DOSTRZEŻONY
Rozdział XVIII
Jazda samochodem była… zabawna.
Cichy warkot silnika, jesienne powietrze wpadające do środka przez uchyloną
szybę i to wrażenie ruchu... Pędzenia przed siebie, bez żadnych ograniczeń…
Jakby świat pozostawał gdzieś w tyle…
Było zabawnie.
Usadowił się wygodniej w fotelu a
z jego twarzy nie schodził delikatny uśmiech. Może i zachowywał się jak
dzieciak, ale…
Było zabawnie!
Dawno już nie miał okazji by tak
pomyśleć. Bez strachu, że zostanie mu to odebrane. Ale jak to mówią, wszystko,
co dobre, kiedyś się kończy. Tak było i tym razem.
Samochód stanął, a on westchnął
trochę rozczarowany.
Tashigi zerknęła na swojego
podopiecznego. Widząc, że przejażdżka sprawia mu frajdę specjalnie nadrobiła
drogi, tyle ile tylko mogła, kilka razy mijając to samo skrzyżowanie. I ignorując
dość jednoznaczne gesty palca wskazującego uderzającego w czoło, jakie posyłali
jej inni kierowcy. Dla tego delikatnego uśmiechu gotowa była zjechać nawet całą
Japonię. Jednak sprawę komplikowała impreza, której Zoro nie mógł przegapić za
żadne skarby. Tylko ciekawe czy mu się spodoba… O tym właśnie myślała parkując
w takiej odległości od wejścia do ośrodka, by odgłosy krzątaniny jak najpóźniej
dotarły do coraz wrażliwszych uszu chłopaka. Na ziemię sprowadził ja głos
podopiecznego.
-Przejedziemy się jeszcze kiedyś?
– spytał mocując się z pasem. Pielęgniarka nawet nie próbowała mu pomagać w tej
walce, za co był jej wdzięczny. W końcu uparty plastyk puścił z
charakterystycznym „pyk” i materiał zwinął się uwalniają pasażera. – Było
zabawnie. – Złapał za klamkę.
-Pewnie. – Poczochrała zielone
włosy. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić, do faktu, że Zoro mówi. – Kiedy tylko
zechcesz, ale teraz wysiadka! – Klepnęła go w udo. – Idziemy świętować.
-Jasne. – Krzywy uśmiech zawitał na
jego twarzy jasno dając wyraz temu, co myśli o wypowiedzi pielęgniarki. Ostatni
raz obchodził urodziny jeszcze w przedszkolu i raczej nie wspominał tego
wydarzenia zbyt miło. Bo jednak zarycie twarzą w maminy ogródek a potem jeszcze
otrzymanie solidnego lańska skórzanym pasem, za upapranie nowiutkich spodenek
ziemią, żadnego malucha nie przekonałoby do świętowania tego parszywego dnia,
od którego liczono jego czas na ziemskim padole.
Tylko nutki wesołości w głosie
Tashigi zatrzymały cisnące mu się na usta kąśliwe uwagi na temat, dość
idiotycznego, święta i pozwolił skierować się w stronę budynku. Większą część
drogi starał się pokonać sam, mając pielęgniarkę na wyciągniecie ręki, tak dla
bezpieczeństwa. Ale po trzykrotnym złapaniu za kołnierz i okręceniu o sto
osiemdziesiąt stopni, dał sobie spokój z próbą samodzielności. Orientacja w
terenie nigdy nie była jego mocną stroną, a kiedy nie mógł polegać na wzroku
okazało się, że jest z nią gorzej niż źle. Dlatego, w końcu dał się poprowadzić
grzecznie za rączkę, niczym obrażony przedszkolak.
Wewnątrz budynku panowało dziwne
poruszenie, nawet przez zamknięte drzwi słyszał podniesione głosy innych
pensjonariuszy, szuranie kapci, strzykanie w kręgosłupie jednego czy drugiego
staruszka i od czasu do czasu, cos jakby… huk? Uniósł brew w geście zapytania,
ale Tashigi tylko poklepała go po ramieniu i szepnęła wesoło.
-Zaraz się przekonasz.
Nie był pewien czy akurat tego
chce. Miał tylko nadzieję, że uda mu się dzisiaj spotkać z Sanjim. Musiał
powiedzieć kucharzowi coś ważnego i chciał to zrobić jak najszybciej. Krótki
okres szczęścia, skończył się jego życiu zaraz po trząśnięciu szpitalnymi
drzwiami. Teraz trzeba wziąć odpowiedzialność za siebie. I się przyznać.
-Wchodź! – Poczuł damską dłoń na
swoich plecach i zaraz potem został niemal wepchnięty do środka. A tam…
Był przygotowany na wszystko. Na wyzwiska,
smołę, pierze czy nawet na totalną ignorancję. Ale nie na to!
Gdy tylko przekroczył próg,
powietrze rozdarł dziwny huk a na jego głowę i twarz spadł… papierowy deszcz. Małe
kawałki papieru ocierały się o jego policzku, opadały na czoło, kilka wpadło
nawet do nosa powodując niekontrolowany atak kichania. Ktoś podał mu chusteczkę
a wysmarkawszy się w nią i stwierdziwszy, że chyba wykorzystał na dzisiaj zapas
glutów, jego bębenki znów zostały zaatakowane dzikim wrzaskiem, tym razem w
całkowitym wykonaniu pensjonariuszy Domu Opieki.
-Niespodzianka!
Że niespodzianka to na pewno, tylko,
z jakiej mańki? Podrapał się po głowie niewiele rozumiejąc, a osadzone na
włosach resztki konfetti spadły mu na kołnierz. Wzdrygnął się nieznacznie. Jak
tak dalej pójdzie będzie miał papier nawet w gaciach. Rozmyślając o, coraz
większym terytorium swojego ciała zajmowanym przez te pieprzone karteczki,
dopiero po chwili usłyszał kolejny krzyk.
-Wszystkiego najlepszego!
Zamarł z ręką na karku i
rozdziawionymi ustami. Nie, na pewno się przesłyszał. To nie może być prawda. Nie
zadaliby sobie tyle trudu… Nie dla niego. I po co? Żeby świętować te głupie
urodziny? Że to jednak prawda i to w najczystszej postaci przekonał go dopiero
śpiew. No może raczej wycie, bo żaden ze staruszków zamieszkujących Dom Opieki,
ani tym bardziej żaden członek pracującego tam personelu na Broadway się nie
nadawał. Nie nadawali się nawet do kościelnego chórku, ale to nieważne. Zoro i
tak był zdania, że słucha właśnie najpiękniejszej wersji urodzinowego hitu.
-Sto lat! Sto lat! Niech żyje,
żyje naaaaaam…
Poczuł pod powiekami piekące łzy
i zaraz zaczął wycierać je rękawem, zdając sobie sprawę, że zachowuje się jak
baba… Ale to pierwszy raz, kiedy ktoś z własnej woli…
-A kto?! Zorooooo!
Kiedy piosenka dobiegła końca
wszystko potoczyło się błyskawicznie. Czyjeś ręce chwyciły go za ramiona i
posadziły w fotelu, ktoś go ściskał, składając nieporadne życzenia i wpychając
w dłonie zapakowane w szeleszczący papier pudło. Nim zdążył jakoś rozeznać się
w sytuacji, osoba zmieniła się i znów obejmowały go inne ramiona. Kolejne życzenia
i jeszcze jedna paczka. A potem na nowo.
Mieszanina zapachów, odgłosów i wszechogarniający
chaos, jaki zapanował wokół jego osoby, nie pozwoliły mu się skupić i wydobyć z
siebie, chociaż najdrobniejszego dźwięku. W końcu poddał się natłokowi zdarzeń
i po prostu uśmiechał się, nawet nie próbując zgadywać, kto właśnie życzy mu
samych dobrych chwil.
Patrzył z rozbawieniem na skołowanego
Zoro, ściskanego właśnie przez jednego ze staruszków. Dziadek gadał jak najęty
a chłopak tylko uśmiechał się głupkowato pewnie nawet nie mając pojęcia, kto do
niego mówi. Wokół nóg zielonowłosego rosła góra pakunków a każdy był pięknie
zapakowany, nawet, jeśli, co na niektórych pomykały renifery w czerwonych
czapeczkach z pomponem. Cóż… recykling był w modzie a pozostałości z zeszłej Gwiazdki
aż się prosiły o wykorzystanie. Zoro raczej nie miał nic przeciwko niezbyt
trafionym w czasie ozdobom.
Początkowo chcieli zostawić
wszystkie paczki na stole, tak, by chłopak sam mógł do nich podejść, co zapewne
trochę uregulowałoby aktualny chaos, ale okazało się, że przygotowana ilość
jedzenia przekracza możliwości zagospodarowania wyznaczonego na ten cel stolika.
Dlatego musieli na chybcika wymyśleć nowy plan. Przez który Zoro teraz nie mógł
się ruszyć bez obawy nadepnięcia na coś.
Mimo wszystko wyglądał na
szczęśliwego a uśmiech nie schodził z jego twarzy.
Upajanie się widokiem przyjaciela
zostało mu brutalnie przerwane sójką w bok.
-Hej! – krzyknął, jednak widząc,
że osobą bijącą jest Tashigi ugryzł się w język. Konsternacja z zaistniałej
sytuacji wyparła odczuwaną jeszcze przed chwilą radość. Już prędzej
spodziewałby się Dadan. Chociaż gdyby ona go walnęła, kilka żeber nadawałoby
się do wymiany.
-To moja kwestia. – Kobieta
zaśmiała się mocniej ściskając zapakowaną w zielony papier paczkę. – Dlaczego
nie powiedziałeś?
-Że mówi? – Miał straszną ochotę
na papierosa, jednak są imprezy, z których się nie wychodzi. A to jest jedna z
nich. – Bo wciąż nie wiem, czy to tak na stałe… Nie chciałem robić ci nadziei.
-Kłamca. – Przejrzała go. I to na
wylot, jakby miała w tych swoich okularkach rentgen czy inne cudo. – I to na dodatek
kiepski. – Rzuciła niby przestrzeń i już była przy Zoro ściskając go niczym
pluszowego misia.
Zazdrość to paskudne uczcie,
którego powinien się wystrzegać jak ognia, bo niszczy żołądek i odbiera apetyt,
ale nie potrafił Nie mając przed oczami taką scenkę. Co dziwne, kiedy miejsce
Tashigi zajęła Dadan, od razu mu przeszło. Ścisnął niewielkie pudełeczko
trzymane w kieszeni i sam ruszył w stronę solenizanta. Jeszcze tylko Tsuru-san
i on będzie mógł ponapawać się utęsknionym zapachem stali.
Kiedy usłyszał głos Tashigi
zrozumiał, że kolejka ma się ku końcowi. Zasmuciło go to, bo wciąż jeszcze nie
poczuł upragnionej nikotynowej woni. „Jest jeszcze czas” pomyślał i skupił się
na słowach pielęgniarki.
-Najlepszego. – szepnęła mu do
ucha. – Żebyś miał już tylko miłe wspomnienia. I żebyś nie chciał tego –
przejechała dłonią po opatrunkach na jego rękach – powtórzyć. – Pocałowała go w
czoło kładąc jednocześnie paczką na kolanach chłopaka.
-No młody! To teraz stara Dadan
się bierze do roboty.
Wcale nie musiała się
przedstawiać, bo tylko ona miała na tyle wielkie ramiona, że mógł w nich
utonąć. I tylko ona posiadała wyczucie słonia. Gdyby nie jęk, jaki wydostał mu się
z ust, pewnie wróciłby do szpitala w trybie natychmiastowym, tym razem z
połamanymi żebrami. Na szczęście uścisk zelżał, a on opadł na fotel, jednoczenia
siadając na którejś z paczek, która zaprotestowała ostrym szelestem. Miał
nadzieję, że nie ma tam nic łatwo tłukącego, bo inaczej jest w dupie. Znaczy
prezent już tam był, a on szczerze liczył, że taka wycieczka mu nie zaszkodzi.
-Nie umiem składać życzeń i ani
waż się ze mnie śmiać, bo ci zeżrem twoją porcję tortu. To tak – odkrząknęła – wszystkiego, kuźwa,
najlepszego. Żebyś więcej nas tu tak nie straszył i żeby głupie pomysły się
ciebie nie trzymały. I ten, no… żeby nasz kucharzyk zawsze miał dla ciebie
jakiś smakołyk – na wspomnienie Sanjiego, coś zakuło go w piersi – i żebyś się
nim dzielił z biednymi starymi ludźmi. – To było więcej niż jasne, że mówiła o
sobie. – Żebyś w końcu zaznał trochę szczęścia w życiu… I żeby ten twój
pierdolony ojczulek jak najczęściej upuszczał mydło w więziennej łazience. A
najlepiej niech dadzą mu takie w płynie, dłużej się zbiera! – Zaśmiała się z
własnego żartu. – A tak na poważnie – przytuliła jego głowę do swoich wielkich
piersi. – Bądź po prostu szczęśliwy. Tak bardzo jak to jest tylko możliwe.
Coś mokrego kapnęło mu na
policzek. Zorientowawszy się, że Dadan płacze chciał ją pocieszyć i podziękować,
ale kobiety już przy nim nie było. Jej miejsce zajęła Tsuru-san.
-Nie wiem, czego poza szczęściem
mogłabym ci życzyć chłopcze. – Pogłaskała policzek, na którym pojawiły się
zaczątki zarostu. – Bo przecież o to chodzi w życiu. O szczęście. Rób to, co
cie uszczęśliwia i nie przejmuj się innymi. – Cmoknął pieszczony chwile temu
policzek i wcisnęła mu w dłonie paczuszkę. – Mam nadzieję, że będą pasować.
Kiedy kobieta odeszła czekał
dłuższą chwilę, lecz nic się nie działo. Widać każdy, kto miał już do niego
podszedł. Powinien być szczęśliwy, takiej ilości życzeń i prezentów jak dziś,
nie zebrał przez całe dotychczasowe życie, biorąc do kupy wszelkie możliwe
okazje. No i był. Prawie, bo w sercu niczym zadra tkwiła myśl, że zabrakło
najważniejszej dla niego osoby.
-Uśmiechnij się, masz dzisiaj
urodziny!
Szczupła dłoń opadła na jego
głowę a Zoro od razu rozpoznał ten głos i smukłe palce przeczesujące mu włosy.
A jednak! Sanji też przyszedł.
-Najlepszego. – Przyciągnął
zszokowanego chłopaka do siebie jednocześnie ocierając nosem o jego policzek. –
Bo zasługujesz na wszystko, co najlepsze. – Jeszcze przez moment pozwolił sobie
wdychać zapach przyjaciela i rozkoszować się ciepłem płynącym od umięśnionego
ciała. Nie za długo jednak, na takie ryzyko nie mógł sobie pozwolić. Czując, że
zbliża się granicy ogólnie przyjętych norm czasowych odsunął od siebie
zielonowłosego, poczym wcisnął mu do rąk niewielkie pudełeczko. – Najlepszego –
powtórzył.
Był trochę zawiedziony. Miał
nadzieje, ze Sanji dłużej będzie go tulił. No, ale nie był idiotą, wiedział, że
są takie normy, których przekroczenie może być brzemienne w skutki. Dlatego nie
próbował go zatrzymać a jedynie schował prezent głęboko do kieszeni. Nieważne,
co to było. Skoro dał mu go Sanji automatycznie stawała się jedną z
najważniejszych rzeczy w jego życiu.
Teraz już na pewno wszyscy
złożyli mu życzenia. A on jak ostatni
cham i prostak nie podziękował. Nikomu.
-Dobra, panie i panowie… - Dadan
tylko czekała na koniec tej szopki z życzeniami. Może nie do końca szopki, ale,
na co głupie słowa skoro tam, za tymi drzwiami czeka istne cudo sztuki
cukierniczej?! – Czas na…
-Dziękuję… Dziękuję wszystkim…
Gdyby połknięcie języka było
możliwe Dadan z całą pewnością by to zrobiła. Zamiast tego urwała w pół zdania
i gapiła się niczym ciele na malowane wrota, ze wzrokiem utkwionym w Zoro.
Chłopak nadal siedział w fotelu, obłożony pakunkami wszelkiej maści. Jednak
teraz uśmiechał się promienne, mimo iż z jego oczy płynęły łzy. Ale one były
dobre, nie miały nic wspólnego z negatywnymi odczuciami, to raczej upust
emocji, których wodospad dosłownie zalał dzisiejszego popołudnia, młodego
pensjonariusza.
-Dziękuję. – Powtórzył a do
pozostałych mieszkańców dopiero teraz dotarło, że chłopak mówi. Powitali ten
fakt gromkim okrzykiem radości. To przecież znak, że wraca do zdrowia. A
przynajmniej próbuje. – I prze… - ciężka dłoń zasłoniła mu usta nim zdołał
dokończyć.
-Wiem, co chcesz powiedzieć, ale
wstrzymaj się. – Dawna członkini gangu przeczesała zielone kosmyki. – Nie
dzisiaj. Dziś się bawimy. I jemy TORT!
Kolejna fala radosnych okrzyków
wstrząsnęła starymi murami.
-Sanji rusz ten swój chudy tyłek
i wnieś go tu! Co to za urodziny bez tortu, nie? – Dadan poklepała Zoro po
plecach. Chłopakowi cisnęło się na usta słowo „normalne”, ale wiedział, że one
takie były tylko dla niego. Nie chciał też nikogo urazić, a na samą myśl o
sanjinych smakołykach, ślinianki pracowały pełną parą.
Skrzypnęły drzwi, powietrze przeszyły
dwa niecenzuralne krzyki młodego kucharza i po chwili cały pokój wypełnił się
słodką wonią, przywodzącą na myśl letnie miesiące wypełnione zabawą, słońcem i
tym charakterystycznym smakiem, za którym tęskni się cały rok, wzdychając do
kolejnych wakacji.
Zoro uwielbiał truskawki. Co
roku, zawsze, gdy tylko wielkie czerwone kule pojawiały się w ogródku sąsiada,
przełaził przez płot ignorując możliwość złapania na gorącym uczynku a tym
samym wymierzenie iście ojcowskiej kary, zajadał się nimi, aż do porzygania. I nawet,
jeśli później, tego samego dnia, ciało z wolna siniało, po kolejnej akcji
ojczulka, on miał w ustach ten słodki smak i twierdził, że było warto. A kiedy
tylko bardziej upierdliwe siniaki schodziły, robił to znowu.
Dlatego teraz nie mógł przestać
się uśmiechać, drażniony drugą ulubioną wonią. Bo nikotyny Sanjiego nawet
truskawki nie były w stanie strącić z piedestału.
Postanowili dać sobie spokój z
dmuchaniem świeczek, bo przecież Zoro i tak nie zobaczyłby, czy mu się udało, a
roztopiony wosk wyjątkowo psuł smak bitej śmietany. Dlatego po kolejnym
odśpiewaniu Sto lat i, za sprawą
upartości Tsuru-san, Niech mu gwiazdka
pomyślności, każdy dostał kawałek i zaczęła się ta część świętowania,
której Dadan domagała się od samego początku. I pewnie, dlatego, gdy inni byli
dopiero w połowie pierwszego kawałka, ona zjadała już trzeci, ignorując gromy
rzucane jej przez przenikliwe oczy Tsuru-san.
Sanji, zrobił sobie miejsce na
oparciu fotela Zoro i przysiadł, tuż obok przyjaciela, wprawnie manipulując
talerzykiem, tak, że jego zawartość nie miała najmniejszej szansy ześlizgnąć
się na podłogę. Lata kelnerowania w rodzinnej restauracji nie poszły na marne.
-Smakuje ci? – Było to raczej
pytanie retoryczne, bo zielonowłosy pałaszował swoją porcję z apetytem, niemal
dorównującym Dadan.
Już miał kiwnąć głową, lecz zaraz
zmienił zdanie.
-Tak – odparł z wahaniem.
-To się cieszę – starł kawałek
śmietanowej chmurki, która postanowiła ulokować się na nosie chłopaka.
-Dziękuję… Sanji…
Uwielbiał słuchać jak Zoro
wypowiada jego imię. Może zielonowłosy nie zdawał sobie z tego sprawy, ale
robił to z niezwykłą nabożnością, zupełnie jakby recytował magiczne zaklęcie.
-Nie masz, za co dziękować. – Uśmiechnął
się. – To nic takiego.
-Mam. – Pokręcił głową. – Dla…
mnie… to… naprawdę… - mówił z wolna przeciągając sylaby, niepewny czy w ogóle
dobrze robi uwierając usta – wiele… znaczy… Że… tobie… wam… się chciało…
starać… dla… kogoś… takiego… jak… ja…
To była najdłuższa wypowiedź,
jaką usłyszał od Zoro. I nie wiedział czy ma się z tego powodu cieszyć czy trzepnąć
ten glonowy łeb, za to, co właśnie usłyszał. Tylko cierpliwość, jaką nabył tyle
czasu przebywając z przyjacielem, pozwoliła mu wybrnąć z sytuacji.
-Już ci mówiłem, zasługujesz na
wszystko, co najlepsze. Więc na moja kuchnię też.
Kiedy po torcie zostały tylko
wspomnienia w postaci resztek bitej śmietany w kącika ust i okruszków
szwendających się po dywanie, nadszedł czas na otwarcie prezentów.
Zoro siedział trochę skonsternowany
i zawstydzony, tym, że to wszystko jest dla niego. Każdą paczkę otwierał niemal
z czcią i cieszył się jak dzieciak z każdego drobiazgu. Bo raczej właśnie takie
rzeczy dostał, niewiele znaczące materialnie, a o bogatym „wnętrzu”. Dla ofiarodawców,
najlepszą nagrodą był uśmiech, który na twarzy chłopaka, do tej pory, mieli
raczej okazje oglądać sporadycznie. Z każdą rozpakowaną paczką rosła liczba
płyt z muzyką, nie za każdym razem staruszkowie trafili w młodzieńczy gust, to
jednak nie było ważne. Oprócz tego Zoro dostał też kilka książek, a Sanji
zadowolony stwierdził, że teraz będą mieli, co robić, gdy jesienna pogoda w
pełni pokarze swoje niezbyt przyjemne oblicze. Mina mu zrzedła, kiedy przekonał
się, że większość tomów to dzieła Kinga, a pozostałe należą do innych autorów
horrorów, wedle napisów na okładce, depczących po piętach Mistrzowi. Postanowił
wyśledzi, kto ze staruszków był tak cholernie zabawny i zemścić się podczas
kolejnego obiadu.
Dadan podarowała chłopakowi,
zestaw nagrań swoich ulubionych rockowych piosenek, Tsuru-san dziergany
wcześniej szal, czapkę i rękawiczki. Wszystko pasowało idealnie, a Sanji musiał
przyznać, że w czerni, przyjacielowi do twarzy. Niemal tak jak jemu. Tashigi szarpnęła się na gruby, biały sweter
z dobrej gatunkowo wełny, idealnie podkreślający sylwetkę podopiecznego. A
kucharz miał wrażenie, że zaraz pójdzie mu krew z nosa. Jak to możliwe, że ten
facet wygląda równie pociągająco w dwóch skrajnych odcieniach?! To nie fair.
W końcu jednak nadeszła kolej na
jego podarunek i musiał szybko zapomnieć o własnych rozterkach.
Zoro długo obracał pakunek w
dłoni zanim rozwiązał wstążeczkę i rozdarł papier. Zdejmując pokrywkę nie
wiedział, czego ma się spodziewać, dlatego uważnie badał opuszkami palców
wnętrze pudełeczka. Dość szybko wyczuł chłód metalu, przejechał po nim, a im
dłużej badał nieznany przedmiot, tym większe zdumienie malowało się na jego
twarzy. Nie mogąc uwierzyć wyjął prezent a trzy złote łezki zakołysały się w
powietrzu uderzając o siebie. Wydany przy tym cichy brzdęk sprawił, że Zoro po
raz drugi tego dnia poczuł pod powiekami piekące łzy.
-Sanji…
Obracał kolczyki w dłoni nie wiedząc,
co ma właściwie powiedzieć. Elokwencją nie grzeszył nigdy a teraz, jak na złość
klucha w gardle dodatkowo zmuszała go do milczenia. Były identyczne… Przerzucił
je sobie między palcami. Dokładnie takie
same. Skąd on wiedział?! No skąd?!
-Podoba ci się? – Właściwie nie
musiał o to pytać, reakcja Zoro mówiła wszystko, a on sam puchł z dumy i
radości. Ale zawsze lepiej się upewnić. No i usłyszeć.
-Taa… tak – wydusił w końcu. –
Dziękuję… Ale – dalej bawił się prezentem wydobywając z niego ciche dzwonienie.
– Skąd?
O tym, kuźwa, nie pomyślał.
Trudno, trzeba się przyznać.
-Miałeś taki na zdjęciu w
internecie… Na tym z zawodów… I tak
sobie pomyślałem… - Mówiąc to drapał się po karku uciekając wzrokiem w
najdalszy kąt pomieszczenia i nawet świadomość tego, że przecież Zoro go nie
widzi nie mogła zniwelować tego odruchu.
Zarumienił się po same koniuszki
uszu. Fakt, że Sanji szpiegował go w sieci powinien raczej wywołać w nim gniew
a nie… rozczulenie. Sam do końca nie wiedząc, co ma na to odpowiedzieć, zmienił
temat.
-Założysz… mi?
-Pewnie.
Chwycił kolczyk i pochył się nad lewym
uchem Zoro. Dopiero teraz zobaczył, że płatek cały pokryty jest siateczką
cieniutkich, białych blizn błyszczących w sztucznym świetle żarówek. Wstrząsnął
nim dreszcz.
-Tat… Ojciec ich nie lubił…
-Nie zna się. Mi się podobają – Nigdy
więcej nie chciał słyszeć usprawiedliwiającego tonu w głosie Zoro. A już na
pewnie nie z powodu tego człowieka. – Pasują ci. – Zapiął ostatnią łezkę.
Zielonowłosy pokręcił głową a
kolczyk zadźwięczał cicho. Jak mu tego brakowało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz