DOSTRZEŻONY
Rozdział II
Zaduch
wydobywający się zza, zamkniętych, jeszcze chwilę temu, drzwi był pierwszą rzeczą,
która powitała go w mieszkaniu. Z przeprowadzonej na szybko kalkulacji wyszło
mu, że woli zaryzykować kolejny tydzień ze znanym syropem na kaszel (i smokiem,
którego zdążył już nazwać), niż najzwyczajniej w świecie się udusić. Dlatego,
po uprzednim upewnieniu się, że zamek zaskoczył, zaczął otwierać wszystkie okna
w domu. Nawet lufcik w łazience, a co będzie sobie żałował. Miał to szczęście,
że mieszkał sam i sam był sobie panem. Przynajmniej nikt nie wparuje mu zaraz
do pokoju wrzeszcząc „zimno”! Nie musiał też gnieździć się w akademiku, jak
większość jego przyjaciół. A wszystko to za sprawą tatusia. Zeff – właściciel
znanej w całej Japonii restauracji Baratie,
z chęcią wspierał marzenia syna zarówno duchowo jak i materialnie, finansując
wynajem jak i inne drobne wydatki. Jednakże postawił swojej latorośli kilka
warunków. Złamanie któregokolwiek miało skutkować natychmiastowym zablokowaniem
konta bankowego. Lista, pięknie wykaligrafowana i zafoliowana, wisiała na
lodówce, tak by blondyn za każdym razem, gdy zabierał się za gotowanie mógł na
nią spojrzeć. I wbić sobie ją na stałe do łepetyny. Po czterech latach, Sanji
obudzony w środku nocy, był w stanie deklinować wszystkie cztery zasady.
- Nie zostać wywalonym ze szkoły.
- Nie wysadzić w powietrze mieszkania.
- Nie zmajstrować żadnej pannie bachora (dodatkową karą będzie natychmiastowa kastracja).
- Nie pracować w ŻADNEJ restauracji.
INFORMACJA
DODATKOWA
Pamiętaj,
że jesteś już pełnoletni i możesz już odpowiadać z paragrafów Kodeksu Karnego J.
Z
punktem czwartym Sanji poradził sobie spełniając się artystycznie i duchowo w
wolontariacie, w końcu to przecież nie praca, a Dom Opieki w żaden sposób nie
może uchodzić za restauracje. Ten zakaz trochę podcinał mu skrzydła rozwoju,
ale doskonale zdawał sobie sprawę, do czego dążył jego ojciec. Mężczyzna chciał
by syn nabrał doświadczenia w ich rodzinnej restauracji Baratie, stworzonej przez nich od podstaw.
Wkrótce całe mieszkanie wypełniło się mroźnym,
jesiennym powietrzem. Sanji zaciągnął się głęboko, poczym, jakby z przekory,
zapalił papierosa.
-Równowaga
musi być – mruknął patrząc na stertę notatek. Szczęście w nieszczęściu, że
przeziębienie złapało go na początku roku akademickiego, więc nie stracił za
dużo. Jednak ilość materiału i tak go przerażała. – O kurwa! Już jedenasta!
Jutrzejsze
zajęcia rozpoczynały się o ósmej. Co oznaczało, że aby się na nich pojawić musi
jechać pociągiem o siódmej dwadzieścia. Jednak żeby na niego zdążyć musi wyjść
z domu, najpóźniej o szóstej pięćdziesiąt. Szykowanie, wraz ze śniadaniem i
szybkim prysznicem, zajmie mu, co najmniej czterdzieści minut, plus krótki
zapas na inne czynności fizjologiczne… Nigdy nie był mocny z matmy, i gdyby nie
Ace, pewnie do dziś powtarzałby ostatnią klasę liceum, ale tym razem nie miał
problemów z obliczeniem, o której musi wstać.
-Ja
pierdolę! – Zgasił papierosa, pozamykał okna i schował notatki do torby. Będzie
musiał pamiętać, by je porozdzielać zanim odda Lily jej część. Enstomach Lily
była jego koleżanką z grupy ćwiczeniowej i choć nie przywiązywała zbytniej wagi
do studiów, wierząc że może być świetnym kucharzem-samoukiem, tak jak jej
ojciec, zawsze miała zapisane najważniejsze informacje z wykładów. I chętnie
dzieliła się nimi z innymi studentami. Zarówno, jak i jej wesoły tryb bycia,
sprawiały, że dziewczynę zawsze otaczał wianuszek adoratorów, lecz nikt nie
zdołał skraść serca zielonowłosej Lily, która zaprzedała duszę jedzeniu.
Na
wspomnienie roześmianej przyjaciółki, przed oczami stanął mu nieznany mężczyzna
z wcześniej.
-Ciekawe,
czy on je farbuje? – Zastanawiał się głośno wkładając spodnie od piżamy. Smok
już sobie poszedł, więc po raz pierwszy od kilkunastu dni nie czuł się obserwowany.
W końcu mógł spać w swojej ukochanej flanelowej piżamce w żółte kaczki. Może to
dziecinne z jego strony, ale pieprzyć to! Choć spaliłby się ze wstydu, gdyby
ktoś go teraz zobaczył. Przy zapinaniu guzików wciąż towarzyszył mu obraz
zielonowłosego. Widział go może przez dwie minuty, mimo to… No kurde! Chciał
wiedzieć, czy ten odcień jest naturalny, czy nie! Z doświadczenia wiedział, że
błędy genetyczne mogą przybierać różne postaci. Najlepszy dowód miał na swojej
własnej twarzy. Co do włosów… To
przecież nie tylko Lily… Był też Franky, student robotyki, chwalący się niebieską
czupryną. I czymś jeszcze, dopóki panowie policjanci w dość dosadny sposób
(kosztujący go ponad dwie pensje wypracowane w warsztacie U Toma) nie wyjaśnili mu, że obnażanie się jest nielegalne.
Przynajmniej publicznie. Niebieskie pasemka miała także Nefertari Vivi studiującej stosunki międzynarodowe, która przez dłuższy
czas stała się obiektem westchnień kucharza. Nic jednak z tego nie wyszło.
We wszystkich trzech przypadkach kolor włosów był
kwestią naturalną…
-Więc może u tego kolesia też… - nakrył się kołdrą
jednocześnie pstrykając wyłącznikiem od lampki. – O tak! Cisza i spokój.
Dobranoc!
Nie minęło pięć minut jak chrapał ukołysany szumem
przejeżdżających pod oknami aut.
Mógłby
przysiąc, że ten pieprzony budzik zadzwonił ledwie przyłożył głowę do poduszki.
Jeszcze przez chwilę leżał w ciemnościach wsłuchując się w psychodeliczną
muzyczkę jaka wydobywała się z telefonu.
-Nyan
nyan nyan nyan , ni hao nyan!
Zaraz
wywali tą cholerną komórkę przez okno! Wiedział jednak, że nie może sobie na to
pozwolić – wszak straciłby swój kontakt ze światem. Dlatego, zamiast trzepnąć
urządzenie, po prostu nacisnął guzik wyłączający Nyan Cata. Aczkolwiek nie
szczędząc przy tym siły. I choć miał teraz ochotę rzygać tęczą to, najsłynniejszy
kot świata, zaraz po Garfildzie, spełnił swoje zadanie. W końcu zwlekł swoją
dupę z łóżka i zaczął się szykować.
To
był jego stary numer: ustawić na budzik tak znienawidzony dźwięk, by chęć
uciszenia jazgotu była większa niż poranne przyciąganie łóżka. Dzięki temu
jeszcze nigdy nie zaspał, choć humor miał skopany już na starcie. Zazwyczaj ten
stan utrzymywał się aż do południa, czyli podwójnej czarnej kawy z automatu,
lecz nie tym razem. Dziś, wyjątkowo, samopoczucie poprawiło mu się już w pociągu,
gdy jego telefon zawibrował oznajmiając właścicielowi nadejście nowej
wiadomości.
Samochód będzie gotowy dziś po 16.
Zapraszamy po odbiór. Pozdrawiamy, załoga warsztatu „U Toma”.
Nareszcie!
Nareszcie znów będzie mógł siąść za kierownicą swojego ukochanego autka! A
podróże komunikacją miejską staną się tylko przykrym wspomnieniem. Poprzysiągł
sobie, że już nigdy nie pozwoli Ace’owi choćby tknąć swoich kluczyków! I fakt,
że to Luffy podwędził je z kieszeni starszego brata nie miało tu nic do rzeczy!
Kampus,
jak na szanującą się uczelnie przystało, był ogromny. Budynki z czerwonej cegły
wybudowano na planie ogromnego prostokąta. Część z nich pamiętała jeszcze czasy
pierwszej wojny światowej, niektóre zaś, były całkiem nowe. Wewnątrz,
natomiast, wszystkie, bez wyjątku, wyposażono na miarę dwudziestego pierwszego
wieku. Szkoła mogła się też pochwalić świetnie zaopatrzoną biblioteką. Nie było
w Japonii książki, która nie znalazłaby się na półce tego przybytku wiedzy. Każdy
z wydziałów szczycił się też najnowocześniejszym zapleczem naukowym. Każdy,
poza chemicznym, który wciąż czekał na zakończenie remontu w swoim największym
laboratorium. A osoba odpowiedzialna za taki stan rzeczy przechadzała się
właśnie wokół fontanny, stanowiącej centrum kampusu, jak również obowiązkowy
punkt programu w corocznych kotowaniach, oraz miejsca najbardziej obleganego
podczas gorących letnich miesięcy. Był to młody mężczyzna ubrany w rażąco
pomarańczowy uniform służb miejskich, odblaskowe lampasy na rękawach i
nogawkach odbijały promienie porannego słońca sprawiając, że ich właściciel
stawał się jeszcze bardziej widoczny. Kowbojski kapelusz i czarno-zielona torba
leżały na ławce obok niego. Chłopak bez entuzjazmu wbijał zaostrzony pręt w
każdy napotkany na swojej drodze papierek, poczym ładował go do płóciennego
wora. Widać było, że nie jest to zajęcie jego marzeń. I że wolałby być
gdziekolwiek indziej.
-Widzę,
że w końcu znalazłeś swoje powołanie – Sanji klepnął kolegę w ramię. – Do
twarzy ci w pomarańczowym Ace.
Brunet
nie odpowiedział zajęty pakowaniem do wora opakowania po czekoladowych Pocky.
-A
swoją drogą – ciągnął niezrażony milczeniem przyjaciela – to się zastanawiam,
kto był na tyle głupi, żeby dać ci do łap tak niebezpieczne narzędzie – wskazał
na tkwiącą w ziemi końcówkę. – To jest chyba ostre, nie?
Wtem
Ace zrobił jeden szybki ruch i ostrze wbiło się niebezpiecznie blisko nogi
blondyna, dosłownie milimetry dzieliły metalowy pręt od czarnych pantofli.
-Ty
padalcu! – Sanji odskoczył na bezpieczną odległość. – Zrobiłeś o specjalnie!
-Udowodnij!
– Brunet dopiero teraz podniósł wzrok. Pomimo tego, co stało się przed chwilą
na jego twarzy gościł szeroki uśmiech. – A tak w ogóle to hej.
-Hej!
Przyjaciele
uścisnęli sobie dłonie. Kucharza ponownie nawiedziło to dziwne wrażenie, że na
twarzy Ace’a przybyło piegów. Zazwyczaj te małe brązowe kropki szpecą, zwłaszcza,
gdy jest ich aż tyle, ale w przypadku bruneta było inaczej. Nadawały mu one
jakiegoś chłopięcego uroku. Nic dziwnego, że Portagas D. Ace nie mógł się
opędzić od kobiet.
Zdając
sobie sprawę, że zbyt długo gapi się na przyjaciela jak ostatni kretyn, wskazał
na zapełniony do połowy worek.
-Dużo
ci jeszcze tego zostało?
-A,
bo ja wiem? – Podrapał się po nosie, zostawiając na nim czerwony ślad. – Jakieś
sto pięćdziesiąt godzin – wbił swoje narzędzie pracy w ziemię, poczym oparł się
na nim. – Ale to jest cholernie nudeeee – ziewnął.
-Masz
nauczkę na przyszłość. Dalej będziesz mieszał nieznane odczynniki?
-Dalej
– Ace przytaknął ku rozpaczy przyjaciela. – Ale tym razem postawię bliżej
gaśnicę.
Ten
facet naprawdę potrafił załamać człowieka.
-Może
już to mówiłem, ale… jesteś psychiczny!
-Powtarzasz
się – znów ziewnął. – A poza tym brak ci empatii dla bliźniego! Wsparłbyś
przyjaciela! Jak nie fizycznie, to chociaż duchowo!
Zgiął
rękę w dość jednoznacznym geście.
-Takiego
wała! Mam ci przypomnieć, przez kogo mój samochód spędził trzy tygodnie u
mechanika?!
-A
ja mam ci przypomnieć, kto ci tyłek ratował w gimnazjum?!
Sanji
już chciał coś odszczeknąć, gdy powietrze przeszył niezbyt zadowolony krzyk.
-Portagas
D. Ace! Co ja ci mówiłem o pogaduszkach w czasie pracy?!
Obaj
obejrzeli się jak na komendę. W ich stronę zmierzał wysoki, postawny mężczyzna
ubrany w czerwony garnitur i czapkę z daszkiem przyozdobioną logo uczelni. Jego
czarne, paciorkowate oczy rzucały gromy i jasne było, że zaraz komuś się
dostanie.
-Dzień
dobry panie rektorze!
-Dzień
dobry panie rektorze!
Zarówno
Sanji jak i Ace skłonili się nisko przed mężczyzną starając się nie patrzeć mu
w twarz. Rektor Sakazuki, znany szerzej, jako Akainu, z powodu wybuchowego
charakteru, budził postrach wśród wszystkich studentów i większości wykładowców.
Zawsze, ale to zawsze, było tak jak on chciał.
-Portagas
– warknął mierząc młodzieńca od stóp do głów. – Nie myśl, że od stania w
miejscu twojej kary ubędzie! Masz szczęście, że cię nie wywaliłem, mendo jedna!
Do roboty!
Ace
chyba jeszcze nigdy w życiu nie poruszał się tak szybko. Normalnie próbowałby
odpyskować, ale aż za dobrze wiedział jak teraz wygląda jego sytuacja. Jedno słowo
za dużo i wyląduje dupą za murami szkoły, zmuszony przyznać się do wszystkiego
dziadkowi. A Monkey D. Garp potrafił być
tak samo przerażający, co sam Akainu. Po dziś dzień Ace dostawał gęsiej skórki
na wspomnienie pamiętnego lata, gdy staruszek wziął i jego i Luffiego w obroty,
po tym jak podpalili kuchnię. Zresztą, to właśnie dziadek Garp uratował go przed
wywaleniem z uczelni. Podobno on i Sakazuki stacjonowali kiedyś razem w wojsku.
Sanji
nie czekał aż czcigodny rektor przypomni sobie o jego istnieniu.
-Do
widzenia – ponowny ukłon i, nie żegnając się nawet z przyjacielem, ruszył w
stronę grupy studentów zmierzających na ten sam wykład, co on. Przynajmniej
taką miał nadzieję.
Sakazuki
obserwował kłopotliwego studenta jeszcze przez blisko kwadrans, doskonale
zdając sobie sprawę z tego, że chłopakowi pot ciurkiem płynął po plecach. W
końcu usatysfakcjonowany stwierdził, że podtrzymał własną reputację, ruszył do
swojego gabinetu. W końcu papierkowa robota nie zrobi się sama. To była
najbardziej niewdzięczna część jego pracy.
Gdy
Ace był pewien, że rektor zniknął na dobre ponownie oparł się o kij i wsłuchany
w odprężający szum wody, zasnął. Na stojąco, co nie było dla niego żadną
nowością. W przeciwieństwie do dwóch studentek literatury mijających go w drodze
na ćwiczenia. Jedna nawet zrobiła mężczyźnie zdjęcie, które jeszcze tego samego
dnia znalazło się w uczelnianej gazetce. Co wcale nie poprawiło jego stosunków
z rektorem.
-Sanji
Black?
-Tu!
– Podniósł rękę zastanawiając się jednocześnie czy ten koleś za biurkiem
pochylony nad jakimś świstkiem papieru, który okazał się być spisem studentów,
nie pomylił przypadkiem szkół. Bo to, kto widział, żeby sprawdzać obecność na
studiach?! Na wykładzie?! Ze złości zaczął bębnić palcami o blat biurka, co nie
uszło uwadze Lily siedzącej obok.
-Jak
będziesz miał ponad pięćdziesiąt procent obecności to masz ocenę z kolokwium
podniesiona o jeden – szepnęła mu do ucha.
To
wkurzyło go jeszcze bardziej. Czyli wystarczy przychodzić i pierdzieć w stołek
żeby zdać. Chyba sobie daruje te wykłady…
-A
jak masz mniej niż trzydzieści procent to cie nie dopuści do zdawania – dodała
dziewczyna jakby czytając w myślach blondyna.
Sanji
z miejsca znienawidził nowego wykładowcę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz