DOSTRZEŻONY
Rozdział XXI
-Ale zdajesz sobie sprawę, że nie tak powinna wyglądać wspólna nauka? – Lily, widząc jak Sanji dokłada kolejne książki, na szczyt i tak już pokaźnej piramidy, rosnącej miedzy nimi, zaczęła obmyślać plan ucieczki. Przedtem postanowiła jednak dać przyjacielowi jeszcze jedną szansę na naprawienie poczynionego faux pas. – Hej! Słuchasz mnie?! – W końcu blondyn, jako ostatni prawdziwy dżentelmen, powinien zdać sobie sprawę, z urażenia damy, prawda? – Sanji, do jasnej cholery! – Najwidoczniej niekoniecznie.
Słysząc przekleństwo, chłopak oderwał się od wertowanych właśnie notatek, by spojrzeć na przyjaciółkę. Lecz widok zastawały mu dwa opasłe tomiska przyniesione chwilę temu. Odłożył je na bok i już widział Lily w pełnej okazałości. Wyglądała na wściekłą, ale też trochę znudzoną. Rozłożona przed nią kartka pokryta była bazgrołami wszelkiej maści, których jedyne powiązanie z gastronomią stanowiły rysunki, tego, co studentka chciałaby zjeść.
-Słucham,
o piękna?! – Spróbował się skłonić nie wstając z krzesła. Zapomniał jednak, że
kilka książek leży wprost przed nim. I zamiast czarująco, wyszło śmiesznie,
kiedy uderzył w nie czołem. Rozmasowując obolałe miejsce powtórzył pytanie. –
Słucham, o piękna? – Tym razem bez ukłonu.
-Co
do tego słuchania, to mam wątpliwości.– Wydęła usta, dając tym samym do
zrozumienia, że strzela focha. I tylko w gestii chłopaka pozostaje czy ten stan
utrzyma się jej na długo. – Poza tym, kiedy zaproponowałeś mi wspólną naukę,
myślałam, że chodzi o taką normalną nasiadówę. – Położyła nacisk na „normalną”. – Że pożartujemy sobie, zjemy coś pysznego i
będziemy złorzeczyć wszystkim wykładowcom. Oczywiście obłożeni książkami, co by
sprawiać pozory i w razie porażki bezkarnie marudzić, że ten wredny łysol się
na nas uwziął. W życiu bym nie pomyślała, że chodzi o całonocne wkuwanie! – Niechętnym
spojrzeniem obrzuciła wszytki pomoce naukowa, jakie zdołał zgromadzić Sanji.
-Przepraszam.
– Spuścił głowę. Lily w końcu miała trochę racji. Zwykle tak właśnie wyglądały
ich wspólne naukowe sesje. – Ja po prostu… Chcę zdać.
Wyraz
twarzy dziewczyny lekko się rozpogodził. Matczynym gestem potargała złotą
czuprynę, zupełnie jakby chciała dodać koledze otuchy.
-Bez
spiny, są drugie terminy. – Poważnym tonem wygłosiła mantrę chyba każdego
studenta. – Nie ma coś stresować, Sanji.
Chłopak
spróbował się uśmiechnąć, jednocześnie patrząc na wyświetlacz komórki. Widniało
na nim zdjęcie pewnego, trochę zagubionego zielonowłosego chłopaka, który
niemal tonął w wielkim fotelu, pod masą urodzinowych prezentów. Cyknął tę fotkę
bardziej pod wpływem impulsu, niż faktycznie o tym myślał. Dlatego wyszła nieco
zamazanie. A w dolny róg kadru, który na szczęście zasłaniał przycisk MENU,
wcisnęła się Tashigi. Czego raczej nie dało się uniknąć, bo gdyby pielęgniarka
byłaby gdzie indziej zdjęcie nigdy by nie powstało.
-Wiem…
- Jeszcze raz spojrzał na wyświetlacz. – Ale dla mnie tym razem jest tylko
jeden termin. Poprawka nie wchodzi w rachubę.
Wodził
palcami po kartkach rozłożonej przed nim książki a na jego twarzy malował się
wyraz coraz większej konsternacji. W końcu nie wytrzymał. Zacisnąwszy dłonie w
pięści, ponurym głosem, rzucił w próżnię:
-Serio?
-A
coś ty myślał? Że od razu dam ci encyklopedie? – Schowała ostatnią, świeżo
wyprasowaną koszulkę do szafy i odwróciła się w stronę Zoro. Co prawda
sprzątanie w pokojach pacjentów nie należało do jej obowiązków, ale dla niego
robiła wyjątek.
-No
nie… - przyznał. – Ale liczyłem, na coś bardziej ambitnego, niż „Ala ma kota”.
-Posłuchaj.
– Usiadła tuż obok. – Każdy kiedyś zaczynał od elementarza. Tego nie
przeskoczysz…
-A,
co następne? Książeczki dla dzieci? – prychnął, choć sam tak naprawdę nie wiedział,
na co się złości. Tashigi miała sporo racji.
-Skąd
wiedziałeś? – Dotarł do niego jej zduszony chichot. – Nawet nie zdajesz sobie
sprawy, ile tego jest na rynku. No już! – Poczuł jak chwyta jego dłonie w swoje
drobne ręce i nakierowuje z powrotem na elementarz. – Jedziemy dalej.
Niechętnie
znów zaczął błądzić palcami po wypukłej powierzchni, literując, a właściwie
dukając koleje wyrazy:
-Ul…
Kot…
Kiedy
sięgnął trzęsącą się ręką po kolejną kawę, rozlewając tym samym kilka kropli
naparu na zmaltretowane notatki, uznał, że dość. Zamknął zeszyt, cicho, by nie
obudzić śpiącej na kanapie Lily. Dziewczyna odpadła już jakiś czas temu, choć
musiał przyznać, że dzielnie się trzymała. Gdy wyznał jej, przynajmniej po
część, dlaczego mu tak zależy na pozytywnej ocenie, przestała narzekać. Co
więcej nawet zaczęła go dopingować i odpytywać z przerobionego materiału. Musiał
jednak obiecać, że przedstawi ją temu „tajemniczemu Don Juanowi”. Niewiele jej zdradził.
Nie podał nawet imienia ukochanego… A mimo to Lily była szczęśliwa i gotowa do
pomocy. Była też pierwszą osobą, nie licząc Gina, który sam wyczuł pismo nosem,
jakiej powiedział o Zoro. Nie czuł się z tym komfortowo. Z jakiegoś bliżej nieznanego,
nawet samu sobie, powodu, chciał by istnienie chłopaka, a tym samym żywione
względem niego uczucia pozostały tajemnicą, najdłużej jak to tylko możliwe.
Lily
sapnęła przez sen i kiedy myślał, że się obudzi, chrapnęła potężnie śpiąc dalej
niczym zmęczony niemowlak. Chwilę zastanawiał się czy samemu nie wyrwać
dziewczyny z objęć Morfeusza i zaproponować zdecydowanie wygodniejszej
miejscówki, jaką w tym przypadku stanowiło jego łóżko. Lecz w końcu zaniechał
tego pomysłu. Obudzona Lily, na pewno uparłaby się, by wrócić do domu, a on za
nic na świecie nie puściłby damy samej, w środku nocy, w tak szemraną okolicę,
jaką stanowiło jego osiedle. Oznaczało to nocną przejażdżkę, w stanie, w którym
nie bardzo odróżniał prawą stronę od lewej. Tak, bezpieczniej, jeśli dziewczyna
spędzi tę noc u niego. A kanapa nie jest znowu taka niewygodna. Sam
wielokrotnie na niej nocował i następnego dnia żaden z jego mięśni nie
protestował.
Zagłuszając
wyrzuty sumienia ruszył w stronę swojego pokoju. Tam, tak jak stał rzucił się
na łóżko, po drodze jeszcze tylko nakrywając się kołdrą. Lecz, pomimo
zmęczenia, sen nie nadchodził. Zdenerwowany sięgnął po komórkę, z zamiarem
sprawdzenia godziny. Zamiast tego znów zatopił spojrzenie w zagubionym wyrazie
twarzy młodego pensjonariusza Domu Opieki. Nie mógł dłużej tego ukrywać. Nawet
przed samym sobą. Tęsknił za Zoro. Od ich ostatniego spotkania, minęły dwa dni.
Razem ustalili, że Sanji nie będzie przychodził aż do egzaminu. To było
rozsądne rozwiązanie. Lecz, w przypadku Sanjiego, Serce nie zawsze zgadzało się
z Rozumem i bojkotowało najbardziej racjonalne wyjście z sytuacji. Tak było i
tym razem. Naprawdę tęsknił za tym glonem! Za jego nieśmiałym uśmiechem,
specyficzną wonią stali, dotykiem… Poczuł gwałtowne ciepło między nogami.
Starał się je ignorować, ale ono wzrastało wprost proporcjonalnie do mnożenia
się w jego głowie obrazów zielonowłosego. Przed ulżeniem sobie powstrzymywał go
tylko fakt, że za ścianą spała Lily… A diabli wiedzą, kiedy dziewczyna raczy
się obudzić i jak głupi pomysł wpadnie jej do głowy, kiedy już to zrobi. Penis
jednak nie miał zamiaru się poddać, wciąż domagając się uwagi. W końcu
skapitulował. Włożył sobie rękę w spodnie zagrywając wargi i uważając, by nie
wydostał się spomiędzy nich nawet najmniejszy jęk.
-Przepraszam…
- Przerzucał laskę z ręki, do ręki nerwowym gestem. Było mu cholernie głupio.
-Nic
się nie stało. – Patrzyła na resztki połamanego beniaminka, którego doniczka,
cała w częściach, walała się po korytarzu. Grudki ziemi zdążyły przejąć we
władanie dywan. Jak widać, wizyta w pralni czeka go szybciej niż Domini
zaplanowała. Ale nawet, jeśli zabił jej ulubiona roślinkę, to i tak nie mogła
się gniewać na chłopaka. On naprawdę zrobił to niechcący. W przeciwieństwie do
Dadan, którą to nakryła na „podlewaniu” beniaminka, szamponem. Szczęście tej
haryelowej harpii, w tym momencie mogła sobie tylko wyobrazić.
-Chodź.
– Pociągnęła chłopaka za rękę. – Zaraz ktoś się tym zajmie.
-Ja
naprawdę przepraszam. – Łokieć do tej pory bolał go po spotkaniu z glinianą
doniczką. To jednak nic w porównaniu z wyrzutami sumienia, które czuł. Sam
uparł się, żeby ćwiczyć na korytarzu. I skoczyło się jak się skończyło. Znów
narobił ludziom problemów.
Wtem
poczuł jak Tashigi sadza go na łóżku a następnie obmacuje uszkodzony łokieć.
-Zostaw!
– Wyrwał rękę, może trochę zbyt agresywnie.
– To nic takiego.
Pielęgniarka
jednak nie była zła.
-Masz
rację. Będzie siniak, ale zejdzie za kilka dni.
-Przepraszam…
-Przecież
mówiłam, że nic się nie stało. – Strzepnęła resztkę ziemi z nogawki chłopaka. –
Każdemu może się zdarzyć.
-Nie
jesteś zła? – Wolał się upewnić.
Patrzyła
na skruszonego podopiecznego i zastanawiała się jak to rozegrać. Zoro naprawdę
wziął do siebie ten wypadek, i nic w tym dziwnego. Jego psychice daleko było jeszcze
do stabilności. Wciąż świeże były wspomnienia, gdy za najmniejsze przewinienie
karano go dotkliwie. Na jej barkach spoczywał obowiązek nauczenia go, że może
popełniać błędy. Bez strachu.
-Nie
mam, za co być zła. Wiesz, ile ja rzeczy w swoim życiu natłukłam? – Potargała
mu włosy, świadoma tego, że daleko jej do umiejętności Dadan w tej kwestii. –
Każdemu może się zdarzyć… Słuchaj…
Spiął
się w oczekiwaniu na cios, pewien, że jednak otrzyma burę.
-Chcesz
zadzwonić do Sanjiego? Wiem, że za nim tęsknisz… - Propozycja była całkowitym
przeciwieństwem jej wewnętrznych odczuć, jednak… Czego się nie robi, żeby
zobaczyć, ten nieśmiały uśmiech?
-Zadzwonić?
– Był pewien, że się przesłyszał.
-Tak.
– Pokiwała głową, wiedząc, że i tak tego nie widzi, jednak niektórych odruchów naprawdę
trudno sie pozbyć. – Mam jego numer. Wiem, że ustaliliście, że nie będzie
przychodzić, ale chyba krótka rozmowa, go nie zbawi, co? – zaśmiała się
sztucznie.
Wyczuł
ową sztuczność. Wiedział, że Tashigi nie przepada za Sanjim, dlatego tym
bardziej był jej wdzięczny za propozycje. Wdzięczny i jednocześnie podniecony!
Będzie mógł, znów, chociaż przez chwilę, słyszeć głos swojego chłopaka!
-Pewnie
nie… Serio pozwolisz mi skorzystać ze swojej komórki? – Jeśli to miał być żart,
to wyjątkowo paskudny.
-Jasne!
– Sięgnęła do kieszeni.
Przez
odgłos zupy pyrkającej na małym ogniu i szczęk noża zderzającego się rytmicznie
z deską do krojenia, przedarł się słodki głosik Ayumi Hamasaki śpiewającej,
jego ulubiony przebój owej piosenkarki – Blue
Bird. Wściekły, że ktoś przeszkadza mu w trakcie pierwszej przerwy od kilkugodzinnego
randkowania z książkami, chwycił telefon i nawet nie patrząc na wyświetlacz
wcisnął zieloną słuchawkę.
-Czego?
– warknął.
Odpowiedziała
mu cisza. A ciśnienie momentalnie podskoczyło do dwustu. Telefoniczne żarty, mieściły
się w pierwszej dziesiątce rzeczy, jakich nienawidził. I za, które byłby
prawdopodobnie w stanie zabić.
-Słucham.
– Postanowił dać rozmówcy jeszcze jedną szansę. Lecz i tym razem nie usłyszał
nic. Kiedy miał już się rozłączyć, ze słuchawki doszedł ledwie słyszalny szept.
– Słucham.
-Przez
telefon masz całkiem inny głos…
Czy
to możliwe?! Szybko zweryfikował numer, który do niego dzwonił. Tashigi. Czyli
być może wcale nie zwariował!
-Zoro?
– Jak to mówią „przezorny zawsze ubezpieczony”.
-Tak.
– Urywany śmiech. – Czy ja też brzmię dziwnie?
Wyłączył
gaz, drżąc na całym ciele. Z radości. I wolał, żeby zupa za to nie zapłaciła.
Bo za Zupą poszłaby kuchenka a dym unoszący się w całej kuchni, pewnie
sprowadziłby panów strażaków w trybie pilnym.
-Trochę.
– przyznał. – Ale podoba mi się.
-Cieszę
się. – Głupio się czuł. Nie wiedział też, co ma właściwie mówić. – Co robisz? –
Palnął pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy.
-Rozmawiam
z najseksowniejszym facetem w całej Japonii. – Dosłownie widział tą czerwień
buchającą z twarzy Zoro. – A tak poza tym to się uczę. – Teoretycznie nie
kłamał. Zeszyt leżał tuż obok. Nawet otworzony.
– A ty?
Policzki
go piekły i mógłby przysiąc, że para leci mu z uszu. We flirtowaniu Sanji bił
go na głowę. Bał się nawet myśleć, na ilu kobietach i mężczyznach kucharz
ćwiczył swój kunszt.
-Ja
też…
-Też
gadasz z przystojniakiem? – Wszedł mu w słowo, żeby się trochę podroczyć. –
Jestem zazdrosny! Nawet miesiąc nie jesteśmy razem, a ty już mnie zdradzasz…
Będę płakał!
-Sanji!
Zdał
sobie sprawę, że przeholował. To jeszcze nie ten etap, na tego typu żarty.
-Przepraszam.
-Nie…
Nic się nie stało… Tylko, że chodziło mi o to, że… - Plątał się we własnej
wypowiedzi. – Też się uczę… Ale z przystojniakiem, też mam szczęście rozmawiać.
– Nie. Zdecydowanie flirt nie był dla niego.
-I
jak ci idzie?
Na
szczęście Sanji nie drążył tematu. Był mu za to wdzięczny.
-Jestem
na etapie „Ale ma kota a kot ma Alę”. I mordowania bezbronnych roślinek na
korytarzu.
Nie
mogąc wytrzymać parsknął śmiechem do słuchawki, opluwając przy okazji obrus
stróżkami śliny.
-To
nie jest śmieszne!
-Masz
rację. To jest tragiczne! A powiedz… Uśmierciłeś tego biednego beniaminka,
stojącego w rogu korytarza? – Próbował żartować, bo wiedział, że nawet, jeśli
Zoro zasłania się kiepski żartem, ma z tego powodu wyrzuty sumienia i nie
potrafi poradzić sobie z sytuacją.
-Tak…
Niemal
słyszał jak coraz mocniej ściska komórkę pielęgniarki aż plastyk wbija mu się w
dłoń zostawiając podłużne, czerwone ślady.
-Dadan
będzie cię nosić na rekach jak jej o tym powiesz! Zawsze marudziła, że nie
nienawidzi tego diabelstwa. A skoro tak, to ja też się do czegoś przyznam… Wczoraj
zbiłem swój ulubiony kubek! – Nie była to do końca prawda. Kubek zbiła Lily,
próbując przygotować swoją sławna gorąca czekoladę. Lecz nie było sensu
wgłębiać się w szczegóły. Skorupy, z których spoglądał na niego zasmucony
dziubek żółtej kaczuszki znajdowały się w śmietniku. Tylko tyle Zoro powinien
wiedzieć.
-Przykro
mi… - To, że Sanji próbował go w ten sposób pocieszyć było jasne jak słońce. Nie
mógł sobie wyobrazić lepszego chłopaka. – A wydarzyło się coś jeszcze? – Wolał słuchać
niż mówić.
-Pomyślmy…
- Przełożył telefon do drugiej ręki. – Wiesz… - Zaczął wspominać ostatnie kilka
dni na uczelni, mimochodem wtrącił krótką historyjkę o Lily i jej niechęci do
nauki. Nawet słowem nie zająknął się, ze dziewczyna u niego nocowała.
Zoro
słuchał uważnie, rzadko rzucając jakąś uwagą. Tylko po to by Sanji wiedział, że
wciąż jest po drugiej stronie. Szczęście rozpierało go do środka.
-Niepotrzebnie
się denerwujesz. Spędziłeś nad książkami więcej czasu, niż cały nasz rocznik
razem wzięty. Jak ty nie zdasz, osobiście pójdę do tego dziada i go zwymyślam!
O! Cukiereczka?
Chociaż
z nerwów żołądek już dobry kwadrans, znaczy tyle ile siedzieli już przed
gabinetem profesora w oczekiwaniu na wyniki, dawał o sobie znać klującym bólem,
sięgnął do wyciągniętej przed niego paczki i poczęstował się miętusem. A nawet
dwoma, z których jeden szybko znalazł wygodne lokum w kieszeni marynarki.
Później poczęstuje nim Zoro.
-Dziękuję
Lily.
Dziewczyna
uśmiechnęła się szeroko odsłaniając zielone, od słodyczy zęby. Cukierki miały
to, do siebie, że po zetknięciu z wilgocią farbowały niemiłosiernie. Przez co
skierowane były bardziej do dzieci niż do prawie dorosłych studentów, lecz ona
miała to po prostu gdzieś.
-Swoją
drogą dziadyga mógłby się pospieszyć. – Klapnęła obok przyjaciela. – Ciekawe
ile każe nam tu kwitnąć?
-Pewnie
nie dłużej niż nam. – Nie wiadomo skąd, tuż przed studentami gastronomii
pojawił się Ace. Chłopak wyglądał jakby go zdjęli z krzyża. Pognieciona
koszula, podpuchnięte, załzawione oczy, włosy w nieładnie i siniak na policzku,
będący wynikiem bliskiego spotkania z framugą. – Cześć.
-Cześć. Uścisnął przyjacielowi rękę. – I jak tam? – Wiedział, że chemicy mieli
dzisiaj jakiś super ważny egzamin. Ustny na dodatek, a tego typu sprawdziany
nie stanowiły mocnej strony Ace’a.
-Trója
jest! – Z zadowoleniem pokazał indeks, z wciąż świeżym tuszem. – Nie mam pojęcia,
jakim cudem i wolę nie wnikać!
Sanji
chciał jakoś to skomentować, nie szczędząc sarkazmu, ale w tej samej chwili
drzwi gabinetu profesora się otworzyły. Przeszedł przez nie sędziwy mężczyzna,
łysy jak kolano, w garniturze khaki, z kartką papieru w jednej ręce i czterema
pinezkami w drugiej. Wieszając listę ocen, uśmiechał się pod sumiastym wąsem. A
uśmiech ten mógł oznaczać wszystko.
Kiedy
skończył, włożył ręce do kieszeni i wrócił z prosto do gabinetu. Dopiero po
jego zniknięciu, w studenckie grono wstąpiły pierwotne instynkty i cała chmarą
rzucili się w stronę tablicy ogłoszeń. Im więcej uczniów poznawało swój stopień,
tym jęk roznoszący się po korytarzu był coraz głośniejszy.
Z
sercem w gardle szukał swojego nazwiska, które z jakiś nieznanych mu powodów znalazło
się na końcu listy. Jeszcze dziwniejsze było to, że obok niego widniała wielka
tłusta piątka!
-Sanji!
– Wtem poczuł jak ktoś uwiesza mu się na szyi. – Zdaliśmy!
Lily
wrzeszczała jak wariatka, mordując jego bębenki. No, ale nic dziwnego. Przy jej
nazwisku profesor wpisał „mocne trzy”. A biorąc pod uwagę, że była to jedna z
dwóch pozytywnych ocen na całym roku, dziewczyna miała prawo się cieszyć.
-Gratulacje!
Ace
zamknął ich dwójkę w silnym uścisku.
-To
trzeba oblać!
Na palcach liczył
kolejne przystanki, uważając by przypadkiem nie wysiąść za wcześnie. Ani tym
bardziej za późno. Jeden toast zmienił się w opróżnienie całej butelki i
wprawienie siebie w stan, w którym prowadzenie pojazdu staje się nielegalne.
Dlatego też zostawił garbuska postanawiając zdać się na komunikację miejską.
Nic też nie wyszło z planów odwiedzenia Zoro. Gdyby Tashigi zobaczyła go tak
zawianego niechybnie zainterweniowałaby u Domino. A Domino numer na policję ma
chyba w szybkim wybieraniu. Lecz wiadomość, jaką chciał się podzielić z
zielonowłosym nie mogła czekać do jutra.
Korzystając z okazji, że siedząca najbliżej niego osoba, dotarła do swoje stacji, kłapnął na jej miejsce i wyjął komórkę. Chwilę szukał odpowiedniego numeru, co wcale nie było takie łatwe, gdy cyferki i literki skakały po całym ekranie jakby miały w dupie owsiki. W końcu znalazł. No przynajmniej taką miał nadzieję. Nacisnął przycisk wybierania i pierwszych dźwiękach Welcome To The Jungle Guns N' Roses, wiedział, że dobrze wybrał.
-Czego
do kurwy nędzy?!
Głos
Dadan jak zwykle przypominał słowiczy śpiew… Po kuracji hormonalnej i na
podwójnym kacu.
-Zwykłe
cześć, by wystarczyło.
-Gadaj,
co chcesz, bo zajęta jestem. Muszę sprowadzić do parteru pewnego dupka! – Plany
kobiety poznał chyba cały wagon, tak skutecznie zdzierała swoje gardło.
-W
porządku. – westchnął. Po takim wstępie, wolał by zamiary Dadan pozostały dla
niego zagadką. – Dasz mi Zoro do telefonu? Proszę! – dodał szybko.
-Spoko.
– O dziwo obyło się bez dogryzania i kiepskich żartów w jego stronę. – Zaczekaj
chwilę. – Usłyszał odgłos szurania a później ledwie słyszalny, pozbawiony
złośliwości, kobiecy szept. – Trzymaj. Twój kochaś dzwoni.
-Halo?
Sanji?
-Zdałem!
Szykuj się na sobotę tygrysie, bo mam zamiar cię porwać.
-Tęskniłem.
To
było niczym największy komplement. Chciał powiedzieć, że on też, lecz Sanji mu
na to nie pozwolił. Wpił się w jego usta całując zachłannie, zupełnie jakby
obok wcale nie stała Tashigi w towarzystwie Dadan i Tsuru-san. Najgorsze było
jednak to, że jemu też owy stan rzeczy powoli przestawał przeszkadzać. Oddał
pocałunek. Może nie z taką gorliwością, ale bez sprzeciwu, gdy ręka Sanjiego
spoczęła na jego tyłku. Gest ten jednak nie spodobał się żadnej z kobiet, bo
momentalnie przerwało im:
-Ekhm.
– Wydobywające się z trzech gardeł.
-Przepraszam!
– Sanji wykazał autentyczną skruchę, lecz ręki nie zabrał. Zoro tez nie miał
zamiaru go upominać.
-Hamujcie
się trochę!
-Właśnie!
– Podchwyciła była motocyklistka. – Macanki możecie uskuteczniać w pokoju tego
tutaj. – Potarmosiła zieloną czuprynę. – Żel?
-Dadan!!
Nie zachęcaj ich!
Pielęgniarka
wyglądała jak mityczna bogini krwawej zemsty. Brakowało jedynie ogni
piekielnych wokół jej szczupłej sylwetki.
-Do
niczego nie muszę ich zachęcać. Przed sobą mas zna to najlepszy dowód.
-Co
się tak denerwujesz Tashigi? – Do rozmowy wtrąciła się Tsuru-san. – Dzieci z
tego nie będzie.
-A
jeśli będzie to zarobimy miliony! – Oczy Dadan rozświetliły się morzem gwiazd, dziwnie
przypominających znaki jena.
To
stwierdzenie wytrąciło kobiecie wszystkie, „ale. Tymczasem Zoro prawie udusił
się własną śliną. Tylko Sanji chichotał szczerze rozbawiony. Takich argumentów
jeszcze nie słyszał. A mógłby ich użyć w rozmowie z ojcem, kiedy uświadamiał
go, że nie tylko kobiece wdzięki działa jaja na niego podniecająco.
-Ty
się lepiej nie szczerz jak głupi do sera! Pamiętasz zasady? – Podeszła do Zoro
i pomogła mu ubrać kurtkę. Z butami poradzili sobie już jakiś czas temu. Na
szczęście robili już takie na rzepy, nawet w rozmiarach dla dorosłych.
-Tak.
Mamy wrócić przed dziesiątą. Pani Kapitan! – Zasalutował.
-To
nie jest zabawne, Sanji! Taki jest regulamin, a wiesz, że z Domino straszna
służbistka. Obaj możecie mieć kłopoty.
Na
wspomnienie dyrektorki odechciało mu się śmiać.
-W
porządku. Chodź Zoro.
Chłopak
ufnie podał mu rękę, pozwalając poprowadzić się do drzwi.
-Sanji!
Przystanął
zastanawiając się, czego jeszcze może chcieć od niego Tashigi.
-Uważaj
na niego. – szepnęła mu do ucha, na co on tylko pokiwał głową.
Na
zewnątrz Zoro niespodziewanie puścił jego dłoń i z przepraszającym uśmiechem,
wyznał.
-Tak
jeszcze nie umiem… - wysunął laskę, poczym zaczął badać teren przed sobą. –
Prosto?
-Prosto.
Zielonowłosy
ruszył do przodu. Kroki stawiał małe, niezgrabne a każdy z nich poprzedzonym
był kilkukrotnym stuknięciem końcówki laski o beton. Sanji szedł tuż obok,
gotowy w każdej chwili zainterweniować, gdyby działo się coś niedobrego.
Poruszali
się w żółwim tempie, więc do samochodu dotarli po dobrych dziesięciu minutach,
podczas gdy samemu kucharzowi ta trasa, kilkadziesiąt minut temu, zajęła może
dwie, trzy minuty. Tylko dlatego, że drodze musiał jeszcze zawiązać but. Jednak
odległość, to rzecz względna. Zoro, przeszedłszy ten niewielki odcinek, sapał
jakby właśnie przebiegł maraton, a pot, pomimo chłodnego wiatru, zrosił mu
czoło i kawałek skóry nad górną wargą.
-Dobrze
ci idzie. – Otworzył drzwi i pomógł chłopakowi dostać się do środka.
-Dzięki.
– Komplement był zdecydowanie na wyrost, wiedział o tym doskonale. – Dużo mi
jeszcze brakuje.
-Nie
bądź na siebie taki surowy. – Usadowił się na fotelu kierowcy, poczym zapiął
pasy. Najpierw Zoro a potem swój. – Jak na początek radzisz sobie świetnie. – Pocałował
go w usta. – Jestem z ciebie dumny.
Zarumienił
się.
-Dzięki.
Co to za samochód?
Z
trudem powstrzymał chichot. Zielonowłosy był mistrzem w zmianie tematu.
-Garbus.
Żółty. I tak. Możesz się śmiać!
-Nie
mam takiego zamiaru. – Zaczął obmacywać drzwi i resztę pojazdu, w najbliższym
otoczeniu. – A co? Inni się śmiali?
-To
za mało powiedziane… Miałem przesrane dobry miesiąc, po zakupie tego cacka. A właśnie!
Skąd masz takie stylowe okularki?
Zoro
zmieszany sięgnął do własnej twarzy, na której dumnie prężyły się ciemne okulary.
Zwykle właśnie takie nosili niewidomi… Z tym, że jego stylizowane były na motocyklową
modłę.
-Od
Dadan… W podzięce za beniaminka…
Śmiech,
jaki rozległ się wewnątrz samochodu był jak najbardziej szczery. Aż za bardzo,
bo po chwili kucharzowi zaczęło brakować powietrza i zaczął się dusić.
-Hej!
– Zoro przestraszył się nie na żarty. – Sanji?!
Dostał
uspokajające klepnięcie w policzek i po następnej minucie, buziaka w drugi.
-Dziękuję
za troskę. Cała Dadan! – Otarł łzy płynące mu z oczu. – Pasują ci. Wyglądasz… -
ugryzł się w język. – Przepraszam. – Jednak na przeprosiny było za późno.
Palnął głupotę i teraz pozostawało mu tylko kajać się przed chłopakiem. Lecz
miał wrażenie, że na niewiele się to zda.
-Nie
przepraszaj. – Tym razem przeczucie go zmyliło. – Nie masz, za co. – Zoro na zmianę
składał i rozkładał laskę, z twarzą skierowaną w kierunku okna, tak by kucharz
nie mógł widzieć jego twarzy. –Sanji… Ustalmy coś. Ja nie widzę… Ale ty tak.
Nie musisz się przy mnie cały czas kontrolować i gryźć w język za każdym razem,
gdy chcesz powiedzieć „widzę”. Czy coś w tym stylu. – Zmieszał się. – Nie będę
zły. Proszę… - W jego głosie zabrzmiała
błagalna nuta. – Traktuj mnie normalnie. To wkurzające, gdy wszyscy dookoła
próbują cię nie urazić. Czuję się wtedy jak… jak… - Nie potrafił znaleźć słów
by określić własny stan.
-Już
dobrze. – Przerwał mu kładąc palec na jego ustach. – Rozumiem. – Przytulił go,
trochę niezgrabnie z powodu ciasnoty panującej w samochodzie i zapiętego pasa
krępującego ruchy. – To w takim razie musze ci powiedzieć, że wyglądasz bosko!
– Mówił prawdę. Zoro odstawił się jak na prawdziwą randkę. Nowe, czarne jeansy
oraz biały sweter, który dostał od Tashigi na urodziny idealnie ze sobą kontrastowały.
W dodatku spróbował, czy raczej pielęgniarka spróbowała, zrobić coś ze fryzurą.
Teraz włosy lekko mu stały, zapewne dzięki pomocy żelu. Co dziwne, nawet
nietypowe okulary idealnie uzupełniały cały image.
-Dziękuję…
Za wszystko…
-W
porządku. – Klepnął go w kolano. – To, co? Jedziemy?
-Pewnie!
– Lecz jego głos pozbawiony był tej pewności. Ze zdenerwowania ręce zaczęły mu
się trząść i nawet wrażenie ruchu, to samo, które uspokoiło go, gdy wracał
ostatnio z Tashigi ze szpitala, tym razem nie spełniło swojego zadania. Może,
dlatego, że samochód Sanjiego był mniejszy, przez co miał wrażenie, że jest
zgniatany z każdej strony.
Wyczuwając
zdenerwowania chłopaka, chwycił go za rękę i położył sobie na kolanie.
-Spokojnie.
– szepnął. – Jestem tuż obok.
Świat
się na nich uwziął, bo utknęli w korku, co tylko jeszcze bardziej zdenerwowało
Zoro, który teraz praktycznie wbijał mu paznokcie w nogę. Rozumiał,
przynajmniej mniej więcej, powody tego zdenerwowania, dlatego kiedy tylko mógł
nakrywał dłoń chłopaka własna szepcząc uspokajająco.
-Spokojnie.
W
końcu dojechali na miejsce. Sanji zaparkował tak blisko wejścia, jak tylko to
było możliwe.
-Gotowy?
-Bardziej
nie będę.
-Nie
ma się, czym stresować.
-Łatwo
ci mówić.
Wcale
nie tak łatwo. Tak naprawdę wewnątrz aż cały chodził ze zdenerwowania, lecz
starał się tego nie okazywać, żeby jeszcze bardziej nie wystraszyć Zoro. Pomógł
chłopakowi wysiąść z samochodu i poprowadził go w stronę knajpki. Tym razem
zielonowłosy nie upierał się, że chce iść sam. Najprawdopodobniej dlatego, że
nie miał zielonego pojęcia gdzie się znajduje, ani w którą stronę iść.
Po
wejściu do restauracji, zostali powitani przez przyjemne ciepło płynące z
ustawionego w kącie niewielkiego kaloryfera. To była miła odmiana po chłodzie
panującym na zewnątrz. Choć do przebycia mieli zaledwie kilkanaście metrów i
tak zdążyli poznać jego uroki. Palce Sanjiego przypominały małe kosteczki lodu,
a nos Zoro kolor przybrał kolor dojrzałego pomidora.
Kucharz,
rozkoszując się ciepłem, poprowadził ukochanego do najbardziej ukrytego
stolika, wewnątrz sali. Upatrzył go sobie już podczas pierwszej wizyty, kiedy
to szukał odpowiedniego miejsca, do którego mógłby zabrać zielonowłosego.
Sprawa była o tyle poważna, że gdyby wybrał źle, Zoro mógłby się zrazić do jakichkolwiek
wyjść i zamknąć na resztę życia w Domu Opieki. Zaś ambicją Sanjiego było, by
kiedyś… wyciągnąć chłopaka i z tej, za przeproszeniem, umieralni i żyć razem z
nim długo i szczęśliwie. Dlatego też, po długim poszukiwaniach, zdecydował się
na niewielką pizzerię, której największy plus stanowił fakt, że skierowana była
głównie do gejów. Więc prawdopodobieństwo spotkania obrońców czci i wiary,
inaczej nazywanych homofonami, było raczej znikome. Jeden stres mniej dla
chłopaka dopiero ujawniającego się ze swoją orientacją.
Zdjęli
kurtki i usiedli. Sanji, nie chcąc by zapadła nieprzyjemna cisza chwycił za
menu.
-Na
co masz ochotę?
-A,
co tu serwują? – Zapachy unoszące się w powietrzu niewiele mu mówiły. Niby
gdzieś już czuł tę woń, lecz na pytanie „gdzie?”, nie umiał odpowiedzieć.
-Zaraz
się przekonamy. – Zaczął odczytywać kolejne pozycje z karty dań, gdy nagle, tuż
obok nich zmaterializowała się kelnerka z czymś pod pachą.
-Jeszcze
nie wybraliśmy.
-Rozumiem.
– Dziewczę dygnęło. – Chciałam tylko poinformować, że mamy także menu w wersji
dla niewidomych. – Tak szybko, że kucharz ledwie zdążył mrugnąć a zaprzeczeniu
czy podziękowaniu nawet nie mogło być mowy, wcisnęła Zoro w ręce, trzymaną do
tej pory tabliczkę i uśmiechając się promiennie zniknęła za kontuarem.
-Wiedziałeś
o tym? – Jako pierwszy głos odzyskał Zoro, który zdążył pokręcić menu kilka
młynków, zastanawiając się przy tym gdzie tu jest góra a gdzie dół.
-Nie
miałem pojęcia. – przyznał szczerze. – Chcesz… - urwał bo nie bardzo wiedział
jak ma to ująć w słowa. – Mam dalej czytać, czy…
-Spróbuję
to ogarnąć. Chociaż może to okazać się
trudniejsze niż bajki dla dzieci.
I
faktycznie było. Ze zdenerwowania dłonie zaczęły
mu się telepać niczym alkoholikowi na procentowym głodzie, więc nie mógł wyczuć
liter pod palcami. A gdy nareszcie mu się udało, mieszał rzędy i nagle pozycja
pierwsza łączyła się z tą trzecią. Trzecia zaś z siedemnastą, znajdującą w ogóle
na samym końcu strony. Sanji cały czas musiał czuwać, korygując zdobyte przez
Zoro informację, z pomocą własnego menu. Wszystko to sprawiło, że cały proces
zamawiania trwał zdecydowanie dłużej niż powinien. Gdy wreszcie udało im się
dojść do konsensusu nerwy Sanjiego były w strzępach. Czekając na pizzę, kucharz
obserwował partnera i pomimo jego zawstydzonego wyrazu twarzy oraz nerwowego
przebierania palcami nie potrafił wykrzesać z siebie ani trochę współczucia dla
tego człowieka. Zoro zwyczajnie go zirytował, ciągłymi błędami i potrzebą
pomocy nawet w tak prozaicznej czynności, jaką było odczytanie menu. Nie wiedzieć,
czemu stwierdził, że skoro opuścili Dom Opieki, zielonowłosy będzie bardziej
samodzielny.
-Jesteś
zły. – Bardziej stwierdził niż spytał, a cała frustracja kucharza zniknęła jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kurwa! Jak może być takim dupkiem?!
-Nie.
– Pogłaskał ukochany policzek. – Jestem z ciebie dumny. – Mówił szczerze.
Chociaż pewien niesmak pozostał. I do siebie i do partnera.
Udał,
że mu wierzy, zresztą rozumiał zdenerwowanie chłopaka. Jak najbardziej na nie
zasłużył. Każdy ma przecież pewne pokłady cierpliwości, które w pewnym momencie
po prostu się wyczerpują.
-Sanji?
Jeśli
on zacznie przepraszać, to ja zaczną krzyczeć!
-Tak?
-Co
się właściwie robi na randce?
Uśmiechnął
się pod nosem jednocześnie wplatając palce w zielone włosy i niszcząc przy tym
misterną fryzurę.
-Na
trzeciej – zawiesił dramatycznie głos – idzie się do łóżka!
Zoro
aż rozdziawił usta. Tymczasem Sanji, wykorzystując jego zaskoczenie,
kontynuował.
-A
podczas dwóch pierwszych robi się wszystko, żeby dociągnąć do trzeciej.
-Zboczeniec!
-To
twoja wina. Ty tak na mnie działasz!
Przekomarzali
się jeszcze jakiś czas. Sanji powoli zapominał, co go tak właściwie
zdenerwowało w zachowaniu ukochanego. Zaczął mówić o szkole, o tym jak wyglądał
egzamin. Nie omieszkał się też pochwalić, że zdobył najwyższą ocenę na roku, a
oprócz niego zdała tylko jeszcze jedna osoba. Zoro skwitował to krótkim, lecz
wiele mówiącym „łał”. Oraz gratulacjami, które w tym przypadku przyjęły formę całusa
w policzek. Co i tak było sporym osiągnięciem jak na zielonowłosego, zwykle
wstydzącego się jawnego okazywania przez nich swoich uczuć.
Nareszcie
przybyło ich zamówienie. Duża pizza, z salami, ananasem, kukurydzą i podwójnym
serem. Sanji miał jeszcze ochotę na krewetki, lecz kategoryczne „nie” ze strony
towarzysza wybiło mu ten pomysł z głowy.
Placek
był gorący, unosząca się z niego para pachniała smakowicie. Podrażnione
ślinianki zaczęły pracować na pełnych obrotach, więc chwycił za pierwszy z
brzegu kawałek, na chwilę zapominając o Zoro.
Zielonowłosy usłyszał
tylko głośny stukot oraz głos kelnerki życzącej im
smacznego. A potem nastała cisza przerywana typowym restauracyjnym gwarem.
Sanji zamilkł i nic nie wskazywało na to, że ma zamiar w najbliższym czasie się
odezwać. W takim wypadku jedyne, co mu pozostało, to zająć się konsumpcją. Wyciągnął
rękę, trochę zbyt szybko, bo uderzył palcami o metalowy talerz. Na szczęście
niezbyt mocno. Praktycznie wymacał jeden kawałek, poczym spróbował go podnieść.
Niestety cholerstwo okazało się gorące jak wszyscy diabli. Wypuścił pizzę z
rąk. Słyszał jak upadając, niekonieczne, wraca z powrotem na talerz. Zaś on sam
syknął z bólu. Szybko włożył poparzone palce do ust. Tym razem bez bury się nie
obejdzie. Nie ma opcji.
Hałas
zwrócił uwagę Sanjiego, zajętego, do tej pory, dokańczaniem własnej porcji.
Kalejdoskop uczuć przebiegł mu przez głowę, kiedy zobaczył, powstałe na stoliku
pobojowisko, podczas jego chwilowego braku nadzoru.
-W
porządku? – spytał, a zobaczywszy odpowiedź w postaci szybkiego kiwnięcia
głową, mógł tylko zabrać się za sprzątanie narobionego przez Zoro bajzlu.
„Zdecydowanie
nie tak miała wyglądać ta randka” myślał, zbierając resztki sera ze stolika i
pakując je w jednorazową chusteczkę. Marnowanie jedzenia było tym, czego
nienawidził i za co wymierzyłby karę ciężkich robót w kamieniołomach, lecz w
tym przypadku nie miał innego wyjścia. To nie nadawało się do spożycia.
Pretensje mógł mieć tylko do siebie. Przez chwilę poczuł się jak na „zwykłym”
wypadzie i zapominał, że Zoro, pomimo całego trudu, jaki włożył w naukę
samodzielności, nadal potrzebuje opieki i uwagi.
Jak
dziecko.
Wyrzucił
śmieci do pobliskiego kosza zastanawiając się jednocześnie, jaką naprawdę
pełnił rolę w tym związku. Albo raczej, jaką będzie pełnił, kiedy ten się
rozwinie. Partnera, czy niańki? Co dziwne, dopiero, kiedy zostali sami, ale tak
całkiem sami, gdy wokół nie krążyło całe stado pielęgniarek, zrozumiał jak ciężkie
czeka go wyzwanie. I tak szczerze mówiąc, do końca nie wiedział czy jest w
stanie mu podołać. Chyba po raz pierwszy, pomyślał o ich związku, w sposób
chłodny i logiczny, bez zaburzającego odbiór ładunku emocjonalnego.
Chciał
wrócić do stolika, lecz zanim jego tyłek zdążył zetknąć się z siedzeniem, jakaś
ciężka ręka walnęła go w plecy. Tak mocno, że aż stracił oddech.
-Kogo
to moje piękne oczy widzą?! – Uśmiech Ace’a nie mógłby być szerszy, bez pomocy
chirurgicznej. – Jednak wypełzasz czasem z tej swoje nory! A już spisaliśmy cię
na straty! – Gadał dalej zupełnie nie przejmując się rzucanymi w jego stronę gromami,
zarówno od przyjaciela, jak i towarzysza, z którym przyszedł do pizzerii.
-Cześć.
– Marco lekko skinął głową a następnie chwycił dłoń bruneta, która raz po raz
uderzała łopatki kucharza i wykręcił ją na tyle mocno, że w oczach Portagasa
pojawiły się łzy. – Jak ty się zachowujesz?
Żadna
odpowiedź, poza jękiem, nie wydobyła się z ust piegusa. Lecz najwidoczniej owe
skomlenie usatysfakcjonowało chłopaka, bo zwolnił uścisk, zwracając tym samym
Ace’owi wolność.
-Jesteś
okrutny! – Brunet dał upust swojemu zdziecinnieniu, bowiem w ramach kary
pokazał Marco język. – A ty, co tutaj robisz? – Tym razem zwrócił się do
Sanjiego.
Kucharz
nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Jeśli przyzna się do randki, przyjaciel
zasypie go gradem pytań, na które nie bardzo chciał udzielać odpowiedzi.
Wolałby, by Zoro jeszcze przez jakiś czas pozostał tylko „jego”. Zwłaszcza
biorąc pod uwagę wątpliwości, jakie go dopadły.
Uratował
go fakt, że albo Ace był ukrytym masochistą, albo Marco jawnym sadystą. Bowiem,
kiedy uśmiechnięta piegowata twarz wpatrzona była w niego, a w czarnych jak
guziki oczach roiło się całe morze gwiazd, blondyn po prostu trzepnął Portagasa
w głowę.
-A
to, za co? – spytał poszkodowany masując obolałe miejsce.
-Za
zadawanie głupich pytań. Robi to samo, co my. – Wskazał głową siedzącego cicho
Zoro. – Jak już zaspokoiłeś ciekawość, to się grzecznie pożegnaj i chodź.
Głodny jestem. Cześć Sanji. – Pożegnawszy się zrobił w tył zwrot na pięcie.
Niepocieszony
Ace ruszył za nim, mamrocząc coś o żarłokach i nudnych kujonach. Lecz nawet,
kiedy się wciekał widać było, że jest szczęśliwy przebywając w towarzystwie
owego ucieleśnienia swoich obelg.
Po
pożegnaniu się ze znajomymi Sanji mógł wrócić wreszcie do swojego stolika.
Usiadł, oczekując pytań, tym razem, ze strony zielonowłosego. Jednak Zoro
milczał. W takim wypadku on też nie zamierzał poruszać tego tematu. Nasuwał on
zbyt wiele niejasności i możliwych powikłań i tak już chorej sytuacji.
Nakładając
partnerowi na talerz kawałek pizzy, po uprzednim upewnieniu się, że jest
wystarczająco chłodna, z zazdrością zerkał na stolik, który zajął jego
przyjaciel. Płynące stamtąd śmiechy, przekomarzania i głupie żarty, sprawiły,
że momentalnie zrobiło mu się ciężko na duszy.
-Smacznego.
– Nakierował ręce Zoro na naczynie.
-Dziękuję.
Coś
się zmieniło w zachowaniu Sanjiego. Jakby nagle przestał chcieć tu być. Nie potrafił
powiedzieć, czy to jego niezdarność tak wpłynęła na kucharza, czy też może
spotkanie z przyjaciółmi. I zestawienie normalnego związku, z tym, w co on się
wpakował, wtedy, gdy wyznał mu, że się w nim zakochuje. Naprawdę próbował
radzić sobie samemu, lecz świat nadal go przerażał. Tak jak wtedy, kiedy Sanji
rozmawiał z przyjaciółmi, on siedział zdjęty strachem, bez możliwości wykonania
nawet najmniejszego ruchu. To byli obcy ludzie. Obcy dla niego.
-Jedz,
bo wystygnie.
Suchy
głos Sanjiego wyrwał go z zamyślenia. Wziął go ust kawałek pizzy, lecz jedzenie
straciło smak. Żuł, ale jednocześnie mógłby jeść karton. Za dużo niezadanych
pytań i niedokończonych myśli kłębiło mu się w głowie, raz po raz to wpędzając
w złość, to znów w poczucie winy. Z jednej strony bał się konfrontacji ze
znajomymi kucharza, z drugiej… czuł żal, że Sanji go nie przedstawił. Przecież
stanowili parę. Chyba. A może nie? Czy za wcześnie mówić o związku? Ale są na
randce. Chociaż możliwe, że ukochany się go wstydził. Na pewno! No, bo jak
można chcieć chwalić się takim kaleką?
Jadł
tylko po to, żeby zająć czymś usta. Najchętniej uciekłby stąd jak najdalej.
Bliska obecność Ace nie wpływała komfortowo na jego psychikę. Zwłaszcza, kiedy przyglądał
się nieudolnym ruchom Zoro, gdy ten walczył z jedzeniem i konfrontował to z
tym, co działo się przy stoliku przyjaciela. Stał sie zazdrosny o fakt, że
tamci dobrze się bawią, podczas gdy on został sprowadzony do roli niańki.
Resztę
posiłku zjedli w ciszy. Sanji nie zaproponował deseru, a Zoro też o niego nie
poprosił. Kucharz gestem zawołał kelnerkę i przy płaceniu wręczył jej wysoki
napiwek. Wyszli. Właściwie Sanji wyszedł wyprowadzając zielonowłosego.
Na
zewnątrz powitał ich mroźny podmuch, który niemal zerwał młodemu
pensjonariuszowi czapkę. W ostatniej chwili złapał ją Sanji i mocniej naciągnął
chłopakowi na uszy.
-Dziękuję.
-Nie
ma, za co. – Tym razem nie poczuł się jak niańka. – Przejdziemy się? – Chciał z
nim pobyć trochę dłużej.
W
odpowiedzi kiwnął głową. Takiego Sanjiego wolał, dlatego zgodziłby się na wszystko,
byleby tylko usłyszeć tę miększą nutę w głosie kucharza. Nawet na spacer w
targającym zimnie, po całkiem nieznanej okolicy.
Niedaleko
znajdował się park. Niewielki, zaledwie kilak drzewek, właściwie można go było
skwerkiem. Zrobili dwa kółka, przytuleni do siebie, nim północny wiatr wywiał
im z głowy pomysł na spacerowanie w taka pogodę. Wrócili do samochodu i Sanji
od razu włączył klimatyzację. Gorące powietrze owiało mu skostniałe dłonie
rozgrzewając je przyjemnie. Zoro zaś próbował pozbyć się uczucia chłodu
chowając ręce pomiędzy uda.
-Daj
je.
Drgnął
usłyszawszy glos kucharza, a zaraz potem zrobił się cały czerwony czując jak
chłopak opiera się o jego kolano i sięga mu między nogi.
-Hej!
-Spokojnie
– roześmiał się chwytając dłonie zielonowłosego. – O czym ty myślisz? – Przyłożył
je do wywiewu klimatyzacji, tak aby również Zoro skorzystał z tego cudu
techniki. – A podobno to ja jestem zboczeńcem.
-Bo
jesteś.
-Wychodzi
na to, że nie większym od ciebie.
Chyba
zawstydzenie, stanie się naturalnym wyrazem jego twarzy. Przynajmniej podczas
przebywania z Sanjim.
-To
twoja wina! To ty…
Zamknął
mu usta pocałunkiem.
-Tak,
tak… wiem. Ale jak to mówią „głodnemu chleb na myśli”.
-„Głodny
głodnemu ten chleb wypomni”.
Cięta
riposta, której się spodziewaj nie nadeszła. Najwidoczniej Sanjiemu zabrakło
języka w gębie.
-Hej.
W piwnicy mnie nie chowali. – Zadrżał wspominając jedną z kar ojca, ale szybko
odgonił tę myśl. To nie czas na to. – Też znam kilka powiedzonek.
-Nigdy
nie przestaniesz mnie zaskakiwać.
Siedzieli
w ciszy grzejąc wymarznięte członki i rozkoszując się własnym towarzystwem. Zoro
miał wrażenie, że większość ciepła, odczuwanego przez niego ciepła, wcale nie
pochodziło z włączonej klimatyzacji, tylko od Sanjiego, wciąż trzymającego jego
dłonie. Było mu tak dobrze. Świat nagle stał się przyjaznym miejscem,
przynajmniej w momencie, gdy kucharz był obok.
Wstyd
palił mu policzki. W restauracji zachował sie jak ostatni dupek. I dlaczego? Bo
musiał poświęcić trochę więcej uwagi ukochanej osobie? Bo nie wszystko było
takie piękne i proste.
-Jestem
beznadziejny. – Przyłożył dłonie chłopaka do swoich ust i złożył na każdej
krótki pocałunek. – Przepraszam Zoro.
-Nieprawda!
– Wyrwał ręce, poczym przejechał opuszkami palców po ukochanej twarz, jakby
poznając ją na nowo. – Jesteś wspaniały. I nie masz, za co przepraszać.
-Mam…
Zachowałem się jak pajac, wybacz mi.
Nic
nie odpowiedział, tylko najzwyczajniej w świecie pocałował ukochanego.
-Wracamy?
-Taaa…
- Co prawda do dziesiątej pozostało jeszcze trochę czasu, ale miał już gotowy
plan. – Po powrocie zrobię nam obu gorącą czekoladę. Co ty na to?
-Jestem
za. – Uśmiechnął się.
W
drodze powrotnej okazało się, że muszą nadłożyć trasy, bo na głównym
skrzyżowaniu zdarzył się jakiś wypadek i policja wyznaczyła objazd. Jakoś
żadnemu z nich to nie przeszkadzało. Co więcej, było im to nawet na rękę.
Dzięki temu mieli więcej czasu, tylko dla siebie, bez wszędobylskich,
ciekawskich spojrzeń pensjonariuszy i pielęgniarek.
Podobnie
jak wcześniej nie odzywali się do siebie, a Zoro trzymał rękę na kolanie
Sanjiego. Tym razem jednak, palce zielonowłosego nie były wbite tak mocno a ich
właściciel wyglądał nawet na odprężonego. Zdawało się, że czerpie przyjemność z
jazdy. No przynajmniej kucharz odnosił takie, miał nadzieję, że prawdziwe,
wrażenie. Delikatnie podkręcił radio, chcąc sprawdzić czy uszy go nie zawodzą.
Stacja, której zwykle słuchał, chyba postawiła sobie za punkt honoru
zdyskwalifikować rywali w corocznym wyścigu, „Kto pierwszy ogłosi święta” i
popełniła falstart roku. Pomimo końcówki listopada z głośników w najlepsze
płynęło „We wish you a merry christmas”.
-Chyba
ich pojebało!
-Sanji?
-Przepraszam!
No, ale pomyśl, logicznie! Przegięli!
-Czy
ty się mnie wstydzisz?
Zaskoczył
dopiero, kiedy Zoro powtórzył pytanie.
-Wstydzisz
się mnie?
Szczęśliwie
dla nich jak i pozostałych użytkowników drogi, światło zmieniło się na czerwone
w tym samym momencie, w którym Sanji dał ostro po hamulcach wstrząśnięty tym,
co usłyszał.
-O
czy ty…
-Możesz
mi powiedzieć prawdę. Jeśli faktycznie tak jest. – Zabrał rękę z kolana
chłopaka, tak jakby chciał się od niego odseparować. – To nie mam ci tego za
złe. Rozumiem i zdaję sobie sprawę, że wolałbyś, zachować w tajemnicy przed
przyjaciółmi, nasz związek…
-O
czy ty pieprzysz?!
Dwukrotnie
światła zmieniły się już swój układ przechodząc z czerwieni w zieleń, potem żółć,
by powrócić do punktu wyjścia. Dookoła rozbrzmiewała pieśń wkurzonych
klaksonów, tylko trochę zagłuszająca krzyki kierowców, wygrażających
właścicielowi garbusa, coraz to bardziej wyrafinowanymi sposobami pozbawienia
go życia. I obrażającymi jego rodzinę do trzech pokoleń wstecz. Lecz Sanji miał
to naprawdę gdzieś. Pytanie usłyszane od Zoro sprawiło, że znów nawiedziło go
to dziwne uczucie, znane mu, z restauracji.
-Bo…
- Zdenerwował go. Wiedział o tym, lecz było za późno żeby się wycofać.
-Bo,
co? – Zignorował trzecia zmianę świateł. – Bo nie przedstawiłem cię Ace’owi?
„Bo
udawałeś, że mnie tam nie ma” chciał krzyknąć, lecz za bardzo się bał. Sanji
wchodził w stan, tuż przed atakiem furii. Doskonale znał ten proces działania.
Nauczył się go na pamięć obserwując ojca. Jeszcze w podstawówce doszedł w tym
do takiej perfekcji, że potrafił wyczuć zbliżający się kataklizm, sugerując się
jedynie trzaskiem zamykanych drzwi. A teraz przeżywał powtórkę z koszmaru. Tym
dotkliwszą, że faktycznie był jej winien. W dodatku kara, która miała na niego
spaść wymierzała osoba przez niego kochana…
-Zapomnij
o tym. – szepnął. Pragnął załagodzi sytuację.
Nawet
gdyby chciał to i tak nie było możliwe. Wszystkie te nieprzespane noce,
zapełnione wkuwaniem, coraz to nowych regułek, w oczekiwaniu na dzisiejszy
dzień, cały stres towarzyszący mu przez ostatni tydzień i w końcu
rozczarowanie. Bo nie było tak jak to sobie wyobraził… Te chwile upokorzenia,
kiedy robił za niańkę i… błysk dezaprobaty w oczach Ace’a. Tak, przyjaciel dość
szybko pojął całą sytuację a jego mina jasno świadczyła o tym, że… zawiódł się
na Sanjim. I chyba trochę mu współczuł.
-Nie
ma mowy! – warknął ruszając tak gwałtownie, że wbiło ich w fotel. – Serio
myślisz, że się ciebie wstydzę?! To zaraz się przekonamy! – Wziął ostry zakręt,
a Zoro wylądował z głową na szybie, lecz nie pozwolił by z jego ust wydobył się
nawet najmniejszy jęk. Zresztą był na to zbyt przerażony. Sytuacja, w której
się znalazł, aż za bardzo przypominała mu piekło, jakie przeszedł.
Nie
pytał, dokąd jadą. W ogóle siedział cicho, wciskając się w fotel, najmocniej
jak tylko mógł.
Nagle
uczucie ruchu zniknęło. Zgasł silnik i skrzypnęły drzwi. Najpierw te od strony
Sanjiego, a później jego. Owiało go chłodne, wieczorne powietrze, gdy silny uścisk
zamknął się na jego nadgarstku.
-Chodź.
Siłą
został wyciągnięty z samochodu. Ruszył za Sanji, co chwila się potykając.
-Co
robisz? – Próba buntu została zignorowana.
-Udowadniam
ci, że się ciebie nie wstydzę. – Nie robił tego dla Zoro. Bardziej dla siebie.
Jeśli reszta przyjaciół zaakceptuje ich związek, może pozbędzie się tej
niepewności i rozczarowania. Z mocnym postanowieniem wyjaśnienia wszystkiego
raz na zawsze pchnął drzwi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz