DOSTRZEŻONY
Rozdział XV
Do
Sali wchodził z duszą na ramieniu, ale wystarczył jeden rzut oka w stronę
łóżka, by jego twarz rozpromienił uśmiech a ulga słynęła uspokajającą falą.
Zoro wyglądał zdecydowanie lepiej niż ostatnim razem. Trupia bladość została zastąpiona
przez delikatne rumieńce, zdecydowanie dodające
mężczyźnie uroku. Świeże bandaże nie nosiły śladów krwi, a co najważniejsze,
zniknął woreczek ze szkarłatną zawartością, który prawdę mówiąc, przerażał
Sanjiego. Zamiast tego na stojaku, obok łóżka, wisiała kroplówka, z normalnym
przezroczystym płynem.
-Cześć!
Zamknął
za sobą drzwi.
-Jak
się czujesz?
Nie
było to pytanie na miarę Nobla, ale słowa, praktycznie bez kontroli, opuściły
jego usta. Tak jakby sam szpital wręcz, nakazywał, za każdym razem, rzucić do
pacjenta tę wyświechtaną regułkę.
Przysiadł
na krzesełku i całą siłą woli powstrzymał się przed ponownym złapaniem Zoro za
rękę. Nie chciał poczuć znów tego zimna bijącego od wymęczonego ciała. I
ignorancji z jego strony. Zresztą zielonowłosy mógł czuć się z tym nieswojo. Zamiast tego zaczął, na przemian, splatać i
rozplatać palce, tak aby zająć czymś ręce, nawykłe raczej do pracy w kuchni niż
do nicnierobienia w szpitalnej sali.
Wizyta
Sanjiego była dla niego zaskoczeniem. Zwłaszcza, że przecież wczoraj kucharz
się nie pojawił. Pomimo rzuconego ostatnio:
-Ja… Tak bardzo się cieszę… Że ci
się nie udało.
Te
słowa praktycznie go prześladowały. Spaczony umysł doszukał się w nich nadziei
na… Coś więcej. Ale to przecież głupie. Wręcz obrzydliwe. Niemoralne. Złe.
Sporo
takich przymiotników nasłuchał się już w swoim życiu. Ale… Przecież…
-Ja… Tak bardzo się cieszę… Że ci
się nie udało.
Poprawiając
się na boleśnie wąskim taborecie potrącił, opartą o ramy łóżka, reklamówkę.
Folia zaszeleściła, a on znalazł jakiś punkt zaczepienia. Bo siedzenie w ciszy
tylko go dobijało, w dodatku nie mógł oderwać oczu od zabandażowanych rąk
przyjaciela. Wiedza, co takiego znajduje się pod nimi i jakich okolicznościach
powstały owe rany powodowała, że lodowaty dreszcz przechodził mu po kręgosłupie,
za każdym razem, gdy zaledwie zerknął na to skupisko bieli.
-Mam
coś dla ciebie. – Zaczął wyjmować przyniesione produkty. – Lubisz sok z czarnej
porzeczki? – Postawił karton na szafce. – Jak nie to, następnym razem, przyniosę
ci inny. Mam też coś słodkiego. – Z przyzwyczajenia puścił w stronę mężczyzny
perskie oczko, zaraz jednak zdał sobie sprawę, co takiego wyprawia i spalił
buraka, bez słowa kładąc czekoladę obok soku. Miał nadzieję, że Zoro nie
zwrócił uwagi na nerwowość, jaka wstąpiła w jego ruchy. Może i mężczyzna był
ślepy, ale ni głupi. Wiele bodźców z otoczenia potrafił już odbierać bez użycia
wzroku.
Wkrótce
cały blat zapełniony został różnej maści wiktuałami. Wszystkie, niestety były
kupne, bo Sanji dziwnym trafem zaspał i nie wyrobił się z przygotowaniami, przed
wyjściem do szkoły. Zamierzał naprawić jednak ten błąd przy kolejnej wizycie.
-O!
– Krzyknął chcąc złożyć reklamówkę i wepchnąć ją do kieszeni. – Coś jeszcze
zostało! Lubisz pomarańcze? – Spytał wyciągając z dna siatki dorodny owoc, a
powietrze, w jednej chwili, wypełniła specyficzna słodko-gorzka woń.
Zoro
przełknął nagromadzoną w ustach ślinę. Rzadko miewał okazję jadać takie rzeczy.
A zapach, jaki właśnie rozchodził się po pokoju, kojarzył mu się z tymi
nielicznymi, dobrymi, wspomnieniami z dzieciństwa.
-Czyli
mogę rozumieć, że tak. – Sanji widząc reakcję przyjaciela roześmiał się
sztucznie. – Zaraz ci obiorę. – Wiedział, że nie o tym powinni rozmawiać.
Zdecydowanie poważniejsza kwestia kryła się tuż za rogiem, co chwila wychylając
swój łeb szczerząc kły i grożąc. Nie mógł dłużej jej ignorować. Takie udawanie
nikomu nie wyjdzie na dobre! – Zaraz – powtórzył. – Zoro… Przepraszam za
wczoraj. Nie wyrobiłem się. W ogóle teraz będę mógł przychodzić, co drugi dzień.
– Okłamywanie go nie było dobrym pomysłem. Zresztą zielonowłosy nie był
dzieckiem i raczej zdawał sobie sprawę z tego jak ten świat działa. – Nie,
dlatego, że nie chcę. Po prostu jak wracam z Domu Opieki, to już dawno jest po
godzinach odwiedzin. A rano mam zajęcia. Mam nadzieje, że to rozumiesz.
Przez
cały czas obracał w dłoniach tą nieszczęsną pomarańczę, niczym talizman, który
nie pozwoli mu stchórzyć. Teraz trzeba było przejść do najtrudniejszej części.
Układana przez całe przedpołudnie mowa właśnie zrobiła au
revoir i odeszła siną w dal, zostawiając go z
zupełna pustką pod złotą czupryną. Pozostała mu tylko improwizacja. Oraz nadzieja,
że niczego nie spieprzy.
-Zoro…
Ja… Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, przez jakie piekło przeszedłeś…
Przepraszam, przechodzisz… - w końcu cierpienie mężczyzny nie skończyło się z
chwilą, gdy za jego ojcem zamknęły się więzienne kraty. Na wolności zdążył
narobić nieodwracalnych szkód, z którymi teraz, musi radzić sobie jego syn. – Ale…
Jesteś dla mnie naprawdę kimś ważnym. Przyjacielem – a nawet możliwe, że kimś
więcej, dodał w myślach. Ostatnio był ze sobą przesadnie szczery i uczucia,
jakimi darzył tego człowieka dawno opuściły znaną w całym internetowym półświatku
„friend zone”. – I mam nadzieję, że ty też darzysz mnie czymś
na kształt sympatii… - postanowił jednak nie narzucać się z własnymi
odczuciami. Zwłaszcza, że ta rozmowa był ostatnim miejscem gdzie mógłby coś
takiego wyznać. – Nie mnie oceniać,
dlaczego to zrobiłeś, nie będę się wypowiadał w tej kwestii, nie mam ku temu
prawa. Jedyne, co mogę powiedzieć, to, to, że bardzo się cieszę z tego, że
wciąż żyjesz. Ale to już chyba wiesz…
-Ja… Tak bardzo się cieszę… Że ci się nie
udało.
Wiedział.
Miał też nadzieję, że Sanji mówi szczerze. I choć głos kucharza drżał, jego
serce wciąż pozostawało w niepewności. W końcu sympatia, o której ten
wspomniał, to zdecydowanie za mało, by określić uczucia tlące się w nim. Zżerała
go również ciekawość, jakie teraz padną słowa.
-To,
co teraz powiem będzie prawdopodobnie najbardziej egoistyczną rzeczą, jaką
zrobiłem w całym swoim życiu. Zdaję sobie sprawę po jak cienkim lodzie stąpam.
I, że pewnie nie będziesz chciał mnie już znać, ale… Zoro, proszę! – Złapał go
za dłoń. Okazała się ciepła, co trochę podniosło go na duchu. – Błagam!
Zawalcz! Jeszcze ten jeden raz! Chociaż spróbuj. – Zniżył głos. – Wiem, że to
wiele. Zdecydowanie za wiele, niż mam prawo prosić.
– Mocniej zacisnął palce na nieruchomej dłoni. – Ale… Przyrzekam, że jeśli się
zdecydujesz będę tuż obok żeby cie wspierać. Zrobię wszystko, co tylko będzie w
mojej mocy… Jeżeli, oczywiście, zechcesz… - Umilkł czekając na reakcję.
Mijały
sekundy a twarz Zoro wciąż nie wyrażała żadnych emocji. Nie drgnął nawet jeden
mięsień byłego szermierza, podczas gdy serce Sanjiego biło jak oszalałe. Czuł jak
brakuje mu tchu. Znów postawił wszystko na jedną kartę zmuszając przyjaciela do
odjęcia działań i decyzji, niebędących mu na rękę. Jest najgorszym przyjacielem
na świecie.
Wtem,
zupełnie niespodziewanie, Zoro… kiwnął głową! Zgodził się!
Sanji,
nie zastanawiając się ani chwili, instynktownie, mocno przytulił mężczyznę a z
oczu płynęły mu łzy.
-Tak
bardzo się cieszę…
Ciepłe
ciało Sanjiego, obejmujące go szczupłe ręce i ten zapach, którym mógł się teraz
bezkarnie upajać. To była najlepsza nagroda za decyzję, której prawdopodobnie
będzie później żałował. Ale to potem. Teraz jest teraz. Raz jeszcze wciągnął
przepełniony papierosowym dymem zapach morza i z wysiłkiem uniósł rękę. Bo dziś
podjął dwie decyzje. Postanowił zawalczyć i…
być szczęśliwy.
Chociaż
krótko. Chociaż troszeczkę. Byle do opuszczenia szpitala. Potem mu powie i
przyjmie konsekwencje. Jakie by one nie były.
Położył
dłoń na plecach Sanjiego i przycisnął mężczyznę do siebie, tak, że teraz
słyszał dokładnie bicie jego serca. Spodobał mu się ten rytm.
Czując
jak Zoro również go przytula popłakał się jeszcze bardziej. To było zaufanie,
którego nie mógł stracić. Siedzieli tak przez chwilę, pogrążeni w swoich
ramionach a jedynym dźwiękiem wypełniającym powietrze były ich oddechy i cichy
szloch Sanjiego. W końcu Zoro z niechęcią odsunął się od blondyna i opadł na
poduszki. Nadal był jeszcze dość słaby, a te kilka dni bez rehabilitacji wcale
nie poprawiły jego kondycji.
Wściekłość
na samego siebie wypełniała każdą komórkę jego ciała. Nie chciał opuszczać tych
opiekuńczych ramion, ale w końcu ciało go zdradziło. Po raz kolejny. Lecz tym
razem był ktoś gotowy mu pomóc.
-W
porządku? – W głosie Sanjiego pobrzmiewała autentyczna troska. Której wcale nie
wypędziło potwierdzające kiwniecie ze strony przyjaciela. – Poprawić ci
poduszki?
I
tym razem odpowiedź była twierdząca, więc delikatnie unosząc ciało pacjenta
ułożył pościel, jak mu się wydawało, wygodniej dla samego zainteresowanego.
-Lepiej?
Delikatny
uśmiech mówił wszystko.
-Cieszę
się… I dziękuję. – Pogłaskał obandażowaną dłoń, uważając jednak, na wenflon.
Łzy zdążyły już obeschnąć na jego policzkach. – To, co? Masz ochotę na
pomarańczę? – Uznał, że powrót do starego, trochę olewającego sposobu
wypowiedzi będzie najlepszym, co może zrobić. Dlatego chwycił turlającą się po
łóżku kulkę i zaczął ściągać z niej twardą skórę. – Wiesz, moja była dziewczyna je uwielbia.
Była
dziewczyna… Nadzieja, jakiej pozwolił kiełkować w swoim sercu właśnie umarła,
została zmiażdżona, nim na dobre, dane jej było wystawić poznać ten świat. Lecz
przecież obiecał sobie, że będzie szczęśliwy. Dlatego, wypierając z pamięci
tamte słowa, pozwolił się karmić, drżąc lekko, za każdym razem, gdy chłodne
palce musnęły jego wysuszone wargi.
W
końcu cała pomarańcza zniknęła a Sanji zaczął mówić. Tak po prostu, tak jak do
tej pory.
-Wiesz,
następnym razem wezmę ze sobą tą piekielną książkę. Usopp zaczyna mi głowę suszyć
o jej zwrot i bezczelnie twierdzi, że wcale jej nie czytam! Wyobrażasz sobie?! Powiedziałem
mu, że… - stracił wątek, bo właśnie teraz ręka Zoro zaczęła się poruszać.
Mężczyzna gładził okrywającą go kołdrę, z wolna zbliżając się do krawędzi łóżka.
Nie zatrzymała go nawet cisza ze strony kucharza, brnął dalej, jakby dokładnie
znając cel swojej wędrówki. A okazała się nim, spoczywająca na kolanach, dłoń
Sanjiego! Zoro chwycił ją z taką pewnością, jakiej jeszcze nigdy nie wykazał,
poczym splótł ich palce. I czekał na reakcję przyjaciela.
Sanji
zaśmiał się cicho i wzmocnił uścisk. Nie miał pojęcia, skąd zielonowłosy wiedział,
ale sam gest bardzo go rozczulił.
-Powiedziałem
mu, że – podjął przerwaną opowieść – oddam mu ją w przyszłym tygodniu. Damy
radę?
Rozkoszował
się głębokim głosem Sanjiego i ciepłem bijącym od chudej dłoni kucharza.
Długie, szczupłe palce cudownie otulały jego własną rękę. Właśnie tego
potrzebował do szczęścia.
-Czy
wy wiecie, która jest godzina?!
Obaj
aż podskoczyli słysząc skrzekliwy wrzask doktor Kurehy, lecz ani na chwile nie
puścili swoich dłoni.
-Eeee…
Nie? – Kucharz podrapał się po głowie próbując ukryć zakłopotanie. Całkiem
stracił poczucie czasu.
-Dziewiętnasta
wybiła na miejskim zegarze już jakiś czas temu! A wiesz, młody, co to znaczy?!
Domyślał
się.
-Wypad!
-Jeszcze
chwilka! – Poprosił nie chcąc wypadać z sali jak kot z pęcherzem. Nie teraz,
kiedy udało mu się odbudować, choć część tej więzi z Zoro.
-Masz
pięć minut chłopie! I jeżeli w tym czasie nie ruszysz swojej kościstej dupy, z
tego krzesełka będziesz miał bliskie spotkanie z Daltonem! – Dalton był rosłym
pielęgniarzem, z postury przypominającym raczej byłego kulturystę niż
pracownika służby zdrowia, który, z niewiadomych przyczyn, robił praktycznie za
osobistego niewolnika Kurehy. Do tego stopnia, że czasem pełniąc dyżur, zamiast
pacjentami, zajmował się pięcioletnim wnukiem lekarki – małym Tonym, którego
wszyscy przezywali Chopperem.
Sanji
raz miał okazję widzieć Daltona w akcji. A dokładniej mówiąc wczoraj. Kiedy on,
niepocieszony, wychodził ze szpitala, mężczyzna pomógł opuścić te mury także
dwóm podpitym, wszczynającym awantury dresom. Ich lot ze schodów zakończył się
pięknym telemarkiem, jakiego nie powstydziłby się rasowy skoczek. To dało blondynowi,
jako takie pojęcie o sile pielęgniarza, toteż dziś wolał, aby te wysportowane
ramiona nie pomogły mu znaleźć wyjścia.
-Ruszę!
Na pewno ruszę! – Zapewnił, może trochę zbyt gorliwie.
-No
mam nadzieję! – Trzasnęła drzwiami a Sanji westchnął
-Słyszałeś…
Muszę iść – Niechętnie puścił dłoń przyjaciela, ale najpierw pozwolił sobie na
jeden mocniejszy uścisk. – Obiecuję, że przyjdę pojutrze – Zaczął wciągać,
rzuconą byle jak na podłogę kurtkę. – I wtedy sobie poczytamy, co? A! – Klepnął
się w czoło. – Przynieść ci coś?
Pokręcił
głową na znak, że nic nie chce. Wystarczyło, że Sanji będzie tuż obok.
Rozstanie go smuciło, lecz znalazł w sobie dość sił by posłać przyjacielowi
uśmiech. W przeszłości uśmiechał się przecież w zdecydowanie gorszych
sytuacjach.
Widział,
że grymas, jakim uraczył go Zoro, był wymuszony, ale wziął go za dobrą monetę.
-To
do… pojutrze. Dziwnie to brzmi, prawda?
Nie
dostał odpowiedzi.
-Trzymaj
się – natchniony chwilą pochylił się nad przyjacielem i po raz ostatni
dzisiejszego dnia, go przytulił. – Trzymaj się Zoro. Trzymaj się…
Tokio
nigdy nie zasypiało. Niezależnie od pory dnia czy nocy metropolia tętniła
życiem, mamiąc kolorowymi neonami, głośną muzyką i zapachami, od który
momentalnie ciekła ślinka. I właśnie za to, kochał to miasto, gdzie dotarcie do
celu po osiemnastej, nie oznaczało pocałowania klamki. Jak miało to miejsce w
jego rodzinnej pipidówce. Gdyby ograniczało go coś tak banalnego, jak godziny
otwarcia, realizacja akcji „Urodziny Zoro” już na starcie byłaby w dupie, na
półce, po lewej stronie.
Tylko
z przyzwyczajenia zerkając na zegarek, wszedł do wybranego wcześniej sklepu.
Według internetowej oferty mieli dokładnie to, czego poszukiwał.
-Witam.
– Młoda sprzedawczyni, w gustownie skrojonej ciemnej garsonce, wcale nie
wyglądała jakby miała go właśnie zabić, za tak późna wizytę. Chociaż dwudziesta
minęła już kilkanaście minut temu.
-Dobry
wieczór. Szukam czegoś takiego. – Podał jej wydrukowane ze strony internetowej
zdjęcie.
-Doskonale
pan trafił. Proszę chwilę poczekać.
Ludzkie
ciało to kurewko irytujący organizm. Bez względu na to, jak bardzo
niesprzyjające byłyby okoliczności on i tak zawsze będzie się domagał należytej
uwagi. I spełnienia wszystkich zachcianek, albo zmieni i tak marną egzystencję
w piekło. Zupełnie jak teraz. Gdy Zoro za wszelką cenę chciał zasnąć, jego
pęcherz upierał się przy natychmiastowej wizycie w toalecie.
Przez
jakiś czas, mężczyźnie udawało się kontrolować, ten stan, ale ile w końcu
można? Teraz, kiedy potrzeba weszła w status „palącej” miał dwa wyjścia. Trzy,
jeśli brać pod uwagę zlanie się w łóżko, lecz akurat tej opcji wolałby uniknąć
za wszelką cenę. Do rozważenia, pozostało w takim wypadku: wezwanie
pielęgniarki i… samodzielne znalezienie toalety. Pierwsze z rozwiązań,
pozwoliłoby mu, co prawda pozostać w ciepłym łóżku, lecz tym samym złamałby
obietnicę złożoną sobie. I Sanjiemu. Słysząc łomotanie własnego serca odrzucił
kołdrę i spuścił nogi z łóżka. Syknął, czując pod gołymi stopami, zimne
kafelki. Już pierwsza próba utrzymania równowagi zakończyła się sukcesem a
przebytych kilka kroków, bez wparowani, na któryś z mebli tylko dodało mu
otuchy. Słyszał, jak pielęgniarki mówiły, że toaleta jest tuż obok wyjścia z
jego pokoju. Wtedy nie przywiązywał do tego wagi, lecz teraz okazało się to
zbawieniem.
Szedł
wolno, niemal w żółwim tempie, z wyciągniętymi przed siebie rękami. Na
szczęście przy wieczornym obchodzie odłączono mu kroplówkę, więc przynajmniej
jeden problem miał z głowy. Wystarczyło, że na całej długości szwów, znów czuł
dziwne uczucie ciągnięcia, które trochę wytrącało go z równowagi. Drżące kolana
też nie pomagały. Widząc te paralityczne ruchy, Hiluluk nieźle by go zrugał.
Wspomnienie rehabilitanta sprowadziło na mu twarz nikły uśmiech.
W
końcu dotarł do drzwi i zaczął je obmacywać w poszukiwaniu klamki. Okazała się
być, na dziwnej wysokości, trochę poniżej jego piersi. Zaciskając palce na chłodnym
metalu wypuścił wolno powietrze z płuc. Tak jakby miało mu to dodać otuchy.
Nacisnął.
Kurek
chodził ociężale i kiedy w końcu uwolnił strumień zimnej wody część trysnęła mu
prosto w twarz a reszta rozbiła się o ceramikę umywalki. Otarł usta chcąc
pozbyć się syntetycznego posmaku. Czy nawet w szpitalu kranówa musi smakować
jak nieudany eksperyment chemiczny? Zrezygnował z chęci obmycia twarzy i
zakręcił wodę. To nie było warte moczenia bandaży i narażenia się na gniew
szpitalnego personelu.
Pierwsza
samodzielna wyprawa do łazienki zakończyła się dokładnie w momencie
przekroczenia przez niego progu sali. Wrodzony pech sprawił, że od razy wpadł
na pielęgniarkę z nocnego dyżuru. I to nową, która jeszcze się na nim nie
przejechała. Korzystając z kobiecej intuicji i prawdopodobnie jego
nieregularnego przebierania nogami, szybko odgadła cel podróży pacjenta. Takim
oto sposobem Zoro został praktycznie zaprowadzony za rączkę do toalety. A
sądząc po nadpobudliwym gadaniu pielęgniarki, za chwilę także odprowadzony
wprost do łóżka.
Sam
nie wiedział, czy ma uznać to za porażkę, czy za sukces…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz