czwartek, 20 października 2016

Kurs gotowania X

KURS GOTOWANIA 

ROZDZIAŁ X
"Po pijaku"

-Dwadzieścia dwa pięćdziesiąt.

Z bólem serca podał kierowcy należną kwotę, po czym wygramolił się z taksówki, ciągnąc za sobą, przysypiającego Sanjiego. Wiedział, że ta przejażdżka będzie dodatkowym ciosem dla, i tak już osłabionego, portfela. Jednak nie miał zamiaru ryzykować krążenia po mieście z pijanym kucharzem uwieszonym jego ramienia. Gdyby chodziło tylko o niego na pewno nie szastałby tak bardzo kasą. Już nie raz spędził noc na włóczeniu się po mieście poszukując swojego mieszkania. Zwykle wtedy ilość alkoholu w jego krwi przekraczała dozwoloną dawkę, po której można usiąść za kółkiem, więc drogi GPS, sprezentowany mu notabene przez ojca, mającego dość jego wiecznych spóźnień, w żaden sposób nie mógł pomóc.

Teraz też nie odważałby się prowadzić a mając pod opieką pijanego przyjaciela, chciał jak najszybciej dostać się do miejsca przeznaczenia. Zwłaszcza, że i on powoli zaczynał odczuwać skutki pijackiego wieczoru. Co było o tyle dziwne, że, jak na swoje standardy i możliwości, nie wypił dużo. A czuł się… wstawiony. Może to przez bliskość Sanjiego? Kucharz przylgnął do niego całym ciałem, chyba nawet nie bardzo orientując się w tym, co robi. Kiedy położył mu głowę na ramieniu, Zoro poczuł jak cały wypity dzisiaj alkohol w nim buzuje. Zaczął się zastanawiać, czy dobrze zrobił. Może powinien poprosić Nami, żeby odtransportowała Sanjiego? Albo, chociaż by mu towarzyszyła? I robiła za przyzwoitkę? Bo im dłużej przebywał w jego towarzystwie tym bardziej uświadamiał sobie, jak mocno Black działał na jego wyobraźnię. I ciało. Z każdym ruchem kucharza przechodziły go dreszcze. Każdy oddech sprawiał, że w spodniach robiło mu się nieprzyjemnie ciasno. Nie mógł zebrać myśli, wciąż wyobrażając sobie, do czego mogłoby między nimi dojść. Bał się, że przez to wszystko zapomni się. Zrobi coś, czego później będzie żałował a przez, co Sanji go znienawidzi. Tym bardziej, że kucharz znów mocniej się w niego wtulił, jakby szukając oparcia.



Było mu dziwnie. Ciepło i zimno jednocześnie. W dodatku świat, pomimo zamkniętych oczu, zdawał się wirować. Uchylił powieki i ze zdziwieniem stwierdził, że wcale nie znajdował się już w barze. A przyczyną zimna było nocne powietrze wślizgujące się pod cienki materiał koszuli. Ciepło zaś biło od ciała niosącego go Zoro. Wiedział, że powinien… Że musiał się odsunąć a mimo to… mocniej przylgnął do przyjaciela a na jego twarzy pojawił się błogi wyraz. Alkohol wprowadził go w taki stan, gdy w końcu, mógł być ze sobą szczery. Teraz, w tych ramionach, było mu dobrze. Zdawał sobie sprawę, że jutro, kiedy wytrzeźwieje, pożałuje tych kilku chwil, gdy przestał się kontrolować i pozwolił działać długo tłumionym instynktom. Miał tylko nadzieję, że Zoro uzna jego zachowanie za typowy pijacki wybryk. Póki, co jednak delektował się ciepłem i cudownym zapachem wody kolońskiej przyjaciela. Później będzie się martwić.

Chociaż… Jedna rzecz nie dawała mu spokoju.



-Ej… Zoro? – Usłyszał. Najwidoczniej świeże powietrze nieco otrzeźwiło Sanjiego. W taksówce nie wyglądał jak ktoś, kto tego wieczoru będzie w stanie jeszcze rozmawiać. Prawdę mówiąc Roronoa tylko czekał aż przyjaciel zacznie chrapać a jemu przyjdzie nieść go po schodach.

-No? – spytał.

-Dlaczego dorosłe życie jest takie trudne?

Niemal przystanął zdziwiony zadanym pytaniem, lecz lata praktyki w odprowadzaniu pijanych przyjaciół, okazały się silniejsze. Dobrze wiedział, że jak już się raz ruszyło to trzeba, siłą rozpędu, przeć naprzód. Zatrzymanie może oznaczać noc spędzoną w rowie. Albo przynajmniej kilkadziesiąt siniaków i zadrapań po bliskim spotkaniu z podłożem. Dlatego tylko wzruszył ramionami, na tyle na ile pozwalał mu ciężar przyjaciela.

-Bo dzieciństwo było proste – odpowiedział próbując przybrać poważny ton. Nigdy nie podejrzewał, że po pijaku z Sanjiego wychodzi filozof. Obstawiał raczej awanturnika, albo, gdyby miał sugerować się jego aktualnym stanem, tego, który jako pierwszy zalicza zgon. Ewentualnie liczył się z tym, że pod wpływem alkoholu uwodzicielska natura Sanjiego nabiera na intensywności. Ale filozof? Nie…

Black roześmiał się. A przynajmniej spróbował, bo przeszkodziła mu atak czkawki. Która, o dziwo, szybko minęła.

-Jeśli tak, to u mnie coś poszło nie tak.

Zastanowił się.

-U mnie w sumie też…

Sanji zachichotał.

-Dawaj, napiszemy reklamację. Na życie… hyk…

„Gdyby to było takie łatwe” pomyślał i szarpnął za klamkę. Nawet nie zauważył, kiedy dotarli pod blok blondyna Teraz wystarczyło tylko otworzyć drzwi do klatki, pokonać kilkanaście schodów i będzie mógł położył pijaczynę do łóżeczka. Żeby później samemu zalec na kanapie. Nie miał zamiaru wracać o tej porze do domu. Ani znów wspierać korporacji taksówkarskiej.

Tymczasem, drzwi, nie zamierzały mu pomóc w realizacji jego planu. Pomimo usilnych prób, nadal pozostawały zamknięte. Bywał u Sanjiego wielokrotnie i nigdy nic takiego nie miało miejsca. Dla pewności jeszcze raz obejrzał budynek. Może znów się zgubił? Nie… To na pewno tu…

-Hej, Brewko! – Wiedział, że próba dogadania się z blondynem może być orką na ugorze, ale nie miał innego wyjścia. – Co jest z tymi drzwiami?

Przez chwile panowała cisza a Sanji miał minę jakby naprawdę się zastanawiał. I to nad wyeliminowaniem głodu na świecie.

-Mam! – wykrzyknął wreszcie.- Wczoraj je naprawili! Teraz są na klucz! – powiedział jakby z dumą.

-Jaki klucz?

-Mam go w tylnej kiesze… hyk… ni. – Najwidoczniej wymiana zdań i wytężona praca szarych komórek wycieńczyła kucharza, bo ponownie oparł się o Zoro, kładąc głowę na ramieniu przyjaciela. – Weź sobie…

Momentalnie zaschło mu w gardle. Miał… wyjąć… klucze… z… TYLNEJ… kieszeni?! Przecież… To oznaczało, że całkiem legalnie będzie mógł dotknąć, a nawet pomacać, Sanjiego po tyłku! Nie był zboczeńcem. Nigdy nie zdarzyło mu się molestować pijanych facetów. Nigdy! Nawet, jeśli pijanym był akurat jego partner. Zawsze uważał, że to niewłaściwe. Że po alkoholu ludzie nie są sobą.

Do tej pory nie miał jakoś problemów, żeby wytrwać w swoim postanowieniu, ale dzisiaj… Sanji działał na niego wyjątkowo. Ten jeden raz… Taka okazja zapewne nigdy więcej się nie powtórzy. W dodatku miałby wytłumaczenie. I nawet przyzwolenie ze strony Sanjiego…

Już prawie się skusił, lecz ostatecznie zabrał rękę.

-Przestań się wygłupiać! – Starał się żeby jego głos brzmiał normalnie, pomimo walącego serca i suchości w gardle. – Daj te klucze, bo spędzimy tu całą noc.

-Nieeee… hyk… chce… hyk… mi… hyk… się… hyk! – Ostatnie czknięcie stanowiło pijacki odpowiednik kropki nienawiści i Zoro doskonale wiedział, że dalsza dyskusja nie ma sensu. Starając się nie czerpać z tego żadnej przyjemności zanurzył dłoń w kieszeni przyjaciela.



Zagryzł wargi, żeby nie jęknąć, kiedy dłoń Zoro spoczęła na jego pośladkach. Nocne powietrze przyspieszyło proces trzeźwienia i teraz znajdował się zdecydowanie dalej od poziomu zwłok, jaki prezentował, kiedy opuszczali bar. A mimo to wciąż wisiał na zielonowłosym napawając się jego obecnością. Bo ilość alkoholu ściągająca, nałożone przez samego siebie, blokady wciąż krążyła w jego żyłach. I teraz, wreszcie, mógł, sam przed sobą, przyznać, że tego właśnie pragnął od lat. Bliskości drugiego mężczyzny. A od kilku tygodni, bliskości Zoro. Bo to właśnie Roronoa był tym, który zdołał skruszyć postawiony przez niego mur. Pragnął go. Podświadomie. Od wyjazdu, czy raczej ucieczki, z domu, żaden mężczyzna tak na niego nie działał. Dzięki temu mógł udawać, że wcale… Że jest normalny. Nawet po pijaku potrafił się kontrolować. Aż do dzisiaj.  Dzisiaj chciał, żeby Roronoa go dotykał. Tulił go… Żeby został na noc. Choć wiedział, że to ostatnie było niemożliwe. Dlatego cieszył się z pozostałych rzeczy.



Walcząc ze sobą zebrał rękę, gdy tylko jego palce natrafiły na klucze. Cholera! Chyba jeszcze nigdy nikogo tak bardzo nie pragnął! Musi się zacząć kontrolować, bo naprawdę wykona jeden gest za dużo.

Starając się myśleć o czymkolwiek innym, otworzył drzwi i ruszył po schodach. Co nie było wcale łatwym zadaniem. Sanji chyba wziął sobie za punkt honoru jak najbardziej uprzykrzyć mu wieczór, bo za żadne skarby nie chciał współpracować. Kiedy próbował postawić kucharza, ten momentalnie leciał na ziemię i musiał go łapać. Chyba, że chciał się później tłumaczyć z licznych sińców zdobiących ciało blondyna. W dodatku, albo mu się zdawało, albo Sanji coraz mocniej się do niego tulił. Teraz dosłowni czuł jego oddech na swojej szyi, co tylko jeszcze bardziej mąciło mu w głowie.

W końcu nie wytrzymał. Przerzucił sobie mężczyznę przez ramię i ruszył ku górze pokonując po dwa stopnie na raz. Kiedy stanął przed odpowiednimi drzwiami, cieszył się, że klucze ma już w ręku. Drugi raz takiej mordęgi by nie przeżył.

W środku, zrzucił buty, wiedząc, że jeśli rano Sanji zobaczy naniesione do środka błoto, nawet kac gigant nie powstrzyma go przed wszczęciem awantury. A on będzie musiał to sprzątać.  Już w skarpetkach i z wciąż przewieszonym przez ramię kucharzem, ruszył do sypialni blondyna.

-No! – Nie siląc się na delikatność rzucił trzymanym ciałem niczym worem ziemniaków, idealnie trafiając w łóżko. Materac ugiął się niebezpiecznie i Zoro przez chwile myślał, że połamał kilka desek podtrzymujących konstrukcję. Na szczęście żadnego trzasku nie usłyszał. Zamiast tego dotarł do niego krzyk kucharza.

-Jeszcze raz!

-Zapomnij! – warknął i zabrał się za ściąganie butów przyjaciela. Na tyle mógł sobie pozwolić. Ale na nic więcej. Niech sobie pieprzona brewka śpi w ciuchach jak nie potrafi się kontrolować. Problem jednak polegał na tym, że wcale nie chodziło o samokontrole Sanjiego, tylko jego. Bał się. Alkohol szumiał mu w głowie a ręka wciąż pamiętała dotyk kucharskich pośladków. Z nadmiaru wrażeń i bodźców mógłby się zapomnieć. Co prawda wcześniej nie miewał kłopotów z utrzymaniem rąk przy sobie, ale… Nikt jeszcze nie zagnieździł się w jego głowie tak mocno jak Sanji. Do tego, w grę wchodziła wielomiesięczna abstynencja… – Idź spać. – powiedział pragnąc jak najszybciej zniknąć z pokoju i samemu zagrzebać się pod jakimś kocem. Pokładając trochę dziecinna wiarę, że będzie on w stanie odgrodzić go od wszelkiego zła. – Dobranoc. – Już się wycofywał, kiedy Black wydał z siebie jękniecie. – Co?

-Zoro…

No nie! Nie mówcie, że tak właśnie spędzi tę noc!

-Będziesz rzygał? Przynieść ci miskę?



Kiedy Zoro wycofał się, nie kontynuując rozbierania, poczuł zawód. Pragnął tego. Nie pierwszy raz znalazł się w takiej sytuacji. Lecz po raz pierwszy pragnienie było tak silne a on nie zamierzał z nim walczyć. Zamierzał poddać się chwili. Zapewne za sprawą wypitego alkoholu. I frustracji gromadzącej się w nim od pierwszego spotkania z Roronoą.

-Zoro… - szepnął, zdawało mu się, uwodzicielsko. Zaraz jednak został brutalnie sprowadzony na ziemie.

-Będziesz rzygał? Przynieść ci miskę?

Parsknął śmiechem. Wiedział, że Zoro jest raczej z tych niekumanych, ale teraz przekroczył wszelkie granice. A może to on był zbyt enigmatyczny?

-Nie. – Wstał i lekko się zataczając podszedł do przyjaciela. Świat nadal wirował, lecz przy mężczyźnie przestawało to mieć znaczenie. – Zostań ze mną. – Nie czekając na jego reakcję złączył ich usta w pocałunku.



Stał jak sparaliżowany. Sanji go całował! Namiętnie i drapieżnie jednocześnie! Jego język cały czas próbował wedrzeć mu się do ust, zaś ręce blondyna błądziły po plecach, co rusz zaciskając się na czarnym materiale bokserki.

Już miał oddać pocałunek, gdy uzmysłowił sobie, co właśnie się dzieje. Z żalem odepchnął zaskoczonego mężczyznę.

-Przestań! – Krzyknął, chociaż jego ciało mówiło, co innego. Wcale nie chciał przerywać. Przeciwnie. Pragnął więcej. – Ogarnij się! Nie przygruchałeś sobie żadnej panienki! To ja! Zoro!

-Wiem.

Krótka odpowiedź sprawiła, że momentalnie umilkł.

-Wiem Zoro. – powtórzył jednocześnie wplatając palce w zielone włosy zszokowanego policjanta. – Pragnę cię…  - dodał i znów go pocałował. Tym razem krótko, ledwie musnął wargi przyjaciela. – Jeszcze raz proszę… Zostań ze mną.

Patrzyli na siebie z mieszaniną strachu, niepewności i wyczekiwania.

Zoro starał się rozgryźć przyjaciela. Nie był do końca pewien czy Sanji mówił prawdę. Obawiał się żartu z jego strony. Kto wie, co, zatopiony w alkoholowych oparach umysł, mógł uznać za śmieszne. Nie potrafił przyjąć tego za prawdę. To byłoby… zbyt piękne.

-Zoro? – Usłyszał ponaglający głos kucharza, jednocześnie jedna z tych pięknych, szczupłych dłoni zjechała na jego policzek i zaczęła bawić się złotymi kolczykami.

-Na pewno tego chcesz?

Zamiast odpowiedzieć, Sanji rzucił go na łóżko, po czym usiadł na nim okrakiem.

-Pragnę cię – powtórzył.

Zoro miał wrażenie, że śni. Ale jeśli to faktycznie była rzeczywistość, nie zamierzał się już powstrzymywać. Nie po takiej deklaracji.

-Wiesz, że nie masz już odwrotu?

-Wiem. – Lubieżnie oblizał wargi. – Pokaż, co potrafisz.



Walić niepewność, skrupuły, strach, wstyd… To wszystko, co ograniczało go do tej pory. Co nie pozwalało mu być sobą. Nie wiedział, czy to zasługa wypitego alkoholu, czy też może raczej samego Roronoy, jednak, w tej chwili, to nie było ważne. Teraz chciał tylko jednego. Spełnić się z tym mężczyzną.

Znów go pocałował. Tym razem Zoro oddał pocałunek jednocześnie go pogłębiając. Przez chwilę walczyli o dominację. W końcu Sanji uległ, całkowicie poddając się napierającemu mężczyźnie. Dał się zdominować doskonale wiedząc, jaką rolę przyjdzie mu przyjąć tej nocy. Nie miał nic przeciwko. Tego właśnie chciał.

Bez oporów pozwolił, żeby ciepłe dłonie Zoro wyswobodziły go z koszuli, drżąc za każdym razem, gdy palce zielonowłosego muskały jego wrażliwą skórę.

W końcu przerwali pocałunek a Sanji z zadowoleniem stwierdził, że poważna, zwykle twarz Roronoy nabrała błogiego wyrazu. W dodatku rumieńce, jakie, na niej wykwitły tylko dodawały mu uroku.

-Pragnę cię – powiedział po raz kolejny. I chyba nie mógł wybrać lepszego sposobu, by skłonić mężczyznę do dalszego działania. W zaledwie sekundę został bezceremonialnie zrzucony na łóżko i znalazł się pod zielonowłosym. Bardzo odpowiadało mu to miejsce. Żeby dać temu wyraz, wsunął dłonie pod czarny materiał koszulki, rozkoszując się dotykiem twardych mięśni.

-Ściągnij ją. – Usłyszał. Wykonał polecenie i jego oczom ukazała się cudowna klatka piersiowa z poprzeczną blizną. Tym razem ten widok wywołał w nim zgoła odmienne emocje. Poczuł nagły przypływ pożądania. Nim Zoro zdążył się zorientować przyssał mu się do szyi zostawiając sporą malinkę. Mężczyzna jednak nie wyglądał na złego. Bardziej na szczęśliwego. Nie musiał długo czekać na odpowiedź ze strony przyjaciela.  Wystarczyła chwila i sam dorobił się dwóch malinek – jednej na szyi oraz drugiej, na obojczyku.

Jęknął z zadowolenia.

Zoro widząc, że jego poczynania sprawiając Sanjiemu przyjemność zaczął schodzić językiem w dół pozostawiając na bladej klatce piersiowej mokry ślad i delektując się sapnięciami pełnymi rozkoszy, jakie docierały do jego uszu. Po prostu nie mógł uwierzyć, że to działo się naprawdę. Wciąż miał wrażenie, że to sen wywołany piwem i pobudzonym, nocną wędrówką, libido.

A mimo to… realność całej sytuacji niemal przytłaczała. Tak bardzo, że obawiał się pójść dalej. Dlatego krążył ustami po brzuchu kucharza, uparcie ignorując wypychane ku niemu biodra blondyna.

-Zoro… - Sanji czuł, że zaraz eksploduje. Usta mężczyzny dawały mu tyle rozkoszy a jednocześnie wciąż i wciąż było mu mało. Pragnął zrobić to porządnie. Pełnie. Chciał poczuć Zoro w sobie! – Zróbmy to! – Znów wypchnął biodra ku górze pokazując, w którym miejscu naprawdę pragnął dotyku. Roronoa jednak nie zareagował. Wtedy postanowił samemu przejąć inicjatywę. Pokazać, że naprawdę tego chce.

Zjechał dłońmi z pleców policjanta na jego pośladki. Zaskoczony mężczyzna nie zareagował. Co Sanji wziął za pozwolenie na dalszą wędrówkę. Jedną ręką wciąż ściskał tyłek mężczyzny, podczas gdy drugą majstrował przy jego pasku.

-Sanji…

-Cicho. – Zamknął mu usta pocałunkiem.

Wreszcie uparta sprzączka puściła a on z zadowoleniem wsunął dłoń pod materiał. Tak jak myślał, Zoro był już twardy. Co nie przeszkodziło mu kilkukrotnie poruszyć ręką jeszcze bardziej pobudzając partnera.

-Daj mi go… - szepnął.

Dla Zoro to było za dużo. Ciepła dłoń Sanjiego na jego członku i ten zmysłowy głos pozbawiły go resztek samokontroli. Nie przejmując się konsekwencjami ściągnął kucharzowi spodnie razem z bielizną. Przez chwilę przyglądał się nagiemu ciału, które, dla niego, stanowiło ideał. Poczuł nieodpartą chęć podzielenia się swoim zachwytem z blondynem.

-Jesteś piękny.

Roześmiał się, lecz uśmiech uwiązł mu w gardle, gdy gorące, wilgotne usta zacisnęły się na nim.

-Ach… - To było nieziemskie. Lepsze niż wszystko, co przeżył do tej pory. W dodatku Roronoa nie poprzestał tylko na pieszczotach oralnych. Ręce policjanta cały czas błądziły po jego ciele, co rusz odnajdując kolejne wrażliwe miejsca. Gładziły brzuch, prześlizgiwały się po żebrach, drażniły sutki…  A on mógł tylko jęczeć z rozkoszy, samemu nie będąc zdolnym odwdzięczyć się tym samym. Lecz Zoro to chyba nie przeszkadzało. Wyczuwając przyjemność, jaką sprawiał partnerowi podwajał wysiłki, wkładając w swoje ruchy jeszcze więcej pasji.

Sanji zacisnął dłonie na prześcieradle. Było mu tak dobrze. Członek pulsował w ustach Roronoy, który raz po raz zasysał się na wrażliwej główce, przyspieszając to, co nieuniknione.

W końcu Black poczuł, że to już. Że dłużej nie wytrzyma.

-Zoro… - sapnął i chciał odsunąć od siebie partnera. Lecz ten nic sobie nie robił z jego wysiłków. Przeciwnie. Mocniej przylgnął do rozgrzanego ciała jakby oczekując nadchodzącego wybuchu przyjemności.

Nie mógł się już dłużej powstrzymywać. Wystrzelił prosto w usta Roronoy. I to był najlepszy orgazm w jego życiu.



Mając w ustach smak Sanjiego, poczuł, że sam, zbliża się do granicy. Dlatego ostatni raz przejechał dłonią po klatce piersiowej blondyna, wyczuwając szybko bijące serce i zjechał nią na jego pośladki. Kucharz zadrżał, bynajmniej nie ze strachu. Zachęcony taką reakcja oblizał dwa palce, po czym od razu wsunął je w partnera. Sanji wygiął plecy w łuk jęcząc przy tym rozkosznie.



Nie zdążył się jeszcze uspokoić po jednym spełnieniu a Zoro już zalewał go falą kolejnych doznań. Czuł jak palce Roronoy poruszały się w nim, robiąc miejsce czemuś większemu. Czemuś, czego pragnął. Rozłożył szerzej nogi, żeby dać partnerowi lepszy dostęp do siebie.



Gdy uznał, że już wystarczy i blondyn jest dobrze przygotowany, zabrał rękę jednocześnie siłując się ze swoimi spodniami. Naprawdę był pod wrażeniem, że tak długo w nich wytrzymał. Wreszcie udało mu się pokonać uparty materiał i zrzucił go na podłogę.

Usłyszał cichy gwizd, jakby podziwu a zaraz potem słowa dzięki, którym podniecił się jeszcze bardziej.

-Chodź do mnie.

Pochylił się nad Blackiem i już miał w niego wejść, posiąść go, kiedy jedna, chyba ostatnia, trzeźwa myśl zatrzymała go w miejscu.

-Masz gumki? – spytał ledwie hamując się, by nie kontynuować.



Z niecierpliwością czekał na to, co miało za chwile nastąpić. Pragnął tego z całych sił. Dlatego początkowo nie zareagował na pytanie partnera. Prawdę mówiąc nawet go nie usłyszał, pogrążony w krainie przyjemności. Dopiera dalsza zwłoka ze strony Roronoy kazała mu ponownie nawiązać kontakt z rzeczywistością.

-Co? – Półprzytomnym wzrokiem zlustrował Zoro i musiał przyznać, że ten widok bardzo mu się spodobał. Poza miną mężczyzny. Ta wcale nie wróżyła dalszego ciągu miłosnych igraszek.

-Gumki – powtórzył. – Prezerwatywy. – Użył innego określenia widząc, że jego słowa trafiają w próżnię. – Masz?

-Nie. – Roześmiał się. Nagle wydało mu się to bardzo zabawne. – A co? Boisz się wpadki? – Dalej się śmiał. – Nie bój się. To nam nie grozi.

Zgromił blondyna spojrzeniem, co wywołało tylko następny wybuch wesołości. Zupełnie jakby Sanji wchodził w kolejny etap upojenia alkoholowego. Choć ten akurat powinien mieć dawno za sobą.

-To nie jest zabawne – Warknął. – Zaraz wracam. – Naprawdę nie chciał tego robić, ale poczucie obowiązku skutecznie przyćmiewało pożądanie. Sięgnął po spodnie, jednocześnie próbując sobie przypomnieć czy gdzieś w pobliżu jest czynna stacja benzynowa. Albo, chociaż nocny market.

Widząc, co się dzieje zawrzał w nim gniew. Nie pozwoli na to! Nie, kiedy jest już tak blisko poznania, co znaczy spełnienie z mężczyzną.

-Naprawdę zamierzasz mnie teraz zostawić?

-To zajmie tylko… - Nie dokończył, bo Black przewrócił go na łóżko, po czym przygwoździł do niego całym ciężarem.

-Nigdzie nie idziesz. – Usiadł okrakiem na zielonowłosym. – Pragnę cię. – Nie przejmując się spojrzeniami, jakie rzucał mu partner złapał jego członka i zaczął nakierowywać go na własny otwór. Czuł jak penis Roronoy zagłębia się w nim i to było cudowne. Wypełniał go całkowicie, dając rozkosz nie z tej ziemi.



Najpierw był zły, lecz kiedy zobaczył jak jego członek zagłębia się w Sanjim, poczuł przyjemne ciepło drugiego ciała cała złość mu przeszła. Nie bardzo nawet zdając sobie z tego sprawę, położył ręce na biodrach kucharza zmuszając go jednocześnie, by zaczął się ruszać. Mężczyzna zrobił to nad wyraz chętnie. Poruszał w dogodnym dla siebie tempie, pasującym również Zoro, cały czas wbijając paznokcie w klatkę piersiową partnera.



Przyjemność wypełniała go niemal po brzegi. To było coś, czego nawet nie potrafił opisać. Było mu tak dobrze… A jednocześnie czegoś mu brakowało. Wpółświadomie złapał jedną z dłoni Zoro i nakierował ja na swojego penisa. Roronoa zrozumiał. Zaczął poruszać ręką w rytm ruchów kucharza delektując się jękami wydobywającymi się z jego gardła.



Obaj byli już podniecenie wcześniejszymi pieszczotami, więc osiągniecie spełnienia nie zajęło im dużo czasu. Najpierw doszedł Sanji, pobudzany zarówno przez członka jak i rękę partnera. Zalany przyjemnością nie przestał jednak się poruszać dopóki zielonowłosy nie jęknął i nie wystrzelił gorącą spermą wprost w jego odbyt. Dopiero wtedy opadł na klatkę piersiową pozaznaczaną jego paznokciami, ciężko dysząc.

-To było… świetne… - wyszeptał. I zasnął.

Zoro też miał na to ochotę, lecz ponownie poczucie obowiązki zwyciężyło. Jakimś cudem odnalazł kołdrę, która w trakcie ich igraszek, znalazła się na podłodze i okrył zarówno siebie jak i Sanjiego. Po czym przytulił pochrapującego kucharza. Złożył jeszcze pocałunek na zroszonym potem czole i również przeniósł się do krainy snów.

___________________________________________________________________
Rozdział krótki, przynajmniej w moim odczuciu, ale cały rozwój sytuacji musiałam podzielić na dwa. Bo wyszedłby potwór ;). No i muszę potrzymać w niepewnosci (taaaa...bo nikt się nie domyśla, co będzie potem :/).
Osobiście uważam, że coś w tym rozdziale nie pykło... A już w szczególności opis pierwszej wspólnej nocy chłopaków... Miało być subtelnie, ale też trochę pikantnie a wyszło jak wyszło. Tylko proszę, nie zlinczujcie mnie!
A! I od jakiegoś czasu krąży po mojej głowie pomysł na one-shota, typowego +18 (czyli seks, seks i jeszcze raz seks ;)) gdzie główną rolę grałby Zoro a dobierałoby się do niego trzech panów: Sanji, Law i Luffy... (tak wiem, jestem chora :P). Czy chcielibyście coś takiego przeczytać?? Czy lepiej żeby zostało to  w mojej głowie?? Tak pytam, bo się nie mogę zdecydować. Podobno zodiakalne Wagi tak mają :P. A! I żeby nie było, że sobie tym pytaniem chcę nabić komentarze, jak ktoś chce się wypowiedzieć to zapraszam: wazka321@wp.pl.
Dobra! Kończę ten wywód, bo jeszcze okaże się, że jest dłuższy niż rozdział :P.
Przepraszam za błędy!

niedziela, 9 października 2016

Poświęcenie: Epilog

POŚWIĘCENIE

Epilog

-Nami-san… Nami-san…
Dziewczyna poderwała się gwałtownie. W jej orzechowych oczach dojrzał czyste przerażenie. Wiedział, dlaczego. Śniła. O tym, samym, co on każdej nocy. O dniu, w którym obudzili się na Sunny’m a pokład spływał krwią. Nie ich. Zoro.
-Ja… -Uświadomiła sobie, że nie śpi. – Ja… - Ulga, która chwilę temu zagościła na jej twarzy została zastąpiona przez strach i poczucie winy. – Ja… Zasnęłam. Przepraszam!
Prawie się rozpłakała a Sanji zacisnął pięści. Nie chciał jej widzieć w tym stanie.
-Wszystko w… - urwał. Na pewno nie było w porządku. – Nic się nie stało. – Tylko tyle mógł powiedzieć.
Nie uwierzyła mu. Chyba nawet go nie usłyszała, zbyt zajęta wpatrywaniem się w nieruchome ciało spoczywające na łóżku, w gabinecie Choppera. Dopiero, kiedy przekonała sama siebie, że mężczyzna wciąż oddycha, zwróciła się ku niemu.
-Ja… Nie chciałam. Wiem, że powinnam czuwać, ale…
-Spokojnie. – Starał się mówić łagodnie. –  Nic się nie stało – powtórzył mocniej zaciskając schowane w kieszeniach pięści. Nie chciał by je widziała. By zorientowała się, że powoli wzbierał w nim gniew. Na nią i na cały świat. Czuł to samo, co ona. Nie powinna była spać. Nie mogła. Czy raz już niemal nie doszło do tragedii, tylko, dlatego, że oni wszyscy pogrążeni byli we śnie?
Kapitan musiał ich czymś odurzyć. Bo jak inaczej wyjaśnić fakt, iż przespali przeniesienie z więzienia i odtransportowanie na statek? Oraz to, że obudzili się, gdy Sunny był już na pełnym morzu? Mieli szczęście, że nikt ich nie zaatakował. Inaczej historia Słomianych Kapeluszy miałaby krwawe zakończenie. Stanowili aż nazbyt łatwy cel.
Jednak nie wszystkim dany był odpoczynek w objęciach Morfeusza. Zoro nie doznał tego zaszczytu. Podczas gdy oni smacznie spali, szermierz leżał pośród nich, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, jęcząc z bólu.
Gdyby nie Chopper, który ocknął się pierwszy, a potem swoim krzykiem, zbudził resztę Zoro mógłby…
Zgrzytnął zębami.
Tego, co działo się później nie chciał pamiętać. Strach, płacz, krzyk… I ta krew w gabinecie Choppera, gdy asystował przy operacji. Właściwie to asystowali wszyscy. Lekarz potrzebował każdej pary rąk do pomocy. Pracy było po prostu zbyt dużo, żeby mógł poradzić sobie sam.
Jakoś im się udało. Zoro przeżył… Ale do dzisiaj nie odzyskał przytomności. A Chopper nie potrafił dokładnie powiedzieć, kiedy, i tak naprawdę czy, to nastąpi.
Wymieniali się dyżurami przy nieprzytomnym towarzyszu, tak by cały czas ktoś był obok.
Na wszelki wypadek.
-Nami-san… - Nie chciał o tym myśleć. Wystarczyło, że przeżywał to wszystko w snach. Na jawie koszmary nie były mu potrzebne. Ktoś przecież musiał zająć się resztą. – Śniadanie już gotowe. – W końcu po to tu przyszedł. Żeby ją zmienić. – Nami-san?
Dziewczyna go nie słuchała. Zajęta była głaskaniem Zoro po głowie. Zielone włosy wychodziły niemal garściami, rozsypując się po pościeli przy każdym jej ruchu.
-Wiesz Sanji-kun? – Zjechała dłonią na policzek szermierza, uważając, by nie naruszyć opatrunku chroniącego jego oczy. Czy raczej rany po oczach. Tam, pod spodem, nie było już tych szarych tęczówek, które nie raz patrzyły na nią ze złością, ale też ze współczuciem. A nawet z wdzięcznością. I to właśnie to ostatnie spojrzenie najbardziej ją bolało. Bo nie zasłużyła na nie. – Czasem… Chwilami… Tak sobie myślę, że może lepiej by było, gdyby on… - urwała nie mogąc wypowiedzieć głośno swoich myśli. Lecz nawet, jeśli tego nie zrobiła on i tak wiedział, co chciała powiedzieć. Jego również, wielokrotnie nachodziły te same wątpliwości. Nie potrafił przestać myśleć o tym, co będzie później. Kiedy Zoro się już obudzi. Jak będzie funkcjonować? Zmaltretowany fizycznie i psychicznie. Oślepiony. Pozbawiony tego, co dla szermierza najważniejsze – rąk.
Bezwiednie spróbował pogładzić Zoro po dłoni, tak by dodać nieprzytomnemu mężczyźnie otuchy, jednak jego palce natrafiły na próżnię. Wtedy, wbrew sobie, spojrzał na przyjaciela. Ciało, niemal śmiertelnie wychudzone, pokryte bandażami, zakrzepłą krwią wypływającą z wciąż otwierających się ran oraz całą masą sińców zdawało się być martwe. Ten widok, za każdym razem sprawiał, że pękało mu serce a gardle rosła wielka gula utoczona z zżerającego go od środka poczucia winy. 
Nic tak jednak nie bolało, jak widok rąk szermierza. Kończących się zdecydowanie za wcześnie. W prawej brakowało dłoni. Kapitan postarał się o to, żeby nie było, co ze sobą składać. I na nic zdały się wysiłki Choppera.
Lewa zaś… Lewa kończyła się tuż powyżej łokcia.
Chociaż nad tą Kapitan znęcał się mniej, to, tym razem, rzeczywistość postanowiła sobie z nich zakpić. W ranę, zadaną nożem Marynarza, wdało się zakażenie. Gangrena. Kolejny przeciwnik, z którym przyszło im się zmierzyć, w walce o życie Zoro. Ostatecznie wygrali, lecz cena, jaką zapłacili była naprawdę wysoka. Tak bardzo, że zastanawiał się, czy faktycznie odnieśli zwycięstwo. A może to tylko ułuda? Cieszą się odniesionym sukcesem, podczas gdy tak naprawdę przegrali. A główną ofiarą był właśnie Zoro?
Nami chyba myślała podobnie, bo jej wzrok spoczął na kikucie obwiązanym białym bandażem.
-Jak myślisz? Dobrze zrobiliśmy?
Pokręcił głową jakby szukając właściwych słów.
-Nie wiem – przyznał wreszcie. Postanowił postawić na szczerość. W końcu nawigatorka też była z nim szczera. Wątpił żeby zdecydowała się skierować te same słowa do Luffiego albo Choppera. Szczególnie do Luffiego. Ich kapitan chyba najbardziej przeżywał to, co się stało. Zniknął gdzieś wiecznie uśmiechnięty dzieciak, z nieposkromionym apetytem, obwieszczający całemu światu, że zostanie Królem Piratów. Uśmiech zastąpił posępny wyraz twarzy. W dodatku, odkąd opuścili tę diabelską wyspę, ani razu nie usłyszał od Luffiego typowego dla niego zawołania „Sanji! Mięsa!”. Prawdę mówiąc niepokoiło go prawie tak samo jak stan Zoro. – Naprawdę nie wiem – powtórzył. – Od tego wszystkiego bolał go żołądek. – Ale nie mogliśmy postąpić inaczej. Bo…
-Wiem – przerwała mu. – Wyrzuty sumienia by nas zjadły. Chociaż wydaje mi się, że i tak się od nich nie uwolnimy. Ale… Ja po prostu nie mogę zapomnieć tego widoku. Kiedy one… - Przygryzła wargę jakby walcząc ze łzami.
On też poczuł jak oczy zaczynają go piec. Obraz, o którym mówiła i jemu wrył się w pamięć. Nic dziwnego. To oni asystowali Chopperowi podczas tej nieszczęsnej operacji.

Odgłos piły trącej o kość wwiercał mu się w mózg, wywołując ból w lędźwiach oraz mdłości. Każdy ruch ząbkowanego ostrza przecinającego twardą strukturę, rozszarpującego tkanki dookoła, tak, że wszystko zalane było krwią, pchał go ku ucieczce.  Zwłaszcza, że doskonale wiedział, co Chopper właśnie ciął. I jakie będą tego konsekwencje.
-Sanji.
Drgnął słysząc cichy, zmęczony głos lekarza.
-Może tu wytrzeć? Nic nie widzę.
Posłusznie osuszył wskazany fragment o mało nie wymiotując przy okazji na stół operacyjny. Powstrzymał się resztką sił.
-Dziękuję.
Nie odpowiedział. Gdyby to zrobił na pewno nie udałoby mu się utrzymać w sobie zawartości żołądka. Podziwiał Choppera. On sam ledwie trzymał się na nogach a nie zrobił nawet połowy tego, co lekarz. Renifer, od przebudzenia, bez przerwy, zajmował się Zoro. Pomagali mu, to prawda, ale zmieniali się między sobą, podczas gdy Tony był sam. A mimo to pracował z równym zapałem, nie poddając się zmęczeniu. Które jedyne odzwierciedlenie miało w jego głosie.
-Nami, możesz mi podać tę srebrną tackę?
Nawigatorka, podobnie jak Sanji, słaniająca się na nogach ze zmęczenia, poderwała się gwałtownie, co niemal nie skończyło się dla niej tragicznie. Prawie zemdlała, gdy zakręciło jej się w głowie. Na szczęście kucharz w porę zdążył ją złapać.
-W porządku? – Uderzyła go jej trupia bladość. Choć sam pewnie nie wyglądał lepiej.
-Tak.
-Nami!
-Już! – Wyrwała się z jego objęć i szybko podała Chopperowi to, o co prosił.
Na metalową tackę, z głuchym plaśnięciem wylądowała ręka Zoro. Od łokcia do połamanych palców.
Dla Nami to okazało się zbyt wiele. Wybiegła z sali a po chwili doszły ich odgłosy wymiotowania. Sanji miał wielką ochotę do niej dołączyć. Teraz jego żołądek wyczyniał już po prostu cuda. Czuł jakby miał w sobie dzikie zwierzę szukające sposobu by się wydostać.
-Sanji? – Chopper zajęty zszywaniem powstałego kikuta nawet nie podniósł wzroku. Chciał to zrobić najlepiej jak umiał. Żeby ta część ręki Zoro, która została, prezentowała się przynajmniej przyzwoicie. Jeśli odpowiednio się przyłoży, szermierz, w przyszłości, będzie mógł…
Zastygł z igłą wbitą tuż pod okrwawioną skórą. Kogo on oszukuje. Nie ma znaczenia jak będzie się starał. Zoro i tak już nigdy nie chwyci miecza. I nawet najpiękniejsze szycie tego nie zmieni.
-Jestem Chopper. – Wystraszył się słysząc głos kucharza. Był pewien, że Sanji pobiegł za Nami. – Zostanę.
Spojrzał na przyjaciela. Sanji wyglądał jakby ledwie nad sobą panował. A jego największym marzeniem było znalezienie się daleko stąd. Z dala od tej sali. Lecz mimo to, w błękitnych oczach, błyszczała determinacja. Postanowił dotrwać do końca.
-Wiesz, że musimy to samo zrobić z drugą?
Jeśli to możliwe, kucharz zrobił się jeszcze bledszy.
-Tak – wychrypiał.

-Śniadanie na stole. – Postanowił zmienić temat. Jeśli dalej będą o tym rozmawiać, zwariuje.– Idź. Teraz moja kolej żeby z nim posiedzieć. – Uśmiechnął się smutno.
Kobieta wstała aczkolwiek niechętnie.
-Nie wiem czy będę w stanie cokolwiek przełknąć. Przepraszam Sanji-kun. To, co przygotowałeś na pewno jest pyszne, po prostu…
Machnął ręką. Przyzwyczaił się. Ostatnio nikt z załogi nie miał apetytu. I choć bolało, kiedy przygotowane przez niego dania pozostawały niemal nietknięte, to starał się nie być na nikogo zły. Sam również jadł niewiele. Właściwie to tylko dostarczał organizmowi minimum niezbędne do normalnego funkcjonowania. Wspomnienia z więzienia, gdzie głodujący Zoro był zmuszony patrzeć jak oni jedzą, były zbyt świeże. Dlatego nie mógł nikomu robić wyrzutów. Nawet, jeśli marnowali jedzenie.
-Rozumiem… Ale spróbuj zjeść, choć trochę. Musisz…
-Wiem. Postaram się. – Pochyliła się nad szermierzem i pocałowała go w policzek.
Kiedy wyszła Sanji usiadł na zajmowanym przez nią krześle. Oparł łokcie na kolanach, splótł palce, po czym oparł na nich brodę. Siedział tak ze wzrokiem skupionym na nieruchomej twarzy przyjaciela.
-I, co gówniany szermierzu? Zostaliśmy sami… Możesz się już obudzić… Wiesz… Mam ci tyle do powiedzenia… - Głos mu się załamał. – Zoro… wybacz mi… - Zaczął łkać. – Tak bardzo cię przepraszam…

-Luffy? – Usopp wślizgnął się do sali i cicho zamknął za sobą drzwi. – Możesz już iść. Teraz moja kolej.
Kapitan nawet na niego nie spojrzał. Nie uniósł głowy. Nie wykonał żadnego gestu świadczącego, że w ogóle go usłyszał. Co kanonier przyjął z ulgą. Ostatnio spojrzenie Luffiego wywoływało u niego ucisk w żołądku. Z rodzaju tych, które pojawiają się, gdy wiesz, że wydarzy się coś złego. I Usopp naprawdę bał się nadchodzących dni. Tygodni. Lat. Nie wiedział jak przetrwają tragedię, jaka ich spotkała. Czy w ogóle dadzą rade to zrobić. Na każdym z nich pobyt w więzieniu odcisnął swoiste piętno. Sanji, na przykład, przestał denerwować się z powodu marnowanego jedzenia. On sam zaś zaczął nienawidzić sam fakt, iż widział. Wszystkie te barwy i kształty dookoła sprawiały mu niemal fizyczny ból. Kiedy tylko mógł zamykał się w najciemniejszym pomieszczeniu, na statku, z dala od innych i siedział tak, nawet kilka godzin w całkowitej ciemności. Niemal w kompletnym bezruchu, wyobrażając sobie, czy raczej katując się myślą, że od tak teraz będzie wyglądało życie Zoro. Nieprzenikniona czerń. A to za jego przyczyną. On był temu winny. I choć starał się uratować przyjaciela, jak zwykle zawiódł. Znów mu nie wyszło. Raz… Raz chciał zachować się jak mężczyzna i zrobić coś dobrego… bohaterskiego… I odebrano mu tą możliwość.
Nawet nie zauważył, kiedy zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie utworzyły na pobladłej skórze półksiężycowe ślady.
Nie miał prawa nazywać się przyjacielem. Nakama. Towarzyszem. Gdyby wtedy, w Water 7, do nich nie wrócił, Zoro… Zachowałby przynajmniej oczy. Gdyby wiedział… Nigdy nie zdecydowałby się na powrót.
Nienawiść do samego siebie zżerała go od środka.

Najbardziej jednak cała sytuacja uderzyła w kapitana. Luffy… Przestał być ich Luffym. Zniknął ten dzieciak z głową pełną marzeń i szczerym uśmiechem na pogodnej twarzy. Wyglądało jakby chłopak, w ciągu tych kilku tygodni, nie tyle dorósł, co postarzał się tracąc przy tym sens życia. Jego oblicza ani razu nie rozjaśnił uśmiech. Siedział ponury, niemal cały czas spędzając przy łóżku Zoro. Nieważnie czy akurat wypadał jego dyżur czy też nie. Naprawdę rzadko opuszczał posterunek a i tak robił to niechętnie. Prawie nie sypiał, a jak już mu się udało, budził się zlany potem z krzykiem uwięzionym w wysuszonym gardle. Nikomu nie mówił, co mu się śniło. Ale też nie musiał tego robić. Wiedzieli. A przynajmniej się domyślali.
Czasem mamrotał pod nosem coś, co brzmiało trochę jak przeprosimy a trochę jak urok. Rzucany na osobę darzoną szczerą nienawiścią.
W takich chwilach nikt z załogi nie odważył się do niego podejść. Poza tym nikt nie znajdował słów, którymi mógłby zwrócić się do cierpiącego kapitana. Bo przecież Luffy nie był w swoim cierpieniu osamotniony.

Raz.
Dwa.
Trzy.
Wdech.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Cztery…
Wydech.
On też wypuścił z ust powietrze i wrócił do obserwowania klatki piersiowej Zoro. Znów zaczął liczyć
Raz.
Dwa.
Trzy.
Wdech.
Robił to głównie po to, by nie zwariować. I mieć poczucie, że nie siedzi tu bezczynnie. Że, w jakiś zawiły sposób, faktycznie jest potrzebny.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Wydech.
Odkąd opuścili więzienie nie potrafił sobie znaleźć miejsca. Nic go już nie cieszyło. Potrawy Sanjiego straciły smak. I prawdę mówiąc nie czuł już głodu. Nie miał też ochoty na zabawę, czy wygłupy. Nawet wielka głowa Sunny’ego go nie pociągała.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Wdech.
Liczył się tylko Zoro. Który cierpiał, bo on okazał się za słaby. Iż byt tchórzliwy. Tak. Teraz mógł się do tego przyznać. Kiedy Kapitan zaproponował wzięcie na siebie tortur za całą załogę wystraszył się. Na jeden krótki moment, lecz to wystarczyło, by się nie zgłosił. By Zoro go ubiegł.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Wydech.
A obiecał sobie, że będzie ich chronił. Swoich cennych Nakama. Więc dlaczego, gdy przyszło, co do czego stchórzył? Pozwolił żeby człowiek, który pierwszy mu zaufał, tak bardzo cierpiał. W dodatku…  Ręce Zoro… To było coś, co najbardziej nie dawało mu spokoju. Podczas ich pierwszego spotkania szermierz zapowiedział mu, że jeśli kiedykolwiek stanie na drodze spełnienia jego marzenia, zabije go. A teraz… Kiedy z tych silnych rąk nie pozostało nic, oprócz żałosnych kikutów, jak Zoro zdoła do zabić?
Raz.
Dwa.
Trzy.
Wdech.

Obudziła się gwałtownie siadając na łóżku. Ciało pokryte miała lepkim zimnym potem. Z trudem łapała oddech starając się jednocześnie zapanować nad kołaczących się w piersi sercem. Nie mogła sobie przypomnieć gdzie się znajdowała, dlatego usłyszawszy za sobą ruch, zareagowała instynktownie.
-Tres…
-Robin! To ja!
Zamarła z dłońmi wciąż gotowymi do ataku.
-Nami? – zapytała ani na chwilę nie tracąc czujności.
-Tak.
Coś pstryknęło i wnętrze kajuty rozbłysło słabym światłem świecy. Wystarczyło ono jednak, by Robin dojrzała twarz przyjaciółki. Oraz resztę pomieszczenia, co całkiem
przekonało ją, iż jest bezpieczna. Że to tylko sen. A ciemny, zimny loch został już za nią. Należał do przeszłości.
Opuściła ręce.
-Przepraszam.
-Nic się nie stało. – Nawigatorka usiadł obok niej i oparła głowę o ramię archeolożki. – Zły sen. – Bardziej stwierdziła niż zapytała.
Robin jedynie skinęła głowę jednocześnie podciągając kolana pod samą brodę, niezdolna wypowiedzieć choćby słowa. Nami tymczasem objęła przyjaciółkę ramieniem.
-Wiem jak to jest… - wyszeptała mając w pamięci własne koszmary.
Przez jakiś czas siedziały tak w ciszy, przytulone do siebie, nawzajem dodając sobie otuchy samą obecnością. Robin drżała. Nawigatorka pociągała nosem jakby walcząc ze łzami. W końcu archeolożka wyswobodziła się z objęć przyjaciółki.
-Muszę już iść… Teraz moja kolej.
-Tak…  - Nie chciała żeby Robin szła. Nie chciała zostać sama, w tym wielkim pokoju, do towarzystwa mając jedynie własne myśli i koszmary. Lecz nie odważyła się powiedzieć tego głośno. Teraz najważniejszy był Zoro. Nie ona.
Gdy za Robin zamknęły się drzwi ogarnął ją irracjonalny lęk. Miała wrażenie, że zewsząd patrzą na nią te bezduszne czarne oczy Kapitana.  I, że za chwile usłyszy jego głos. A on wypowie te same słowa, które sprowadziły na Zoro kolejną dawkę cierpień.
Niemal wybiegła z pokoju, kierując się wprost do kuchni. Jedynego miejsca na statku, poza salą szpitalną, w którym ktoś na pewno był. Sanji. On niemal nie opuszczał kuchni, zajęty studiowaniem przepisów i potraw odpowiednim dla Zoro. Gdy ten się w końcu obudzi.

Szła szybko, jakby za wszelką cenę starała się uciec wspomnień sprzed chwili. Nami naprawdę jej współczuła. Lecz ona nie zasługiwała na to. To prawda, przyśnił jej się koszmar. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz. Jednak, w przeciwieństwie do reszty, jej sny krążyły wokół Zoro. Nie przeżywała po raz kolejny gehenny szermierza. Nie. Gdyby tak było, nie czułaby tak potwornych wyrzutów sumienia. To mogłaby zaakceptować. Jako karę. W niewielkim stopniu odpowiadającą popełnionym grzechom, ale jednak. Wtedy koszmary byłyby pokutą. Lecz nawiedzające ją sny dotyczyły bezpośrednio niej. W wizjach, jakie zsyłał jej udręczony umysł, to zawsze ona grała główną rolę. Śniła o tym, że Kapitan… Robił z nią to, co zaserwował szermierzowi. Oraz o wiele więcej. To ona cierpiała, podczas gdy reszta załogi tylko patrzyła. Beznamiętnym wzrokiem. Dokładnie takim, jakim oni uraczyli Zoro podczas jego ostatniej tortury.
Czuła, więc się podwójnie winna. Nie dość, że szermierz cierpiał za nią, to w dodatku, ona nie potrafi tego docenić. Stawia siebie ponad niego.
Nienawiść, jaką odczuwała względem siebie rosła z dnia na dzień.
Czy naprawdę ma prawo siedzieć tuż obok niego? Głaskać wychudzony policzek i szeptać, by wreszcie się obudził? Że wszystko będzie dobrze?
Przecież wiedziała, że to kłamstwo. Nie, gdy ktoś taki jak ona był w pobliżu.

-Nie! – wrzasnął i cisnął trzymaną w ręce miską prosto przed siebie.
Naczynie przeleciało przez całą kuchnię, by w końcu rozbić się na przeciwległej ścianie, brudząc wszystko dookoła kremową mazią i kawałkami porcelany. A on stał i patrzył jak efekt jego kilkugodzinnej pracy staje się zwykłym śmieciem. Po chwili do wypełniającej go wściekłości zaczęło dołączać poczucie winy. Właśnie zmarnował jedzenie. I to w najgorszy możliwy sposób.
-Kurwa!
Zaczął zbierać resztki nieudanej potrawy.
Czy naprawdę był aż tak żałosny? Nie potrafił ugotować zwykłego kleiku, który nie smakowałby jak… Czy raczej po prostu smakowałby? W dodatku, swoje frustracje wyładowywał w godny pożałowania sposób. A chciał tylko stworzyć danie, które, z czystym sumieniem mógłby podać Zoro. Kiedy ten się obudzi…
Zacisnął pięści ignorując kawałki porcelany wbijające mu się w skórę. Każda myśl o szermierzu bolała. Każda próba wyobrażenia sobie jak dalej będą wyglądać ich losy doprowadzała niemal do obłędu. A mimo to… Katował się tymi wizjami. Przeżywał przyszłość na tysiące różnych sposobów. Raz lepszych, raz gorszych, ale zawsze z jednym zakończeniem. Nie wyobrażał sobie, by Zoro był w stanie żyć w ten sposób. On…  Dla niego to byłoby za dużo. Podejrzewał, że szermierz też dojdzie do takiego wniosku. I nie będzie go winił. Więcej. Obiecał sobie, że pomoże mu. W każdy możliwy sposób. Nawet, jeśli pozostali mieliby go znienawidzić. A wyrzuty sumienia nie opuścić aż do samego końca.
-Powinieneś uważać.
Pogrążony we własnych myślach niemal stracił równowagę i kłapnął na tyłek, kiedy ktoś dotknął jego dłoni.
-Musisz to opatrzyć.
-Nami-san? – zapytał głupio, lecz nawigatorka nie podniosła głowy. Dalej wpatrywała się w drobne zadrapania pokrywające jego ręce.
-Zaczekaj…
-To nic takiego. – Wyrwał jej się gwałtowniej niż zamierzał. – Naprawdę! – Starał się brzmieć pokrzepiająco.
-Na pewno? – Nie wyglądała na przekonaną.
-Tak… I przepraszam, że musiałaś to oglądać. Miałem… - zawahał się. – Drobny wypadek.
Nawigatorka szybkim spojrzeniem oceniła odległość, dzielącą kuchenkę od pobrudzonej ściany i od razu domyśliła się, jakiego rodzaju wypadek Sanji miał na myśli. Nic jednak nie powiedziała. I kucharz był jej za to wdzięczny.
-Zaczekaj chwilę, piękna. Zaraz to posprzątam i jestem do twojej dyspozycji.
-Nie. – Odsunęła go delikatnie acz stanowczo. – Ja się tym zajmę.
-Nie mogę pozwolić…
-Możesz! – Spiorunowała go wzrokiem. – I pozwolisz. Tylko… zostań ze mną. Proszę… - Dodała a w jej oczach zalśniły łzy. – Robin jest u… Zoro… - Na sam dźwięk imienia przyjaciela poczuła nieprzyjemne dreszcze. – A ja… nie chcę być sama. Zostaniesz?
Poczuł jak i jemu zbiera się na płacz, dlatego tylko kiwnął głową. Bał się, że jeśli wypowie choćby słowo nie powstrzyma łez. A ostatnim, czego pragnął w tej chwili to z zaczął płakać przy Nami-san. Kobieta już i tak ledwo trzymała się w jednym kawałku. Jeśli teraz pozbawi ją oparcia ze swojej strony może się już nie podźwignąć. Musiał być silny. Dla niej i dla reszty.
Bez słowa zaczął parzyć herbatę.

-Jeszcze chwila Franky.
-Nie ma sprawy. – Chociaż starał się mówić z dobrze wyuczoną nonszalancją i pewnością siebie to nawet on wyczuł w swoim głosie fałszywą nutę. A wszystko przez to, czego był teraz świadkiem. Chopper, ten mały renifer, który już nieraz pokazał mu, że nie należy go lekceważyć, zmieniał właśnie opatrunek na plecach szermierza. I to widok jątrzących się ran pokrywających skórę mężczyzny od karku aż po okolicę nerek, tak na niego działał. Ropne bąble, surowe mięso prześwitujące przez nałożoną maść, kawałki skóry odchodzące wraz z kolejnymi bandażami…
Od tego widoku robiło mu się na przemian zimno i gorąco. A myśl, że to właśnie prze niego on tak cierpi uwierała. Podrażniając to samo miejsce, w jego sercu, gdzie skryło się poczucie winy związane ze śmiercią Toma. Tak samo jak wtedy, gdyby czegoś nie zrobił, nikt by nie cierpiał. Przynajmniej nie aż tak… Dawniej winne były jego wynalazki. Teraz chęć spełnienia jednego z marzeń. Gdyby nie wyruszył ze Słomkowymi oszczędziłby Zoro części tortur. Lepiej mu było zostać w Water 7. Jednak czasu nie da się cofnąć. Przekonał się o tym dawno temu. Dlatego teraz nie pozostało mu nic innego jak tylko zrobić wszystko by ulżyć w cierpieniu człowiekowi, który zgodził się nadstawiać za niego karku. Choć znali się krótko i trudno było nazwać ich choćby towarzyszami, nie wspominając już o Nakama…

-Możesz już go położyć.
Opatrunek został zmieniony, więc Franky najdelikatniej jak tylko mógł położył Zoro z powrotem na łóżku. A mimo to przez twarz Zoro przemknął grymas bólu. Chopper ugryzł się w policzek żeby nie jęknąć.
-Dziękuje Franky.
-Nie ma, za co. – Cyborg wycierał ręce. Renifer nawet nie zauważył, że ubrudził mężczyznę maścią. I chyba krwią. Ale z drugiej strony to było nieuniknione. W końcu Franky trzymał Zoro, kiedy on go opatrywał. Musiał przyznać, że pomoc przyjaciela znacznie ułatwiała mu zadanie.  Miał zdecydowanie lepszy dostęp do pleców Zoro, kiedy ten praktycznie wisiał na silnych ramionach cyborga. Założenie opatrunku też było w takiej sytuacji łatwiejsze.  – Pomóc w czymś jeszcze?
Pokręcił głową.
-Nie… Z resztą poradzę sobie sam. – Zostały mu jeszcze ręce szermierza i kilka pomniejszych ran. Do tego nie potrzebował pomocy. I chociaż bardzo chciał żeby Franky został, siedzenie samemu i patrzenie na skatowane ciało jednego z najsilniejszych mężczyzn, jakich znał, przypominało koszmar, to nie zamierzał zatrzymywać cieśli. Wiedział, że tamten niczego nie pragnie tak bardzo jak uciec stąd. Nie patrzeć więcej na te rany, z którymi on mierzył się cie dziennie. – Jeszcze raz dziękuję. – Nie mógł go za to winić. To był naturalny ludzki odruch.
-Spoko. To ja idę. Jakby, co – wołaj! – krzyknął jeszcze i już go nie było.
Chopper sięgnął po kolejną rolkę bandaża. Po raz niewiadomo, który zastanawiając się, dlaczego właściwie to robi. Pomimo swojej profesji, czy może raczej dzięki niej, całym sobą czuł bezsensowność swoich działań. Reszta pewnie nie zdawała sobie z tego sprawy. Oni widzieli tylko te zewnętrzne obrażenia. Były poważnie, nie przeczył, lecz… To, co ciało się wnętrz Zoro martwiło go zdecydowanie bardziej. Obciążone stresem, głodówką i narkotykiem serce pracowało może w trzydziestu procentach. Wątroba też ledwie dawała radę, niemal całkiem zmasakrowana prze Twórcę Samobójców. Nerki powoli również odmawiały współpracy. Żołądek… Wątpił by Zoro kiedykolwiek był w stanie zjeść normalny posiłek. Prawe płuco musiał w ogóle usunąć. Zostało przebite jednym z żeber, kiedy nieśli ich na statek. Nic dziwnego, kości szermierza łamały się pod każdym silniejszym naciskiem. To cud, że Roronoa przeżył do ich obudzenia. Nie… Cudem było, że żył do tej pory. Widywał wcześniej ludzi rannych, nawet śmiertelnie. Było, że umierali na stole operacyjnym, podczas gdy on i Doktorka uwijali się w pocie czoła, żeby oszukać śmierć. Lecz nigdy nie dane mu było zobaczyć aż takich obrażeń. U żyjącej osoby.
Podejrzewał, że koniec był tylko kwestią czasu.
Nienawidził się za te myśli. Tak samo, jak za fakt, że nie potrafił pomóc przyjacielowi. Znów trafił na chorobę, wobec której był bezsilny. Po raz kolejny ktoś, kogo podziwiał zginie przez niego.
To bolało.
Wtem drzwi się otworzyły. Chopper drgnął przestraszony, kiedy zobaczył, kto w nich stoi.
-Luffy… - Od jakiegoś czasu kapitan go przerażał. Ten jego pusty wzrok i wiecznie zacięta mina przyprawiały go o gęsią skórkę i nawet grube futro nie pomagało. Bał się dwóch rzeczy. Po pierwsze tego, że Luffy będzie miał do niego pretensje o brak poprawy stanu Zoro. Był w końcu lekarzem. Miał leczyć. A póki, co nie było efektów jego działań. Po drugie obawiał się o samego Luffiego. Że ich kapitan w końcu zrobić coś głupiego. Coś, co bezpośrednio zagrozi jego życiu. – Miałeś odpoczywać… - W zasadzie już to robił. Niemal nie sypiał doprowadzając swój organizm na skraj wycieńczenia.
-Pomogę ci. – Gumiak pozostał obojętny na przerażony wzrok Choppera. Podobnie jak na wszystko inne. Poza Zoro. Tylko, kiedy patrzył na swojego pierwszego oficera jego rysy łagodniały. Lub przeciwnie – tężały. W zależności, o czym w tamtym momencie myślał.
-Nie trzeba… Lepiej…
-Już odpocząłem. Pomogę ci.
Powiedział to takim tonem, że Chopper postanowił nie dyskutować. Rozkazy kapitana są święte.
-Dobrze. Podaj mi tamtą maść.

Obudził go ból. Ale nie tak bezwzględny i dojmujący jak do tej pory. W porównaniu do poprzednich razów ten mógłby nazwać jedynie ćmieniem. W dodatku otaczała go dziwna błogość. Miękkość i ciepło. Były to uczucia, których nie zaznał, zdawałoby się, od wieków. W dodatku wokół unosił się dziwny zapach, nie mający nic wspólnego z odorem więzienia. Nie potrafił go zidentyfikować, dlatego spróbował otworzyć oczy. Pierwsza próba zakończyła się fiaskiem. Spróbował, więc ponownie. Kiedy i tym razem poniósł porażkę, przypomniał sobie. Zawył. Z żalu i wściekłości. Wtedy poczuł czyjąś ciepłą dłoń na policzku i usłyszał cichy, zaniepokojony głos.
-Zoro… Zoro…
-Lll… - Spróbował się odezwać, ale gardło miał tak wyschnięte, że nie wydobyło się z niego nic poza kolejnym jękiem. Wówczas stało się coś niezwykłego. Poczuł jak ktoś wkłada mu do ust słomkę. Pociągnął i po chwili rozkoszował się zimną wodą. Tak pyszną, że mogłaby konkurować z najlepszym sake. Pił długo starając się zaczerpnąć jak najwięcej życiodajnego płynu. Co nie było łatwe, bo po kilku łykach zmęczył się na tyle, że z trudem mógł złapać oddech. Jednak osoba obok czekała cierpliwie, podając mu wodę ilekroć znalazł w sobie siły, by pić dalej.
W końcu uznał, że wystarczy. Wypluł słomkę. Osoba obok zrozumiała. Nie dostał więcej. Teraz mógł się odezwać. Przekonać się, czy miał rację.
-Luffy?
-Jestem tu… - Głos kapitana był inny od tego, który zapamiętał. Zupełnie jakby gumiak miał w gardle wielką kluchę. – Jestem… Jestem Zoro. To Sunny… Jesteśmy na Sunny’m! To się skończyło Zoro!
Słysząc nazwę statku poczuł jak ogarnia go fala ulgi. Zaraz jednak strach powrócił.
-Re…szzzz…ta… - wychrypiał. Był coraz słabszy. Powoli ogarniało go, tak dobrze mu znane odrętwienie. Zbliżał się sen. Mimo to musiał wiedzieć. –Co…
-Oni też tu są. Jesteśmy wszyscy! Dzięki tobie Zoro! Dzię…
Reszty nie usłyszał. Zasnął.

Następne przebudzenie okazało się o wiele gorsze. Ból był silniejszy i zdawał się obejmować całe ciało. Każdą najmniejszą jego część, bez wyjątku. Nawet twarz go bolała. A płuca przy każdym wdechu paliły żywym ogniem. Ostatkiem sił jęknął.
-Boli…
W tej chwili nie zastanawiał się nad utraconą dumą. Chciał tylko, żeby ból odszedł. Tak szybko jak to tylko możliwe.
-Już…  - Znów usłyszał głos Luffiego. –Zoro… Już… - Poczuł ukłucie, lecz nie potrafił dokładnie wskazać gdzie. Wraz z nim przyszła niemal natychmiastowa ulga. Nie wiedział czy sam sobie ją wmówił, czy lek, który podał mu kapitan, był tak silny. Ale to nie miało znaczenia. Ważniejsze, że ból odchodził a on mógł znów odpłynąć w ten przyjazny niebyt, gdzie rzeczywistość nie miała wstępu.
-Dziękuje – szepnął jeszcze na koniec i pozwolił by błogość całkiem przejęła nad nim kontrolę.

-Chopper, kiedy on się w końcu obudzi?
-Musisz być cierpliwy Luffy….
-Ale…
-Przecież wiesz, że on zawsze lubił sobie pospać.
-Właśnie. I zawsze wychodziło mu to na zdrowie, pamiętasz?
Usłyszał jak Luffy mruczy coś pod nosem, nieprzekonany. Poza kapitańskim, udało mu się wychwycić jeszcze głos Choppera i Usoppa. Jeśli słuch go nie mylił obok niego znajdowała się trójka przyjaciół. Tak blisko a jednocześnie tak daleko. Słyszał ich. Niemal czuł obecność każdego z osobna. Wyczuwał subtelny zapach, przypisany bezpośrednio do każdego z Nakama. A mimo to… Zdawałoby się, że znajdowali się w innym świecie, tak różnym od tego, w którym utknął on. Ich świat nie skąpany był w czerni. Wręcz przeciwnie. Mienił się intensywnością barw, których do tej pory niemal nie dostrzegał. Ignorował je wręcz. Dopiero, kiedy pozostawiono mu tylko jeden kolor, zrozumiał, jakim głupcem był. Nie chciał się jednak na tym skupiać. Jeszcze nie teraz. Najpierw musiał się przekonać czy Luffy go nie okłamał. Czy faktycznie cała załoga bezpiecznie opuściła więzienie.
Tym razem nic go nie bolało, dlatego mógł w spokoju przysłuchiwać się rozmowie. Był za słaby, żeby do niej dołączyć. Nie czuł się na siłach by powiedzieć choćby słowo.
-Poza tym Luffy… - Dołączył czwarty głos. Sanji też tu był. – Nie miałeś odpoczywać? Z tego, co kojarzę trzecią dobę jesteś na nogach. – Wyraźnie wyczuwał w głosie kucharza rozdrażnienie. I chyba niepokój. Czyżby kuk tak bardzo martwił się o Luffiego? Czy może to przez niego Sanji… Zrobiło mu się dziwnie. Nie przywykł do troski z jego strony. Chociaż musiał przyznać, że było to miłe uczucie.
-Nic mi nie jest! – warknął Luffy i dokładnie w tej samej chwili Zoro poczuł jego dłoń na swoim czole. – Nigdzie nie pójdę dopóki on się nie obudzi… - Wbrew wcześniejszym słowom w głosie gumiaka pobrzmiewało zmęczenie. Sanji mylił się, co do tych trzech dni. Musiało ich być o wiele więcej. Kapitan sam siebie wykańczał.
Nie mógł na to pozwolić.
-Chcę być wtedy przy nim – ciągnął Luffy. – Chcę… - urwał.
-To… jesteś… - Mówienie sprawiało mu ból. Ale nie mógł siedzieć cicho. Nie, wiedząc, do czego może to doprowadzić. –A teraz… spierdalaj do łóżka…
Na moment w pokoju zaległa niemal kompletna cisza, przerywana jedynie urywanym oddechem szermierza.
-ZORO! – W końcu kapitan odzyskał głos. – Ty… Naprawdę… Już…
-Tak… - wychrypiał modląc się jednocześnie, żeby Luffy mu uwierzył i sobie poszedł. Znów zaczęły ogarniać go senność i zmęczenie.
-Zoro! Tak się cieszę!
Poczuł jak coś mokrego skapnęło mu na policzek. Zaraz potem następne. I jeszcze kolejne. Łzy. Luffy płakał.
-Nie maż się… jak baba… tylko… idź… - Mówienie przychodziło mu z coraz większym trudem.
-Ale ja muszę ci tyle powiedzieć!
-Później… Obiecuję… - Dodał, bo poczuł, że tak trzeba. Inaczej Luffy mu nie uwierzy. – Porozmawiamy… później…
-Słyszysz Luffy? – Do rozmowy włączył się Sanji. – Nawet ta Alga ma na tyle rozumu, żeby cię wysyłać do łóżka. Idź, my przy nim posiedzimy.
Zoro nie usłyszał odpowiedzi kapitana. Zamiast tego skrzypnęło odsuwane krzesło.
-Dobrze. Pójdę… - Gumiak wydawał się być pokonany, lecz mimo to w jego głosie, pobrzmiewała pewna radość. Podszyta strachem. – Ale wrócę później Zoro. – Trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy była to obietnica czy groźba.
Nim zdecydował się na którąś z wersji trzasnęły drzwi. Westchnął z ulgą. Bez Luffiego wszystko było prostsze. Nie wiedział skąd, jednak był pewien, że Sanji, Chopper i Usopp pozwolą mu spać.
-Jak się czujesz? – To pytanie zadał kucharz wycierając mu z twarzy łzy kapitana.
-Słabo. Chcę spać.
-Śpij. – Chopper chyba się uśmiechał. Przynajmniej tak mu się zdawało, gdy starał się skupić na głosie renifera. – W razie, czego będziemy tu. Obok.
-Dziękuję… - Już miał pozwolić sobie odpłynąć w ramiona Morfeusza, gdy przypomniał sobie o jednej rzeczy. Najważniejszej. Jak w ogóle mógł o niej zapomnieć?! – Sanji? – Kucharz go nie okłamie. Tylko w jego odpowiedź był skłonny uwierzyć.

-Tak? – Serce podeszło mu do gardła. Bał się pytania, które mogło za chwilę paść.
-Co z resztą?
Zalała go ulga tak wielka, że niemal nie roześmiał się w głos.
-W porządku Zoro. Nic im nie jest. Udało ci się uratować wszystkich. – Podszedł do łóżka i zrobił coś, co wprawiło w osłupienie wszystkich pozostałych. Pocałował Zoro w czoło. – Dziękuję.

W ten sposób budził się jeszcze kilkukrotnie. Zawsze zbyt słaby, by wytrzymać w pełnej świadomości więcej niż kilka minut. I zawsze w towarzystwie Luffiego. Kapitan zdawał się nie odstępować go ani na krok, lecz kiedy go o to spytał chłopak wykręcił się od odpowiedzi. A on nie naciskał. Nie miał na to siły.
Czasem kapitanowi towarzyszył ktoś z załogi. Dzięki temu przekonał się, że ani Luffy ani Sanji go nie oszukali.  Naprawdę wszyscy przeżyli. Nami, Robin i Franky również. Cała trójka zareagowała płaczem na jego chwilowe obudzenie. Co dziwne, to właśnie cyborg był z nich wszystkich najgłośniejszy.
Uśmiechnął się do wspomnień. Teraz potrafił pozostać świadomy odrobinę dłużej, lecz nadal odpływał w niebyt, zbyt często by nie martwić tym Choppera. I przy okazji reszty załogi. Ciężko mu było też zebrać myśli. Gubił się w dniach, wydarzeniach… Kilka razy powtarzał to samo tej samej osobie. Poza tym ciągle miał wrażenie, że to wszystko dookoła to tylko sen a on zaraz się obudzi. I nic, co przeżył, od chwili wylądowania na tej przeklętej wyspie, nie będzie prawdą. Dlatego zawzięcie unikał wszelkich tematów związanych z jego zdrowiem. Próbował nie myśleć o otaczającej go czerni. O dziwnym mrowieniu w prawej dłoni i lewej ręce. O piekących plecach. O… wszystkim, co wiązało się z Kapitanem. Nawet, jeśli mężczyzna nawiedzał go w snach. Po takim koszmarze budził się zlany potem, z szybko bijącym sercem wywołując panikę u tego przyjaciela, który akurat pełnił dyżur przy jego łóżku. Szybko się zorientował, że towarzysze ustalili coś na wzór grafiku, by ani na chwile nie zostawić go samego. Był im za to wdzięczny. Panicznie bał się samotności. Miał wrażenie, że jeśli tylko oni go opuszczą, z otaczającego mroku, wyłoni się Kapitan. Ze swoim batem. I strzykawką. To ostatnie przyjąłby z radością. Tak. Wciąż był uzależniony. Brakowało mu tego narkotyku. Nie aż tak jak w więzieniu, ale jednak. Pragnął znów poczuć to znajome ukłucie i ból rozchodzący się po całym ciele. Co było dziwne, bo normalnego bólu bał się panicznie. Przy każdej zmienia opatrunków, zaciskał zęby modląc się, by leki przeciwbólowe, jakimi go szprycowano, wytrzymały.
Kiedy opowiedział, urywanymi zdaniami, o tym Chopperowi, ten nie okazał zdziwienia. Stwierdził, że odtruwanie jeszcze trochę potrwa. Ale zrobi wszystko, żeby mu pomóc.
To był jedyny raz, gdy przyznał przed sobą i przed kimś, że wszystko, przez co przeszedł było prawdą. Więcej nie chciał na ten temat rozmawiać. Z nikim.
Była tylko jednak rzecz, łącząca go z wydarzeniami na wyspie, której nie mógł ignorować. Głód. To uczucie zdominowało go całkowicie. Nie było chwili, by o nim nie myślał. Uporczywe ssanie w żołądku towarzyszyło mu nieprzerwanie. Nigdy nie zdołała się najeść do syta. Sanji tego pilnował. W takich chwilach nienawidził kucharza. Podobnie zresztą jak całej reszty załogi. Miał wrażenie, że specjalnie go głodzą. Że spodobało im się patrzenie jak się męczy.
Gdzieś tam, w środku, rozumiał ich zachowanie. Nie był głupi. Wiedział, że nie mogą pozwolić mu jeść tyle, ile by chciał. Że to niebezpieczne dla jego zdrowia czy nawet życia, jednak… Kiedy żołądek kurczył się boleśnie, po kolejnej miniaturowej porcji, logiczne argumenty przestawały być takie logiczne. Ciało miało gdzieś tłumaczenia mózgu i za wszelką cenę próbowało dostać, to czego pragnęło. 

-Jeszcze… - wysapał, kiedy kucharz zabrał łyżkę. – Sanji… Proszę…
Nauczony doświadczeniem odwrócił wzrok, by nie patrzeć na przyjaciela. Ta pełna rozpaczy twarz i tak go prześladowała. Wiedział, że jeśli spojrzy w nią jeszcze raz… może się złamać. A wtedy… Nawet nie chciał myśleć o konsekwencjach. Już i tak zwiększył porcję do maksimum. Każdy kolejny kęs po prostu rozerwie Zoro żołądek.
-Nie… - szepnął. – To starczy. Zobaczysz. Zaraz…
-Nie… Kłamiesz.
W tych słowach było tyle wyrzutu i nienawiści, że aż się cofnął. Wiedział, że Zoro ma do niego żal, jednak nie spodziewał się tak jawnej wrogości. Chociaż chyba powinien. Tak samo jak oni wszyscy. W końcu przez nich szermierz tak cierpi… Dlatego postanowił przyjąć cała sytuację na przysłowiową klatę. Odłożył pustą miskę na stolik a sam usiadł na łóżku, tuż obok Zoro.
-Nie kłamię – powiedział cicho jednocześnie głaszcząc mężczyznę po włosach. Przyjaciel nie wykonał żadnego ruchu, świadczącego o tym, że zachowanie Sanjiego mu się nie podoba. Kucharz wiedział, że tak będzie. Zdążył zauważyć, że każdy dotyk, nawet lekkie muśnięcie, sprawiało Zoro przyjemność. Zupełnie jakby rekompensował sobie w ten sposób samotność, jakiej doznał w więzieniu. – Zaraz…
-Nie… Nigdy tak nie jest. – Słyszał po głosie, że szermierz bliski był płaczu. – Zawsze mówisz, że wystarczy a nigdy tak nie jest – powtórzył. – Ja… Jestem głodny Sanji! Cały czas… - dodał ciszej, chyba zmęczony swoim wybuchem.
Poczuł jakby uderzono go pięścią w żołądek. Nie zdawał sobie sprawy z cierpień towarzysza. Był pewien, że kiedy on wychodzi, Zoro odczuwa już sytość. Że naprawdę wystarczają mu porcje, jakie dla niego przygotowywał. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mogłoby być inaczej. Że szermierz odczuwał to samo, co on wiele lat temu, kiedy jego własna głupota uwięziła jego oraz staruszka na tej cholernej wyspie. I prawdę mówiąc nie chciał o tym wiedzieć. Wolałby żyć w błogiej nieświadomości Bo… naprawdę nic nie mógł zrobić. Zwiększenie porcji nie wchodziło w rachubę.
-Zoro…  - urwał nie bardzo wiedząc, co właściwie ma powiedzieć. – Ja… nie mogę… dać ci więcej…
-Luffy by dał…
No tak… Luffy. Bezwiednie dotknął policzka, na którym pysznił się świeży opatrunek. Ostatnio kapitan dość dosadnie pokazał, do czego jest zdolny, jeśli chodzi o Zoro. Nie zawahał się nawet przed zaatakowaniem jego i Choppera. Renifer, na szczęście, zdążył się uchylić, za to on oberwał prosto w twarz z oficerskiej pięści. Wtedy też szermierz domagał się większej porcji. I podobnie jak teraz, nie mogli spełnić tej prośby. Luffy tego nie zrozumiał. Zwyzywał ich i rzucił się z pięściami. Szczęście w nieszczęściu stanowiła obecność Nami-san. Naprawdę żałował, że kobieta była świadkiem tak prymitywnego zachowania ich kapitana, jednak to właśnie ona zdołała przemówić mu do rozumu. I sprawić, że nikt nie doznał poważniejszych obrażeń. Od tego czasu Luffy miał zakaz wstępu do sali w trakcie posiłków Zoro. Oczywiście gumiak próbował się jeszcze kłócić, ale pozostali byli nieugięci. I chyba, w końcu, kapitan przyjął ich argumenty. Albo tylko tak im się wydawało, bo nadal chodził jakby obrażony.
 A teraz, przez głupie zachowanie tego idioty on stanął przed nie lada wyznawaniem.
-To prawda… - przytaknął w końcu. – Luffy pozwoliłby ci zjeść więcej…
-To, dlaczego ty nie? Nienawidzisz mnie?
Jeśli do tej pory czuł się źle to teraz nie znajdował nawet słów żeby wyrazić pogardę względem odczuwaną względem siebie. Jak mógł pozwolić, żeby Zoro posądzał go o nienawiść? Nie rozumiał. W głębi duszy wiedział, że szermierz wcale tak nie myśli. To głód przez niego przemawiał. Głód, ból i te wszystkie uczucie skumulowane w zmaltretowanym ciele. Mimo to… Złość na samego siebie uderzyła z niezwykła mocą.
-Nie Zoro. Nie nienawidzę cię. Gdybym mógł zrobiłbym wszystko żebyś poczuł się lepiej. Zależy mi na tobie. Naprawdę. Dlatego nie mogę ci dać więcej. Po prostu… Nie przeżyjesz większej dawki, uwierz mi.
Nie uwierzył. Widział to po jego minie. Nawet, jeśli większą jej część zakrywały bandaże i tak świetnie potrafił odczytywać emocje szermierza.
-Proszę. – Nadal nic. Żadnej zmiany. – Wybacz Zoro. Po prostu nie mogę… - Teraz miał ochotę zrobić dwie rzezy. Przytulić przyjaciela i… uciec. Wiedząc, że na to pierwsze nie ma prawa, plecy szermierza wciąż pokrywały niezagojone rany a każda zmiana pozycji wiązała się z nieznośnym bólem. Dlatego obrócił się na pięcie i uciekł z pokoju, ścigany zawodzeniem człowieka, nad którym kontrole przejął głód. A może tylko mu się zdawało?

Dni mijały. Każdy kolejny podobny był do następnego. Stan Zoro praktycznie nie poprawiał się, przez co wszyscy na statku chodzili podminowani. Co jakiś czas wynikały z tego powodu drobne kłótnie, czasem ktoś rzucił jakąś zjadliwą uwagę, lecz były to raczej sytuacje marginalne. Przez większość czasu po prostu milczeli. Mijali się bez słowa, rozmowy przy stole stały się tylko wspomnieniem. Jedyne uwagi, jakie zdarzyło im się wymienić dotyczyły obranego kursu lub stanu szermierza. Na żarty czy przekomarzanie nikt nie miał ochoty. Tak jakby łącząca ich więź, z dnia na dzień się wypalała. Spoiwo łączące Słomianych Kapeluszy traciło na sile.

Czasem, gdy Zoro spał a on nie mógł zmrużyć oka, z obawy przed koszmarami, albo tym, że nie usłyszy wołania przyjaciela, kiedy ten będzie go potrzebował, rozmyślał nad tym. Może i nie był zbyt bystry, ale zdołał zauważyć, że załoga, którą kompletował z takim zapałem, rozpadała się. A on nic nie robił żeby złożyć ją ponownie. Choć powinien. Był kapitanem. To na jego barkach spoczywał obowiązek trzymania wszystkich razem. Tylko, że… jakoś nie miał do tego serca. Nie, kiedy patrzył na Zoro. Na jego obcięte ręce, zabandażowane oczy. Kiedy wsłuchiwał się w chrapliwy, urywany oddech przyjaciela… Wtedy, znów, przypominał sobie ich pierwsze spotkanie. Czy jeśli przez niego szermierz został pozbawiony szansy na spełnienie swojego marzenia, to on ma prawo dążyć do realizacji własnego? Z dnia na dzień miał coraz większe wątpliwości.

Tak było i dzisiaj. Jednak tym razem ktoś przeszkodził mu w rozmyślaniach. Drzwi do sali otworzyły się i stanął w nich Usopp.
-Luffy… - Kanonier niepewnie wszedł do środka. – Teraz moja kolej.
Kapitan wzruszył ramionami, jakby dając do zrozumienia, że nie przeszkadza mu towarzystwo. W przeciwieństwie do przyjaciela, który nadal stał w drzwiach przestępując z nogi na nogę.
-Nie powinieneś iść? – spytał ostrożnie.
-Zostanę.
Znalazł się w nieciekawym położeniu. Bo jak tu wywalić za drzwi własnego kapitana? Z drugiej strony Chopper wyraźnie dał mu do zrozumienia, że Luffy powinien odpocząć. Poza tym chciał zostać z Zoro sam. Miał nadzieję, że szermierz obudzi się podczas jego warty i będą mogli porozmawiać. No przynajmniej on będzie mógł powiedzieć przyjacielowi, co leży mu na sercu. Podziękować i przeprosić za to, że okazał się zbyt słaby, by mu pomóc. A jeśli obok będzie siedział Luffy… Nigdy nie zdecyduje się na tak szczera rozmowę, w obecności kogokolwiek z załogi.
-Chopper powiedział… - Spróbował jeszcze raz, ale brutalnie mu przerwano.
-Nie jestem zmęczony! – Doskonale wiedział, co takiego lekarz przekazał Usoppowi. Zanudzał go tym od kilku dni. Że niby powinien więcej sypiać, odpoczywać… Z tym, że on nie odczuwał ani zmęczenia ani potrzeby snu. Jedyne, czego chciał to siedzieć przy Zoro.
Zamilkł nie wiedząc, po jaki argument mógłby teraz sięgnąć. I czy był w ogóle sens używać jakiegokolwiek. Kiedy Luffy coś sobie postanowi żadna siła nie mogła zmusić go do zmiany zdania. Jeśli chciał siedzieć przy Zoro, to będzie siedział. Chyba, że sam Zoro zechce żeby było inaczej. Tylko szermierz miał siłę przebicia zdolną skruszyć, dziecięcy czasem, upór kapitana. Nie podejrzewał jednak, że przyjaciel stanie po jego stronie. Na pewno wolał, by był przy nim właśnie Luffy. W końcu znali się najdłużej. Szermierz zawdzięczał kapitanowi życie… Więc jak mógłby wybrać spośród nich dwojga – właśnie jego? Tchórza. Zakałę załogi. Nie… To niemożliwe.
Dlatego postanowił nic nie mówić. Zamiast tego usiadł na krześle, po drugiej stronie łóżka i splótłszy dłonie utkwił wzrok w twarzy przyjaciela.

Czuł się już trochę lepiej. Niewiele, lecz wystarczająco, by nie móc już ignorować sygnałów wysyłanych do mózgu przez własne ciało. Z całą mocą odczuwał oplatający go mrok. I tą bezsilność, gdy próbował otworzyć nieistniejące już oczy. Miał ochotę wyć. Powstrzymywała go jedynie obecność przyjaciół. Nie tylko dlatego, że nie chciał ich martwić… Bardziej jednak chodziło o to, by dalej wierzyli, że jest tak słaby jak na początku. Jak najdłużej pragnął zachować w sekrecie poprawę swojego stanu. Nie bardzo potrafił, nawet przed samym sobą, wyjaśnić, dlaczego. Po prostu… Czuł, że tak właśnie powinno być.
Jednak jedna rzecz nie dawała mu spokoju. Myśl o niej przerażała bardziej niż ślepota. Była gorsza nawet niż ten ciągły głód. Czy sny, w których wciąż i wciąż na nowo był gwałcony przez Kapitana i jego przydupasów. To coś było na tyle ważne, że gotów był przyznać się do lepszego samopoczucia. Byleby tylko dostać odpowiedzieć. Jego ręce. Po przebudzeniu wielokrotnie próbował nimi poruszyć. Zawsze bezskutecznie. A mimo to… czuł je. Bolały go. Piekły. Niekiedy miał wrażenia jakby rażono je prądem. Cały czas pozostając obojętnymi na jego próby wykonania choćby najmniejszego ruchu.  Musiał się dowiedzieć, dlaczego. Musiał o to zapytać. Ale nie byle, kogo. Długo zastanawiał się nad odpowiednią osobą. Kimś, kto powie mu prawdę, nie spróbuje oszukiwać, czy zmieniać temat. Wbrew pozorom nie było to takie proste. Wiedział, że większość załogi będzie chciała oszczędzić mu bólu. Po przeanalizowaniu wielu za i przeciw w końcu się zdecydował. Dlatego kiedy usłyszał głos Usoppa poczuł jednocześnie radość i strach. Mogłoby wydawać się dziwne to, że liczył uzyskać prawdę od kłamcy, ale miał wrażenie, że tylko kanonier się na nią zdobędzie. Pod warunkiem, że Luffy wyjdzie. Naprawdę nie chciał prowadzić tej rozmowy w obecności kapitana. A nie zanosiło się na to, by gumiak, z własnej woli, opuścił pokój. Wiedząc, że na następna okazję zostania sam na sam z Usoppem przyjdzie mu trochę poczekać, a niepewność zżerała go od środka, odezwał się:
-Luffy?
-Tak? – Aż podskoczył słysząc głos przyjaciela. Był pewien, że Zoro śpi. Usopp chyba też, bo zaskoczony wpatrywał się w zielonowłosego.
-Zrobisz coś dla mnie?
-Wszystko! – Zadrżał. Takie pytanie nie wróżyło nic dobrego.
-Zostawisz nas samych?
Jego pytanie wywołało ciszę. Obaj mężczyźni chyba przestali w ogóle oddychać, zaskoczeni i, w przypadku Usoppa, przerażeni. Luffy zaś poczuł się urażony. Słyszał to w jego głosie, kiedy, po dłuższej chwili, gumiak, zdecydował się odezwać.
-Jasne – mruknął.
Zrobiło mu się głupio. Nie chciał żeby tak wyszło. Innej drogi jednak nie było.
-Ale mogę przyjść później? – zapytał jeszcze Luffy wstając.
-Tak. Proszę… - dodawał czując, że faktycznie tego chce. Bo nie ważne, jaką prawdę dostanie od Usoppa chciał potem móc się z nią zmierzyć w towarzystwie kapitan.
-To do później. – Pogłaskał go po policzku i wyszedł. Nie odszedł daleko. Usiadł tuż za drzwiami. Nie po to, by podsłuchiwać. Po prostu chciał być jak najbliżej Zoro. Nawet, jeśli szermierz wyrzucił go z sali. Czuł się z tym podle a mimo to, żal, jaki jeszcze chwilę temu w nim szalał, teraz zaczął przygasać. Jeśli przyjaciel nie chciał go przy sobie, to znaczy, że miał ku temu powód. Powinien być wdzięczny, że w Zoro w ogóle chce z nim rozmawiać. Że go nie nienawidzi.

Zostali sami a Usopp miał wrażenie, że jakaś lodowata szponiasta łapa zaciska się wokół jego gardła. Ledwie mógł oddychać. Serce biło mu jak oszalałe. Co mogło być tak ważne, że zielonowłosy postanowił pozbyć się kapitana. Czego od niego chciał? Powiedzieć mu, że nie nienawidzi? Wypomnieć nieudaną próbę ratowania? Wyśmiać żałosny akt bohaterstwa?  Nawet, jeśli tak, to miał do tego pełne prawo. Nie zamierzał się bronić ani, tym bardziej, usprawiedliwiać. Chciał tylko jednego. Zanim to wszystko nastąpi, pragnął podziękować.
-Zoro… Ja…
Szermierz mu przerwał.
-Moje ręce. Co z nimi?
Umilkł nie tego się spodziewając.
-Co…
-Powiedz. Proszę.
Wiedział, że to pytanie kiedyś padnie. Prędzej czy później szermierz będzie musiał zmierzyć się z rzeczywistością, jednak nigdy nie podejrzewał, że to właśnie jego o to zapyta. Był ostatnią osobą, jaka nadawała się do tej rozmowy. Chopper, Luffy a nawet Sanji na pewno poradziliby sobie lepiej. Dlaczego więc Zoro spytał jego? Chciał, tak jak wcześniej kapitan, usłyszeć kłamstwo? Czy może… wiedział, że w tej kwestii nie zdoła go okłamać? Nawet gdyby chciał.
-Prawa… - zaczął i urwał, ale widząc napięcie na twarzy przyjaciela znalazł w sobie siłę, by kontynuować. – W prawej – zaczął znowu. – Chopper… Musiał odjąć dłoń.
Twarz Zoro zmieniła się w kamienną maskę. Co ani trochę mu nie pomagało.
-Lewa… - Mimo to musiał mówić dalej. – Z nią było gorzej. Chopper próbował, naprawdę… Ale… - Przełknął ślinę. – Kończy się tutaj. – Najdelikatniej jak mógł pogłaskał kikut nie mogą wydusić z siebie ani słowa więcej.
Przez chwilę nic się nie działo. Jakby do Zoro nie dotarły przekazane przez przyjaciela wiadomości.  W końcu jednak się odezwał.
-Łokieć…
-Trochę wyżej.
To wystarczyło, by szermierz zaczął płakać. Szlochał płaczem pozbawionym łez, zanosząc się kolejnymi spazmami, w których pobrzmiewał taki żal, że Usoppa momentalnie przeszły dreszcze. Sam również miał ochotę dać upust łzom oraz kumulującemu się w nim napięciu. Zamiast tego usiadł na łóżku i delikatnie przytulił przyjaciela. Nie przejmował się teraz jego plecami, połamanymi żebrami czy też resztą obrażeń. Czuł, że w właśnie w tej chwili Zoro tego potrzebuje. Fizycznego kontaktu z drugim człowiekiem. Dlatego tulił go, głaskał po głowie i słuchał płaczu płynącego prosto ze zranionej duszy. Czy postąpił słusznie? Był pewien, że tak. Choć ta pewność ulatniała się z niego, z każdym jękiem przyjaciela.
Nie miał nawet jak go pocieszyć. Bo, co w takiej sytuacji mógłby powiedzieć? Nie martw się, odrosną? Kurwa! To nawet nie było żałosne. Miał ochotę dać sobie w twarz za sam fakt, że taka myśl pojawiła mu się w głowie.
W końcu Zoro się uspokoił. Czy raczej zmęczony płaczem i szokiem zasnął. A może zemdlał? Nie wiedział. Grunt, że już nie płakał.
Ostrożnie ułożył przyjaciela na łóżku, po czym ruszył ku drzwiom. Chciał zawołać Luffiego i poprosić żeby kapitan wziął jego dyżur. On… nie wyobrażał sobie być tutaj, kiedy szermierz znów się obudzi. Tym razem z wiedzą, jaką mu przekazał.
Kiedy wyszedł stanął twarzą w twarz z resztą załogi. Ich ściągnięte strachem oblicza kazały mu podejrzewać, iż słyszeli krzyki Zoro. I tylko wyraźny rozkaz kapitana powstrzymał ich przed wparowaniem do sali.
Popatrzył na przyjaciół, rejestrując tysiące niemych pytań, którymi chcieli go obrzucić. Nie zamierzał im na to pozwolić.
-Powiedziałem mu o rękach – rzucił sucho i odszedł nim reszta zrozumiała, co tak naprawdę się stało. Nim dotarły do ich konsekwencje tych kilku słów.

-Luffy?
Minęło kilka dni, od kiedy Zoro dowiedział się prawdy o swoich rękach. I to były pierwsze słowa, jakie wypowiedział od tamtego dnia, dlatego Luffy bał się tego, co mógł usłyszeć. Do tej pory nikt nie próbował wyciągać szermierza ze stanu apatii, w jaki zapadł. Doszli do wniosku, że sam musi poradzić sobie z nabyta wiedzą. Zdecydować, co dalej. Oni, nie ważne jak bardzo by chcieli, nie mogli mu pomóc.
-Tak?
-Ja… Nie dam rady.
-Rozumiem.  – I faktycznie tak było.
-Przepraszam.
-Nie, Zoro. To ja przepraszam. Wybacz mi.

Ściskał w ręku strzykawkę wypełniona przezroczystym płynem. Dokładnie wymierzył dawkę, pamiętając słowa Choppera o tym, co się stanie, jeśli poda Zoro za dużo. Renifer patrzył mu wtedy głęboko w oczy, jakby domyślając się jego planów. Z trudem zachował kamienne oblicze. Nie mógł wtajemniczać reszty. To on był kapitanem i to na jego barkach spoczywała ta odpowiedzialność. Zdecydował się, że to zrobi. Nawet, jeśli w ten sposób zsyłał na siebie dożywotnie wyrzuty sumienia.
Wziął głęboki oddech, po czym otworzył drzwi do pokoju.
-Cześć.
-Dzień dobry kapitanie. – Robin odłożyła książkę. – Śpi – powiedziała domyślając się pytania cisnącego się na usta przyjaciela.
Ten tylko kiwnął głową.
Kobieta posłała mu smutny uśmiech i wyszła. Trochę za szybko. Jakby czuła, że jej obecność jest teraz niepożądana.
-Zoro? – Luffy usiadł na krześle wciąż ściskając strzykawkę.
-Cześć. – Szermierz sapnął. – Kiedy?
-Dzisiaj… Jeśli chcesz…
-Tak.
-Jesteś pewny? – Choć bardzo się starał głos mu zadrżał.
-Luffy… - Zoro zmieszał się. – Jeśli to za dużo…
-Nie. Zrobię to. Obiecałem ci. Tylko powiedz: jesteś pewny?
-Tak – powiedział z całą mocą, na jaką go było stać. – Przepraszam, że cię do tego zmuszam…
-Nie… Nie masz za, co przepraszać. Jestem ci to winny…
Na moment zamilkli.
-A reszta? – Pierwszy odezwał się szermierz.
-Zrozumieją. Na pewno.
-A ty? – Chciał wiedzieć.
-Też rozumiem. Masz… - zająknął się. – Masz do tego prawo.
-Dziękuję Luffy.
Nic nie na to nie odpowiedział.
-Zrób to.
-Taaa… - Wyjął strzykawkę. Ręce mu się trzęsły, kiedy zdejmował nakładkę z igły i pochylając się nad przyjacielem, szukał widocznej żyły. Chopper mówił, że najlepiej zrobić to w taką grubą, wtedy środek uspokajający szybciej zacznie działać. Tylko nie powinien przekraczać dawki, bo serce Zoro tego nie wytrzyma.  W ręku trzymał właśnie dwukrotność tego, co pozwalał aplikować lekarz. I miał zamiar wstrzyknąć przyjacielowi wszystko. Wtedy śmierć przyjdzie w postaci snu. Zoro po prostu zaśnie.
Wreszcie znalazł. Już miał się wbić, kiedy ktoś złapał go za rękę i mocno pociągnął.
-Nie!
Zaaferowany nie usłyszał jak w pokoju zjawiła się reszta załogi. Sądząc po ich minach wiedzieli, co planował. Kurwa – pomyślał. Zawalił na całej linii. Teraz nie miał szans, by dotrzymać obietnicy złożonej przyjacielowi.
-Luffy…
-Wy! Nie rozumiecie?! On…
-Daj nam się chociaż pożegnać.
Te słowa skutecznie go uciszyły. Przez moment nie wiedział, co powiedzieć.
-Wy… Wiedzieliście? – Zamiast niego odezwał się Zoro.
-Domyśleliśmy się. Luffy jest beznadziejny w dochowywaniu sekretów. – Sanji starał się żeby zabrzmiało to lekko, lecz gardło miał tak ściśnięte, że każde słowo kłuło go niczym sztylet.
-I… - szermierz wydawał się jeszcze bardziej zdziwiony niż przed chwilą. – Nie powstrzymaliście go?
-Nie. – Do rozmowy włączyła się Nami. – Nie mogliśmy. – Podeszła do przyjaciela. – Zoro… Rozumiemy… Jeśli tego chcesz, uszanujemy twoją decyzję… Tylko… - urwała, żeby zapanować nad łzami. Nie chciała płakać. Jeszcze nie teraz. – Pozwól nam się pożegnać.
-Właśnie. – Usopp też miał problemy z opanowaniem płaczu. – To byłoby nie fair z twojej strony gdybyś odszedł tak bez pożegnania.
-Ja… - Zoro czuł, że i on zaraz się rozpłacze. – Przepraszam was… Po prostu…
-Nie. – Sanji mu przerwał. – To my powinniśmy cie przeprosić. I… Słuchaj cholerny szermierzyno… Zoro… Będzie mi ciebie brakowało. Tych naszych kłótni też… Nie byłeś taki najgorszy. Żegnaj przyjacielu. – Pocałował mężczyznę we włosy.
-Ty też brewko… Trzymaj się. I opiekuj się nimi.
-Masz to jak w banku.
Następna była Nami.
-Zoro… Przepraszam za wszystko. I dziękuję. –  Może i chciał powiedzieć więcej, lecz ściśnięte gardło skutecznie jej to uniemożliwiło. Zamiast tego pocałowała przyjaciela w usta. To był delikatny, subtelny pocałunek. Zupełnie jakby żegnała kochanka, który nie zdążył nim zostać.
Robin zdobyła się na tylko na krótkie:
-Dziękuję.
I też złożyła na wargach szermierz pocałunek. Ten był głębszy, jakby kobieta gestem próbowała oddać to, czego nie mogły wyrazić słowa.
Usopp, chyba pierwszy raz w życiu, nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, dlatego tylko przytulił Zoro, z trudem panując nad łzami.
Franky czuł się bardzo nie na miejscu. Za krótko znał się z szermierzem, żeby w pełni uczestniczyć w tak ważnej dla nich wszystkich chwili, jednak nie mógł pozwolić, żeby ten człowiek odszedł a on mu nie podziękował.
-Dziękuje. Brachu… jesteś suuuper!
Chopper całym maleńkim ciałkiem przylgnął do Zoro, jako jedyny nie hamując łez.
-Zoro… Ja… Przepraszam! Powinienem móc… umieć…
-Ciiii… - szermierz go uspokajał. – Zrobiłeś naprawdę dużo Chopper. Dziękuję.
-Będę tęsknił.
-Ja też.
Został już tylko Luffy. Kapitan myślał, że wszystko potoczy się inaczej. Szybciej. A on… Zdoła zachować twarz. Tak się jednak nie stało. Kiedy pozostali żegnali Zoro, łzy, które tak starał się powstrzymać zaczęły płynąć. I teraz, łykając je, jedna po drugiej, nachylił się nad przyjacielem mocno go ściskając.
-Przepraszam Zoro. Zawaliłem, jako kapitan… Nie dałem rady… Powinienem…
-Luffy…
-To moja wina. To ja cię wciągnąłem do załogi. Zmusiłem żebyś ze mną popłynął. Gdyby nie ja… Miałbyś szanse pełnić swoje marzenie. Przepraszam cię za to Zoro. I dziękuję, że mimo wszystko postanowiłeś wyruszyć w morze z takim idiotą jak ja… Jesteś jednym z moich cennych Nakama… Będzie mi ciebie brakowało.
-Mi ciebie też Luffy… Nie ważne gdzie… Będę za wami tęsknił… Dziękuję za wszystko… Żegnajcie… - Uśmiechnął się.
To był znak. Pożegnanie skończone. Luffy drżącymi dłońmi zrobił przyjacielowi zastrzyk. A potem czekali, w kompletnej ciszy, obserwując jak klatka piersiowa Zoro porusza się coraz wolniej, by w końcu całkiem znieruchomieć.
Roronoa Zoro. Łowca Piratów. Szermierza Słomianych Kapeluszy. Odszedł.


KONIEC

_____________________________________________________________________
Ok... No to koniec... Kto obstawiał takie zakończenie?? A kto ma mnie ochotę za nie zabić?? Kolejka jest tam, po lewej ;).
Trochę mi smutno, że to już koniec, a z drugiej strony cieszę się. To było chyba najtrudniejsze opowiadanie w mojej karierze... Przyznaję, bez bicia, że Poświęcenie zmaltretowało mnie psychicznie... Czasem słabiej, czasem mocniej, ale jednak. Nie pisało się tego łatwo, dlatego tym bardziej jestem z siebie dumna, że jednak dociągnęłam to do końca. I dziękuję wszystkim, którzy komentowali i zachęcali mnie do dalszej pisaniny :). Teraz pewnie tego żałujecie, co?? Przyznać się :).
Ja z efektu końcowego jestem nawet zadowolona. A wy, co myślicie?? Tak o całości??

I tak! Wiem! Pewnie znów zjebałam Frankiego!