DOSTRZEŻONY
Rozdział XIX
-Przeziębisz
się. – Mocniej naciągnął czapkę na siniejące z zimna uszy, jednocześnie, nie
mogąc sobie darować tej przyjemności, wprawił w ruch złote kolczyki. Ich cichy
brzęk na chwilę przebił się przez wycie wiatru przywołując wspomnienia w
wczorajszego popołudnia.
Słysząc
znajome dźwięki i czując tak dobrze znane sobie ciepło, Zoro uśmiechnął się,
ale zaraz jego twarz znów stała się śmiertelnie poważna. Nie może się
rozpraszać. Czekające go wyznanie i bez tego jest już wystarczająco trudne.
Sanji
westchnął chuchając na skostniałe dłonie, by je ogrzać. Chociaż listopad tak naprawdę
dopiero się zaczął, było zimno jak wszyscy diabli. Zupełnie jakby zima wygrała,
jakiś chory, konkurs o dominację z jesienią i teraz, sukcesywnie, odbierała
swoją nagrodę.
Po
porannej pobudce, musiał przecierać oczy i trzy razy upewniać się, że już na
pewno nie śpi. Bowiem, za oknem panowała… biel. Zniknęły złoto-czerwone liście
a ich miejsce zajął szron. Przez który spóźnił się na uczelnie, bo pierdolony
Dziadek Mróz upodobał sobie właśnie szyby w jego samochodzie, jako tymczasową
sztalugę, tworząc na nich fantazyjne wzory. Może i to faktycznie było ładne,
ale wolałby jednak widzieć drogę zamiast mroźnych dzieł sztuki. Zaś podróż komunikacją miejską nie wchodziła
w grę, zwłaszcza, że wczoraj Zoro poprosił go o rozmowę. A nerwowe wyłamywanie
palców przez mężczyznę kazało Sanjiemu stwierdzić, że sprawa jest poważna. Dodatkowo
fakt, iż pomimo utrzymującego się mrozu, zielonowłosy praktycznie siłą
wyciągnął go na dwór, tylko potwierdzał tę tezę.
Dlatego
właśnie, siedział teraz na zimnej ławce, której Dziadek Mróz też nie podarował,
zamiast w ciepłym salonie, z kubkiem herbaty w jednej ręce a książką w drugiej.
Mogło to być nawet dzieło Kinga i tak wolał się bać, niż odmrażać swój chudy
tyłek. Ale Zoro chciał. I ten jeden argument był w stanie przekonać go do
najbardziej zjebanego pomysłu.
Po
raz kolejny poprawił zielonowłosemu czapkę, tym razem tylko po to, by poczuć
pod palcami ciepło jego ciała. Trzeba przyznać, że Tsuru-san miała idealne
wyczucie czasu a zrobiony przez nią komplet dodawał mężczyźnie uroku.
-To,
o czym chciałeś porozmawiać? – Wszystko, wszystkim, ale ten cholerny wiatr,
który co rusz rozwiewał mu włosy zaczynał go już denerwować. Zresztą znał Zoro
– jeśli chłopaka się nie przyciśnie, nigdy nie ruszą z miejsca. Zielonowłosy
był typem człowieka wychowanego pod presją, niepotrafiącego funkcjonować, jeśli
nie wisiał nad nim przysłowiowy bicz. W najbliższej przyszłości miał zamiar to
zmienić, pokazać przyjacielowi, że można inaczej, lecz najpierw Zoro musi
poradzić sobie z aktualnymi demonami.
Westchnął
zrezygnowany, kiedy dłoń Sanjiego się od niego odsunęła. A pytanie, które padło
po chwili zmroziło, bo bardziej niż wiejący właśnie, północny wiatr. Musiał
jednak w końcu to powiedzieć, przecież po to wyciągnął tu kucharza. Nie może go
ciągle wykorzystywać i okłamywać. Dobre czasy już się skończyły, w końcu ktoś
taki jak on nie zasługuje na szczęście.
Zdjął
rękawiczki i zaczął wyłamywać sobie palce, czując jak serce wali mu niczym
młotem. Do tej pory tylko raz jeden powiedział coś takiego. I skończyło się…
jak się skończyło. Kolejne wspomnienie, które najchętniej wymazałby ze swojego
życia.
Ludzkiej
natury nie oszukasz. Pomimo ślepoty i zamkniętych oczu, Zoro kręcił głową wyraźnie
unikając z nim kontaktu wzrokowego.
Zachowanie
przyjaciela jednocześnie go zasmuciło jak i… przestraszyło. Co może być aż tak
ważne, że Zoro, pomimo chłodu był blady jak ściana. Sam poczuł jak jego własne
serce kieruje się wprost do gardła, a żołądek ściskają nadchodzące falami
mdłości.
-Zo…
- Instynktownie chciał uciec. Zapewnić, że ta sprawa może zaczekać, a potem
zwyczajnie… zapomnieć o niej. Żyć dalej jakby to popołudnie nigdy nie nastało. Przeszkodził
mu w tym, wyjątkowo mocny głos przyjaciela. Tak jakby Zoro zachowywał go tylko
dla tej jednej rozmowy.
-Sanji…
- powie to. Co gorszego może go spotkać? Odrzucenie? Już to przerabiał. Cios?
Miał ochotę prychnąć, przecież to na nich się wychował. Obelgi? Jak wyżej.
Pragnął tylko by Sanji wiedział, na czym stoi. – Słuchaj… Ja… - ukrył twarz w
dłoniach. – Ja… Jestem… gejem… i… - Czując jak na jego policzki wpełzła
zdradziecki rumieniec, schował głowę między kolana, przez co jego głos był trochę
przytłumiony. Nie miał jednak wątpliwości, że kucharz rozumie każde słowo. –
Zaczynam… się… w tobie… za… zakochiwać! – Ostatnie słowo prawie krzyknął. Twarz
paliła go żywym ogniem, kiedy wsłuchiwał się sie w nastałą cisze przerywaną
tylko wyciem wiatru i biciem jego serca, które waliło jakby miało za chwilę wyskoczyć
z piersi. I spierdolić najdalej jak tylko się da. Bo milczenie ze strony
przyjaciela zaczynało się niebezpiecznie przedłużać.
W
końcu doczekał się reakcji. Myślał, że jest gotowy na wszystko, że nic go nie
zaskoczy… nie zrani. Pomylił się. Sanji nie odpowiedział na wyznanie, krzykiem,
wyzwiskami pełnymi obrzydzenia, ani też nie dał mu w gębę. Nie… On… Po prostu
się roześmiał. Głośno. Trochę histerycznie.
Dla
Zoro, wszystko stało się jasne.
Wstał
z ławki, wciąż ze spuszczoną głową, tak by kucharz nie dojrzał zawodu
malującego się na jego twarzy i licząc na to, że głos go nie zawiedzie zwrócił
się do przyjaciela.
-Rozumiem…
Przepraszam.
Ruszył
przed siebie, po raz pierwszy od wypadku nie obawiając się tego, co może go spotkać
po drodze.
Napięcie
boleśnie napinało każdy mięsień w jego ciele, gdy patrzył na dukającego Zoro.
Stres zżerał go od środka, a słowa wypowiadane przez zielonowłosego nie bardzo
potrafiły zadomowić się w wypełnionym koszmarnymi wizjami, umyśle.
Dopiero
po chwili, cały sens wypowiedzi przyjaciela do niego dotarł, a oblana ulgą
psychika kazała zareagować w najgorszy możliwy sposób. Zaczął się śmiać. Sam
nie wiedział, czemu, po prostu nie mógł przestać. I dopiero widok pleców
oddalającego się młodego pensjonariusza trochę o otrzeźwił. A raczej wywołał
powrót strachu i kolejną falę zalewająca jego duszę. Tym razem poczucia winy.
-Zoro!
Zaczekaj! – Chwycił dłoń chłopaka, poczym przyciągnął go do siebie i otoczył
ramionami. – Przepraszam! – Oparł podbródek o jego głowę cały czas szepcząc. – Przepraszam,
przepraszam…
Czuł
jak Sanjiemu bije serce, jak ramiona kucharza brutalnie oplatają się wokół
niego a sam mężczyzna, prawie płacze. Tylko, że nie wiedział, co ma o tym
wszystkim myśleć.
-Rozumiem
– westchnął. – Nie musisz…
-Nic
nie rozumiesz! – Przerwał mu. – Jestem idiotą. Ale to nieważne… Zoro… Ja też...
Też się w tobie zakochuję!
-Co?!
– Takiego obrotu sprawy nigdy nie wziął pod uwagę. Nawet w najśmielszych snach,
nie liczył, że Sanji odpowie mu w ten sposób. – Przecież ty… Dziewczyna… Mówiłeś…
- Tyle pytań cisnęło mu się na usta, że zdezorientowany nadmiarem emocji umysł
nie potrafił sobie z nimi poradzić i sklecić porządnego zdania. Dlatego też, to,
co się z niego wydobywało przypominało raczej bełkot szaleńca. I Zoro
zdecydowanie czuł się jak wariat.
-Mówiłem.
– Uśmiechnął się. – A wspominałem, że była dziewczyna?
Młody
pensjonariusz kiwnął głową wtulając jednocześnie twarz w sanjinową kurtkę. Było
mu tak dobrze, jeśli te słowa miały w przyszłości okazać się kłamstwem, to
chciał zostać w nim jak najdłużej.
-Ale…
- Jednak rzeczy, których on chciał były nieważne.
-Nie
ma żadnego, „ale”. – Chwycił podbródek mężczyzny, zmuszając go do podniesienia
głowy. Teraz ich czoła praktycznie się stykały. – Uwierz mi. – Złożył na jego
wargach krótki pocałunek. – Spróbujesz?
-Tak.
– Sanji smakował nikotyną. I czymś jeszcze, czymś podobnym do morskiej bryzy.
Podobało mu się takie połączenie i chciał zakosztować go raz jeszcze. Po omacku
odnalazł usta kucharza i tym razem to on pocałował jego.
Student
z radością oddał pieszczotę, by po chwili przejąć kontrolę. Napierał coraz
brutalniej, jednocześnie mocniej przyciągając do siebie upragnione ciało. Zoro radził sobie trochę nieporadnie, ale ta
niezdarność i wyraźny brak doświadczenia, tylko rozczulały kucharza.
W
końcu oderwali się od siebie wielkimi haustami łapiąc oddechy. Kłęby pary wydostające
się z ich ust wznosiły się ku niebu, niczym posłańcy dobrych wieści. Że pewien
zielonowłosy chłopak w końcu znalazł szczęście.
Miał
ochotę się śmiać, krzyczeć, tańczyć! Wszystko na raz! Chciał jeszcze raz
pocałować ukochanego, gdy zobaczył nieśmiało wyciągnięta ku niemu dłoń.
Wciąż
nie mógł w to uwierzyć. To było po prostu zbyt piękne. Dobre rzeczy nie
spotykały go, ot tak. Gdzieś musiał tkwić haczyk. Wysunął rękę w stronę
przyjaciela, czując jak bardzo drży.
-Sanji?
Załapał
w mig.
-Pewnie.
– Chwycił dłoń, złożył na jej wewnętrznej stronie krótki pocałunek, po czym położył
sobie na policzku.
Jakiś
czas jedynie rozkoszował się ciepłem ciała kucharza, lecz zaraz zaczął wodzić
palcami po jego twarzy, badając ją powoli, zapamiętując każdą krzywiznę i
starając wyobrazić sobie, jak wygląda osoba, w której się zakochał.
Na
policzkach wyczuł początki świeżego zarostu i kilka zadrapań, prawdopodobnie po
porannym goleniu. Te miejsca potraktował wyjątkowo delikatnie, gładząc je
kciukiem jakby chciał zabrać cały ból, który wywołały. Potem ruszył dalej, w
okolice ust.
Stał
nieruchomo, pozwalając dłoni Zoro błądzić do woli. Chciał, żeby zielonowłosy go
„zobaczył”. O ironio! Zazwyczaj przyciągał zainteresowanie innych właśnie
wyglądem. A teraz, chłopak, którego kochał i który kochał jego – nie miał ku
temu żadnych wątpliwości, dopiero po wyznaniu swoich uczuć go „widzi”.
Poczuł
delikatny ciężar na swoich wargach i niewiele myśląc ucałował badające je
opuszki. Zoro zarumienił się, jednak kontynuował wędrówkę. Chwilę potarmosił rzadką bródką, uśmiechając się przy tym lekko. Kiedy
nacieszył palce nowym doznaniem, jego dłoń, ruszyła dalej. Nos, oczy…
Długo badał powieki, bawił się rzęsami, zupełnie jakby na coś czekał.
Sanji
nie od razu zrozumiał, lecz przedłużający się postój Zoro w dalszym poznawaniu
jego twarzy, w końcu podziałał na niego jak natchnienie.
-Niebieskie
– powiedział.
Palce
przeniosły się na drugie oko.
-To
znaczy?
Zastanowił
się. Nigdy nie opisywał tego koloru, a chciał żeby obraz w umyśle Zoro był jak
najbardziej zbliżony do rzeczywistości. Tak, by kiedyś, gdy dane mu będzie
zobaczyć go „normalnie”, nie przeżył szoku. Sam nie wiedział, skąd wzięło mu
się to „kiedyś”, chyba od samego początku nie wierzył, w okaleczenie
przyjaciela na wieczność. On! Realista! Teraz liczył na cud!
-Jasny…
Trochę jak niebo…
-W,
jaki dzień?
Przesuwał
dłoń od jednego oka do drugiego.
Znów
musiał pomyśleć.
-Słoneczny…
ciepły… bezchmurny… Chociaż, – doznał olśnienia – ktoś mi kiedyś powiedział, że
wyglądają jak morska toń…
Chłopak
wydawał się zadowolony z odpowiedzi, bo kontynuował podróż, dalej badając twarz
ukochanego. Uszy, włosy. Wsunął palce w szalejące na wietrze. Dokładnie sprawdzał
ich długość, sposób, w jaki zostały ścięte, aż w końcu zapytał.
-A
one?
-Blond.
Jasny.
-Jak
złoto? Czy bardziej słomiany?
Barwy
nie były jego mocną stroną, teraz posiłkował się, tym, co usłyszał kiedyś na
swój temat od Nami. Będzie musiał później postawić rudowłosej piwo.
-Złoto.
Podobno.
Zoro
przeczesał jeszcze palcami grzywkę a potem jego ręka opadła na czoło kucharza, w
celu dotarcia do brwi. W miarę jak sprawdzał ich kształt na twarzy młodego
pensjonariusza pojawiał się wyraz coraz większej dezorientacji.
Sanji
roześmiał się pod nosem. Właściwie to tego mógł się spodziewać. Złapał dłoń
ukochanego i sam zaczął wodzić jego placami po swojej własnej brwi, wyraźne
ukazując jej niecodzienny, zakręcony kształt. Kiedy skończył, to samo zrobił z
drugą.
-Tak
wiem, są dziwne – mruknął, gdy skończyli.
-Raczej
niezwykłe. – Gdyby ktoś mu powiedział, nigdy by nie uwierzył. Uznałby, że ta
osoba bezczelnie robi sobie z niego i z jego kalectwa jaja. – Pasują ci –
stwierdził w końcu znów kładąc dłoń na policzku kucharza. – Przystojny z ciebie
facet.
-Uznam
to za komplement. – Nakrył jego rękę własną i pocałował Zoro w czoło. – I to
samo mogę powiedzieć o Tobie.
Czerwień,
jaka powiała się na twarzy młodego pensjonariusza miała niewiele wspólnego z
panującym zimnem. Mężczyzna wyraźnie nie był przyzwyczajony do komplementów, bo
przez moment stał z otwartymi ustami, by wreszcie prychnąć.
-Kłamiesz.
Znów
go przytulił.
-Dość
często, ale ciebie nie okłamię nigdy. Zgoda?
Te
ramiona były tak inne od tych mu znanych. W nich nareszcie poznał, co znaczy
poczucie bezpieczeństwa i… chyba nadzieja na przyszłość.
-Od
teraz? – zapytał wplatając dłoń we włosy kucharza.
-Mówisz
tak jakbym robił to wcześniej – parsknął, ze źle ukrywanym rozbawieniem. –
Niech ci będzie. Od teraz. I żebyś nie miał żadnych wątpliwości. – Rozpływał
się pod dotykiem palców chłopaka gładzących go po głowie. – Zakochuję się w
tobie, Zoro.
Zielonowłosy
zabrał rękę, by móc objąć ukochanego w pasie, a robił to tak zachłannie jakby
ten miał za chwile zniknąć. Albo roześmiać się i uciec.
-I
nie przeszkadza ci…
-Nie.
– Nie pozwolił mu dokończyć.
-Ani…
-Nie!
-Ale…
-Chyba
już mówiłem, że nie ma żadnego, „ale”! Zoro, chcę cię całego, takiego, jakim jesteś,
ze wszystkim, co przeżyłeś… Sam nie mam sielankowej przeszłości… i wiem, że nie
będzie łatwo, a mimo to pragnę spróbować. A ty?
Musiał
to przetrawić. Musiał, jednak…
-Też
chcę!
Walić
to! Zwłaszcza teraz, kiedy gorące usta muskają jego ucho a on może bez żadnego
skrępowania wdychać ukochany zapach, z tą świadomością, że przyszłość może
wcale nie być taka zła… Po raz pierwszy od lat w tunelu jego życia ktoś w końcu
zapalił światło.
-My
tu się o was martwimy, że wam tyłki poodmarzały a wy się migdalicie jak para gimnazjalistów
za szkolnym murkiem!
To
były ostatnie słowa, jakie spodziewali się usłyszeć. A ostatnią osobą, jaką
Sanji był pewien zobaczyć na dworze przy temperaturze minusowej, była ich
autorka – Dadan. Wraz z jej piekielnym wyczuciem czasu. I wrażliwością dilera
narkotykowego.
-Co
tu robisz? – Może i nie było to zbyt grzeczne, ale bogowie! Właśnie przeżywa
jeden z romantyczniejszych momentów swojego życia, a obecność kobiety nijak nie
pasowała do atmosfery. Którą i tak trafił jasny szlag. Osoba sterująca tym
zatęchłym światem albo miała zjebane poczucie humoru, albo sprawiało jej
niewysłowioną frajdę. Chociaż najprawdopodobniej i to, i to.
Czuł
jak Zoro drży i oddala się od niego. Chciał przytulić chłopaka, jednak ten
strzepnął jego dłoń ze swojego ramienia, z wyraźnym przerażeniem na pobladłej
twarzy.
-Co
się stało? – Dadan zignorowała pytanie kucharza całą uwagę skupiając na
wystraszonym zielonowłosym. – Hej! Młody?
Ktoś
ich nakrył. Ktoś dowiedział się, że on… że on i Sanji… Nie miało znaczenia, iż
tą osobą była Dadan – najbardziej nietuzinkowa kobieta jaką spotkał w życiu.
Przecież reakcja może być tylko jedna. Słysząc zbliżające się kroki, mocniej
zacisnął powieki w oczekiwaniu na cios. Zamiast tego poczuł na głowie znajomy
ciężar i po kilku sekundach jego włosy wprawiane były w ruch przy
akompaniamencie gardłowego śmiechu rudowłosej.
-Poderwałeś
naszego pięknisia! Brawo!
Na
moment zapomniał języka. Mowa powróciła dopiero, gdy Sanji stanął obok i objął
go w pasie przyciągając do siebie.
-Nie…
Nie przeszkadza ci to…? – zapytał resztkami silnej woli powstrzymując się przed
ucieczką. Całe jego ciało krzyczało, błagało wręcz by się ewakuował, a w umyśle
niczym niemy film powtarzały się sceny z przeszłości. Wolną ręką chwycił się za
pierś.
-A,
co miałby mi przeszkadzać? – Dadan wydawała się autentycznie zdziwiona pytaniem.
– Ja jestem dla niego za stara, nie będę ci robić konkurencji.
Zobaczywszy,
że kobieta przesyła mu nieme znaki, to zerkając na Zoro to znów unosząc brwi,
pokręcił tylko głową na znak, że on tez nie wie, o co chodzi. Znaczy, chyba nie
wie, bo podejrzenia pewne miał. Najwidoczniej jego chłopak, tak – jego!, wstydził się swojej orientacji. Choć może
wstyd nie był dobrym określeniem. To podchodziło raczej pod strach, czy nawet
skrajne przerażenie, przed tym jak zareagują inni, kiedy okaże się, że lubi chłopców.
Gdyby chodziło, o kogo innego i okoliczności były inne, pewnie by się wkurzył a
potem zrobił mu karczemną awanturę. Od zawsze tego typu reakcje mierziły go
niemiłosiernie. Jednakże znając historię Zoro, mógł spokojnie założyć, że młody
pensjonariusz ma powody by zachowywać się tak a nie inaczej.
Dlatego,
zamiast się drzeć, pogłaskał ukochany policzek, ignorując wzdrygnięcie, jakie
wyczuł pod palcami. Mają dużo czasu, aby mógł go tego oduczyć.
-Zresztą
– ciągnęła Dadan, której w końcu udało się połączyć fakty i dojść do takich
samych wniosków, co kucharz. Nie należała do osób wybitnie inteligentnych i
konkluzja w jej głowie pojawiała się zawsze z pewnym opóźnieniem, mimo to, nawet,
jeśli była o krok do tyłu, nie traciła pogody ducha. – Czy to ważne, z kim
pchasz sobie język do gęby? Byleby jednej i drugiej stronie sprawiało to
przyjemność. I tyle. Koniec pieśni. A patrząc na was mam wrażenie, że obaj
macie z tego niezłą frajdę. Dlatego spokojnie możecie to robić w domu, a nie z
uporem maniaka czekać na zapalenie płuc! – Obróciła się na pięcie, po czym
ruszyła w stronę ośrodka, wymyślając pod nosem coraz to obelżywsze określenia
zimna.
Sanji
zachichotał a następnie zwrócił się do zielonowłosego.
-To,
co? Też idziemy? – Splótł ich palce razem. – Zimno mi.
-Ale…
Smakujący
nikotyną pocałunek wyzbył go wszelkich wątpliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz