środa, 30 grudnia 2015

Dostrzeżony XXI

DOSTRZEŻONY 

Rozdział XXI

-Ale zdajesz sobie sprawę, że nie tak powinna wyglądać wspólna nauka? – Lily, widząc jak Sanji dokłada kolejne książki, na szczyt i tak już pokaźnej piramidy, rosnącej miedzy nimi, zaczęła obmyślać plan ucieczki. Przedtem postanowiła jednak dać przyjacielowi jeszcze jedną szansę na naprawienie poczynionego faux pas. – Hej! Słuchasz mnie?! – W końcu blondyn, jako ostatni prawdziwy dżentelmen, powinien zdać sobie sprawę, z urażenia damy, prawda? – Sanji, do jasnej cholery! – Najwidoczniej niekoniecznie.

Słysząc przekleństwo, chłopak oderwał się od wertowanych właśnie notatek, by spojrzeć na przyjaciółkę. Lecz widok zastawały mu dwa opasłe tomiska przyniesione chwilę temu. Odłożył je na bok i już widział Lily w pełnej okazałości. Wyglądała na wściekłą, ale też trochę znudzoną. Rozłożona przed nią kartka pokryta była bazgrołami wszelkiej maści, których jedyne powiązanie z gastronomią stanowiły rysunki, tego, co studentka chciałaby zjeść.

-Słucham, o piękna?! – Spróbował się skłonić nie wstając z krzesła. Zapomniał jednak, że kilka książek leży wprost przed nim. I zamiast czarująco, wyszło śmiesznie, kiedy uderzył w nie czołem. Rozmasowując obolałe miejsce powtórzył pytanie. – Słucham, o piękna? – Tym razem bez ukłonu.
-Co do tego słuchania, to mam wątpliwości.– Wydęła usta, dając tym samym do zrozumienia, że strzela focha. I tylko w gestii chłopaka pozostaje czy ten stan utrzyma się jej na długo. – Poza tym, kiedy zaproponowałeś mi wspólną naukę, myślałam, że chodzi o taką normalną nasiadówę. – Położyła nacisk na „normalną”.  – Że pożartujemy sobie, zjemy coś pysznego i będziemy złorzeczyć wszystkim wykładowcom. Oczywiście obłożeni książkami, co by sprawiać pozory i w razie porażki bezkarnie marudzić, że ten wredny łysol się na nas uwziął. W życiu bym nie pomyślała, że chodzi o całonocne wkuwanie! – Niechętnym spojrzeniem obrzuciła wszytki pomoce naukowa, jakie zdołał zgromadzić Sanji.
-Przepraszam. – Spuścił głowę. Lily w końcu miała trochę racji. Zwykle tak właśnie wyglądały ich wspólne naukowe sesje. – Ja po prostu… Chcę zdać.
Wyraz twarzy dziewczyny lekko się rozpogodził. Matczynym gestem potargała złotą czuprynę, zupełnie jakby chciała dodać koledze otuchy.
-Bez spiny, są drugie terminy. – Poważnym tonem wygłosiła mantrę chyba każdego studenta. – Nie ma coś stresować, Sanji.
Chłopak spróbował się uśmiechnąć, jednocześnie patrząc na wyświetlacz komórki. Widniało na nim zdjęcie pewnego, trochę zagubionego zielonowłosego chłopaka, który niemal tonął w wielkim fotelu, pod masą urodzinowych prezentów. Cyknął tę fotkę bardziej pod wpływem impulsu, niż faktycznie o tym myślał. Dlatego wyszła nieco zamazanie. A w dolny róg kadru, który na szczęście zasłaniał przycisk MENU, wcisnęła się Tashigi. Czego raczej nie dało się uniknąć, bo gdyby pielęgniarka byłaby gdzie indziej zdjęcie nigdy by nie powstało.
-Wiem… - Jeszcze raz spojrzał na wyświetlacz. – Ale dla mnie tym razem jest tylko jeden termin. Poprawka nie wchodzi w rachubę.

Wodził palcami po kartkach rozłożonej przed nim książki a na jego twarzy malował się wyraz coraz większej konsternacji. W końcu nie wytrzymał. Zacisnąwszy dłonie w pięści, ponurym głosem, rzucił w próżnię:
-Serio?
-A coś ty myślał? Że od razu dam ci encyklopedie? – Schowała ostatnią, świeżo wyprasowaną koszulkę do szafy i odwróciła się w stronę Zoro. Co prawda sprzątanie w pokojach pacjentów nie należało do jej obowiązków, ale dla niego robiła wyjątek.
-No nie… - przyznał. – Ale liczyłem, na coś bardziej ambitnego, niż „Ala ma kota”.
-Posłuchaj. – Usiadła tuż obok. – Każdy kiedyś zaczynał od elementarza. Tego nie przeskoczysz…
-A, co następne? Książeczki dla dzieci? – prychnął, choć sam tak naprawdę nie wiedział, na co się złości. Tashigi miała sporo racji.
-Skąd wiedziałeś? – Dotarł do niego jej zduszony chichot. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile tego jest na rynku. No już! – Poczuł jak chwyta jego dłonie w swoje drobne ręce i nakierowuje z powrotem na elementarz. – Jedziemy dalej.
Niechętnie znów zaczął błądzić palcami po wypukłej powierzchni, literując, a właściwie dukając koleje wyrazy:
-Ul… Kot…

Kiedy sięgnął trzęsącą się ręką po kolejną kawę, rozlewając tym samym kilka kropli naparu na zmaltretowane notatki, uznał, że dość. Zamknął zeszyt, cicho, by nie obudzić śpiącej na kanapie Lily. Dziewczyna odpadła już jakiś czas temu, choć musiał przyznać, że dzielnie się trzymała. Gdy wyznał jej, przynajmniej po część, dlaczego mu tak zależy na pozytywnej ocenie, przestała narzekać. Co więcej nawet zaczęła go dopingować i odpytywać z przerobionego materiału. Musiał jednak obiecać, że przedstawi ją temu „tajemniczemu Don Juanowi”. Niewiele jej zdradził. Nie podał nawet imienia ukochanego… A mimo to Lily była szczęśliwa i gotowa do pomocy. Była też pierwszą osobą, nie licząc Gina, który sam wyczuł pismo nosem, jakiej powiedział o Zoro. Nie czuł się z tym komfortowo. Z jakiegoś bliżej nieznanego, nawet samu sobie, powodu, chciał by istnienie chłopaka, a tym samym żywione względem niego uczucia pozostały tajemnicą, najdłużej jak to tylko możliwe.
Lily sapnęła przez sen i kiedy myślał, że się obudzi, chrapnęła potężnie śpiąc dalej niczym zmęczony niemowlak. Chwilę zastanawiał się czy samemu nie wyrwać dziewczyny z objęć Morfeusza i zaproponować zdecydowanie wygodniejszej miejscówki, jaką w tym przypadku stanowiło jego łóżko. Lecz w końcu zaniechał tego pomysłu. Obudzona Lily, na pewno uparłaby się, by wrócić do domu, a on za nic na świecie nie puściłby damy samej, w środku nocy, w tak szemraną okolicę, jaką stanowiło jego osiedle. Oznaczało to nocną przejażdżkę, w stanie, w którym nie bardzo odróżniał prawą stronę od lewej. Tak, bezpieczniej, jeśli dziewczyna spędzi tę noc u niego. A kanapa nie jest znowu taka niewygodna. Sam wielokrotnie na niej nocował i następnego dnia żaden z jego mięśni nie protestował.
Zagłuszając wyrzuty sumienia ruszył w stronę swojego pokoju. Tam, tak jak stał rzucił się na łóżko, po drodze jeszcze tylko nakrywając się kołdrą. Lecz, pomimo zmęczenia, sen nie nadchodził. Zdenerwowany sięgnął po komórkę, z zamiarem sprawdzenia godziny. Zamiast tego znów zatopił spojrzenie w zagubionym wyrazie twarzy młodego pensjonariusza Domu Opieki. Nie mógł dłużej tego ukrywać. Nawet przed samym sobą. Tęsknił za Zoro. Od ich ostatniego spotkania, minęły dwa dni. Razem ustalili, że Sanji nie będzie przychodził aż do egzaminu. To było rozsądne rozwiązanie. Lecz, w przypadku Sanjiego, Serce nie zawsze zgadzało się z Rozumem i bojkotowało najbardziej racjonalne wyjście z sytuacji. Tak było i tym razem. Naprawdę tęsknił za tym glonem! Za jego nieśmiałym uśmiechem, specyficzną wonią stali, dotykiem… Poczuł gwałtowne ciepło między nogami. Starał się je ignorować, ale ono wzrastało wprost proporcjonalnie do mnożenia się w jego głowie obrazów zielonowłosego. Przed ulżeniem sobie powstrzymywał go tylko fakt, że za ścianą spała Lily… A diabli wiedzą, kiedy dziewczyna raczy się obudzić i jak głupi pomysł wpadnie jej do głowy, kiedy już to zrobi. Penis jednak nie miał zamiaru się poddać, wciąż domagając się uwagi. W końcu skapitulował. Włożył sobie rękę w spodnie zagrywając wargi i uważając, by nie wydostał się spomiędzy nich nawet najmniejszy jęk.

-Przepraszam… - Przerzucał laskę z ręki, do ręki nerwowym gestem. Było mu cholernie głupio.
-Nic się nie stało. – Patrzyła na resztki połamanego beniaminka, którego doniczka, cała w częściach, walała się po korytarzu. Grudki ziemi zdążyły przejąć we władanie dywan. Jak widać, wizyta w pralni czeka go szybciej niż Domini zaplanowała. Ale nawet, jeśli zabił jej ulubiona roślinkę, to i tak nie mogła się gniewać na chłopaka. On naprawdę zrobił to niechcący. W przeciwieństwie do Dadan, którą to nakryła na „podlewaniu” beniaminka, szamponem. Szczęście tej haryelowej harpii, w tym momencie mogła sobie tylko wyobrazić.
-Chodź. – Pociągnęła chłopaka za rękę. – Zaraz ktoś się tym zajmie.
-Ja naprawdę przepraszam. – Łokieć do tej pory bolał go po spotkaniu z glinianą doniczką. To jednak nic w porównaniu z wyrzutami sumienia, które czuł. Sam uparł się, żeby ćwiczyć na korytarzu. I skoczyło się jak się skończyło. Znów narobił ludziom problemów.
Wtem poczuł jak Tashigi sadza go na łóżku a następnie obmacuje uszkodzony łokieć.
-Zostaw! – Wyrwał rękę, może trochę zbyt agresywnie.  – To nic takiego.
Pielęgniarka jednak nie była zła.
-Masz rację. Będzie siniak, ale zejdzie za kilka dni.
-Przepraszam…
-Przecież mówiłam, że nic się nie stało. – Strzepnęła resztkę ziemi z nogawki chłopaka. – Każdemu może się zdarzyć.
-Nie jesteś zła? – Wolał się upewnić.
Patrzyła na skruszonego podopiecznego i zastanawiała się jak to rozegrać. Zoro naprawdę wziął do siebie ten wypadek, i nic w tym dziwnego. Jego psychice daleko było jeszcze do stabilności. Wciąż świeże były wspomnienia, gdy za najmniejsze przewinienie karano go dotkliwie. Na jej barkach spoczywał obowiązek nauczenia go, że może popełniać błędy. Bez strachu.
-Nie mam, za co być zła. Wiesz, ile ja rzeczy w swoim życiu natłukłam? – Potargała mu włosy, świadoma tego, że daleko jej do umiejętności Dadan w tej kwestii. – Każdemu może się zdarzyć… Słuchaj…
Spiął się w oczekiwaniu na cios, pewien, że jednak otrzyma burę.
-Chcesz zadzwonić do Sanjiego? Wiem, że za nim tęsknisz… - Propozycja była całkowitym przeciwieństwem jej wewnętrznych odczuć, jednak… Czego się nie robi, żeby zobaczyć, ten nieśmiały uśmiech?
-Zadzwonić? – Był pewien, że się przesłyszał.
-Tak. – Pokiwała głową, wiedząc, że i tak tego nie widzi, jednak niektórych odruchów naprawdę trudno sie pozbyć. – Mam jego numer. Wiem, że ustaliliście, że nie będzie przychodzić, ale chyba krótka rozmowa, go nie zbawi, co? – zaśmiała się sztucznie.
Wyczuł ową sztuczność. Wiedział, że Tashigi nie przepada za Sanjim, dlatego tym bardziej był jej wdzięczny za propozycje. Wdzięczny i jednocześnie podniecony! Będzie mógł, znów, chociaż przez chwilę, słyszeć głos swojego chłopaka!
-Pewnie nie… Serio pozwolisz mi skorzystać ze swojej komórki? – Jeśli to miał być żart, to wyjątkowo paskudny.
-Jasne! – Sięgnęła do kieszeni.

Przez odgłos zupy pyrkającej na małym ogniu i szczęk noża zderzającego się rytmicznie z deską do krojenia, przedarł się słodki głosik Ayumi Hamasaki śpiewającej, jego ulubiony przebój owej piosenkarki – Blue Bird. Wściekły, że ktoś przeszkadza mu w trakcie pierwszej przerwy od kilkugodzinnego randkowania z książkami, chwycił telefon i nawet nie patrząc na wyświetlacz wcisnął zieloną słuchawkę.
-Czego? – warknął.
Odpowiedziała mu cisza. A ciśnienie momentalnie podskoczyło do dwustu. Telefoniczne żarty, mieściły się w pierwszej dziesiątce rzeczy, jakich nienawidził. I za, które byłby prawdopodobnie w stanie zabić.
-Słucham. – Postanowił dać rozmówcy jeszcze jedną szansę. Lecz i tym razem nie usłyszał nic. Kiedy miał już się rozłączyć, ze słuchawki doszedł ledwie słyszalny szept. – Słucham.
-Przez telefon masz całkiem inny głos…
Czy to możliwe?! Szybko zweryfikował numer, który do niego dzwonił. Tashigi. Czyli być może wcale nie zwariował!
-Zoro? – Jak to mówią „przezorny zawsze ubezpieczony”.
-Tak. – Urywany śmiech. – Czy ja też brzmię dziwnie?
Wyłączył gaz, drżąc na całym ciele. Z radości. I wolał, żeby zupa za to nie zapłaciła. Bo za Zupą poszłaby kuchenka a dym unoszący się w całej kuchni, pewnie sprowadziłby panów strażaków w trybie pilnym.
-Trochę. – przyznał.  – Ale podoba mi się.
-Cieszę się. – Głupio się czuł. Nie wiedział też, co ma właściwie mówić. – Co robisz? – Palnął pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy.
-Rozmawiam z najseksowniejszym facetem w całej Japonii. – Dosłownie widział tą czerwień buchającą z twarzy Zoro. – A tak poza tym to się uczę. – Teoretycznie nie kłamał. Zeszyt leżał tuż obok. Nawet otworzony.  – A ty?
Policzki go piekły i mógłby przysiąc, że para leci mu z uszu. We flirtowaniu Sanji bił go na głowę. Bał się nawet myśleć, na ilu kobietach i mężczyznach kucharz ćwiczył swój kunszt.
-Ja też…
-Też gadasz z przystojniakiem? – Wszedł mu w słowo, żeby się trochę podroczyć. – Jestem zazdrosny! Nawet miesiąc nie jesteśmy razem, a ty już mnie zdradzasz… Będę płakał!
-Sanji!
Zdał sobie sprawę, że przeholował. To jeszcze nie ten etap, na tego typu żarty.
-Przepraszam.
-Nie… Nic się nie stało… Tylko, że chodziło mi o to, że… - Plątał się we własnej wypowiedzi. – Też się uczę… Ale z przystojniakiem, też mam szczęście rozmawiać. – Nie. Zdecydowanie flirt nie był dla niego.
-I jak ci idzie?
Na szczęście Sanji nie drążył tematu. Był mu za to wdzięczny.
-Jestem na etapie „Ale ma kota a kot ma Alę”. I mordowania bezbronnych roślinek na korytarzu.
Nie mogąc wytrzymać parsknął śmiechem do słuchawki, opluwając przy okazji obrus stróżkami śliny.
-To nie jest śmieszne!
-Masz rację. To jest tragiczne! A powiedz… Uśmierciłeś tego biednego beniaminka, stojącego w rogu korytarza? – Próbował żartować, bo wiedział, że nawet, jeśli Zoro zasłania się kiepski żartem, ma z tego powodu wyrzuty sumienia i nie potrafi poradzić sobie z sytuacją.
-Tak…
Niemal słyszał jak coraz mocniej ściska komórkę pielęgniarki aż plastyk wbija mu się w dłoń zostawiając podłużne, czerwone ślady.
-Dadan będzie cię nosić na rekach jak jej o tym powiesz! Zawsze marudziła, że nie nienawidzi tego diabelstwa. A skoro tak, to ja też się do czegoś przyznam… Wczoraj zbiłem swój ulubiony kubek! – Nie była to do końca prawda. Kubek zbiła Lily, próbując przygotować swoją sławna gorąca czekoladę. Lecz nie było sensu wgłębiać się w szczegóły. Skorupy, z których spoglądał na niego zasmucony dziubek żółtej kaczuszki znajdowały się w śmietniku. Tylko tyle Zoro powinien wiedzieć.
-Przykro mi… - To, że Sanji próbował go w ten sposób pocieszyć było jasne jak słońce. Nie mógł sobie wyobrazić lepszego chłopaka. – A wydarzyło się coś jeszcze? – Wolał słuchać niż mówić.
-Pomyślmy… - Przełożył telefon do drugiej ręki. – Wiesz… - Zaczął wspominać ostatnie kilka dni na uczelni, mimochodem wtrącił krótką historyjkę o Lily i jej niechęci do nauki. Nawet słowem nie zająknął się, ze dziewczyna u niego nocowała.
Zoro słuchał uważnie, rzadko rzucając jakąś uwagą. Tylko po to by Sanji wiedział, że wciąż jest po drugiej stronie. Szczęście rozpierało go do środka.

-Niepotrzebnie się denerwujesz. Spędziłeś nad książkami więcej czasu, niż cały nasz rocznik razem wzięty. Jak ty nie zdasz, osobiście pójdę do tego dziada i go zwymyślam! O! Cukiereczka?
Chociaż z nerwów żołądek już dobry kwadrans, znaczy tyle ile siedzieli już przed gabinetem profesora w oczekiwaniu na wyniki, dawał o sobie znać klującym bólem, sięgnął do wyciągniętej przed niego paczki i poczęstował się miętusem. A nawet dwoma, z których jeden szybko znalazł wygodne lokum w kieszeni marynarki. Później poczęstuje nim Zoro.
-Dziękuję Lily.
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko odsłaniając zielone, od słodyczy zęby. Cukierki miały to, do siebie, że po zetknięciu z wilgocią farbowały niemiłosiernie. Przez co skierowane były bardziej do dzieci niż do prawie dorosłych studentów, lecz ona miała to po prostu gdzieś.
-Swoją drogą dziadyga mógłby się pospieszyć. – Klapnęła obok przyjaciela. – Ciekawe ile każe nam tu kwitnąć?
-Pewnie nie dłużej niż nam. – Nie wiadomo skąd, tuż przed studentami gastronomii pojawił się Ace. Chłopak wyglądał jakby go zdjęli z krzyża. Pognieciona koszula, podpuchnięte, załzawione oczy, włosy w nieładnie i siniak na policzku, będący wynikiem bliskiego spotkania z framugą.  – Cześć.
-Cześć.  Uścisnął przyjacielowi rękę.  – I jak tam? – Wiedział, że chemicy mieli dzisiaj jakiś super ważny egzamin. Ustny na dodatek, a tego typu sprawdziany nie stanowiły mocnej strony Ace’a.
-Trója jest! – Z zadowoleniem pokazał indeks, z wciąż świeżym tuszem. – Nie mam pojęcia, jakim cudem i wolę nie wnikać!
Sanji chciał jakoś to skomentować, nie szczędząc sarkazmu, ale w tej samej chwili drzwi gabinetu profesora się otworzyły. Przeszedł przez nie sędziwy mężczyzna, łysy jak kolano, w garniturze khaki, z kartką papieru w jednej ręce i czterema pinezkami w drugiej. Wieszając listę ocen, uśmiechał się pod sumiastym wąsem. A uśmiech ten mógł oznaczać wszystko.
Kiedy skończył, włożył ręce do kieszeni i wrócił z prosto do gabinetu. Dopiero po jego zniknięciu, w studenckie grono wstąpiły pierwotne instynkty i cała chmarą rzucili się w stronę tablicy ogłoszeń. Im więcej uczniów poznawało swój stopień, tym jęk roznoszący się po korytarzu był coraz głośniejszy.
Z sercem w gardle szukał swojego nazwiska, które z jakiś nieznanych mu powodów znalazło się na końcu listy. Jeszcze dziwniejsze było to, że obok niego widniała wielka tłusta piątka!
-Sanji! – Wtem poczuł jak ktoś uwiesza mu się na szyi. – Zdaliśmy!
Lily wrzeszczała jak wariatka, mordując jego bębenki. No, ale nic dziwnego. Przy jej nazwisku profesor wpisał „mocne trzy”. A biorąc pod uwagę, że była to jedna z dwóch pozytywnych ocen na całym roku, dziewczyna miała prawo się cieszyć.
-Gratulacje!
Ace zamknął ich dwójkę w silnym uścisku.
-To trzeba oblać!

Na palcach liczył kolejne przystanki, uważając by przypadkiem nie wysiąść za wcześnie. Ani tym bardziej za późno. Jeden toast zmienił się w opróżnienie całej butelki i wprawienie siebie w stan, w którym prowadzenie pojazdu staje się nielegalne. Dlatego też zostawił garbuska postanawiając zdać się na komunikację miejską. Nic też nie wyszło z planów odwiedzenia Zoro. Gdyby Tashigi zobaczyła go tak zawianego niechybnie zainterweniowałaby u Domino. A Domino numer na policję ma chyba w szybkim wybieraniu. Lecz wiadomość, jaką chciał się podzielić z zielonowłosym nie mogła czekać do jutra.

Korzystając z okazji, że siedząca najbliżej niego osoba, dotarła do swoje stacji, kłapnął na jej miejsce i wyjął komórkę. Chwilę szukał odpowiedniego numeru, co wcale nie było takie łatwe, gdy cyferki i literki skakały po całym ekranie jakby miały w dupie owsiki. W końcu znalazł. No przynajmniej taką miał nadzieję. Nacisnął przycisk wybierania i pierwszych dźwiękach Welcome To The Jungle  Guns N' Roses, wiedział, że dobrze wybrał.

-Czego do kurwy nędzy?!
Głos Dadan jak zwykle przypominał słowiczy śpiew… Po kuracji hormonalnej i na podwójnym kacu.
-Zwykłe cześć, by wystarczyło.
-Gadaj, co chcesz, bo zajęta jestem. Muszę sprowadzić do parteru pewnego dupka! – Plany kobiety poznał chyba cały wagon, tak skutecznie zdzierała swoje gardło.
-W porządku. – westchnął. Po takim wstępie, wolał by zamiary Dadan pozostały dla niego zagadką. – Dasz mi Zoro do telefonu? Proszę! – dodał szybko.
-Spoko. – O dziwo obyło się bez dogryzania i kiepskich żartów w jego stronę. – Zaczekaj chwilę. – Usłyszał odgłos szurania a później ledwie słyszalny, pozbawiony złośliwości, kobiecy szept. – Trzymaj. Twój kochaś dzwoni.
-Halo? Sanji?
-Zdałem! Szykuj się na sobotę tygrysie, bo mam zamiar cię porwać.

-Tęskniłem.
To było niczym największy komplement. Chciał powiedzieć, że on też, lecz Sanji mu na to nie pozwolił. Wpił się w jego usta całując zachłannie, zupełnie jakby obok wcale nie stała Tashigi w towarzystwie Dadan i Tsuru-san. Najgorsze było jednak to, że jemu też owy stan rzeczy powoli przestawał przeszkadzać. Oddał pocałunek. Może nie z taką gorliwością, ale bez sprzeciwu, gdy ręka Sanjiego spoczęła na jego tyłku. Gest ten jednak nie spodobał się żadnej z kobiet, bo momentalnie przerwało im:
-Ekhm. – Wydobywające się z trzech gardeł.
-Przepraszam! – Sanji wykazał autentyczną skruchę, lecz ręki nie zabrał. Zoro tez nie miał zamiaru go upominać.
-Hamujcie się trochę!
-Właśnie! – Podchwyciła była motocyklistka. – Macanki możecie uskuteczniać w pokoju tego tutaj. – Potarmosiła zieloną czuprynę. – Żel?
-Dadan!! Nie zachęcaj ich!
Pielęgniarka wyglądała jak mityczna bogini krwawej zemsty. Brakowało jedynie ogni piekielnych wokół jej szczupłej sylwetki.
-Do niczego nie muszę ich zachęcać. Przed sobą mas zna to najlepszy dowód.
-Co się tak denerwujesz Tashigi? – Do rozmowy wtrąciła się Tsuru-san. – Dzieci z tego nie będzie.
-A jeśli będzie to zarobimy miliony! – Oczy Dadan rozświetliły się morzem gwiazd, dziwnie przypominających znaki jena.
To stwierdzenie wytrąciło kobiecie wszystkie, „ale. Tymczasem Zoro prawie udusił się własną śliną. Tylko Sanji chichotał szczerze rozbawiony. Takich argumentów jeszcze nie słyszał. A mógłby ich użyć w rozmowie z ojcem, kiedy uświadamiał go, że nie tylko kobiece wdzięki działa jaja na niego podniecająco.
-Ty się lepiej nie szczerz jak głupi do sera! Pamiętasz zasady? – Podeszła do Zoro i pomogła mu ubrać kurtkę. Z butami poradzili sobie już jakiś czas temu. Na szczęście robili już takie na rzepy, nawet w rozmiarach dla dorosłych.
-Tak. Mamy wrócić przed dziesiątą. Pani Kapitan! – Zasalutował.
-To nie jest zabawne, Sanji! Taki jest regulamin, a wiesz, że z Domino straszna służbistka. Obaj możecie mieć kłopoty.
Na wspomnienie dyrektorki odechciało mu się śmiać.
-W porządku. Chodź Zoro.
Chłopak ufnie podał mu rękę, pozwalając poprowadzić się do drzwi.
-Sanji!
Przystanął zastanawiając się, czego jeszcze może chcieć od niego Tashigi.
-Uważaj na niego. – szepnęła mu do ucha, na co on tylko pokiwał głową.

Na zewnątrz Zoro niespodziewanie puścił jego dłoń i z przepraszającym uśmiechem, wyznał.
-Tak jeszcze nie umiem… - wysunął laskę, poczym zaczął badać teren przed sobą. – Prosto?
-Prosto.
Zielonowłosy ruszył do przodu. Kroki stawiał małe, niezgrabne a każdy z nich poprzedzonym był kilkukrotnym stuknięciem końcówki laski o beton. Sanji szedł tuż obok, gotowy w każdej chwili zainterweniować, gdyby działo się coś niedobrego.
Poruszali się w żółwim tempie, więc do samochodu dotarli po dobrych dziesięciu minutach, podczas gdy samemu kucharzowi ta trasa, kilkadziesiąt minut temu, zajęła może dwie, trzy minuty. Tylko dlatego, że drodze musiał jeszcze zawiązać but. Jednak odległość, to rzecz względna. Zoro, przeszedłszy ten niewielki odcinek, sapał jakby właśnie przebiegł maraton, a pot, pomimo chłodnego wiatru, zrosił mu czoło i kawałek skóry nad górną wargą.
-Dobrze ci idzie. – Otworzył drzwi i pomógł chłopakowi dostać się do środka.
-Dzięki. – Komplement był zdecydowanie na wyrost, wiedział o tym doskonale. – Dużo mi jeszcze brakuje.
-Nie bądź na siebie taki surowy. – Usadowił się na fotelu kierowcy, poczym zapiął pasy. Najpierw Zoro a potem swój. – Jak na początek radzisz sobie świetnie. – Pocałował go w usta. – Jestem z ciebie dumny.
Zarumienił się.
-Dzięki. Co to za samochód?
Z trudem powstrzymał chichot. Zielonowłosy był mistrzem w zmianie tematu.
-Garbus. Żółty. I tak. Możesz się śmiać!
-Nie mam takiego zamiaru. – Zaczął obmacywać drzwi i resztę pojazdu, w najbliższym otoczeniu. – A co? Inni się śmiali?
-To za mało powiedziane… Miałem przesrane dobry miesiąc, po zakupie tego cacka. A właśnie! Skąd masz takie stylowe okularki?
Zoro zmieszany sięgnął do własnej twarzy, na której dumnie prężyły się ciemne okulary. Zwykle właśnie takie nosili niewidomi… Z tym, że jego stylizowane były na motocyklową modłę.
-Od Dadan… W podzięce za beniaminka…
Śmiech, jaki rozległ się wewnątrz samochodu był jak najbardziej szczery. Aż za bardzo, bo po chwili kucharzowi zaczęło brakować powietrza i zaczął się dusić.
-Hej! – Zoro przestraszył się nie na żarty. – Sanji?!
Dostał uspokajające klepnięcie w policzek i po następnej minucie, buziaka w drugi.
-Dziękuję za troskę. Cała Dadan! – Otarł łzy płynące mu z oczu. – Pasują ci. Wyglądasz… - ugryzł się w język. – Przepraszam. – Jednak na przeprosiny było za późno. Palnął głupotę i teraz pozostawało mu tylko kajać się przed chłopakiem. Lecz miał wrażenie, że na niewiele się to zda.
-Nie przepraszaj. – Tym razem przeczucie go zmyliło. – Nie masz, za co. – Zoro na zmianę składał i rozkładał laskę, z twarzą skierowaną w kierunku okna, tak by kucharz nie mógł widzieć jego twarzy. –Sanji… Ustalmy coś. Ja nie widzę… Ale ty tak. Nie musisz się przy mnie cały czas kontrolować i gryźć w język za każdym razem, gdy chcesz powiedzieć „widzę”. Czy coś w tym stylu. – Zmieszał się. – Nie będę zły.  Proszę… - W jego głosie zabrzmiała błagalna nuta. – Traktuj mnie normalnie. To wkurzające, gdy wszyscy dookoła próbują cię nie urazić. Czuję się wtedy jak… jak… - Nie potrafił znaleźć słów by określić własny stan.
-Już dobrze. – Przerwał mu kładąc palec na jego ustach. – Rozumiem. – Przytulił go, trochę niezgrabnie z powodu ciasnoty panującej w samochodzie i zapiętego pasa krępującego ruchy. – To w takim razie musze ci powiedzieć, że wyglądasz bosko! – Mówił prawdę. Zoro odstawił się jak na prawdziwą randkę. Nowe, czarne jeansy oraz biały sweter, który dostał od Tashigi na urodziny idealnie ze sobą kontrastowały. W dodatku spróbował, czy raczej pielęgniarka spróbowała, zrobić coś ze fryzurą. Teraz włosy lekko mu stały, zapewne dzięki pomocy żelu. Co dziwne, nawet nietypowe okulary idealnie uzupełniały cały image.
-Dziękuję… Za wszystko…
-W porządku. – Klepnął go w kolano. – To, co? Jedziemy?
-Pewnie! – Lecz jego głos pozbawiony był tej pewności. Ze zdenerwowania ręce zaczęły mu się trząść i nawet wrażenie ruchu, to samo, które uspokoiło go, gdy wracał ostatnio z Tashigi ze szpitala, tym razem nie spełniło swojego zadania. Może, dlatego, że samochód Sanjiego był mniejszy, przez co miał wrażenie, że jest zgniatany z każdej strony.
Wyczuwając zdenerwowania chłopaka, chwycił go za rękę i położył sobie na kolanie.
-Spokojnie. – szepnął. – Jestem tuż obok.

Świat się na nich uwziął, bo utknęli w korku, co tylko jeszcze bardziej zdenerwowało Zoro, który teraz praktycznie wbijał mu paznokcie w nogę. Rozumiał, przynajmniej mniej więcej, powody tego zdenerwowania, dlatego kiedy tylko mógł nakrywał dłoń chłopaka własna szepcząc uspokajająco.
-Spokojnie.

W końcu dojechali na miejsce. Sanji zaparkował tak blisko wejścia, jak tylko to było możliwe.
-Gotowy?
-Bardziej nie będę.
-Nie ma się, czym stresować.
-Łatwo ci mówić.
Wcale nie tak łatwo. Tak naprawdę wewnątrz aż cały chodził ze zdenerwowania, lecz starał się tego nie okazywać, żeby jeszcze bardziej nie wystraszyć Zoro. Pomógł chłopakowi wysiąść z samochodu i poprowadził go w stronę knajpki. Tym razem zielonowłosy nie upierał się, że chce iść sam. Najprawdopodobniej dlatego, że nie miał zielonego pojęcia gdzie się znajduje, ani w którą stronę iść.
Po wejściu do restauracji, zostali powitani przez przyjemne ciepło płynące z ustawionego w kącie niewielkiego kaloryfera. To była miła odmiana po chłodzie panującym na zewnątrz. Choć do przebycia mieli zaledwie kilkanaście metrów i tak zdążyli poznać jego uroki. Palce Sanjiego przypominały małe kosteczki lodu, a nos Zoro kolor przybrał kolor dojrzałego pomidora.
Kucharz, rozkoszując się ciepłem, poprowadził ukochanego do najbardziej ukrytego stolika, wewnątrz sali. Upatrzył go sobie już podczas pierwszej wizyty, kiedy to szukał odpowiedniego miejsca, do którego mógłby zabrać zielonowłosego. Sprawa była o tyle poważna, że gdyby wybrał źle, Zoro mógłby się zrazić do jakichkolwiek wyjść i zamknąć na resztę życia w Domu Opieki. Zaś ambicją Sanjiego było, by kiedyś… wyciągnąć chłopaka i z tej, za przeproszeniem, umieralni i żyć razem z nim długo i szczęśliwie. Dlatego też, po długim poszukiwaniach, zdecydował się na niewielką pizzerię, której największy plus stanowił fakt, że skierowana była głównie do gejów. Więc prawdopodobieństwo spotkania obrońców czci i wiary, inaczej nazywanych homofonami, było raczej znikome. Jeden stres mniej dla chłopaka dopiero ujawniającego się ze swoją orientacją.
Zdjęli kurtki i usiedli. Sanji, nie chcąc by zapadła nieprzyjemna cisza chwycił za menu.
-Na co masz ochotę?
-A, co tu serwują? – Zapachy unoszące się w powietrzu niewiele mu mówiły. Niby gdzieś już czuł tę woń, lecz na pytanie „gdzie?”, nie umiał odpowiedzieć.
-Zaraz się przekonamy. – Zaczął odczytywać kolejne pozycje z karty dań, gdy nagle, tuż obok nich zmaterializowała się kelnerka z czymś pod pachą.
-Jeszcze nie wybraliśmy.
-Rozumiem. – Dziewczę dygnęło. – Chciałam tylko poinformować, że mamy także menu w wersji dla niewidomych. – Tak szybko, że kucharz ledwie zdążył mrugnąć a zaprzeczeniu czy podziękowaniu nawet nie mogło być mowy, wcisnęła Zoro w ręce, trzymaną do tej pory tabliczkę i uśmiechając się promiennie zniknęła za kontuarem.
-Wiedziałeś o tym? – Jako pierwszy głos odzyskał Zoro, który zdążył pokręcić menu kilka młynków, zastanawiając się przy tym gdzie tu jest góra a gdzie dół.
-Nie miałem pojęcia. – przyznał szczerze. – Chcesz… - urwał bo nie bardzo wiedział jak ma to ująć w słowa. – Mam dalej czytać, czy…
-Spróbuję to ogarnąć. Chociaż może to okazać się trudniejsze niż bajki dla dzieci.
I faktycznie było. Ze zdenerwowania dłonie zaczęły mu się telepać niczym alkoholikowi na procentowym głodzie, więc nie mógł wyczuć liter pod palcami. A gdy nareszcie mu się udało, mieszał rzędy i nagle pozycja pierwsza łączyła się z tą trzecią. Trzecia zaś z siedemnastą, znajdującą w ogóle na samym końcu strony. Sanji cały czas musiał czuwać, korygując zdobyte przez Zoro informację, z pomocą własnego menu. Wszystko to sprawiło, że cały proces zamawiania trwał zdecydowanie dłużej niż powinien. Gdy wreszcie udało im się dojść do konsensusu nerwy Sanjiego były w strzępach. Czekając na pizzę, kucharz obserwował partnera i pomimo jego zawstydzonego wyrazu twarzy oraz nerwowego przebierania palcami nie potrafił wykrzesać z siebie ani trochę współczucia dla tego człowieka. Zoro zwyczajnie go zirytował, ciągłymi błędami i potrzebą pomocy nawet w tak prozaicznej czynności, jaką było odczytanie menu. Nie wiedzieć, czemu stwierdził, że skoro opuścili Dom Opieki, zielonowłosy będzie bardziej samodzielny.
-Jesteś zły. – Bardziej stwierdził niż spytał, a cała frustracja kucharza zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kurwa! Jak może być takim dupkiem?!
-Nie. – Pogłaskał ukochany policzek. – Jestem z ciebie dumny. – Mówił szczerze. Chociaż pewien niesmak pozostał. I do siebie i do partnera.
Udał, że mu wierzy, zresztą rozumiał zdenerwowanie chłopaka. Jak najbardziej na nie zasłużył. Każdy ma przecież pewne pokłady cierpliwości, które w pewnym momencie po prostu się wyczerpują.
-Sanji?
Jeśli on zacznie przepraszać, to ja zaczną krzyczeć!
-Tak?
-Co się właściwie robi na randce?
Uśmiechnął się pod nosem jednocześnie wplatając palce w zielone włosy i niszcząc przy tym misterną fryzurę.
-Na trzeciej – zawiesił dramatycznie głos – idzie się do łóżka!
Zoro aż rozdziawił usta. Tymczasem Sanji, wykorzystując jego zaskoczenie, kontynuował.
-A podczas dwóch pierwszych robi się wszystko, żeby dociągnąć do trzeciej.
-Zboczeniec!
-To twoja wina. Ty tak na mnie działasz!
Przekomarzali się jeszcze jakiś czas. Sanji powoli zapominał, co go tak właściwie zdenerwowało w zachowaniu ukochanego. Zaczął mówić o szkole, o tym jak wyglądał egzamin. Nie omieszkał się też pochwalić, że zdobył najwyższą ocenę na roku, a oprócz niego zdała tylko jeszcze jedna osoba. Zoro skwitował to krótkim, lecz wiele mówiącym „łał”. Oraz gratulacjami, które w tym przypadku przyjęły formę całusa w policzek. Co i tak było sporym osiągnięciem jak na zielonowłosego, zwykle wstydzącego się jawnego okazywania przez nich swoich uczuć.  
Nareszcie przybyło ich zamówienie. Duża pizza, z salami, ananasem, kukurydzą i podwójnym serem. Sanji miał jeszcze ochotę na krewetki, lecz kategoryczne „nie” ze strony towarzysza wybiło mu ten pomysł z głowy.
Placek był gorący, unosząca się z niego para pachniała smakowicie. Podrażnione ślinianki zaczęły pracować na pełnych obrotach, więc chwycił za pierwszy z brzegu kawałek, na chwilę zapominając o Zoro.
Zielonowłosy usłyszał tylko głośny stukot oraz głos kelnerki życzącej im smacznego. A potem nastała cisza przerywana typowym restauracyjnym gwarem. Sanji zamilkł i nic nie wskazywało na to, że ma zamiar w najbliższym czasie się odezwać. W takim wypadku jedyne, co mu pozostało, to zająć się konsumpcją. Wyciągnął rękę, trochę zbyt szybko, bo uderzył palcami o metalowy talerz. Na szczęście niezbyt mocno. Praktycznie wymacał jeden kawałek, poczym spróbował go podnieść. Niestety cholerstwo okazało się gorące jak wszyscy diabli. Wypuścił pizzę z rąk. Słyszał jak upadając, niekonieczne, wraca z powrotem na talerz. Zaś on sam syknął z bólu. Szybko włożył poparzone palce do ust. Tym razem bez bury się nie obejdzie. Nie ma opcji.
Hałas zwrócił uwagę Sanjiego, zajętego, do tej pory, dokańczaniem własnej porcji. Kalejdoskop uczuć przebiegł mu przez głowę, kiedy zobaczył, powstałe na stoliku pobojowisko, podczas jego chwilowego braku nadzoru.  
-W porządku? – spytał, a zobaczywszy odpowiedź w postaci szybkiego kiwnięcia głową, mógł tylko zabrać się za sprzątanie narobionego przez Zoro bajzlu.  
„Zdecydowanie nie tak miała wyglądać ta randka” myślał, zbierając resztki sera ze stolika i pakując je w jednorazową chusteczkę. Marnowanie jedzenia było tym, czego nienawidził i za co wymierzyłby karę ciężkich robót w kamieniołomach, lecz w tym przypadku nie miał innego wyjścia. To nie nadawało się do spożycia. Pretensje mógł mieć tylko do siebie. Przez chwilę poczuł się jak na „zwykłym” wypadzie i zapominał, że Zoro, pomimo całego trudu, jaki włożył w naukę samodzielności, nadal potrzebuje opieki i uwagi.
Jak dziecko.
Wyrzucił śmieci do pobliskiego kosza zastanawiając się jednocześnie, jaką naprawdę pełnił rolę w tym związku. Albo raczej, jaką będzie pełnił, kiedy ten się rozwinie. Partnera, czy niańki? Co dziwne, dopiero, kiedy zostali sami, ale tak całkiem sami, gdy wokół nie krążyło całe stado pielęgniarek, zrozumiał jak ciężkie czeka go wyzwanie. I tak szczerze mówiąc, do końca nie wiedział czy jest w stanie mu podołać. Chyba po raz pierwszy, pomyślał o ich związku, w sposób chłodny i logiczny, bez zaburzającego odbiór ładunku emocjonalnego.
Chciał wrócić do stolika, lecz zanim jego tyłek zdążył zetknąć się z siedzeniem, jakaś ciężka ręka walnęła go w plecy. Tak mocno, że aż stracił oddech.
-Kogo to moje piękne oczy widzą?! – Uśmiech Ace’a nie mógłby być szerszy, bez pomocy chirurgicznej. – Jednak wypełzasz czasem z tej swoje nory! A już spisaliśmy cię na straty! – Gadał dalej zupełnie nie przejmując się rzucanymi w jego stronę gromami, zarówno od przyjaciela, jak i towarzysza, z którym przyszedł do pizzerii.
-Cześć. – Marco lekko skinął głową a następnie chwycił dłoń bruneta, która raz po raz uderzała łopatki kucharza i wykręcił ją na tyle mocno, że w oczach Portagasa pojawiły się łzy. – Jak ty się zachowujesz?
Żadna odpowiedź, poza jękiem, nie wydobyła się z ust piegusa. Lecz najwidoczniej owe skomlenie usatysfakcjonowało chłopaka, bo zwolnił uścisk, zwracając tym samym Ace’owi wolność.
-Jesteś okrutny! – Brunet dał upust swojemu zdziecinnieniu, bowiem w ramach kary pokazał Marco język. – A ty, co tutaj robisz? – Tym razem zwrócił się do Sanjiego.
Kucharz nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Jeśli przyzna się do randki, przyjaciel zasypie go gradem pytań, na które nie bardzo chciał udzielać odpowiedzi. Wolałby, by Zoro jeszcze przez jakiś czas pozostał tylko „jego”. Zwłaszcza biorąc pod uwagę wątpliwości, jakie go dopadły.
Uratował go fakt, że albo Ace był ukrytym masochistą, albo Marco jawnym sadystą. Bowiem, kiedy uśmiechnięta piegowata twarz wpatrzona była w niego, a w czarnych jak guziki oczach roiło się całe morze gwiazd, blondyn po prostu trzepnął Portagasa w głowę.
-A to, za co? – spytał poszkodowany masując obolałe miejsce.
-Za zadawanie głupich pytań. Robi to samo, co my. – Wskazał głową siedzącego cicho Zoro. – Jak już zaspokoiłeś ciekawość, to się grzecznie pożegnaj i chodź. Głodny jestem. Cześć Sanji. – Pożegnawszy się zrobił w tył zwrot na pięcie.
Niepocieszony Ace ruszył za nim, mamrocząc coś o żarłokach i nudnych kujonach. Lecz nawet, kiedy się wciekał widać było, że jest szczęśliwy przebywając w towarzystwie owego ucieleśnienia swoich obelg.
Po pożegnaniu się ze znajomymi Sanji mógł wrócić wreszcie do swojego stolika. Usiadł, oczekując pytań, tym razem, ze strony zielonowłosego. Jednak Zoro milczał. W takim wypadku on też nie zamierzał poruszać tego tematu. Nasuwał on zbyt wiele niejasności i możliwych powikłań i tak już chorej sytuacji.
Nakładając partnerowi na talerz kawałek pizzy, po uprzednim upewnieniu się, że jest wystarczająco chłodna, z zazdrością zerkał na stolik, który zajął jego przyjaciel. Płynące stamtąd śmiechy, przekomarzania i głupie żarty, sprawiły, że momentalnie zrobiło mu się ciężko na duszy.
-Smacznego. – Nakierował ręce Zoro na naczynie.
-Dziękuję.

Coś się zmieniło w zachowaniu Sanjiego. Jakby nagle przestał chcieć tu być. Nie potrafił powiedzieć, czy to jego niezdarność tak wpłynęła na kucharza, czy też może spotkanie z przyjaciółmi. I zestawienie normalnego związku, z tym, w co on się wpakował, wtedy, gdy wyznał mu, że się w nim zakochuje. Naprawdę próbował radzić sobie samemu, lecz świat nadal go przerażał. Tak jak wtedy, kiedy Sanji rozmawiał z przyjaciółmi, on siedział zdjęty strachem, bez możliwości wykonania nawet najmniejszego ruchu. To byli obcy ludzie. Obcy dla niego.
-Jedz, bo wystygnie.
Suchy głos Sanjiego wyrwał go z zamyślenia. Wziął go ust kawałek pizzy, lecz jedzenie straciło smak. Żuł, ale jednocześnie mógłby jeść karton. Za dużo niezadanych pytań i niedokończonych myśli kłębiło mu się w głowie, raz po raz to wpędzając w złość, to znów w poczucie winy. Z jednej strony bał się konfrontacji ze znajomymi kucharza, z drugiej… czuł żal, że Sanji go nie przedstawił. Przecież stanowili parę. Chyba. A może nie? Czy za wcześnie mówić o związku? Ale są na randce. Chociaż możliwe, że ukochany się go wstydził. Na pewno! No, bo jak można chcieć chwalić się takim kaleką?

Jadł tylko po to, żeby zająć czymś usta. Najchętniej uciekłby stąd jak najdalej. Bliska obecność Ace nie wpływała komfortowo na jego psychikę. Zwłaszcza, kiedy przyglądał się nieudolnym ruchom Zoro, gdy ten walczył z jedzeniem i konfrontował to z tym, co działo się przy stoliku przyjaciela. Stał sie zazdrosny o fakt, że tamci dobrze się bawią, podczas gdy on został sprowadzony do roli niańki.

Resztę posiłku zjedli w ciszy. Sanji nie zaproponował deseru, a Zoro też o niego nie poprosił. Kucharz gestem zawołał kelnerkę i przy płaceniu wręczył jej wysoki napiwek. Wyszli. Właściwie Sanji wyszedł wyprowadzając zielonowłosego.
Na zewnątrz powitał ich mroźny podmuch, który niemal zerwał młodemu pensjonariuszowi czapkę. W ostatniej chwili złapał ją Sanji i mocniej naciągnął chłopakowi na uszy.
-Dziękuję.
-Nie ma, za co. – Tym razem nie poczuł się jak niańka. – Przejdziemy się? – Chciał z nim pobyć trochę dłużej.
W odpowiedzi kiwnął głową. Takiego Sanjiego wolał, dlatego zgodziłby się na wszystko, byleby tylko usłyszeć tę miększą nutę w głosie kucharza. Nawet na spacer w targającym zimnie, po całkiem nieznanej okolicy.
Niedaleko znajdował się park. Niewielki, zaledwie kilak drzewek, właściwie można go było skwerkiem. Zrobili dwa kółka, przytuleni do siebie, nim północny wiatr wywiał im z głowy pomysł na spacerowanie w taka pogodę. Wrócili do samochodu i Sanji od razu włączył klimatyzację. Gorące powietrze owiało mu skostniałe dłonie rozgrzewając je przyjemnie. Zoro zaś próbował pozbyć się uczucia chłodu chowając ręce pomiędzy uda.
-Daj je.
Drgnął usłyszawszy glos kucharza, a zaraz potem zrobił się cały czerwony czując jak chłopak opiera się o jego kolano i sięga mu między nogi.
-Hej!
-Spokojnie – roześmiał się chwytając dłonie zielonowłosego. – O czym ty myślisz? – Przyłożył je do wywiewu klimatyzacji, tak aby również Zoro skorzystał z tego cudu techniki. – A podobno to ja jestem zboczeńcem.
-Bo jesteś.
-Wychodzi na to, że nie większym od ciebie.
Chyba zawstydzenie, stanie się naturalnym wyrazem jego twarzy. Przynajmniej podczas przebywania z Sanjim.
-To twoja wina! To ty…
Zamknął mu usta pocałunkiem.
-Tak, tak… wiem. Ale jak to mówią „głodnemu chleb na myśli”.
-„Głodny głodnemu ten chleb wypomni”.
Cięta riposta, której się spodziewaj nie nadeszła. Najwidoczniej Sanjiemu zabrakło języka w gębie.
-Hej. W piwnicy mnie nie chowali. – Zadrżał wspominając jedną z kar ojca, ale szybko odgonił tę myśl. To nie czas na to. – Też znam kilka powiedzonek.
-Nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać.
Siedzieli w ciszy grzejąc wymarznięte członki i rozkoszując się własnym towarzystwem. Zoro miał wrażenie, że większość ciepła, odczuwanego przez niego ciepła, wcale nie pochodziło z włączonej klimatyzacji, tylko od Sanjiego, wciąż trzymającego jego dłonie. Było mu tak dobrze. Świat nagle stał się przyjaznym miejscem, przynajmniej w momencie, gdy kucharz był obok.

Wstyd palił mu policzki. W restauracji zachował sie jak ostatni dupek. I dlaczego? Bo musiał poświęcić trochę więcej uwagi ukochanej osobie? Bo nie wszystko było takie piękne i proste.
-Jestem beznadziejny. – Przyłożył dłonie chłopaka do swoich ust i złożył na każdej krótki pocałunek. – Przepraszam Zoro.
-Nieprawda! – Wyrwał ręce, poczym przejechał opuszkami palców po ukochanej twarz, jakby poznając ją na nowo. – Jesteś wspaniały. I nie masz, za co przepraszać.
-Mam… Zachowałem się jak pajac, wybacz mi.
Nic nie odpowiedział, tylko najzwyczajniej w świecie pocałował ukochanego.
-Wracamy?
-Taaa… - Co prawda do dziesiątej pozostało jeszcze trochę czasu, ale miał już gotowy plan. – Po powrocie zrobię nam obu gorącą czekoladę. Co ty na to?
-Jestem za. – Uśmiechnął się.

W drodze powrotnej okazało się, że muszą nadłożyć trasy, bo na głównym skrzyżowaniu zdarzył się jakiś wypadek i policja wyznaczyła objazd. Jakoś żadnemu z nich to nie przeszkadzało. Co więcej, było im to nawet na rękę. Dzięki temu mieli więcej czasu, tylko dla siebie, bez wszędobylskich, ciekawskich spojrzeń pensjonariuszy i pielęgniarek.
Podobnie jak wcześniej nie odzywali się do siebie, a Zoro trzymał rękę na kolanie Sanjiego. Tym razem jednak, palce zielonowłosego nie były wbite tak mocno a ich właściciel wyglądał nawet na odprężonego. Zdawało się, że czerpie przyjemność z jazdy. No przynajmniej kucharz odnosił takie, miał nadzieję, że prawdziwe, wrażenie. Delikatnie podkręcił radio, chcąc sprawdzić czy uszy go nie zawodzą. Stacja, której zwykle słuchał, chyba postawiła sobie za punkt honoru zdyskwalifikować rywali w corocznym wyścigu, „Kto pierwszy ogłosi święta” i popełniła falstart roku. Pomimo końcówki listopada z głośników w najlepsze płynęło „We wish you a merry christmas”.
-Chyba ich pojebało!
-Sanji?
-Przepraszam! No, ale pomyśl, logicznie! Przegięli!
-Czy ty się mnie wstydzisz?
Zaskoczył dopiero, kiedy Zoro powtórzył pytanie.
-Wstydzisz się mnie?
Szczęśliwie dla nich jak i pozostałych użytkowników drogi, światło zmieniło się na czerwone w tym samym momencie, w którym Sanji dał ostro po hamulcach wstrząśnięty tym, co usłyszał.
-O czy ty…
-Możesz mi powiedzieć prawdę. Jeśli faktycznie tak jest. – Zabrał rękę z kolana chłopaka, tak jakby chciał się od niego odseparować. – To nie mam ci tego za złe. Rozumiem i zdaję sobie sprawę, że wolałbyś, zachować w tajemnicy przed przyjaciółmi, nasz związek…
-O czy ty pieprzysz?!
Dwukrotnie światła zmieniły się już swój układ przechodząc z czerwieni w zieleń, potem żółć, by powrócić do punktu wyjścia. Dookoła rozbrzmiewała pieśń wkurzonych klaksonów, tylko trochę zagłuszająca krzyki kierowców, wygrażających właścicielowi garbusa, coraz to bardziej wyrafinowanymi sposobami pozbawienia go życia. I obrażającymi jego rodzinę do trzech pokoleń wstecz. Lecz Sanji miał to naprawdę gdzieś. Pytanie usłyszane od Zoro sprawiło, że znów nawiedziło go to dziwne uczucie, znane mu, z restauracji.   
-Bo… - Zdenerwował go. Wiedział o tym, lecz było za późno żeby się wycofać.
-Bo, co? – Zignorował trzecia zmianę świateł. – Bo nie przedstawiłem cię Ace’owi?
„Bo udawałeś, że mnie tam nie ma” chciał krzyknąć, lecz za bardzo się bał. Sanji wchodził w stan, tuż przed atakiem furii. Doskonale znał ten proces działania. Nauczył się go na pamięć obserwując ojca. Jeszcze w podstawówce doszedł w tym do takiej perfekcji, że potrafił wyczuć zbliżający się kataklizm, sugerując się jedynie trzaskiem zamykanych drzwi. A teraz przeżywał powtórkę z koszmaru. Tym dotkliwszą, że faktycznie był jej winien. W dodatku kara, która miała na niego spaść wymierzała osoba przez niego kochana…
-Zapomnij o tym. – szepnął. Pragnął załagodzi sytuację.
Nawet gdyby chciał to i tak nie było możliwe. Wszystkie te nieprzespane noce, zapełnione wkuwaniem, coraz to nowych regułek, w oczekiwaniu na dzisiejszy dzień, cały stres towarzyszący mu przez ostatni tydzień i w końcu rozczarowanie. Bo nie było tak jak to sobie wyobraził… Te chwile upokorzenia, kiedy robił za niańkę i… błysk dezaprobaty w oczach Ace’a. Tak, przyjaciel dość szybko pojął całą sytuację a jego mina jasno świadczyła o tym, że… zawiódł się na Sanjim. I chyba trochę mu współczuł.
-Nie ma mowy! – warknął ruszając tak gwałtownie, że wbiło ich w fotel. – Serio myślisz, że się ciebie wstydzę?! To zaraz się przekonamy! – Wziął ostry zakręt, a Zoro wylądował z głową na szybie, lecz nie pozwolił by z jego ust wydobył się nawet najmniejszy jęk. Zresztą był na to zbyt przerażony. Sytuacja, w której się znalazł, aż za bardzo przypominała mu piekło, jakie przeszedł.
Nie pytał, dokąd jadą. W ogóle siedział cicho, wciskając się w fotel, najmocniej jak tylko mógł.
Nagle uczucie ruchu zniknęło. Zgasł silnik i skrzypnęły drzwi. Najpierw te od strony Sanjiego, a później jego. Owiało go chłodne, wieczorne powietrze, gdy silny uścisk zamknął się na jego nadgarstku.
-Chodź.
Siłą został wyciągnięty z samochodu. Ruszył za Sanji, co chwila się potykając.
-Co robisz? – Próba buntu została zignorowana.
-Udowadniam ci, że się ciebie nie wstydzę. – Nie robił tego dla Zoro. Bardziej dla siebie. Jeśli reszta przyjaciół zaakceptuje ich związek, może pozbędzie się tej niepewności i rozczarowania. Z mocnym postanowieniem wyjaśnienia wszystkiego raz na zawsze pchnął drzwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz