środa, 30 grudnia 2015

Dostrzeżony VI

DOSTRZEŻONY

Rozdział VI 

Obudził się obolały i z gigantycznym kacem. Chwilę zajęło mu skojarzenie faktów z poprzedniego wieczoru. Wracająca z wolna pamięć sprawiła, że na policzkach wykwitł mu szkarłatny rumieniec. Wciąż nie otwierając oczu, przeciągnął się a ciało wymęczone brutalnym seksem, zaprotestowało nagłą igłą bólu.
„Z Zoro byłoby delikatniej…”
Szlag! Dlaczego myśli o tym durnym glonie po upojnej nocy z obiektem swoich westchnień?! To nienormalne! Zły na samego siebie, wyciągnął rękę chcąc przytulić się do kochanka, lecz w tej materii spotkał go zawód. Druga strona łóżka była zimna, dając tym samym do zrozumienia, że jej właściciel propagował ranny styl bycia.
Coraz bardziej wkurzony uchylił powieki. Dzięki niebiosom za opuszczone rolety, spotkanie oko w oko ze słonecznymi promieniami zabiłoby go na miejscu. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Typowy studencki pokój, choć utrzymany we względnej czystości, zawalony tonami notatek, stosami książek i, bo jakby inaczej, rolkami taśmy klejącej. Jego ubranie wciąż walało się na podłodze kontrastując z dywanem czarnym niczym najgłębsze odmęty piekieł. I dusza gospodarza, jak zaczynał podejrzewać blondyn.
Starając się ignorować łupanie w głowie, kapcia w ustach i ból rodzący się w odbycie przy każdym śmielszym ruchu, wciągnął na siebie ciuchy i wyszedł z pokoju. Był wściekły. Może i nie liczył na czułą pobudkę i słodkie słówka z rana, ale, kurwa mać, byłoby miło obudzić się obok kolesia, z którym spędziło się pół nocy na seksie!
Dom wyglądał jak po przejściu tornada, wszędzie walały się puste butelki, resztki jedzenia i dogorywający balangowicze. Pod stołem dostrzegł czarną czuprynę Ace’a, za przewróconą kanapą leżał, pochrapując w najlepsze, Franky.
-Suuuper! – Okrzyki zachwytu, co chwila wydobywały się z ust młodego mechanika.
Sanji, uważając by na nikogo nie nadepnąć poszedł w stronę, z której dochodziły jedyne odgłosy życia, wyłączając mamroczącego Frankiego. Jak się okazało, trafił do kuchni, gdzie pan domu siedział na podniszczonym krześle z głową opartą o blat. Obok niego stała napoczęta butelka piwa. Natomiast jego partnerka starała się chyba wypić całą wodę z kranu. Wciąż była w samej bieliźnie.
-Hej – przywitał się głosem do złudzenia przypominającym zdychającą papugę. Albo okolicznego menela.
-Lodówka – Kid wskazał na kremowy sprzęt stojący w rogu. Blondyn, nadal w pijackim amoku sięgnął po butelkę piwa i pociągnął z niej solidny łyk. W końcu, „czym się strułeś tym się lecz” jak mówiło stare, ludowe przysłowie.
-Gdzie Law? – Głos wrócił mu już mniej więcej do normy a młot pneumatyczny w jego głowie zmniejszył obroty na tyle, że teraz można to było porównać raczej do pracy szlifierki. Tylko dupa wciąż bolała tak samo.
-Cholera wie – stwierdziła Bonney odrywając się na chwilę od kranu. Najwidoczniej stwierdziła, że procenty będą lepsze na suchość w gardle niż hektolitry wody, bo już po chwili trzymała w dłoniach butelkę. Ani przez chwilę nie wykazała skrępowania tym, że paraduje przed nieznanym sobie chłopakiem w majtkach i staniku. – Ale ty chyba nie masz zamiaru na niego czekać, co? – Spojrzała na niego podejrzliwie.
-A, czemu nie? – Nie gapienie się na ten, cudownie wyeksponowany biust było nie lada wyzwaniem. Bądź, co bądź był facetem. To odruch bezwarunkowy.
-Nie wiem, coś ty sobie ubzdurał w tej blond łepetynie, panie ładny, ale wiedz jedno: Lawik, co imprezę podrywa takiego frajera jak ty i idzie z nim do łóżka. A potem zapomina o całej sprawie. Więc nie myśl, że z tobą będzie inaczej. Ładniejsi od siebie próbowali skraść naszemu chirurgowi serce. I przestań gapić się na moje cycki! Bo zawołam chłopaka! – I jakby na potwierdzenie swojej groźby krzyknęła – Kid!
-Póki patrzy mam to w dupie. Jak zacznie macać to mnie obudź – rudzielec z całą pewnością nie miał predyspozycji na rycerza.
Momentalnie cały alkohol z niego wyparował. Okazało się, bowiem, iż lekiem na kaca jest koszmarny wstyd. Mruknął coś niezrozumiałego w stronę kłócącej się pary, która i tak straciła zainteresowanie jego osobą, poczym wymknął się chyłkiem. Gdy zamykał drzwi do jego uszu dotarł trzask, który niechybnie oznaczał rozbicie porcelanowego talerza na ścianie. Zagadką pozostało, kto – Kid czy Bonney, ma takie problemy z kontrola gniewu.

Podróż do domu pamiętał jak przez mgłę. Zaraz po przekroczeniu progu wyłączył telefon, w tym momencie nie chciał z nikim rozmawiać, i wpakował się pod kołdrę. Nawet nie ściągnął z siebie ubrań, co do tej pory mu się nie zdarzyło. Nawet podczas pamiętnego przeziębienia miał zakodowane, by przebrać się w piżamę a ciuchy powiesić na oparciu fotela. Ale teraz miał to gdzieś. Teraz czuł się upokorzony jak jeszcze nigdy w życiu. W ogóle jak można być tak podłym by traktować ludzi jak zabawki na jedną noc?! Z drugiej strony sam jest sobie winien. Gdyby tyle nie wypił, na pewno tak chętnie nie wskoczyłby mu do łóżka. Ale tu nawet nie chodziło o ten przygodny seks. To jeszcze mógł, jakość znieść. Bardziej bolał go roztrzaskany na kawałeczki obraz Lawa, jaki wytworzył w swoim umyśle przez ostatnie kilka miesięcy. Zawiedzione nadzieje zawsze bolą. I coś jeszcze. Stracił tyle czasu, na uganianie się za człowiekiem, który nie był tego wart. A tak bardzo tęsknił za bliskością drugiej osoby, chciał mieć w końcu osobę do kochania. Przecież z Nami rozstał się jakiś czas temu i od tego czasu nie był w prawdziwym związku. A gdyby nie to bezgraniczne uwielbienie dla Trafalgara, to kto wie? Może miałby kogoś? Kogoś takiego jak Zoro? Kurwa! Co znowu ta pieprzona alga robi w jego umyśle?! Przecież obiecał sobie, że zapomni o zielonowłosym. Uda, że nigdy nie spotkał tego człowieka! Ale on był taki smutny…
-Ja pierdolę!
Wstał z łóżka zrzucając kołdrę na podłogę. Natłok myśli zaraz wyśle go wprost do miejsca gdzie nosi się takie gustowne białe kaftaniki. Musi czymś zająć umysł i ciało, jeśli nie chce zwariować. A co może wciągnąć kucharza z powołania, jeśli nie gotowanie? W końcu Tsuru-san czeka na ciasteczka!
Idąc do kuchni trochę zmodyfikował swoje wcześniejsze plany. Przepis, który początkowo miał zamiar wykorzystać wydał mu się tego zbyt banalny. Za szybko by się z tym uwinął i zostałoby zbyt wiele czasu na myślenie i rozpamiętywanie dzisiejszego ranka. Dlatego zamiast tego postanowił zrobić mini tarty z kajmakiem, czekoladą i włoskimi orzechami.  Na szczęście, jak na szefa kuchni przystało, wszystkie składniki miał w domu, więc wypad do sklepu okazał się zbędny. I bardzo dobrze. Nie chciał by ktokolwiek widział jego załzawione oczy i napuchnięte od płaczu policzki. Kurwa! Pierwszy raz płakał przez faceta!

Prezentowały się wspaniale. Pachniały cudownie. A smakowały jak kawałek nieba. Czyli wykonał swój plan w stu procentach. Tylko wciąż nie dawała mu spokoju jedna tarta. Największa i najpiękniejsza ze wszystkich. Ta, w której przygotowanie włożył całe nabyte do tej pory doświadczenia. Przeznaczona, dla Zoro.
-Chyba nie uda mi się o nim zapomnieć – stwierdził i uśmiechnął się, pierwszy raz od tego koszmarnego poranka. – Mam nadzieję, że lubi słodycze.

-Sanji! Przeszedłeś samego siebie! – Tsuru-san z zachwytem przyglądała się wypiekom blondyna. – Dzieciaki oszaleją! Naprawdę dziękuję.
-Masz talent chłopie – w głosie Gina słychać było uznanie. – Niby wiedziałem o tym, ale i tak za każdym razem mnie rozwalasz. Do czegoś takiego po prostu nie da się przyzwyczaić.
-Od samego patrzenia można dostać cukrzycy – stwierdziła Dadan zawistnie patrząc na stosik tart, które Tsuru-san, przezornie zaczęła przekładać do plastikowego pojemnika, gdzie miały doczekać przyjazdu wnuków.
-Jeszcze raz bardzo ci dziękuję chłopcze – staruszka nie posiadała się z radości. To było zdecydowanie więcej niż chciała i więcej niż liczyła dostać.
-Dla pięknej damy wszystko – skłonił się z uśmiechem na ustach. – Mam nadzieję, że będą smakować.
-Na pewno!
-Też nie śmiem wątpić – Gin wciąż podziwiał misternie wykonanie każdego ciastka. To należało Sanjiemu przyznać. Zawsze starał się by jego prace nie tylko smakowały wyśmienicie, ale też, aby prezentowały się niczym małe dzieło sztuki. – Trzeba by mieć wypaczony zmysł smaku, żeby nie zachwycać się twoją kuchnią stary… - nagle brunet spoważniał. – To znaczy, że z tobą już wszystko ok.? – nawiązał do ostatnich wydarzeń, gdy blondyn się nie popisał.
-Tak. Jest dobrze – spojrzał na małe zawiniątko leżące z boku. – Nie martw się.

-Cześć.
Tak jak się spodziewał Zoro nawet nie podniósł głowy, ani nie obrócił się w jego stronę. Nie wykonał ani jednego ruchu świadczącego, że w ogóle go usłyszał. Dalej siedział jak posąg. Gdyby nie zamknięte oczy można by uznać, że zamyślony gapi się w przestrzeń.
-Jesteś Zoro, prawda? Mogę się przysiąść?
Nie odczytawszy żadnego gestu mające oznaczać odmowę, klapnął na ławce na wyciągniecie dłoni, od zielonowłosego.
-Jestem Sanji. Spotkaliśmy się już, pamiętasz?
Ignorancja ze strony mężczyzny wcale go nie denerwowała. Wręcz przeciwnie, ta sytuacja wydawała się być nawet zabawna. Dlatego dalej gadał, mając nadzieję, że Zoro jednak go słucha tylko nie pokazuje tego po sobie.
-Pracuje, jako wolontariusz w tutejszej kuchni. Czasem robię też za kelnera – uśmiechnął się, – więc zapewne będziemy się dość często… spotykać – w ostatniej chwili ugryzł się w język i nie powiedział „widywać”. To byłaby gafa stulecia. – Wiesz – zaczął odpakowywać przyniesione ze sobą zawiniątko – Tsuru-san, kojarzysz, która to? Nie? No nic, jeszcze ją poznasz. To dość… energiczna staruszka… Ale wracając do sedna! Tsuru-san poprosiła mnie żebym upiekł jej trochę ciastek dla wnuków. Studiuję gastronomię i to dla mnie żaden problem. Zresztą jestem w tym całkiem niezły – uważnie przypatrywał się twarzy zielonowłosego, na której nie drgnął żaden mięsień podczas jego głupkowatej przemowy. Może to nie był wcale taki dobry pomysł? Wtem dostrzegł jak koniuszki palców Zoro drgają nerwowo. Nie potrafił odgadnąć, co to oznacza, ale jedno było pewne: mężczyzna go słuchał!
-Wiesz… Trochę się zapędziłem i zrobiłem o kilka ciastek za dużo… Dlatego jedno ci przyniosłem – ignorując napięte mięśnie towarzysza i nagłe wzdrygnięcie, gdy jego ręce otarły się o owinięte w szlafrok ciało, wcisnął mu swój najlepszy wypiek.
Zoro, przez chwilę, dalej siedział jak skamieniały, by w końcu zacząć obracać placek w dłoniach, jakby nie dowierzając, że prezent jest dla niego.
-Nie bój się, nie jest zatrute – zaśmiał się Sanji widocznie ubawiony nieporadnością mężczyzny. – Mogę też przysiąc, na własne noże, rzecz świętą dla kucharza, że jest smaczne. Cholernie kaloryczne, ale smaczne.
Zielonowłosy nie wyglądał na przekonanego, ale niepewnie podniósł tarte do ust, poczym ugryzł kawałek.  
Sanjiego napawała wewnętrzna duma, gdy patrzył na całą gamę emocji, jaka w jednej chwili wstrząsnęła obliczem Zoro. Mężczyzna mógł nosić sobie tą swoją maskę obojętności i postawę a’la „tumiwisizm”, ale nikt, dosłownie nikt, nie był w stanie pozostać niewzruszonym kosztując jego specjałów.
Z radością patrzył na błogie zadowolenie błądzące po twarzy młodego pensjonariusza.
-Smakuje? – Spytał, choć znał odpowiedź. Był przygotowany na kolejny przejaw ignorancji, ale tym razem Zoro go zaskoczył. Pokiwał głową dając tym samym pozytywną odpowiedź.
-Cieszę się – nigdy by nie pomyślał, że sprawienie komuś radości może wprowadzić go w stan takiej euforii. To dziwne, ale pragnął jeszcze bardziej uszczęśliwić zielonowłosego. – Jeśli będziesz miał na coś ochotę to daj mi znać. Przygotuję to w miarę możliwości. A jak się nie uda tutaj – zaśmiał się – to zawsze mogę gotować w domu.
Podczas gdy jego nowy znajomy rozkoszował się podarunkiem, on sam przymknął powieki i oparł się wygodniej o ławkę. Teraz zrozumiał, dlaczego Zoro tak często tu siedzi. Promienie jesiennego słońca przyjemnie muskały mu twarz wyczyniając na niej dzikie harce, wiatr szumiał w gałęziach drzew pośród ostatnich już liści, do nosa zaś dolatywał subtelny zapach dymu z sąsiednich budynków, których mieszkańcy szykowali się do nadchodzącej zimy. By cieszyć się urokiem tego miejsca wzrok był niepotrzebny. Wystarczały pozostałe zmysły. W ogóle nie czuł się skrępowany obecnością drugiego człowieka i panującą między nimi ciszą. Była tak naturalna jakby znali się od wieków, a nie od kilkunastu minut.
 Siedząc tak stracił poczucie czasu. Z zamyślenia wyrwał go sygnał nadchodzącego sms-a.
„Gdzie jesteś, do cholery?”
Gin był mistrzem szybkich wiadomości.
- Kurwa! – Spojrzał na wyświetlacz komórki. – Zaraz zaczyna się mój dyżur! Domino mnie zabije jak się spóźnię! – Gwałtownie wstał z ławki. – Trzymaj się Zoro! Do później!
Biegnąc obejrzał się jeszcze przez ramię. Mężczyzna dalej jadł przygotowane dla niego ciastko, nieśmiało się przy tym uśmiechając.  Sanjiemu zrobiło się ciepło w okolicach serca. Pragnął jak najczęściej być sprawcą takiego uśmiechu zdobiącego to przystojne oblicze.

-Sanji zamknij się z łaski swojej!
Dopiero, gdy dostał ścierą po głowie, uświadomił sobie, że nuci pod nosem. A że do muzykalnych nie należał robił tylko jeszcze większy hałas niż ten zwykle panujący w kuchni.
-Dobra! – Podniósł ręce w geście poddania. – Już jestem cicho!
Pomimo tej deklaracji ciężko mu było utrzymać głos na wodzy i teraz dla odmiany zaczął gwizdać.
-Nie gwiżdż w domu, bo nagwiżdżesz w dupę komu – Ann znów walnęła go ścierką. – Nie wiem, co bierzesz, ale odstaw to.
-Albo zmień dilera – dodał Gin odcedzając ziemniaki. – I pilnuj tego dorsza!
-Spokojnie! – Blondyn zręcznym ruchem obrócił rybę na patelni. – To moja specjalność, więc nie bój żaby! – Dobry humor go nie opuszczał ani na chwilę.

Po skończonym obiedzie wszyscy pensjonariusze zazwyczaj zbierali się w tak zwanym „pokoju wspólnym” i raczyli się kawą, bądź, przy większych problemach z ciśnieniem, herbatą. Czasem grał telewizor, innym razem radio, ale zazwyczaj w pomieszczeniu cisza była przerywana jedynie odgłosami rozmów i szklanek uderzających o drewniane blaty. Dziś jednak, ze starego odbiornika w kącie, sączyła się łagodna jazzowa melodia. Aura ogólnego spokoju spływała na każdego, kto tylko przekraczał próg. I Sanji nie był w tej materii wyjątkiem.
Tłumiąc ziewnięcie szukał Zoro. Szczęście mu dopisało. Zielonowłosy siedział w najbardziej oddalonym od wszystkich fotelu. W bezpiecznej odległości kręciła się pielęgniarka, którą blondyn zdążył już poznać. Zignorowawszy jej pełne nieufności spojrzenie zwrócił się do mężczyzny.
-Hej – starał się by zabrzmiało to wesoło. – Smakował obiad?
Obojętność malująca się na obliczu Zoro całkowicie go zaskoczyła. Był pewien, że nawiązał już jakąś nić porozumienia z tym człowiekiem, ale jak widać wcale nie będzie tak łatwo.
-Wymyśliłeś już, na co masz ochotę następnym razem?
Znów zero odzewu, tylko pielęgniarka obrzucała go coraz bardziej nienawistnym spojrzeniem. Postanowił ją ignorować.
-Nie? Szkoda, ale nic straconego. Masz czas do jutra. Wpadnę popołudniu i lepiej żebyś już miał gotową listę – uśmiechnął się i pod wpływem impulsu, klepnął zielonowłosego w ramię. – Na razie!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz