DOSTRZEŻONY
Rozdział XII
-Obejdzie
się – powtórzył widząc, że Law dalej stoi i, jakby nigdy nic, zajada się
truskawkowym lizakiem. Całkiem sprawnie manewrując przy tym językiem. Ten koleś
z pewnością był zboczony! By ukryć swoje zażenowanie i rumieńce na policzkach,
szybko odwrócił się od rozmówcy, dosłownie wrzucając głowę Luffiego do
najbliższego sedesu. Najpierw dało się słyszeć głośne PLUM a potem odgłosy
jasno świadczące o tym, że całe jedzenie z żołądka Monkeya ma właśnie after
party.
Law
nie poruszył się nawet o centymetr. Spojrzenie czarnych, ponurych oczu utkwione
było w Sanjim. Który miał dylemat. Kto w tym momencie wkurzał go bardziej?
Rzygający, zalany Luffy, czy Trafalgar, z tym swoim kpiącym uśmiechem… od
którego wciąż miękły mu kolana. I choć mentalnie żywił niezwykłą chęć wkopania
tego człowieka w ziemię, to jego ciało… miało inne zdanie na ten temat,
zwłaszcza, że przyszły lekarz, na potrzeby aktualnej imprezy wbił się w biały
kitel a z szyi zwisał mu stetoskop. Co tylko, niezaprzeczalnie, dodało mu
uroku.
Law
zassał się na końcówce lizaka.
-Kurwa!
– pomyślał. W spodniach zaczynało robić mu się ciasno, a wspomnienia z
pamiętnej nocy przeleciały przez jego głowę niczym najlepsze porno. W wydaniu
3D. Bo, to, że Trafalgar był świnią, nie podlegało żadnej wątpliwości, ale,
niestety, w łóżku radził sobie zajebiście. A Sanji, którego jedyną opcją, od
tamtego czasu było krótkie sam na sam z własną prawicą, dość żywiołowo
reagował, widząc tą jawną prowokację przyszłego lekarza.
Nagle,
tuż przed oczami, mignęła mu zielona czupryna. Tym razem nie zamierzał jej
przepędzać. Po raz kolejny pożałował, że Zoro nie ma obok. Wspomnienie
przyjaciela pozwoliło mu, wrócić do siebie i jakoś opanować własne pożądanie.
Uspokojony odwrócił się w stronę Lawa z zamiarem powiedzenia mu kilku słów
prawdy, gdy drzwi do toalety otworzyły się gwałtownie. Pewien, że zaraz wkroczy
przez nie, w pełnej krasie, rektor Sakazuki, zapomniał chwilowo o brunecie i
zaczął wymyślać wersję zdarzeń, która uratowałaby Luffiemu tyłek. I jemu przy
okazji. Można by postawić, na zatrucie, sałatka z groszkiem wyglądała, co
najmniej podejrzanie, ale Akainu musiałby mieć chyba katar stulecia, żeby nie
wyczuć, od Monkeya tych oparów alkoholu. Więc ta opcja odpadała, a nim zdążył
wymyślić nową, do środka wpadł zdyszany Ace. Chłopak wyglądał na trochę
zawianego, spod przekrzywionego czepka wystawały zlepione potem czarne kosmyki,
a rozbiegany wzrok nie dawał złudzeń, co do procentów we krwi bruneta. W
dodatku farba wokół jego ust była lekko rozmazana.
-Gdzie
on jest? – Zabrzmiał nawet wyraźnie, biorąc pod uwagę, że utrzymanie równowagi
przychodziło mu raczej z trudem. – Robin powiedziała, że Luffy się spił! Gdzie
on jest?
Blondyn
wskazał za siebie.
-Rozmawia
przez wielki biały telefon. – Zresztą nie musiał tego mówić, bo młodzik sam dał
znać o swoim położeniu, przeciągłym jękiem.
-Wyzygałem
wnetsności – wychrypiał.
-Co
ci strzeliło, to tego zakutego łba, jełopie?! – Ace chwycił brata za poły
koszulki i zaczął mocno potrząsać. Efekt był prosty do przewidzenia: Luffy
zrobił się najpierw blady a potem zielony niczym młody szczypior na wiosnę.
Niepocieszony brunet musiał go puścić, by pozwolić mu dokończyć konwersację.
-Ace…
W
drzwiach stanął postawny blondyn o lekko znudzonym spojrzeniu ubrany, podobnie
jak Luffy, w strój pirata. Na bladej twarzy, w okolicach ust, miał pozostałości
po pomarańczowej farbie. On nie wykazywał stanu upojenia alkoholowego. Pachniał
też, nie gorzałą, z dobrymi perfumami, co trochę zdziwiło Sanjiego.
-Tak,
Marco?
Przestrach,
jaki jednej chwili pojawił się w czarnych oczach Ace’a, pozwolił kucharzowi
wyciągnąć daleko idący wniosek, że ten cały Marco, jest dla jego przyjaciela
kimś szczególnym i miał nadzieję, że ta znajomość nie zakończy się po jednym
wieczorze. A tu brat odstawia mu niezłą szopkę. Gdyby wcześniej wiedział jak
się sprawy mają, nie pozwoliłby Robin-chan na interwencję i sam, jakoś,
odtransportowałby bełkoczącego Luffiego do akademika. Ale było już po ptakach.
-Akainu
przyszedł.
-No
to jesteśmy w dupie. – Wydobyło się jednocześnie z dwóch gardeł.
-Jak
myślicie? – spytał Ace cały czas gapiąc się na brata, który akurat teraz bekał
w najlepsze zaśmiewając się przy tym do łez. – Możemy go tu zamknąć?
-Nie
da rady. – Black potrząsnął głową. W tej chwili marzył o papierosie. Albo o
teleporcie. Ale papieros byłby chyba jednak lepszy. – Pamiętasz jak w zeszłym
roku Sakazuki wlazł do każdej kabiny? Nie zważając na to, co i kto tam robi?
Zmęczony
Portagas pokiwał głową. Opowieść, o tym, jak rektor wypędził z toalety
migdaląca się parkę, długo nie schodziła z ust wszystkich na uczelni.
Zwłaszcza, że owe „migdalenie się” doszło już do tego etapu, w którym majtki
nie są potrzebne…
-Nie
ma, co dyskutować! – Do rozmowy włączył się Marco, wciąż stojący na czujce przy
drzwiach. – Trzeba go stąd zabrać, najszybciej jak tylko się da.
Oczywiście
studenci byli już pełnoletni, ale nawet pełnoletniość nie była, według rektora
Akainu, przyzwoleniem do picia na uczelnianej imprezie. Niewielkie ilości
alkoholu jeszcze uchodziły płazem, za wstawiennictwem profesora Shanksa i
innych wykładowców. Ale zalanie się w trupa, bądź do stanu, w którym muszla
klozetowa zaczyna robić za psychoterapeutę, co właśnie zaprezentował im Luffy,
nie wchodziło w rachubę. Za takie coś groziło skreślenie z listy studentów w
trybie pilnym.
-Sanji…
- Ace spojrzał błagalnie na przyjaciela.
Ten
był w kropce. Z jednej strony chciał pomóc w ramach męskiej solidarności, bo
odwrócenie się od kumpli, było ujmą na honorze. Z drugiej zaś, gdzieś tam, na
sali bawiła się w najlepsze Nami-san, która też w każdej chwili mogła
potrzebować jego auta. Wybór nie był prosty, lecz, na szczęście, uratował go
Marco.
-Ja
go mogę zabrać – zadeklarował. – Jestem własną furą i nic nie piłem.
Ace’owi
dosłownie gwiazdki rozbłysły w oczach.
-Serio?
-Serio.
– Blondyn roześmiał się. – Tylko jak mi coś zarzyga, ty sprzątasz!
-Masz
to jak w banku! – Już trzymał bełkoczącego coś brata na plecach. – Jesteś
aniołem.
-O
tym, to się jeszcze przekonasz, bo mówiono mi, że diabłem. – Puścił mu oczko.
Cała scena miała dość… perwersyjny wyraz. Sanji był niemal pewien, że ani Ace,
ani Marco już na bal nie wrócą.
Tymczasem
drzwi do toalety otworzyły się ponownie i całe zgromadzenie zamarło z
przekleństwem a ustach. Gra słowna z Ace’em, odciągnęła Marco od stania na
czatach, więc teraz wszystko mogło się zdarzyć. Na szczęście, bądź i nie, osobą
straszącą okazała się Nami.
-Jeszcze
tu kretyni jesteście?! Robin od kwadransa zagaduje Akainu na temat historii
stopni wojskowych! – wrzasnęła każdego waląc po głowie. Oberwało się nawet
znieczulonemu alkoholem Luffiemu. – Facet zaraz dostanie szału! Wypierdalać! –
Zatrzasnęła drzwi, tak mocno, że wiszące na ścianie lustro niebezpiecznie się
zachybotało.
Nie
trzeba było im tego dwa razy powtarzać.
-Dobra,
panowie, spadamy – zakomenderował Marco i wyszedł z toalety. Przedtem rozejrzał
się jeszcze na wszystkie strony, by upewnić, że Sakazuki konwersuje z
uczelnianą wersją Lary Croft, a pulsująca żyłka na jego czole raczej nie była
oznaką zainteresowania tematem debaty. – Szybko!
-Dzięki
Sanji, trzymaj się. – Po chwili dołączył do niego Ace, z bratem na plecach.
Kucharz
odetchnął z ulgą, niestety zbyt wcześnie.
-Nareszcie
sami… – Nim zdążył zareagować ktoś, a ściślej mówiąc Law, który całemu zajściu
przyglądał się z bezpiecznego kąta, jaki zazwyczaj zajmowało wiadro z mopem,
przygwoździł go do ściany.
-Co
ty…
Zamknięto
mu usta czymś słodkim i wilgotnym, wyraźnie czuł smak truskawek, kiedy język
Trafalgara pieścił jego podniebienie badając każdy napotkany szczegół. Chciał
odepchnąć napastnika, ale pomimo drobnej postury Law był silnym facetem. Jego
wysiłki spełzły na niczym. W końcu przyszły lekarz musiał zaczerpnąć tchu, więc
przerwał pocałunek. Sanji wykorzystał okazję, by wyrazić swoje oburzenie.
-Co
ty odpierdalasz?! – wrzasnął ponownie odpychając mężczyznę, ale ten tylko
uśmiechnął się kpiąco, kładąc dłonie kucharza na swojej klatce piersiowej.
-Jak
to, co? – Ugryzł go w ucho. – Chcę się trochę zabawić. – Zszedł ustami niżej,
po to by całować go po szyi, mocno się przy tym zasysając w kilku strategicznych
miejscach. Zabieg wywołał u blondyna nieproszone dreszcze. Ciało zaczynało
reagować na te brutalne pieszczoty. A co najgorsze, reagować pozytywnie. Miał
ochotę się porzygać. Człowiek, którym brzydził się najbardziej na świecie,
właśnie go pieści, a jemu się to podoba. Chyba jeszcze nigdy tak bardzo
nienawidził siebie.
-Ale
ja nie chcę! – Nad ustami miał jeszcze, na szczęście, kontrolę. Musiał szybko
się stąd wynieść. – A już na pewno nie z tobą!
Uśmiech
Lawa poszerzył się.
-Ale
przecież, ci się to podoba. – Przejechał otwartą dłonią po kroczu kucharza, na
co ten jęknął. – Patrz, już prawie jesteś twardy… - Zaczął go pieścić. –
Zresztą, wtedy było nawet fajnie, prawda?
Chyba,
jego zdaniem, fakt, że zapamiętał ich jednonocną przygodę, powinien go
ucieszyć, lecz nic takiego się nie stało. Jedynym, co przyszły lekarz uzyskał,
wracając do tego zdarzenia, był jeszcze większy gniew kucharza..
-Spierdalaj!
– Nie zamierzał odpowiadać na to pytanie. Raz jeszcze spróbował się wyrwać, ale
tylko rozsierdził napastnika.
Law
z całej siły uderzył nim o ścianę, impet ciosu sprawił, że Sanji zarył głową w
kafelki, a przed oczami pojawiło mu się morze gwiazd. Chwilowe zamroczenie
wykorzystał Trafalgar, porzucając penisa kucharza i zabierając się za jego
pasek.
-Jak
chcesz. Możemy to zrobić brutalnie, mnie tam rybka.
Sprzączka
puściła i teraz brunet mocował się z guzikiem. W końcu i ten ustąpił, a za
luźne spodnie, w jednej chwili, zjechały do kostek osłaniając zielone bokserki,
pod którymi rysowała się spora wypukłość.
-Jesteś
większy niż zapamiętałem. – Law oblizał wargi, poczym wsunął dłoń pod cienki
materiał. – I co pierdolisz, że nie chcesz. Jeszcze chwila i dojdziesz!
Otrząsnął
się dokładnie w monecie, gdy zimne palce zacisnęły się na jego członku.
Przeszył go dreszcz. To było kurewsko upokarzające! Nienawidził tego człowieka!
Nie chciał tego! Nie chciał by go dotykał, by, chociaż na niego patrzył. Z
drugiej strony… Ciało samo dopominało się dotyku, zdał sobie sprawę, że porusza
biodrami w rytm ruchów Trafalgara.
-Zostaw…
mnie… - wysapał.
-Spokojnie.
– Penis Sanjiego, był już w pełnym wzwodzie, kiedy brunet w końcu porzucił
zabawę nim. Skierował swoją dłoń na jędrne pośladki kochanka.
Blondyn
wiedział, do czego ten zmierza i, wcale a wcale, mu się to nie podobało, nawet,
jeśli ciało mówiło „tak”.
-Tym
razem będę delikatniejszy. – Rozochocił się widząc jak Sanji się mu poddaje. –
Rozluźnij… - Już miał włożyć palce w otwór blondyna, gdy ostry ból rozsadził mu
mózg. – Co ty… - Zatoczył się i by nie upaść musiał złapać za róg ściany.
Sanji,
korzystając z okazji, podciągnął spodnie i rozmasowując własne czoło, którym
rąbnął Lawa, wypadł z łazienki. Natychmiast wmieszał się w tłum. Wciąż czuł jak
wali mu serce, a erekcja boleśnie uciskała przy każdym ruchu. Łupanie w czaszce
też nie pomagało się skupić. Jeszcze chwila a pieprzyłby się z tym cholernym
idiotą, pierdoloną mendą, jebanym skubańcem, w męskim kiblu, na imprezie,
podczas rektorskiej kontroli. Czy naprawdę jest aż takim kretynem? Zboczeńcem?
Zwykłą kurwą?
Drżał.
I nic nie mógł na to poradzić. Pieszczoty Lawa działały na niego. Musi zacząć
uważać, bo nie wiadomo, jakie myśli kryją się w tej chorej, czarnej łepetynie. Drugim
razem może nie mieć, tyle szczęścia, by się w porę opanować.
-A
królową dzisiejsze nocy zostaje…
Potok
myśli przerwał mu komunikat dochodzący z uczelnianego radiowęzła. Przystanął.
Skoro już są wybory to…
-Nasza
kochana…
Wyciągnął
z kieszeni komórkę. Na szczęście nie wypadła, podczas „wypadku” w toalecie.
-Wszystkim
znana…
Tak
jak myślał, wybiła północ.
-Nami!
Miał
zadzwonić do Zoro!
Niewidzącym
wzrokiem patrzył jak koronują jego byłą dziewczynę. W tym roku,
przedstawicielem grona pedagogicznego, który dostąpił tego wątpliwego zaszczytu
był profesor Smoker. Nie wyglądał na uszczęśliwionego, gdy wkładał złotą koronę
na burzę rudych włosów. Nie wyciągnął też z ust, ukochanego cygara, przez co
Nami zaniosła się kaszlem i nie mogła olśnić zebranych dobrze wyćwiczonym
uśmiechem.
Miał
zadzwonić do Zoro. Nie zadzwonił… Tashigi skończyła dyżur już jakiś czas temu,
więc nie ma szans, by to odkręcić. Chciał zatelefonować wieczorem i życzyć
zielonowłosemu dobrej nocy, ale przez to całe zamieszanie…
Zacisnął
pięści…
Wyleciało
mu to z głowy. Przez chwilę zastanawiał się czy nie spróbować zadzwonić na
stacjonarny, do recepcji. Ale szybko zaniechał tego pomysłu. O tej godzinie
jedyne, co by zyskał to opierdol. Zoro już pewnie dawno śpi… Teraz pozostało mu
tylko modlić się, żeby pielęgniarka nie powiedziała mężczyźnie, o wszystkim. Co
prawda, to miała być niespodzianka, ale… Z tą kobietą nigdy nic nie wiadomo,
zwłaszcza, jeśli akurat mogłaby mu dogryźć.
-Sanji?
Sanji? Sanji!
Zareagował
dopiero za trzecim razem.
-Oh!
Przepraszam! Tak, Vivi-san? – Skłonił się lekko widząc przed sobą najlepszą
przyjaciółkę Nami.
-Stało
się coś? – Dziewczyna wyglądała na zmartwioną.
Z
trudem przywołał na twarz pogodny uśmiech. A przynajmniej taką miał nadzieję.
-Ależ
skąd. Przykro mi, że nie wygrałaś…
-Niepotrzebnie.
– Pokręciła głową, a długie złote kolczyki zabrzęczały dźwięcznie. – Ja się cieszę,
że to Nami. Ona jest zdecydowanie bardziej przebojowa niż ja. Chyba bym dostała
zawału, gdybym musiała tam wyjść. – Wskazał na scenę. – Właśnie! Nami prosiła,
żebym ci powiedziała, jeśli cie spotkam, że wraca z Luccim, więc masz się o nią
nie martwić.
-Luccim?
– Uniósł brew.
Nie
odpowiedziała tylko wskazała palcem, na króla balu – wysokiego mężczyznę o
długich czarnych włosach z dziwną kozia bródką, ubranego w strój leoparda.
Pierwsze,
co zrobił po powrocie do domu, to wszedł pod prysznic. Woda była tak gorąca, że
niemal wypalała my skórę, tworząc na niej czerwone plamy. Czyli dla niego
idealna. Chciał, by wypaliła każdą cząstkę Lawa, jaka mogła na nim zostać, po
dzisiejszej nocy. Ale to było za mało. Wziął gąbkę i najmocniej jak tylko mógł
zacząć nacierać nią całe ciało. Chwilami aż wył z bólu, lecz nie przestawał. Ze
szczególnym okrucieństwem potraktował szyję, mając nadzieję, że te paskudne
malinki, od tego zejdą. Jeśli nie, to trzeba będzie odkurzyć kilka golfów.
Z
nienawiścią spojrzał na prężącego się dumnie penisa. Ani gorąca woda, ani
potraktowanie szorstką gąbką nie mogły zniwelować pragnienia, jakie czuł. W
takim wypadku było tylko jedno rozwiązanie. Chwycił swoją upartą męskość i
zaczął poruszać dłoni w ulubionym rytmie. Momentalnie, przed oczami, pojawił mu
się obraz Lawa, a penis aż drgnął. Pokręcił głową chcąc jak najszybciej pozbyć
się tej wizji. Musi znaleźć inny obiekt zainteresowania. I znów mignęła mu w
umyśle pewna zielona czupryna.
Zoro…
Nie!
To niemoralne! Nie może w ten sposób myśleć o
nim…
Mimo
to jego dłoń znów zaczęła się poruszać i robiła to tak długo, aż nie doszedł z
westchnieniem ulgi. Woda szybko zmyła dowody jego „zdrady” względem
przyjaciela, mimo to nie wyszedł spod prysznica. Stał pozwalając gorącym
kroplom na ciągłe biczowanie pokiereszowanego ciała. To miała być forma pokuty:
za Lawa, za telefon, za to, co wydarzyło się przed chwilą.
W
końcu cały zapas ciepłej wody się wyczerpał, a na jasną czuprynę spadł lodowaty
deszcz. Lecz nawet to nie zdołało wypędzić go z kabiny. Zrobiło to dopiero
potężne kichnięcie. I wspomnienie dwóch tygodni, w ciągu, których kaszel i
katar omal nie wysłały go na tamten świat.
Wstał
z paskudnym bólem głowy, który nie miał nic wspólnego z alkoholem. Tym razem
przyczyną paskudnego samopoczucia były dręczące go całą noc koszmary z
Trafalgarem w roli głównej.
Widząc
własne odbicie, był szczęśliwy, że Zoro nie może go zobaczyć. Bliżej mu było do
zombie niż normalnego. Ciemne kręgi pod oczami, przekrwione białka, twarz
przypominająca kolorytem szary papier i wielki śliwkowy siniak na samym środku
czoła. Takie zestawienie nigdy nie prezentuje się pozytywnie. Na szczęście głos
miał w porządku.
Zegar wybił dziesiątą, gdy, spakowawszy kilka
smakołyków dla przyjaciela, odpalał swojego niezawodnego garbuska.
Atmosfera
panująca w Domu Opieki była iście pogrzebowa. To chyba pierwszy raz, kiedy
przekroczywszy próg budynku, nie słyszał wykłócającej się o wszystko i klnącej
niczym szewc, Dadan, czy choćby uspokajającego głosu Tsuru-san. Radio też milczało
jak zaklęte, a wszyscy pensjonariusze wzrok wbity mieli albo w podłogę, albo w
najbliższą ścianę, tak by nie patrzeć na siebie nawzajem.
Sanji
poczuł nieprzyjemne ukłucie w sercu.
Idąc
swoją normalną trasą, nie zaniepokoił go brak Zoro na ławce, w końcu zanosiło
się na deszcz, ale teraz miał, co do tego złe przeczucia.
-Co
to za ponure miny? – Starał się by jego głos brzmiał wesoło, nawet, jeśli on
tej wesołości nie czuł. – Coś się stało? Ktoś umarł, czy co?
Dopiero,
gdy wypowiedział to pytanie na głos, głupota, jaką strzelił walnęła go niczym
chamski dresiarz na przystanku. W tym miejscu, wśród starszych ludzi,
dotkniętych przeróżnymi chorobami, nie powinno się nawet wspominać o śmierci!
Większość z nich i tak już czuła oddech kostuchy na karku! Brak snu rzucił mu
się na mózg.
-Prawie.
– O dziwo nie został zbesztany, lecz ponura odpowiedź Dadan wcale nie była
lepsza.
-Co?
– Głos mu się trząsł.
-W
nocy… - Kobieta wyraźnie uciekała wzrokiem. –Zoro…
Zimny
dreszcz przeszył całe jego ciało. W jednej chwili zabrakło mu tchu a tysiące
myśli przegalopowało przez głowę, tak, że dopiero po blisko minucie dotarła do
niego reszta wypowiedzi. A i tak miał nadzieje, że to kiepski żart.
-Podciął
sobie żyły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz