środa, 30 grudnia 2015

Dostrzeżony XVIII

DOSTRZEŻONY

Rozdział XVIII

Jazda samochodem była… zabawna. Cichy warkot silnika, jesienne powietrze wpadające do środka przez uchyloną szybę i to wrażenie ruchu... Pędzenia przed siebie, bez żadnych ograniczeń… Jakby świat pozostawał gdzieś w tyle…
Było zabawnie.
Usadowił się wygodniej w fotelu a z jego twarzy nie schodził delikatny uśmiech. Może i zachowywał się jak dzieciak, ale…
Było zabawnie!
Dawno już nie miał okazji by tak pomyśleć. Bez strachu, że zostanie mu to odebrane. Ale jak to mówią, wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Tak było i tym razem.
Samochód stanął, a on westchnął trochę rozczarowany.

Tashigi zerknęła na swojego podopiecznego. Widząc, że przejażdżka sprawia mu frajdę specjalnie nadrobiła drogi, tyle ile tylko mogła, kilka razy mijając to samo skrzyżowanie. I ignorując dość jednoznaczne gesty palca wskazującego uderzającego w czoło, jakie posyłali jej inni kierowcy. Dla tego delikatnego uśmiechu gotowa była zjechać nawet całą Japonię. Jednak sprawę komplikowała impreza, której Zoro nie mógł przegapić za żadne skarby. Tylko ciekawe czy mu się spodoba… O tym właśnie myślała parkując w takiej odległości od wejścia do ośrodka, by odgłosy krzątaniny jak najpóźniej dotarły do coraz wrażliwszych uszu chłopaka. Na ziemię sprowadził ja głos podopiecznego.

-Przejedziemy się jeszcze kiedyś? – spytał mocując się z pasem. Pielęgniarka nawet nie próbowała mu pomagać w tej walce, za co był jej wdzięczny. W końcu uparty plastyk puścił z charakterystycznym „pyk” i materiał zwinął się uwalniają pasażera. – Było zabawnie. – Złapał za klamkę.
-Pewnie. – Poczochrała zielone włosy. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić, do faktu, że Zoro mówi. – Kiedy tylko zechcesz, ale teraz wysiadka! – Klepnęła go w udo. – Idziemy świętować.
-Jasne. – Krzywy uśmiech zawitał na jego twarzy jasno dając wyraz temu, co myśli o wypowiedzi pielęgniarki. Ostatni raz obchodził urodziny jeszcze w przedszkolu i raczej nie wspominał tego wydarzenia zbyt miło. Bo jednak zarycie twarzą w maminy ogródek a potem jeszcze otrzymanie solidnego lańska skórzanym pasem, za upapranie nowiutkich spodenek ziemią, żadnego malucha nie przekonałoby do świętowania tego parszywego dnia, od którego liczono jego czas na ziemskim padole.
Tylko nutki wesołości w głosie Tashigi zatrzymały cisnące mu się na usta kąśliwe uwagi na temat, dość idiotycznego, święta i pozwolił skierować się w stronę budynku. Większą część drogi starał się pokonać sam, mając pielęgniarkę na wyciągniecie ręki, tak dla bezpieczeństwa. Ale po trzykrotnym złapaniu za kołnierz i okręceniu o sto osiemdziesiąt stopni, dał sobie spokój z próbą samodzielności. Orientacja w terenie nigdy nie była jego mocną stroną, a kiedy nie mógł polegać na wzroku okazało się, że jest z nią gorzej niż źle. Dlatego, w końcu dał się poprowadzić grzecznie za rączkę, niczym obrażony przedszkolak.

Wewnątrz budynku panowało dziwne poruszenie, nawet przez zamknięte drzwi słyszał podniesione głosy innych pensjonariuszy, szuranie kapci, strzykanie w kręgosłupie jednego czy drugiego staruszka i od czasu do czasu, cos jakby… huk? Uniósł brew w geście zapytania, ale Tashigi tylko poklepała go po ramieniu i szepnęła wesoło.
-Zaraz się przekonasz.
Nie był pewien czy akurat tego chce. Miał tylko nadzieję, że uda mu się dzisiaj spotkać z Sanjim. Musiał powiedzieć kucharzowi coś ważnego i chciał to zrobić jak najszybciej. Krótki okres szczęścia, skończył się jego życiu zaraz po trząśnięciu szpitalnymi drzwiami. Teraz trzeba wziąć odpowiedzialność za siebie. I się przyznać.
-Wchodź! – Poczuł damską dłoń na swoich plecach i zaraz potem został niemal wepchnięty do środka. A tam…
Był przygotowany na wszystko. Na wyzwiska, smołę, pierze czy nawet na totalną ignorancję. Ale nie na to!
Gdy tylko przekroczył próg, powietrze rozdarł dziwny huk a na jego głowę i twarz spadł… papierowy deszcz. Małe kawałki papieru ocierały się o jego policzku, opadały na czoło, kilka wpadło nawet do nosa powodując niekontrolowany atak kichania. Ktoś podał mu chusteczkę a wysmarkawszy się w nią i stwierdziwszy, że chyba wykorzystał na dzisiaj zapas glutów, jego bębenki znów zostały zaatakowane dzikim wrzaskiem, tym razem w całkowitym wykonaniu pensjonariuszy Domu Opieki.
-Niespodzianka!
Że niespodzianka to na pewno, tylko, z jakiej mańki? Podrapał się po głowie niewiele rozumiejąc, a osadzone na włosach resztki konfetti spadły mu na kołnierz. Wzdrygnął się nieznacznie. Jak tak dalej pójdzie będzie miał papier nawet w gaciach. Rozmyślając o, coraz większym terytorium swojego ciała zajmowanym przez te pieprzone karteczki, dopiero po chwili usłyszał kolejny krzyk.
-Wszystkiego najlepszego!
Zamarł z ręką na karku i rozdziawionymi ustami. Nie, na pewno się przesłyszał. To nie może być prawda. Nie zadaliby sobie tyle trudu… Nie dla niego. I po co? Żeby świętować te głupie urodziny? Że to jednak prawda i to w najczystszej postaci przekonał go dopiero śpiew. No może raczej wycie, bo żaden ze staruszków zamieszkujących Dom Opieki, ani tym bardziej żaden członek pracującego tam personelu na Broadway się nie nadawał. Nie nadawali się nawet do kościelnego chórku, ale to nieważne. Zoro i tak był zdania, że słucha właśnie najpiękniejszej wersji urodzinowego hitu.
-Sto lat! Sto lat! Niech żyje, żyje naaaaaam…
Poczuł pod powiekami piekące łzy i zaraz zaczął wycierać je rękawem, zdając sobie sprawę, że zachowuje się jak baba… Ale to pierwszy raz, kiedy ktoś z własnej woli…
-A kto?! Zorooooo!
Kiedy piosenka dobiegła końca wszystko potoczyło się błyskawicznie. Czyjeś ręce chwyciły go za ramiona i posadziły w fotelu, ktoś go ściskał, składając nieporadne życzenia i wpychając w dłonie zapakowane w szeleszczący papier pudło. Nim zdążył jakoś rozeznać się w sytuacji, osoba zmieniła się i znów obejmowały go inne ramiona. Kolejne życzenia i jeszcze jedna paczka.  A potem na nowo.
Mieszanina zapachów, odgłosów i wszechogarniający chaos, jaki zapanował wokół jego osoby, nie pozwoliły mu się skupić i wydobyć z siebie, chociaż najdrobniejszego dźwięku. W końcu poddał się natłokowi zdarzeń i po prostu uśmiechał się, nawet nie próbując zgadywać, kto właśnie życzy mu samych dobrych chwil.

Patrzył z rozbawieniem na skołowanego Zoro, ściskanego właśnie przez jednego ze staruszków. Dziadek gadał jak najęty a chłopak tylko uśmiechał się głupkowato pewnie nawet nie mając pojęcia, kto do niego mówi. Wokół nóg zielonowłosego rosła góra pakunków a każdy był pięknie zapakowany, nawet, jeśli, co na niektórych pomykały renifery w czerwonych czapeczkach z pomponem. Cóż… recykling był w modzie a pozostałości z zeszłej Gwiazdki aż się prosiły o wykorzystanie. Zoro raczej nie miał nic przeciwko niezbyt trafionym w czasie ozdobom.
Początkowo chcieli zostawić wszystkie paczki na stole, tak, by chłopak sam mógł do nich podejść, co zapewne trochę uregulowałoby aktualny chaos, ale okazało się, że przygotowana ilość jedzenia przekracza możliwości zagospodarowania wyznaczonego na ten cel stolika. Dlatego musieli na chybcika wymyśleć nowy plan. Przez który Zoro teraz nie mógł się ruszyć bez obawy nadepnięcia na coś.
Mimo wszystko wyglądał na szczęśliwego a uśmiech nie schodził z jego twarzy.
Upajanie się widokiem przyjaciela zostało mu brutalnie przerwane sójką w bok.
-Hej! – krzyknął, jednak widząc, że osobą bijącą jest Tashigi ugryzł się w język. Konsternacja z zaistniałej sytuacji wyparła odczuwaną jeszcze przed chwilą radość. Już prędzej spodziewałby się Dadan. Chociaż gdyby ona go walnęła, kilka żeber nadawałoby się do wymiany.
-To moja kwestia. – Kobieta zaśmiała się mocniej ściskając zapakowaną w zielony papier paczkę. – Dlaczego nie powiedziałeś?
-Że mówi? – Miał straszną ochotę na papierosa, jednak są imprezy, z których się nie wychodzi. A to jest jedna z nich. – Bo wciąż nie wiem, czy to tak na stałe… Nie chciałem robić ci nadziei.
-Kłamca. – Przejrzała go. I to na wylot, jakby miała w tych swoich okularkach rentgen czy inne cudo. – I to na dodatek kiepski. – Rzuciła niby przestrzeń i już była przy Zoro ściskając go niczym pluszowego misia.
Zazdrość to paskudne uczcie, którego powinien się wystrzegać jak ognia, bo niszczy żołądek i odbiera apetyt, ale nie potrafił Nie mając przed oczami taką scenkę. Co dziwne, kiedy miejsce Tashigi zajęła Dadan, od razu mu przeszło. Ścisnął niewielkie pudełeczko trzymane w kieszeni i sam ruszył w stronę solenizanta. Jeszcze tylko Tsuru-san i on będzie mógł ponapawać się utęsknionym zapachem stali.

Kiedy usłyszał głos Tashigi zrozumiał, że kolejka ma się ku końcowi. Zasmuciło go to, bo wciąż jeszcze nie poczuł upragnionej nikotynowej woni. „Jest jeszcze czas” pomyślał i skupił się na słowach pielęgniarki.
-Najlepszego. – szepnęła mu do ucha. – Żebyś miał już tylko miłe wspomnienia. I żebyś nie chciał tego – przejechała dłonią po opatrunkach na jego rękach – powtórzyć. – Pocałowała go w czoło kładąc jednocześnie paczką na kolanach chłopaka.
-No młody! To teraz stara Dadan się bierze do roboty.
Wcale nie musiała się przedstawiać, bo tylko ona miała na tyle wielkie ramiona, że mógł w nich utonąć. I tylko ona posiadała wyczucie słonia. Gdyby nie jęk, jaki wydostał mu się z ust, pewnie wróciłby do szpitala w trybie natychmiastowym, tym razem z połamanymi żebrami. Na szczęście uścisk zelżał, a on opadł na fotel, jednoczenia siadając na którejś z paczek, która zaprotestowała ostrym szelestem. Miał nadzieję, że nie ma tam nic łatwo tłukącego, bo inaczej jest w dupie. Znaczy prezent już tam był, a on szczerze liczył, że taka wycieczka mu nie zaszkodzi.
-Nie umiem składać życzeń i ani waż się ze mnie śmiać, bo ci zeżrem twoją porcję tortu.  To tak – odkrząknęła – wszystkiego, kuźwa, najlepszego. Żebyś więcej nas tu tak nie straszył i żeby głupie pomysły się ciebie nie trzymały. I ten, no… żeby nasz kucharzyk zawsze miał dla ciebie jakiś smakołyk – na wspomnienie Sanjiego, coś zakuło go w piersi – i żebyś się nim dzielił z biednymi starymi ludźmi. – To było więcej niż jasne, że mówiła o sobie. – Żebyś w końcu zaznał trochę szczęścia w życiu… I żeby ten twój pierdolony ojczulek jak najczęściej upuszczał mydło w więziennej łazience. A najlepiej niech dadzą mu takie w płynie, dłużej się zbiera! – Zaśmiała się z własnego żartu. – A tak na poważnie – przytuliła jego głowę do swoich wielkich piersi. – Bądź po prostu szczęśliwy. Tak bardzo jak to jest tylko możliwe.
Coś mokrego kapnęło mu na policzek. Zorientowawszy się, że Dadan płacze chciał ją pocieszyć i podziękować, ale kobiety już przy nim nie było. Jej miejsce zajęła Tsuru-san.
-Nie wiem, czego poza szczęściem mogłabym ci życzyć chłopcze. – Pogłaskała policzek, na którym pojawiły się zaczątki zarostu. – Bo przecież o to chodzi w życiu. O szczęście. Rób to, co cie uszczęśliwia i nie przejmuj się innymi. – Cmoknął pieszczony chwile temu policzek i wcisnęła mu w dłonie paczuszkę. – Mam nadzieję, że będą pasować.
Kiedy kobieta odeszła czekał dłuższą chwilę, lecz nic się nie działo. Widać każdy, kto miał już do niego podszedł. Powinien być szczęśliwy, takiej ilości życzeń i prezentów jak dziś, nie zebrał przez całe dotychczasowe życie, biorąc do kupy wszelkie możliwe okazje. No i był. Prawie, bo w sercu niczym zadra tkwiła myśl, że zabrakło najważniejszej dla niego osoby.
-Uśmiechnij się, masz dzisiaj urodziny!
Szczupła dłoń opadła na jego głowę a Zoro od razu rozpoznał ten głos i smukłe palce przeczesujące mu włosy. A jednak! Sanji też przyszedł.
-Najlepszego. – Przyciągnął zszokowanego chłopaka do siebie jednocześnie ocierając nosem o jego policzek. – Bo zasługujesz na wszystko, co najlepsze. – Jeszcze przez moment pozwolił sobie wdychać zapach przyjaciela i rozkoszować się ciepłem płynącym od umięśnionego ciała. Nie za długo jednak, na takie ryzyko nie mógł sobie pozwolić. Czując, że zbliża się granicy ogólnie przyjętych norm czasowych odsunął od siebie zielonowłosego, poczym wcisnął mu do rąk niewielkie pudełeczko. – Najlepszego – powtórzył.

Był trochę zawiedziony. Miał nadzieje, ze Sanji dłużej będzie go tulił. No, ale nie był idiotą, wiedział, że są takie normy, których przekroczenie może być brzemienne w skutki. Dlatego nie próbował go zatrzymać a jedynie schował prezent głęboko do kieszeni. Nieważne, co to było. Skoro dał mu go Sanji automatycznie stawała się jedną z najważniejszych rzeczy w jego życiu.
Teraz już na pewno wszyscy złożyli mu życzenia.  A on jak ostatni cham i prostak nie podziękował. Nikomu.

-Dobra, panie i panowie… - Dadan tylko czekała na koniec tej szopki z życzeniami. Może nie do końca szopki, ale, na co głupie słowa skoro tam, za tymi drzwiami czeka istne cudo sztuki cukierniczej?! – Czas na…
-Dziękuję… Dziękuję wszystkim…
Gdyby połknięcie języka było możliwe Dadan z całą pewnością by to zrobiła. Zamiast tego urwała w pół zdania i gapiła się niczym ciele na malowane wrota, ze wzrokiem utkwionym w Zoro. Chłopak nadal siedział w fotelu, obłożony pakunkami wszelkiej maści. Jednak teraz uśmiechał się promienne, mimo iż z jego oczy płynęły łzy. Ale one były dobre, nie miały nic wspólnego z negatywnymi odczuciami, to raczej upust emocji, których wodospad dosłownie zalał dzisiejszego popołudnia, młodego pensjonariusza.
-Dziękuję. – Powtórzył a do pozostałych mieszkańców dopiero teraz dotarło, że chłopak mówi. Powitali ten fakt gromkim okrzykiem radości. To przecież znak, że wraca do zdrowia. A przynajmniej próbuje. – I prze… - ciężka dłoń zasłoniła mu usta nim zdołał dokończyć.
-Wiem, co chcesz powiedzieć, ale wstrzymaj się. – Dawna członkini gangu przeczesała zielone kosmyki. – Nie dzisiaj. Dziś się bawimy. I jemy TORT!
Kolejna fala radosnych okrzyków wstrząsnęła starymi murami.
-Sanji rusz ten swój chudy tyłek i wnieś go tu! Co to za urodziny bez tortu, nie? – Dadan poklepała Zoro po plecach. Chłopakowi cisnęło się na usta słowo „normalne”, ale wiedział, że one takie były tylko dla niego. Nie chciał też nikogo urazić, a na samą myśl o sanjinych smakołykach, ślinianki pracowały pełną parą.

Skrzypnęły drzwi, powietrze przeszyły dwa niecenzuralne krzyki młodego kucharza i po chwili cały pokój wypełnił się słodką wonią, przywodzącą na myśl letnie miesiące wypełnione zabawą, słońcem i tym charakterystycznym smakiem, za którym tęskni się cały rok, wzdychając do kolejnych wakacji.
Zoro uwielbiał truskawki. Co roku, zawsze, gdy tylko wielkie czerwone kule pojawiały się w ogródku sąsiada, przełaził przez płot ignorując możliwość złapania na gorącym uczynku a tym samym wymierzenie iście ojcowskiej kary, zajadał się nimi, aż do porzygania. I nawet, jeśli później, tego samego dnia, ciało z wolna siniało, po kolejnej akcji ojczulka, on miał w ustach ten słodki smak i twierdził, że było warto. A kiedy tylko bardziej upierdliwe siniaki schodziły, robił to znowu.
Dlatego teraz nie mógł przestać się uśmiechać, drażniony drugą ulubioną wonią. Bo nikotyny Sanjiego nawet truskawki nie były w stanie strącić z piedestału.

Postanowili dać sobie spokój z dmuchaniem świeczek, bo przecież Zoro i tak nie zobaczyłby, czy mu się udało, a roztopiony wosk wyjątkowo psuł smak bitej śmietany. Dlatego po kolejnym odśpiewaniu Sto lat i, za sprawą upartości Tsuru-san, Niech mu gwiazdka pomyślności, każdy dostał kawałek i zaczęła się ta część świętowania, której Dadan domagała się od samego początku. I pewnie, dlatego, gdy inni byli dopiero w połowie pierwszego kawałka, ona zjadała już trzeci, ignorując gromy rzucane jej przez przenikliwe oczy Tsuru-san.
Sanji, zrobił sobie miejsce na oparciu fotela Zoro i przysiadł, tuż obok przyjaciela, wprawnie manipulując talerzykiem, tak, że jego zawartość nie miała najmniejszej szansy ześlizgnąć się na podłogę. Lata kelnerowania w rodzinnej restauracji nie poszły na marne.
-Smakuje ci? – Było to raczej pytanie retoryczne, bo zielonowłosy pałaszował swoją porcję z apetytem, niemal dorównującym Dadan.
Już miał kiwnąć głową, lecz zaraz zmienił zdanie.
-Tak – odparł z wahaniem.
-To się cieszę – starł kawałek śmietanowej chmurki, która postanowiła ulokować się na nosie chłopaka.
-Dziękuję… Sanji…
Uwielbiał słuchać jak Zoro wypowiada jego imię. Może zielonowłosy nie zdawał sobie z tego sprawy, ale robił to z niezwykłą nabożnością, zupełnie jakby recytował magiczne zaklęcie.
-Nie masz, za co dziękować. – Uśmiechnął się. – To nic takiego.
-Mam. – Pokręcił głową. – Dla… mnie… to… naprawdę… - mówił z wolna przeciągając sylaby, niepewny czy w ogóle dobrze robi uwierając usta – wiele… znaczy… Że… tobie… wam… się chciało… starać… dla… kogoś… takiego… jak… ja…
To była najdłuższa wypowiedź, jaką usłyszał od Zoro. I nie wiedział czy ma się z tego powodu cieszyć czy trzepnąć ten glonowy łeb, za to, co właśnie usłyszał. Tylko cierpliwość, jaką nabył tyle czasu przebywając z przyjacielem, pozwoliła mu wybrnąć z sytuacji.
-Już ci mówiłem, zasługujesz na wszystko, co najlepsze. Więc na moja kuchnię też.

Kiedy po torcie zostały tylko wspomnienia w postaci resztek bitej śmietany w kącika ust i okruszków szwendających się po dywanie, nadszedł czas na otwarcie prezentów.
Zoro siedział trochę skonsternowany i zawstydzony, tym, że to wszystko jest dla niego. Każdą paczkę otwierał niemal z czcią i cieszył się jak dzieciak z każdego drobiazgu. Bo raczej właśnie takie rzeczy dostał, niewiele znaczące materialnie, a o bogatym „wnętrzu”. Dla ofiarodawców, najlepszą nagrodą był uśmiech, który na twarzy chłopaka, do tej pory, mieli raczej okazje oglądać sporadycznie. Z każdą rozpakowaną paczką rosła liczba płyt z muzyką, nie za każdym razem staruszkowie trafili w młodzieńczy gust, to jednak nie było ważne. Oprócz tego Zoro dostał też kilka książek, a Sanji zadowolony stwierdził, że teraz będą mieli, co robić, gdy jesienna pogoda w pełni pokarze swoje niezbyt przyjemne oblicze. Mina mu zrzedła, kiedy przekonał się, że większość tomów to dzieła Kinga, a pozostałe należą do innych autorów horrorów, wedle napisów na okładce, depczących po piętach Mistrzowi. Postanowił wyśledzi, kto ze staruszków był tak cholernie zabawny i zemścić się podczas kolejnego obiadu.
Dadan podarowała chłopakowi, zestaw nagrań swoich ulubionych rockowych piosenek, Tsuru-san dziergany wcześniej szal, czapkę i rękawiczki. Wszystko pasowało idealnie, a Sanji musiał przyznać, że w czerni, przyjacielowi do twarzy. Niemal tak jak jemu.  Tashigi szarpnęła się na gruby, biały sweter z dobrej gatunkowo wełny, idealnie podkreślający sylwetkę podopiecznego. A kucharz miał wrażenie, że zaraz pójdzie mu krew z nosa. Jak to możliwe, że ten facet wygląda równie pociągająco w dwóch skrajnych odcieniach?! To nie fair.
W końcu jednak nadeszła kolej na jego podarunek i musiał szybko zapomnieć o własnych rozterkach.

Zoro długo obracał pakunek w dłoni zanim rozwiązał wstążeczkę i rozdarł papier. Zdejmując pokrywkę nie wiedział, czego ma się spodziewać, dlatego uważnie badał opuszkami palców wnętrze pudełeczka. Dość szybko wyczuł chłód metalu, przejechał po nim, a im dłużej badał nieznany przedmiot, tym większe zdumienie malowało się na jego twarzy. Nie mogąc uwierzyć wyjął prezent a trzy złote łezki zakołysały się w powietrzu uderzając o siebie. Wydany przy tym cichy brzdęk sprawił, że Zoro po raz drugi tego dnia poczuł pod powiekami piekące łzy.
-Sanji…
Obracał kolczyki w dłoni nie wiedząc, co ma właściwie powiedzieć. Elokwencją nie grzeszył nigdy a teraz, jak na złość klucha w gardle dodatkowo zmuszała go do milczenia. Były identyczne… Przerzucił je sobie między palcami.  Dokładnie takie same. Skąd on wiedział?! No skąd?!
-Podoba ci się? – Właściwie nie musiał o to pytać, reakcja Zoro mówiła wszystko, a on sam puchł z dumy i radości. Ale zawsze lepiej się upewnić. No i usłyszeć.
-Taa… tak – wydusił w końcu. – Dziękuję… Ale – dalej bawił się prezentem wydobywając z niego ciche dzwonienie. – Skąd?
O tym, kuźwa, nie pomyślał. Trudno, trzeba się przyznać.
-Miałeś taki na zdjęciu w internecie…  Na tym z zawodów… I tak sobie pomyślałem… - Mówiąc to drapał się po karku uciekając wzrokiem w najdalszy kąt pomieszczenia i nawet świadomość tego, że przecież Zoro go nie widzi nie mogła zniwelować tego odruchu.
Zarumienił się po same koniuszki uszu. Fakt, że Sanji szpiegował go w sieci powinien raczej wywołać w nim gniew a nie… rozczulenie. Sam do końca nie wiedząc, co ma na to odpowiedzieć, zmienił temat.
-Założysz… mi?
-Pewnie.
Chwycił kolczyk i pochył się nad lewym uchem Zoro. Dopiero teraz zobaczył, że płatek cały pokryty jest siateczką cieniutkich, białych blizn błyszczących w sztucznym świetle żarówek. Wstrząsnął nim dreszcz.
-Tat… Ojciec ich nie lubił…
-Nie zna się. Mi się podobają – Nigdy więcej nie chciał słyszeć usprawiedliwiającego tonu w głosie Zoro. A już na pewnie nie z powodu tego człowieka. – Pasują ci. – Zapiął ostatnią łezkę.
Zielonowłosy pokręcił głową a kolczyk zadźwięczał cicho. Jak mu tego brakowało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz