DOSTRZEŻONY
Rozdział VI
Obudził
się obolały i z gigantycznym kacem. Chwilę zajęło mu skojarzenie faktów z
poprzedniego wieczoru. Wracająca z wolna pamięć sprawiła, że na policzkach
wykwitł mu szkarłatny rumieniec. Wciąż nie otwierając oczu, przeciągnął się a
ciało wymęczone brutalnym seksem, zaprotestowało nagłą igłą bólu.
„Z
Zoro byłoby delikatniej…”
Szlag!
Dlaczego myśli o tym durnym glonie po upojnej nocy z obiektem swoich
westchnień?! To nienormalne! Zły na samego siebie, wyciągnął rękę chcąc
przytulić się do kochanka, lecz w tej materii spotkał go zawód. Druga strona
łóżka była zimna, dając tym samym do zrozumienia, że jej właściciel propagował
ranny styl bycia.
Coraz
bardziej wkurzony uchylił powieki. Dzięki niebiosom za opuszczone rolety,
spotkanie oko w oko ze słonecznymi promieniami zabiłoby go na miejscu. Rozejrzał
się po pomieszczeniu. Typowy studencki pokój, choć utrzymany we względnej
czystości, zawalony tonami notatek, stosami książek i, bo jakby inaczej, rolkami
taśmy klejącej. Jego ubranie wciąż walało się na podłodze kontrastując z dywanem
czarnym niczym najgłębsze odmęty piekieł. I dusza gospodarza, jak zaczynał podejrzewać
blondyn.
Starając
się ignorować łupanie w głowie, kapcia w ustach i ból rodzący się w odbycie
przy każdym śmielszym ruchu, wciągnął na siebie ciuchy i wyszedł z pokoju. Był
wściekły. Może i nie liczył na czułą pobudkę i słodkie słówka z rana, ale,
kurwa mać, byłoby miło obudzić się obok kolesia, z którym spędziło się pół nocy
na seksie!
Dom
wyglądał jak po przejściu tornada, wszędzie walały się puste butelki, resztki
jedzenia i dogorywający balangowicze. Pod stołem dostrzegł czarną czuprynę
Ace’a, za przewróconą kanapą leżał, pochrapując w najlepsze, Franky.
-Suuuper!
– Okrzyki zachwytu, co chwila wydobywały się z ust młodego mechanika.
Sanji,
uważając by na nikogo nie nadepnąć poszedł w stronę, z której dochodziły jedyne
odgłosy życia, wyłączając mamroczącego Frankiego. Jak się okazało, trafił do
kuchni, gdzie pan domu siedział na podniszczonym krześle z głową opartą o blat.
Obok niego stała napoczęta butelka piwa. Natomiast jego partnerka starała się
chyba wypić całą wodę z kranu. Wciąż była w samej bieliźnie.
-Hej
– przywitał się głosem do złudzenia przypominającym zdychającą papugę. Albo
okolicznego menela.
-Lodówka
– Kid wskazał na kremowy sprzęt stojący w rogu. Blondyn, nadal w pijackim amoku
sięgnął po butelkę piwa i pociągnął z niej solidny łyk. W końcu, „czym się
strułeś tym się lecz” jak mówiło stare, ludowe przysłowie.
-Gdzie
Law? – Głos wrócił mu już mniej więcej do normy a młot pneumatyczny w jego
głowie zmniejszył obroty na tyle, że teraz można to było porównać raczej do
pracy szlifierki. Tylko dupa wciąż bolała tak samo.
-Cholera
wie – stwierdziła Bonney odrywając się na chwilę od kranu. Najwidoczniej
stwierdziła, że procenty będą lepsze na suchość w gardle niż hektolitry wody,
bo już po chwili trzymała w dłoniach butelkę. Ani przez chwilę nie wykazała skrępowania
tym, że paraduje przed nieznanym sobie chłopakiem w majtkach i staniku. – Ale
ty chyba nie masz zamiaru na niego czekać, co? – Spojrzała na niego
podejrzliwie.
-A,
czemu nie? – Nie gapienie się na ten, cudownie wyeksponowany biust było nie
lada wyzwaniem. Bądź, co bądź był facetem. To odruch bezwarunkowy.
-Nie
wiem, coś ty sobie ubzdurał w tej blond łepetynie, panie ładny, ale wiedz
jedno: Lawik, co imprezę podrywa takiego frajera jak ty i idzie z nim do łóżka.
A potem zapomina o całej sprawie. Więc nie myśl, że z tobą będzie inaczej.
Ładniejsi od siebie próbowali skraść naszemu chirurgowi serce. I przestań gapić
się na moje cycki! Bo zawołam chłopaka! – I jakby na potwierdzenie swojej
groźby krzyknęła – Kid!
-Póki
patrzy mam to w dupie. Jak zacznie macać to mnie obudź – rudzielec z całą
pewnością nie miał predyspozycji na rycerza.
Momentalnie
cały alkohol z niego wyparował. Okazało się, bowiem, iż lekiem na kaca jest
koszmarny wstyd. Mruknął coś niezrozumiałego w stronę kłócącej się pary, która
i tak straciła zainteresowanie jego osobą, poczym wymknął się chyłkiem. Gdy
zamykał drzwi do jego uszu dotarł trzask, który niechybnie oznaczał rozbicie
porcelanowego talerza na ścianie. Zagadką pozostało, kto – Kid czy Bonney, ma
takie problemy z kontrola gniewu.
Podróż
do domu pamiętał jak przez mgłę. Zaraz po przekroczeniu progu wyłączył telefon,
w tym momencie nie chciał z nikim rozmawiać, i wpakował się pod kołdrę. Nawet nie
ściągnął z siebie ubrań, co do tej pory mu się nie zdarzyło. Nawet podczas
pamiętnego przeziębienia miał zakodowane, by przebrać się w piżamę a ciuchy
powiesić na oparciu fotela. Ale teraz miał to gdzieś. Teraz czuł się upokorzony
jak jeszcze nigdy w życiu. W ogóle jak można być tak podłym by traktować ludzi
jak zabawki na jedną noc?! Z drugiej strony sam jest sobie winien. Gdyby tyle
nie wypił, na pewno tak chętnie nie wskoczyłby mu do łóżka. Ale tu nawet nie chodziło
o ten przygodny seks. To jeszcze mógł, jakość znieść. Bardziej bolał go
roztrzaskany na kawałeczki obraz Lawa, jaki wytworzył w swoim umyśle przez
ostatnie kilka miesięcy. Zawiedzione nadzieje zawsze bolą. I coś jeszcze.
Stracił tyle czasu, na uganianie się za człowiekiem, który nie był tego wart. A
tak bardzo tęsknił za bliskością drugiej osoby, chciał mieć w końcu osobę do
kochania. Przecież z Nami rozstał się jakiś czas temu i od tego czasu nie był w
prawdziwym związku. A gdyby nie to bezgraniczne uwielbienie dla Trafalgara, to
kto wie? Może miałby kogoś? Kogoś takiego jak Zoro? Kurwa! Co znowu ta
pieprzona alga robi w jego umyśle?! Przecież obiecał sobie, że zapomni o
zielonowłosym. Uda, że nigdy nie spotkał tego człowieka! Ale on był taki smutny…
-Ja
pierdolę!
Wstał
z łóżka zrzucając kołdrę na podłogę. Natłok myśli zaraz wyśle go wprost do
miejsca gdzie nosi się takie gustowne białe kaftaniki. Musi czymś zająć umysł i
ciało, jeśli nie chce zwariować. A co może wciągnąć kucharza z powołania, jeśli
nie gotowanie? W końcu Tsuru-san czeka na ciasteczka!
Idąc
do kuchni trochę zmodyfikował swoje wcześniejsze plany. Przepis, który
początkowo miał zamiar wykorzystać wydał mu się tego zbyt banalny. Za szybko by
się z tym uwinął i zostałoby zbyt wiele czasu na myślenie i rozpamiętywanie
dzisiejszego ranka. Dlatego zamiast tego postanowił zrobić mini tarty z
kajmakiem, czekoladą i włoskimi orzechami.
Na szczęście, jak na szefa kuchni przystało, wszystkie składniki miał w
domu, więc wypad do sklepu okazał się zbędny. I bardzo dobrze. Nie chciał by ktokolwiek
widział jego załzawione oczy i napuchnięte od płaczu policzki. Kurwa! Pierwszy
raz płakał przez faceta!
Prezentowały
się wspaniale. Pachniały cudownie. A smakowały jak kawałek nieba. Czyli wykonał
swój plan w stu procentach. Tylko wciąż nie dawała mu spokoju jedna tarta.
Największa i najpiękniejsza ze wszystkich. Ta, w której przygotowanie włożył
całe nabyte do tej pory doświadczenia. Przeznaczona, dla Zoro.
-Chyba
nie uda mi się o nim zapomnieć – stwierdził i uśmiechnął się, pierwszy raz od
tego koszmarnego poranka. – Mam nadzieję, że lubi słodycze.
-Sanji!
Przeszedłeś samego siebie! – Tsuru-san z zachwytem przyglądała się wypiekom
blondyna. – Dzieciaki oszaleją! Naprawdę dziękuję.
-Masz
talent chłopie – w głosie Gina słychać było uznanie. – Niby wiedziałem o tym,
ale i tak za każdym razem mnie rozwalasz. Do czegoś takiego po prostu nie da
się przyzwyczaić.
-Od
samego patrzenia można dostać cukrzycy – stwierdziła Dadan zawistnie patrząc na
stosik tart, które Tsuru-san, przezornie zaczęła przekładać do plastikowego
pojemnika, gdzie miały doczekać przyjazdu wnuków.
-Jeszcze
raz bardzo ci dziękuję chłopcze – staruszka nie posiadała się z radości. To
było zdecydowanie więcej niż chciała i więcej niż liczyła dostać.
-Dla
pięknej damy wszystko – skłonił się z uśmiechem na ustach. – Mam nadzieję, że
będą smakować.
-Na
pewno!
-Też
nie śmiem wątpić – Gin wciąż podziwiał misternie wykonanie każdego ciastka. To należało
Sanjiemu przyznać. Zawsze starał się by jego prace nie tylko smakowały
wyśmienicie, ale też, aby prezentowały się niczym małe dzieło sztuki. – Trzeba
by mieć wypaczony zmysł smaku, żeby nie zachwycać się twoją kuchnią stary… - nagle
brunet spoważniał. – To znaczy, że z tobą już wszystko ok.? – nawiązał do ostatnich
wydarzeń, gdy blondyn się nie popisał.
-Tak.
Jest dobrze – spojrzał na małe zawiniątko leżące z boku. – Nie martw się.
-Cześć.
Tak
jak się spodziewał Zoro nawet nie podniósł głowy, ani nie obrócił się w jego
stronę. Nie wykonał ani jednego ruchu świadczącego, że w ogóle go usłyszał.
Dalej siedział jak posąg. Gdyby nie zamknięte oczy można by uznać, że zamyślony
gapi się w przestrzeń.
-Jesteś
Zoro, prawda? Mogę się przysiąść?
Nie
odczytawszy żadnego gestu mające oznaczać odmowę, klapnął na ławce na
wyciągniecie dłoni, od zielonowłosego.
-Jestem
Sanji. Spotkaliśmy się już, pamiętasz?
Ignorancja
ze strony mężczyzny wcale go nie denerwowała. Wręcz przeciwnie, ta sytuacja
wydawała się być nawet zabawna. Dlatego dalej gadał, mając nadzieję, że Zoro
jednak go słucha tylko nie pokazuje tego po sobie.
-Pracuje,
jako wolontariusz w tutejszej kuchni. Czasem robię też za kelnera – uśmiechnął się,
– więc zapewne będziemy się dość często… spotykać – w ostatniej chwili ugryzł
się w język i nie powiedział „widywać”. To byłaby gafa stulecia. – Wiesz –
zaczął odpakowywać przyniesione ze sobą zawiniątko – Tsuru-san, kojarzysz,
która to? Nie? No nic, jeszcze ją poznasz. To dość… energiczna staruszka… Ale
wracając do sedna! Tsuru-san poprosiła mnie żebym upiekł jej trochę ciastek dla
wnuków. Studiuję gastronomię i to dla mnie żaden problem. Zresztą jestem w tym
całkiem niezły – uważnie przypatrywał się twarzy zielonowłosego, na której nie
drgnął żaden mięsień podczas jego głupkowatej przemowy. Może to nie był wcale
taki dobry pomysł? Wtem dostrzegł jak koniuszki palców Zoro drgają nerwowo. Nie
potrafił odgadnąć, co to oznacza, ale jedno było pewne: mężczyzna go słuchał!
-Wiesz…
Trochę się zapędziłem i zrobiłem o kilka ciastek za dużo… Dlatego jedno ci
przyniosłem – ignorując napięte mięśnie towarzysza i nagłe wzdrygnięcie, gdy
jego ręce otarły się o owinięte w szlafrok ciało, wcisnął mu swój najlepszy
wypiek.
Zoro,
przez chwilę, dalej siedział jak skamieniały, by w końcu zacząć obracać placek
w dłoniach, jakby nie dowierzając, że prezent jest dla niego.
-Nie
bój się, nie jest zatrute – zaśmiał się Sanji widocznie ubawiony nieporadnością
mężczyzny. – Mogę też przysiąc, na własne noże, rzecz świętą dla kucharza, że
jest smaczne. Cholernie kaloryczne, ale smaczne.
Zielonowłosy
nie wyglądał na przekonanego, ale niepewnie podniósł tarte do ust, poczym
ugryzł kawałek.
Sanjiego
napawała wewnętrzna duma, gdy patrzył na całą gamę emocji, jaka w jednej chwili
wstrząsnęła obliczem Zoro. Mężczyzna mógł nosić sobie tą swoją maskę
obojętności i postawę a’la „tumiwisizm”, ale nikt, dosłownie nikt, nie był w
stanie pozostać niewzruszonym kosztując jego specjałów.
Z
radością patrzył na błogie zadowolenie błądzące po twarzy młodego
pensjonariusza.
-Smakuje?
– Spytał, choć znał odpowiedź. Był przygotowany na kolejny przejaw ignorancji,
ale tym razem Zoro go zaskoczył. Pokiwał głową dając tym samym pozytywną
odpowiedź.
-Cieszę
się – nigdy by nie pomyślał, że sprawienie komuś radości może wprowadzić go w
stan takiej euforii. To dziwne, ale pragnął jeszcze bardziej uszczęśliwić
zielonowłosego. – Jeśli będziesz miał na coś ochotę to daj mi znać. Przygotuję
to w miarę możliwości. A jak się nie uda tutaj – zaśmiał się – to zawsze mogę
gotować w domu.
Podczas
gdy jego nowy znajomy rozkoszował się podarunkiem, on sam przymknął powieki i
oparł się wygodniej o ławkę. Teraz zrozumiał, dlaczego Zoro tak często tu
siedzi. Promienie jesiennego słońca przyjemnie muskały mu twarz wyczyniając na
niej dzikie harce, wiatr szumiał w gałęziach drzew pośród ostatnich już liści,
do nosa zaś dolatywał subtelny zapach dymu z sąsiednich budynków, których
mieszkańcy szykowali się do nadchodzącej zimy. By cieszyć się urokiem tego
miejsca wzrok był niepotrzebny. Wystarczały pozostałe zmysły. W ogóle nie czuł
się skrępowany obecnością drugiego człowieka i panującą między nimi ciszą. Była
tak naturalna jakby znali się od wieków, a nie od kilkunastu minut.
Siedząc tak stracił poczucie czasu. Z
zamyślenia wyrwał go sygnał nadchodzącego sms-a.
„Gdzie jesteś, do cholery?”
Gin
był mistrzem szybkich wiadomości.
-
Kurwa! – Spojrzał na wyświetlacz komórki. – Zaraz zaczyna się mój dyżur! Domino
mnie zabije jak się spóźnię! – Gwałtownie wstał z ławki. – Trzymaj się Zoro! Do
później!
Biegnąc
obejrzał się jeszcze przez ramię. Mężczyzna dalej jadł przygotowane dla niego
ciastko, nieśmiało się przy tym uśmiechając. Sanjiemu zrobiło się ciepło w okolicach serca.
Pragnął jak najczęściej być sprawcą takiego uśmiechu zdobiącego to przystojne
oblicze.
-Sanji
zamknij się z łaski swojej!
Dopiero,
gdy dostał ścierą po głowie, uświadomił sobie, że nuci pod nosem. A że do muzykalnych
nie należał robił tylko jeszcze większy hałas niż ten zwykle panujący w kuchni.
-Dobra!
– Podniósł ręce w geście poddania. – Już jestem cicho!
Pomimo
tej deklaracji ciężko mu było utrzymać głos na wodzy i teraz dla odmiany zaczął
gwizdać.
-Nie
gwiżdż w domu, bo nagwiżdżesz w dupę komu – Ann znów walnęła go ścierką. – Nie
wiem, co bierzesz, ale odstaw to.
-Albo
zmień dilera – dodał Gin odcedzając ziemniaki. – I pilnuj tego dorsza!
-Spokojnie!
– Blondyn zręcznym ruchem obrócił rybę na patelni. – To moja specjalność, więc
nie bój żaby! – Dobry humor go nie opuszczał ani na chwilę.
Po
skończonym obiedzie wszyscy pensjonariusze zazwyczaj zbierali się w tak zwanym
„pokoju wspólnym” i raczyli się kawą, bądź, przy większych problemach z
ciśnieniem, herbatą. Czasem grał telewizor, innym razem radio, ale zazwyczaj w
pomieszczeniu cisza była przerywana jedynie odgłosami rozmów i szklanek
uderzających o drewniane blaty. Dziś jednak, ze starego odbiornika w kącie,
sączyła się łagodna jazzowa melodia. Aura ogólnego spokoju spływała na każdego,
kto tylko przekraczał próg. I Sanji nie był w tej materii wyjątkiem.
Tłumiąc
ziewnięcie szukał Zoro. Szczęście mu dopisało. Zielonowłosy siedział w
najbardziej oddalonym od wszystkich fotelu. W bezpiecznej odległości kręciła
się pielęgniarka, którą blondyn zdążył już poznać. Zignorowawszy jej pełne
nieufności spojrzenie zwrócił się do mężczyzny.
-Hej
– starał się by zabrzmiało to wesoło. – Smakował obiad?
Obojętność
malująca się na obliczu Zoro całkowicie go zaskoczyła. Był pewien, że nawiązał
już jakąś nić porozumienia z tym człowiekiem, ale jak widać wcale nie będzie
tak łatwo.
-Wymyśliłeś
już, na co masz ochotę następnym razem?
Znów
zero odzewu, tylko pielęgniarka obrzucała go coraz bardziej nienawistnym
spojrzeniem. Postanowił ją ignorować.
-Nie?
Szkoda, ale nic straconego. Masz czas do jutra. Wpadnę popołudniu i lepiej żebyś
już miał gotową listę – uśmiechnął się i pod wpływem impulsu, klepnął
zielonowłosego w ramię. – Na razie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz