demonów. Większa niż wszystkie dotychczasowe. I, jeśli dobrze widział, z jeszcze większymi zębami. Zacisnął własne.
Demony nie czekały. Rzuciły się na Łowców. Ci już wiedzieli, że nie dadzą rady, ale nie zamierzali poddawać się bez walki. Odpowiedzieli na atak wszystkimi pozostałymi im siłami.
Alec szybko stracił z oczu resztę grupy i nawet nie miał, jak ich szukać. Bez przerwy musiał radzić sobie z atakującymi go potworami. Ciął, siekał, odskakiwał starając się kontrolować oddech, tak by sił starczyło mu na jak najdłużej. Liczył, że wsparcie zdąży. Może jeszcze raz uda się uratować życie?
Wtem poczuł przeszywający ból prawej ręki, tuż nad łokciem. W oczach mu pociemniało. Zaraz potem coś z niewyobrażalną wręcz siłą rzuciło go na ziemię. Ból rozgorzał tym razem w okolicach gardła. A zaraz potem nastąpiła ciemność.
 
To nie była niczyja wina.
 
Rzeczywistość wyrywała go z niebytu powoli, kawałek po kawałku. Najpierw była ogólna świadomość własnego ciała. Dziwnie sztywnego i obolałego. Miał wrażenie, że gdyby spróbował się ruszyć nic by to nie dało. O dziwo zamiast paniką napawało go to spokojem. Coś mu mówiło, że lepiej dla niego, żeby się nie ruszał. Bo wtedy ból, do tej pory będący ledwie cieniem, na skraju pojmowania, wybuchnie z intensywnością jakiej nigdy nie spotkał.
Potem był węch. Powietrze, którym oddychał śmierdziało. I to nie znajomą mu wonią niewietrzonych pomieszczeń czy zawilgoconych kamiennych murów. Nie. Tu wyraźnie wyczuwał krew, ropę, ludzki pot i coś jeszcze. Coś czego nie potrafił do końca nazwać, ale kojarzyło mu się ze szpitalem.
Następnie wrócił mu słuch. I ten okazał się najmniej pomocny. Słyszał tylko głośny chrapliwy oddech, chyba własny oraz ciche pikanie jakiejś maszyny. Dopiero, kiedy bardzo się skupił zdołał wychwycić coś jeszcze. Jakby zduszony szloch. Znał ten rodzaj łkania. Ale przecież to niemożliwe. Nie powinno go tu być. Gdziekolwiek owo „tu” się znajdowało. Nagle uświadomił sobie, że nie ma pojęcia co się dzieje. Ostatnie co pamiętał to poranek po wyjeździe Magnusa. Ale przecież Magnus wciąż tu był. A może znowu?
Poruszył lekko głową chcąc nią potrząsnąć, ale naraz całe jego jestestwo eksplodowało bólem i świat na nowo pogrążył się w ciemności.
 
To nie była niczyja wina.
 
Tym razem świat wokół wydawał się bardziej realny a to, że on pozostawał poza nim – niewłaściwe. Z trudem otworzył oczy. Zalała go fala bieli tak intensywnej, że aż syknął i zacisnął powieki. Długo jeszcze widział różnokolorowe plamy wirujące pod nimi i wywołujące u niego mdłości. Z najwyższym trudem uspokoił żołądek. Oraz szaleńczo bijące serce. Jego dudnienie zagłuszało wszystko wokół więc nie od razu usłyszał cichy szept.
- Alexandrze?
Wszędzie poznałby ten głos. Zaryzykował ponowne otworzenie oczu. Biel zniknęła zastąpiona przez przyjazny i wcale nie bolesny półmrok. Jedynym źródłem światła były małe niebieskie ogniki wirujące w powietrzu. Bez problemu rozpoznał w nich magię Magnusa. Samego Czarownika zobaczył chwilę później.
Wyglądał… źle. Bardzo, ale to bardzo schudł, oczy niemal zapadły mu się w głąb czaszki a cienie pod nimi zdawały się czarne. W dodatku było coś jeszcze. Jakiś ból emanujący wprost z Magnusa. Jakby natrafił na problem, którego nie potrafił rozwiązać. Alec zmrużył powieki starając się zrozumieć o co dokładnie chodziło. I wtedy coś do niego dotarło. Magnusa wcale nie powinno tu być! Powinien znajdować się w Spiralnym Labiryncie!
- Mags… - wyszeptał z trudem rozpoznając własny głos. Był dziwnie chrapliwy i rzężący. Poza tym mówienie sprawiało mu ból. – Wróciłeś…
Czarownik uśmiechnął się, choć Alexander, który znał go na wylot nie dał się zwieść. To był sztuczny uśmiech. I to w dodatku jeden z tych bardziej nieudanych.
- Tak… - powiedział cicho mężczyzna jednocześnie przyciskając dłoń męża wewnętrzną stroną do ust i składając na niej delikatny pocałunek. – Wróciłem. Do ciebie… A ty wróciłeś do mnie…
Nie zrozumiał. Skąd niby wrócił? Przecież nigdzie nie wyjeżdżał… Wtedy wróciło wszystko. Atak demonów i ich rozpaczliwe próby przetrwania. Usiadł tak gwałtownie, że zakręciło mu się w głowie a całe ciało zapłonęło wprost niewyobrażalnym bólem. Mimo to był zdeterminowany wstać i ruszyć na poszukiwania reszty. Uniemożliwił mu to Magnus siłą kładąc go z powrotem na łóżku. W zasadzie z tą siłą to była lekka przesada, bo właściwie tylko lekko popchnął Łowcę a ten nie miał w sobie dość mocy by się temu oprzeć i wylądował z powrotem na poduszkach. Jednocześnie prawa strona jego ciała zmieniła się w jedno wielkie kłębowisko bólu, tak dojmującego, że na moment świat przesłoniła mu czerń. Zaraz jednak poczuł na skórze delikatne szczypanie magii Magnusa i całe cierpienie zmniejszyło się do akceptowalnego poziomu.
- Mags – wychrypiał znowu. To ewidentnie nie był jego głos. – Izzy… Jace…
- Żyją – przerwał mu mężczyzna. – Wszyscy żyją.
Coś w oczach męża mówiło mu, że była to część prawdy a całej nie chciałby usłyszeć.
- Mags… Ja…
- Żyją! – powtórzył z naciskiem Magnus. – Nie musisz się o nich martwić.
Wiedział, że Magnus nigdy by go nie okłamał. Nie w tak ważnej kwestii. Dlaczego więc ciągle miał wrażenie jakby mąż nie mówił mu całej prawdy?
- Muszę ich zobaczyć.
Spróbował się podnieść, tym razem wolniej. Ból znów zaatakował, tym razem nieco słabiej.
- Nie! – Czarownik starał się utrzymać go w miejscu jednocześnie robił wszystko byle go nie dotknąć.
Alexander ze zdziwieniem stwierdził, że z trudem utrzymuje równowagę. Całe jego ciało się kołysało jakby wypracowany przez lata środek ciężkości po prostu zniknął. Spojrzał w prawo, bo to tam wydawał się leżeć problem.
Przez chwilę po prostu patrzył nie mogąc uwierzyć co widzi, jednak z każdą mijającą minutą widok coraz usilniej torował sobie drogę do jego świadomości. Biel bandaża. Czerwień krwi. I ręka kończąca się tuż nad łokciem.
Krzyknął.
 
To nie była niczyja wina.
 
- Naprawdę ładnie się goi – oceniła Catarina nakładając nowy opatrunek. Ulga w jej głosie była aż nazbyt wyraźna i Alec się skrzywił, co nie umknęło uwagi kobiety. – Powinieneś na to spojrzeć – stwierdziła.
- Widziałem dość – odburknął krzywiąc się jeszcze bardziej. Nienawidził brzmienia swojego głosu. Tej szorstkości, jakiej ostatnio nabrał. Powinien się cieszyć, że w ogóle mógł mówić, w końcu demon, który rzucił mu się do gardła rozszarpał jego struny głosowe. Tylko naturalnym uzdrowicielskim talentom Catariny zawdzięczał to, że nie stracił głosu. Oraz to, że wciąż żył. Chociaż, jeśli miałby być szczery, sam ze sobą, wolałby umrzeć. Bo jakie życie może wieść kaleka, zwłaszcza wśród Nocnych Łowców? Kto będzie traktował poważnie Konsula, który nie był już w stanie zabić demona? A Magnus? Gdy się wiązali Czarownik zgadzał się dzielić część swojej nieśmiertelności ze zdrowym, dość ładnym mężczyzną. Wiedział co prawda o czekającej go starości, która zabierze mu zarówno sporą część zdrowia jak i urody, ale liczył, że do samej śmierci pozostanie istotą samodzielną. Nigdy nie naraziłby Magnusa na życie z kaleką.
A jednak.
Prawa dłoń, której przecież nie było, zaczęła go swędzieć. Powtrzymał się by nie sięgnąć do wrażliwego miejsca. Po pierwsze: nienawidził tego uczucia, gdy druga ręka natrafiała w pustkę. Wtedy odczuwał swoje kalectwo jeszcze boleśniej.  Po drugie – wiedział, że Catarina bacznie mu się przyglądała. Gdyby zobaczyła, jak stara się podrapać po nieistniejącej dłoni, w jej oczach na pewno pojawiłyby się współczucie oraz litość. Nie chciał by ktokolwiek tak na niego patrzył. Tym bardziej, że wszyscy właśnie to robili. Choć nie tylko on został trwale okaleczony podczas walki z demonami – Izzy nosiła na policzku paskudną bliznę, ślad po zębach, Clary do końca życia będzie kuleć a Jace stracił trzy palce lewej dłoni – to wszyscy właśnie na niego patrzyli z litością. Jakby nie został ranny podczas walki a jego obrażenia nie okazały się godne Nocnego Łowcy. Więc jak mógł w ogóle myśleć o powrocie do nich?
 
Catarina westchnęła w duchu. Widziała rozwijającą się u młodego mężczyzny depresję i nic nie mogła na to poradzić. W takich sytuacjach nawet najsilniejsza magia pozostawała bezsilna. No może poza magią miłości, ale tą mógł posiłkować się tylko Magnus i najbliższa rodzina Alexandra. Wiedziała, że im też nie było łatwo. Nie tylko musieli walczyć z własnym bólem i zmianami jakie zaszły w ich życiu, ale jeszcze paraliżował ich strach o Aleca. W takich przypadkach czasem pomagało zrzucenie na kogoś winy. Niestety. Teraz było to niemożliwe.
 
To nie była niczyja wina.
 
Wszedł do sali na palcach i najciszej jak tylko mógł prześlizgnął się przez pomieszczenie i usiadł w fotelu. Alec nie spał, lecz zamiast – słysząc zamieszanie – otworzyć, jeszcze mocniej zacisnął powieki. Magnus poczuł niemal fizyczny ból widząc tak jawne odcięcie się od siebie. Mąż przechodził teraz ciężkie chwile, wiedział o tym, ale bolało go, że nie pozwalał sobie pomóc. Tak bardzo chciał ulżyć ukochanemu w cierpieniu. Gdyby tylko było to możliwe, oddałby mu własną rękę. Byle tylko znów zobaczyć na jego twarzy uśmiech. By wszystko było jak dawniej. Wyrzucał sobie, że gdyby nie udał się do Spiralnego Labiryntu nic złego by się nie stało. Niestety, kłamstwo nie chciało zakorzenić się w jego umyśle. W tej sytuacji szukanie winnego mijało się z celem.
 
To nie była niczyja wina.
 
- Skarbie…
Alec nie zareagował. Leżał na plecach i trzymając głowę tak nieruchomo, że sam Magnus czuł skurcze szyi, wpatrywał się w sufit. Zresztą nie miał innego wyboru, jeśli nie chciał patrzeć na męża czy kikut ręki. Mężczyzna z premedytacją, za każdym razem, siadał po lewej stronie łóżka. Liczył, że w ten sposób zmusi ukochanego by poświęcił mu choćby minimum uwagi. Póki co ponosił sromotną porażkę. Alexander nawet się do niego nie odzywał. Jak zresztą do nikogo. Całymi dniami tylko leżał w sali chorych i gapił się w sufit. Magnus jednak nie zamierzał się poddawać. Alec był jego mężem a on go kochał. Jak nikogo wcześniej. Poza tym nie był jedynym, który tęsknił za Alexandrem.
- Chłopcy… - zaczął z uwagą wpatrując się w twarz męża. Niebieskie oczy lekko pociemniały. Niestety. To była jedyna reakcja. – Chłopcy – powtórzył. – Tęsknią za tobą – powiedział i umilkł, bo zabolało go serce na wspomnienie smutnych twarzyczek synów, gdy wracał do domu bez Aleca u boku. Wiedzieli co spotkało tatę, Magnus nie zamierzał ich okłamywać.
Alec milczał. Jego i tak blada twarz straciła resztki kolorów.
- Skarbie… Oni… chcą się z tobą zobaczyć…
- Nie waż się ich tu przyprowadzać…
Aż się wzdrygnął. Nie tylko nie spodziewał się usłyszeć głosu męża, lecz także nie przywykł jeszcze do jego nowego brzmienia. Niestety, okazanie tego po sobie było błędem. Twarz Alexandra wykrzywił ból.
- Kochanie…
- Nie waż się ich tu przyprowadzić! – powtórzył głośniej, wpatrując się w Magnusa. Czarownik widział, że jego mąż z trudem powstrzymywał łzy. Jemu też zbierało się na płacz.
- Oni za tobą tęsknią!
Wiedział, że Alec cierpiał. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wiedział jak wiele znaczyła dla niego ta ręka; sam pewnie, w takiej sytuacji, zachowywałby się podobnie. O ile nie gorzej. Rozumiał wszystko z czym mierzył się Alexander. I naprawdę mógłby mu pozwolić na użalanie się nad sobą, przynajmniej do momentu, gdy mężczyzna sam nie zdecydowałby się odbić od dna. Mógłby, gdyby chodziło tylko o nich dwóch. On był w stanie przetrwać naprawdę wiele w imię miłości Alexandra. Lecz w tym równaniu były jeszcze dwa elementy. Małe, przestraszone, spragnione tego, co uważały za swoje nienaruszalne prawo. Max i Rafael. To dla nich Magnus musiał zrobić wszystko, by Alec wziął się w garść. I to dla nich Alexander musiał się w tę garść wziąć.
- Tęsknią za swoim tatą! Tym, który tuli ich do snu, opowiada bajki, przytula…
Urwał, bo ku jego ogromnemu zdziwieniu Alec zaczął się śmiać. Głośno, histerycznie… Niemal obłąkańczo. Magnusowi dreszcz przebiegł po plecach.
- W takim razie nie tęsknią za mną – powiedział Alec wciąż chichocząc jak ktoś kogo opuściło zdrowie psychiczne. – Jeśli tęsknią za kimś takim to nie tęsknią za mną.
Usiadł powoli manewrując ciałem i starając się znaleźć nowy środek ciężkości. Magnus bardzo chciał mu w tym pomóc. Na szczęście zdusił w sobie tę chęć. Głównie za sprawą szoku jaki wywołały słowa Alexandra. Prawdę mówiąc nie poznawał swojego męża. Miał wrażenie, że siedzi przed nim ktoś zupełnie obcy, kto tylko pożyczył ciało Aleca.
- Skarbie…
Mężczyzna zdawał się go nie słyszeć. Za to wyraz twarzy Magnusa musiał mu się bardzo spodobać, bo znów się roześmiał. Czarownik już wiedział, że ten śmiech będzie go nawiedzał w sennych koszmarach.
- Już nie jestem tamtym kimś. Teraz jestem kaleką! – Dla wzmocnienia siły swych słów pomachał kikutem ręki choć przecież musiało się to wiązać z nieznośnym bólem.
- Wciąż jesteś ich tatą! – zaprotestował Magnus, który w tym momencie bał się Aleca. I o Aleca. – A także moim mężem!
Jego oświadczenie wywołało kolejny wybuch śmiechu.
- Naprawdę myślisz, że Max albo Rafael chcieliby tak wybrakowanego ojca? Chcieliby żebym takim głosem opowiadał im bajki?! Albo przytulał tym?! – Zaczął odwijać bandaż okrywający świeżą ranę. Magnus chciał go powstrzymać, ale ze zdumieniem odkrył, że nie może się ruszyć. Groza tego, co miał przed oczami przyszpiliła go do krzesła. – A ty? Mój mąż? – wyrzucił z siebie to słowo niczym obelgę. – Chciałbyś być dotykany czymś takim?! – Podetknął pokryty ranami kikut niemal pod nos Czarownika. Musiał się przy tym wychylić z łóżka tak mocno, że z trudem łapał równowagę. – Odpowiedz! – zażądał a z oczu popłynęły mu łzy złości pomieszanej z bezsilnością.
- Tak… - wyszeptał i nim Alec zdążył zareagować przysiadł na jego łóżku i ostrożnie ujął obnażony kikut w obie dłonie. Zrobił to bardzo delikatnie wiedząc jak wrażliwa była skóra na nim. – Chciałbym. I wiem, że chłopcy też by chcieli. Oni tęsknią za tobą, bo cię kochają i wiedzą, że ty kochasz ich. Nie jest ważne jak wyglądasz i jak mówisz…
Alexander wyszarpnął z objęć Magnusa to co pozostało z jego ręki i spuścił głowę.
- Wynoś się!
Czarownik zrobił co mu kazano. Do drzwi odprowadzało go upiorne wycie Alexandra.
 
To nie była niczyja wina.
 
Czuł, że ktoś mu się przygląda. Z całych sił starał się to ignorować, lecz wkrótce uczucie dyskomfortu okazało się nie do zniesienia. Otworzył oczy z zamiarem wyproszenia nieproszonego gościa. Jednak, gdy tylko zobaczył kto nim był niemal udławił się przygotowanym naprędce stekiem wyzwisk.
- Max? – wyszeptał krzywiąc się. Imię synka brzmiało okropnie w jego ustach. Nie wyobrażał sobie, by mógł teraz w ogóle rozmawiać z dzieckiem. Przecież Max będzie się go bał.
Jednak chłopiec zdawał się nieporuszony nowym głosem ojca. Nadal wpatrywał się w niego z powagą a granatowe oczy, zwykle rozświetlone przez psotne iskierki, teraz lśniły od wzbierających w nich łez.
- Max? – powtórzył Alec siadając. Zrobił to nieco zbyt szybko i o mało nie upadł z powrotem na poduszki. Syn bacznie przyglądał się jego poczynaniom. Dostrzegł brak ręki ojca, ale nie skomentował tego w żaden sposób. – Co ty tu robisz? – zapytał, bo jakaś nieprzyjemna myśl zaczęła kiełkować w jego umyśle. Ale nie, przecież to niemożliwe. Magnus nigdy by…
- Tęskniłem – powiedział w końcu Max i włożył sobie kciuk do buzi. Do tej pory nigdy mu się to nie zdarzało. Poza tym był zdecydowanie za duży na tego typu odruchy i Alecowi zrobiło się wstyd, że poniekąd zmusił do nich syna. – A papa nie chciał nas do ciebie zabrać – mówił dalej chłopiec, nieco niewyraźnie przez palec wciąż tkwiący mu w buzi. – Dlatego uciekłem. Mogę się do ciebie przytulić, tatusiu?
Alec bezwiednie pokiwał głową a na twarzy Maxa pojawił się wyraz bezbrzeżnej radości. Szybko, jakby bojąc się, że tata zmieni zdanie, wspiął się na łóżko i usiadł mężczyźnie na kolanach. Alexander, gnany bardziej odruchem niż świadomym działaniem objął chłopca zarówno zdrową jak i okaleczoną ręką. Max nie wyglądał jakby kalectwo ojca w jakikolwiek sposób mu przeszkadzało. Przylgnął do mężczyzny jeszcze mocniej.
- Myślisz, że papa będzie na mnie zły? – zapytał cicho gdzieś z okolic pachy Aleca a do Łowcy w końcu dotarło znaczenie wcześniejszych słów syna.
Max uciekł z domu! Magnus przecież musiał szaleć z niepokoju! Rozluźnił uścisk wokół syna, na co Max zareagował zirytowanym pomrukiem i sięgnął po komórkę leżącą na szafce obok łóżka. Teraz był wdzięczny mężowi, że ją tam położył.
Wybranie numeru zajęło mu trochę czasu, bo nie był przyzwyczajony do posługiwania się lewą ręką, lecz w końcu udało mu się zadzwonić do Magnusa. Tyle że mąż nie odbierał. Jeden sygnał, dwa, trzy, cztery… Kiedy gotów już był się rozłączyć i spróbować wysłać ognistą wiadomość Czarownik wreszcie odebrał.
- Alec? – w głosie mężczyzny panika mieszała się z zaskoczeniem i czymś, co pewnie w innych okolicznościach można było nazwać radością. – Ja…
- Max jest u mnie – przerwał mu. Najważniejsze teraz to uspokoić męża.
- Co?!
- Max jest u mnie – powtórzył i spojrzał na synka, który przybrał skruszoną minę. Usłyszał jak po drugiej stronie Magnus wypuścił z ulgą powietrze.
- Zaraz będziemy – zapowiedział i nim Alec zdążył powiedzieć cokolwiek, rozłączył się.
Max spuścił głowę.
- Papa jest zły?
- Tak. Ja też. Nie wolno uciekać z domu. Papa się o ciebie martwił.
Ku jego zdumieniu twarz Maxa ściągnęła się od gniewu na jaki stać tylko dziecko.
- Papa nie chciał mnie do ciebie zabrać! – oświadczył głośno krzyżując ramionka na piersi. – A ja chciałem cię zobaczyć!
Do Aleca dotarło jak wielką krzywdę wyrządził swoim dzieciom odmawiając widzenia się z nimi. Zafiksował się na własnym bólu zapominając, że to nie on był tu najważniejszy. Przecież zawsze chodziło o to by wrócić do chłopców. I Magnusa. Mocno przytulił synka.
- Przepraszam, Max…
Co prawda chłopiec nie miał pojęcia za co przepraszał go tata, ale nie obchodziło go to. Cieszył się, że znów mógł wtulić się w niego. Nawet jeśli tatuś nie był do końca sobą, brzmiał dziwnie i miał tylko jedną rękę, Max nadal go kochał. I nie omieszkał mu o tym powiedzieć.
- Kocham cię, tatusiu.
- Ja ciebie też, Max.
Uroczą scenę przerwał trzask tworzącego się Portalu. Sekundę później do pokoju wbiegł Magnus i pierwszy raz, odkąd się poznali, nie zwrócił uwagi na Aleca tylko od razu wyrwał syna z objęć mężczyzny po czym mocno przytulił. Jego twarz, choć teraz wyrażająca bezbrzeżną ulgę, nosiła ślady przebytej paniki. Poczucie winy Aleca weszło na nowy poziom.
Gdy Magnus zajęty był naprzemiennym tuleniem i strofowaniem Maxa, Rafael, który przybył wraz z papą ostrożnie podszedł do łóżka ojca. Wyraz powagi na jego twarzyczce coś robił Alecowi. Rafael teraz zdecydowanie za bardzo przypominał tego zaniedbanego chłopca, którego znalazł na Nocnym Targu w Buenos Aires.
- Cześć – zaryzykował powitanie.
W przeciwieństwie do Maxa, Rafael skrzywił się słysząc nowy głos ojca. Przez całe ciało Aleca przebiegł lodowaty dreszcz.
- Czy to boli? – zapytał chłopiec wskazując kikut. Nie wyglądał jakby brzydził się odniesionej przez ojca rany. Chyba bardziej przerażało go cierpienie, które mogła spowodować.
- Czasami – odparł Alec bacznie obserwując synka. Rafael znów się skrzywił, lecz tym razem trudno było orzec, czy zrobił to z powodu głosu ojca czy też jego odpowiedzi.
- A teraz?
Pokręcił głową. Kłamał. Kikut rwał go przejmującym bólem. Musiał coś naruszyć podczas przytulania Maxa, ale nie zamierzał pokazywać tego przed synem.
Odpowiedź wydawała się satysfakcjonować chłopca, bo lekko się uśmiechnął i nim Alec zdążył choćby pomyśleć co to oznacza wpakował się ojcu na kolana i mocno ścisnął go za szyję. Alexander odruchowo przytulił synka. Ten nie odskoczył, kiedy poraniona ręka dotknęła jego pleców. Mężczyzna wtulił twarz w plątaninę brązowych włosów kątem oka zerkając na Magnusa. Czarownik nadal był blady a jego oczy błyszczały od łez. Mimo wszystko lekko się uśmiechał mocno tuląc chlipiącego Maxa do piersi.
- Wrócisz do domu? – zapytał bezgłośnie, samymi wargami.
- Tak – odpowiedział w ten sam sposób. Już wystarczająco wiele problemów sprawił swojej rodzinie.
 
To nie była niczyja wina.
 
- To twój brat do cholery!
Jace nie odpowiedział. Ponownie spróbował chwycić nóż do rzucania, co wcale nie okazało się takie łatwe, gdy ma się do dyspozycji tylko mały palec i serdeczny. A nawet jeśli uda się wziąć go do ręki to rzucenie nadal pozostawało poza możliwościami mężczyzny.
- Jace!
Broń znów z brzdękiem opadła na podłogę.
- Jace!
- Daj mi spokój! – warknął. I zaraz tego pożałował. Nie powinien w ten sposób odzywać się do Clary, która nie dość, że zmagała się z własnymi ranami i niepełnosprawnością jaka niespodziewanie na nią spadła, to jeszcze robiła wszystko by on się nie załamał. – Przepraszam – mruknął.
Kobieta pokręciła głową. Nie miała za złe narzeczonemu tego wybuchu. Było mu ciężko i rozumiała to. Jednak nie tylko on zmagał się z konsekwencjami nieudanego patrolu. Największe ponosił Alec a Jace ani razu go nie odwiedził.
- Jace… Musisz porozmawiać z Alekiem…
Twarz mężczyzny ściągnęła się w wyrazie gniewu.
- Nie!
- Ale…
- Nie! Nie rozumiesz?! Wszystko co się stało to moja wina! To ja namówiłem go na tę misję! I nie zniosę jak on mi to powie prosto w twarz!
Obrócił się na pięcie i wybiegł z sali treningowej. Clary została sama ze świadomością, że ukochany niepotrzebnie się obwinia. Przecież…
 
To nie była niczyja wina.
 
- Jestem twoim mężem! I kocham cię!
Alec zaszurał nogami po dywanie. Zgodził się na powrót do domu pod wpływem chwili, nie myśląc jakie konsekwencje będzie to ze sobą niosło. Choćby kwestia tego jak będą spać. Dla Magnusa było jasne, że Alexander wróci do wspólnej sypialni. Do ich wielkiego małżeńskiego łóżka. Sam Alec nie był pewien czy byli na to gotowi. A może raczej – czy on był.
- Ale…
- Jakie ale?!
Wzrok Łowcy bezwiednie powędrował do kikuta ręki a lewa dłoń spoczęła na bliznach wokół gardła. Po raz pierwszy zobaczył je właśnie dziś. Do tej pory unikał patrzenia w lustro, więc stanowiło to dla niego pewnego rodzaju szok. W niczym nie przypominał tego przystojnego mężczyzny, który przysięgał Magnusowi miłość, uczciwość oraz wierność małżeńską.
Czarownik musiałby być głupi, ślepy i głuchy, żeby nie dostrzec, co męczyło jego ukochanego.
- Alexandrze. – Podszedł kilka kroków i delikatnie, aczkolwiek stanowczo odciągnął dłoń mężczyzny od jego szyi. – Kocham cię. Naprawdę myślisz, że kilka dodatkowych blizn to zmieni?
- To nie tylko blizny – wyszeptał Alec i nabrał ochoty, żeby się rozpłakać. Jego nowy głos nie nadawał się do szeptu. Nie wyobrażał sobie jak mógłby używać go w sypialni. Jak mógłby za jego pomocą powiedzieć „kocham cię” do Magnusa? A coś więcej? Jak mógłby w ogóle pomyśleć o intymności z tym?
Kikut osłonięty był teraz bandażem, ale i tak wiedział co kryło się pod spodem. Magnus co prawda twierdził, że mu on nie przeszkadza, lecz Alec wątpił by mężczyzna chciał jego dotyku w najbardziej intymnych miejscach. Jak mógłby mu stanąć mając coś takiego, tak blisko?
- Alexandrze…
Czarownik podszedł jeszcze bliżej i ujął twarz męża w dłonie. Kciukami zaczął gładzić te pięknie zarysowane kości policzkowe. Naraz poczuł się winny. Cały czas, odkąd się poznali, komplementował urodę Alexandra. Czy przesadził? Zasiał w umyśle ukochanego przeświadczenie, że to właśnie jego uroda trzymała go przy nim? Mogło tak być. Kiedy się poznali Alec był tak niepewny siebie, że pewnie zaakceptowałby każde wyjaśnienie. Tylko dlaczego dostrzegł to dopiero teraz?
Głupek, głupek, głupek.
- Kochanie… Wiesz, że cię kocham bez względu na to jak wyglądasz i jak mówisz, prawda? – zapytał zarówno z przestrachem jak i nadzieją. W oczach mężczyzny dostrzegł wahanie.
Debil, idiota, kretyn.
- Alexandrze! Kocham cię za to kim jesteś a nie jak wyglądasz!
Mężczyzna spuścił wzrok po czym odsunął się od męża.
- Będę spać na kanapie – oświadczył i wyszedł z sypialni.
Magnus patrzył za nim a jego obraz mąciły wzbierające się w oczach łzy. W którym momencie popełnił błąd?
 
To nie była niczyja wina.
 
Alec patrzył jak Rafael z nabożnym wręcz skupieniem na drobnej twarzyczce zapełniał zmywarkę. Długo zastanawiał się nad ustawieniem każdego kubka, talerza, miseczki… Jakby od tego zależało czyjeś życie. Kiedy wreszcie skończył zamknął urządzenie i zaczął przyglądać się panelowi kontrolnemu. Przygryzł przy tym dolną wargę.
- Kochanie – zaczął mężczyzna, ale uciszył go ostrzegawczy syk ze strony dziecka.
- Nie pomagaj tatusiu! – Rafael ani na moment nie oderwał wzroku od zmywarki. Wreszcie uśmiechnął się szeroko, wcisnął kilka guzików i urządzenie rozpoczęło pracę. – Udało się! – oświadczył z dumą.
- Brawo. – Alec zmusił się do uśmiechu. Zdawał sobie sprawę, że chłopcy kiedyś będą musieli nauczyć się obowiązków domowych, ale wolałby, żeby mieli na to jeszcze kilka lat. I robili to dla własnego przyszłego dobra a nie by pomóc kalekiemu ojcu, którego w tym momencie przerastało nawet zmywanie. I który nie był w stanie zadbać o ich przyszłość.
- A teraz zbieraj się. Niedługo masz lekcję z wujkiem Simonem.
Chłopiec z entuzjazmem pokiwał głową nawet nie wiedząc jak bardzo ranił tym ojca. Sporo kosztowało Aleca poproszenie Simona by przejął część jego obowiązków. Głównie chodziło o nauczenie Rafaela strzelania z łuku. Wszystkiego innego zapewne, prędzej czy później, nauczy się od Jace’a. Chyba… Brat do tej pory się z nim nie skontaktował a ich więź parabatai pozostawała wyciszona. Naprawdę musiał się go wstydzić.
 
To nie była niczyja wina.
 
Gorące chętne usta obsypywały każdy centymetr jego twarzy. Nos, czoło, policzki. Potem ten wrażliwy skrawek tuż za uchem. Alec był w niebie. Przynajmniej do momentu, w którym usta dotknęły szyi. Wtedy uzmysłowił sobie co się właściwie działo. Odskoczył jak oparzony niemal spadając z kanapy. Magnus pozostał w tym samym miejscu lekko skołowany z umysłem wciąż błądzącym w sferze innych przyjemności.
- Alec? – wyszeptał głosem nieco ochrypłym od rosnącego pożądania.
- Nie mogę – wydusił z siebie mężczyzna i pobiegł do łazienki. Po chwili dało się słyszeć szum prysznica.
Magnus miał ochotę wyć z bezsilności.
 
To nie była niczyja wina.
 
Patrzył na wysłanników Clave z rosnącym przerażeniem. Poniekąd tego właśnie się spodziewał, lecz wciąż tliła się w nim ta malutka iskierka nadziei, że może jednak… Że nie tak to się skończy.
- Przykro nam panie Lightwood…
- Bane – przerwał mężczyźnie automatycznie. Ten uniósł brwi w wyrazie zdumienia. – Lightwood-Bane – powiedział dobitnie. To była chyba najtwardsza z jego wypowiedzi, odkąd ocknął się w infirmerii po nieudanym polowaniu. W tej wersji jego nowy głos brzmiał jeszcze gorzej, tym razem jednak wydawało mu się to atutem. – Moje nazwisko brzmi Lightwood-Bane i byłbym wdzięczny za używanie poprawnej formy.
Twarz stojącego przed nim mężczyzny wykrzywił grymas dezaprobaty i Alec już wiedział, że to nie jego kalectwo było głównym powodem całej tej farsy. Rozgorzał w nim gniew, z którym nic nie mógł zrobić. Był za słaby. Chwilowa wściekłość nie była dobrym motorem napędowym. Wkrótce się wyczerpie a on wróci do stanu lekkiej depresji z jakim przekroczył dzisiaj próg swojego biura.
- Dobrze panie Lightwood-Bane – jego nazwisko zostało wypowiedziane z wyraźną odrazą. – Rada wspólnie ustaliła, że nie jest pan w stanie dłużej sprawować obowiązków Konsula, w związku z czym zostaje pan zdjęty ze stanowiska, w trybie natychmiastowym. Oczywiście może się pan odwołać…
Nie słuchał dalej. Depresja a wraz z nią beznadzieja, wróciły ze zdwojoną mocą. Oczywiście wiedział, że mógł się odwołać. Problem w tym, że do tego potrzebowałby solidnego poparcia ze strony sporej grupy Łowców. A kto chciałby, by kierował nim kaleka?
Pokręcił głową i zaczął zbierać swoje rzeczy. Nie było tego dużo. Kilka zdjęć i pióro, które dostał od Magnusa. Miał ochotę wbić je sobie w oko.
 
To nie była niczyja wina.
 
Nie wrócił do domu. Nie miał siły stanąć teraz przed Magnusem. Odnosił wrażenie, że go zawiódł. Bez walki oddał to co było tak ważne dla nich obu. Jak po czymś takim miałby w ogóle spojrzeć mu w oczy?
Nogi same zaniosły go na most Brooklyński. Kiedyś, w czasach przed Magnusem, przychodził tu wielokrotnie. Teraz znów nabrał ochoty spojrzeć w czarne odmęty rzeki. A może nawet coś więcej…
 
To nie była niczyja wina.
 
I to właśnie było najgorsze.