poniedziałek, 26 października 2015

Uczeń i Mistrz




Tytuł: Uczeń i Mistrz
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: RayleighxMihawk
Ograniczenia wiekowe: +18
Info/Uwagi: Praktycznie sam seks…
Proszę o wyrozumiałość… seksy nigdy nie były moją mocną stroną (jakby to nie zabrzmiało :P), a teraz dodatkowo wyszłam z wprawy… No i ten… To praktycznie mój pierwszy tekst z OP, w którym „fabuła” nie kręci się wokół Zoro… Nie mam pojęcia jak to wyszło, więc z góry przepraszam!


 UCZEŃ I MISTRZ


Z rozbawieniem obserwował wysiłki swojego ucznia, który z całych sił starał się pokonać atakującego go pawiany. Roronoa z każdym dniem radził sobie coraz lepiej, lecz nadal czekała go długa droga, jeśli kiedykolwiek chce zająć jego miejsce.
Zacięcie młodego pirata podobało mu się. W tym człowieku było coś znajomego. Jakby patrzył na siebie sprzed lat. Ten sam talent, którym wystarczyło tylko odpowiednio pokierować. Nieoszlifowany diament spotykany naprawdę rzadko.
I chyba właśnie, dlatego zgodził się go trenować. Po za tym chciał spłacić dług. Jemu też ktoś wskazał drogę. Bez pomocy tego człowieka tytuł Najlepszego Szermierza Na Świecie prawdopodobnie nigdy nie trafiłby do jego rąk. Z nostalgią wrócił myślami do tamtych lat. Wtem poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Lata trenowania haki, oraz wrodzone zdolności sprawiły, że nie musiał się nawet odwracać by poznać tożsamość gościa.
-Witaj Mroczny Królu.
Rayleigh tylko uśmiechnął się pod nosem i usiadł obok Jastrzębiookiego. Nie liczył na cieplejsze powitanie. Dracule Mihawk znany był nie tylko ze swych zdolności, lecz także z oziębłości wobec innych. I nieważne czy byłeś znanym piratem, dowódcą Marynarki czy samym tenryuubito. Jeśli chciałeś zasłużyć na zainteresowanie tego człowieka, musiałbyś się naprawdę postarać, by uznał cię za godnego uwagi.
Rayleigh doskonale o tym wiedział. Swego czasu los skrzyżował ich drogi, przez co udało mu się lepiej poznać Najlepszego Szermierza Na Świecie. A nawet go polubić. Co dziwne, z wzajemnością.
I ta dziwna przyjaźń trwała po dziś dzień.
Wyciągnął zza pazuchy manierkę, po czym upił z niej spory łyk. Alkohol najpierw zapiekł w gardło, by później rozlać się ciepłym strumieniem w żołądku. Od razu jakoś poweselał, a Kurgaina straciła trochę na mroczności. Choć, jako jeden z nielicznych, opłynął cały Nowy Świat, widział rzeczy, o jakich zwykłym ludziom się nawet nie śniło, niezliczoną ilość razy otarł się o śmierć, to miejsce, które Dracule Mihawk wybrał sobie na dom, niezmiennie wywoływało u niego dreszcze. Bez alkoholu niemożliwym było dla niego się tu zrelaksować. Dlatego kolejny raz pociągnął z manierki.
-Chcesz? – Wyciągnął naczynie w stronę towarzysza, udając, że nie widzi tego karcącego wzroku oraz obrzydzenia malującego się na przystojnej twarzy.
Zamiast odpowiedzieć uniósł do ust trzymany przez cały czas kieliszek wina.
-No tak… - Rayleigh podrapał się po głowie. – Zapomniał, że w kwestii alkoholu jesteś koneserem. Jak mu idzie? – Żeby zmienić temat wskazał na okno, za którym trwała zacięta walka pomiędzy Zoro a armią pawianów. Roronoa wyglądał na wykończonego, ale także zdeterminowanego. Jasnym było, że za nic nie przerwie starcia, nawet, jeśli niemal przypłaci to życiem.
-Coraz lepiej. – Ze zdziwieniem stwierdził, że chwali zielonowłosego, a w jego własnym głosie słychać… zadowolenie? Dumę? Chyba rola nauczyciela odpowiadała mu bardziej, niż chciałby się do tego przyznać. Po za tym trenował człowieka, który kiedyś zmierzy się z nim jak równy z równym. Wewnątrz, aż cały drżał z ekscytacji na samą myśl o przyszłym pojedynku. Bycie najlepszym miało swoją mroczną stronę. Każdy napotkany przeciwnik był zbyt słaby, by walka z nim mogła sprawić radość.
-Kapitan będzie miał z niego pożytek. – Usłyszał głos gościa i z ulgą przepędził kłębiące się wokół jego głowy myśli. Nie chciał, by ktoś, nawet, jeśli to sam Mroczny Król, dowiedział się, co zaprząta mu umysł. Odstawił wino i podszedł do mężczyzny, który zdążył niemal przykleić się do okna, z fascynacją obserwując ruchy zielonowłosego.  – Widać w tym twoją rękę.
Nie wiedzieć, czemu odebrał całą wypowiedź dość dwuznacznie.
-Jak myślisz? Możemy go zostawić samego?
Coś w spojrzeniu Mrocznego Króla kazało mu domniemywać, że to wcale nie było pytanie. Nie żeby mu to przeszkadzało. Nie, od kiedy czuł gorący oddech mężczyzny na swoim karku.
-Raczej tak – wyszeptał. – To duży chłopiec. Poradzi sobie. – Nie czekając na odpowiedź pociągnął mężczyznę w stronę drzwi. Obaj doskonale wiedzieli jak skończy się wizyta Pierwszego Oficera Króla Piratów, więc tym bardziej nie było sensu tego przedłużać.
Rayleigh tylko się roześmiał i dał się poprowadzić w stronę sypialni.

Szelest pościeli i jęki dwóch mężczyzn rozchodziły się po pokoju, pełnym niedbale rzuconych ubrań. Jedynym źródłem światła była niewielka świeca. Nadawała całemu pomieszczeniu aury tajemniczości i pewnego… erotyzmu.

-O tak! – westchnął Mihawk czując rękę Rayleigha na swoim członku.
-Jak myślisz? – Białowłosy pochylił się nad kochankiem, z satysfakcją wpatrując się w zaróżowione policzki i błyszczące jastrzębie oczy. – Co by sobie pomyślał twój uczeń gdyby cię teraz zobaczył? Albo usłyszał? – Z premedytacją ścisnął przyrodzenie Dracule’a wywołując kolejną falę słodkich jęków. Uwielbiał ich słuchać. Tak samo jak uwielbiał te krótkie chwile, gdy Mihawk porzucał maskę opanowania i dawał upust swoim emocjom. A na coś takiego mógł liczyć jedynie w łóżku. I tylko, jeśli odpowiedni się postarał. Dlatego, nie dając mu nawet czasu na jakąkolwiek reakcję, zaczął lizać pieszczonego chwilę wcześniej członka.

Chciał się odgryźć, lecz w tej samej chwili poczuł między nogami gorący oddech, a zaraz potem jego penis zagłębił się w czymś gorącym i wilgotnym.
To było niesamowite. Rayleigh był niesamowity. To, co wyczyniał językiem, nie dało się opisać słowami. Jeździł nim po członie, pieścił główkę, drażnił jądra. A on sam mógł tylko jęczeć i wplatać palce w białe włosy. Mężczyzna sprawował nad nim władzę całkowitą. Przynajmniej teraz. W tym akcie należał do niego.

Tymczasem Raleigh skupił się na najwrażliwszej części członka Mihawka. Pieścił purpurową główkę delikatnymi pocałunkami, jednocześnie ręką gładząc udo mężczyzny, raz po raz zahaczając o pośladki. Unikał jednak otworu Jastrzębiookiego, wiedząc, że zbyt szybkie przejście dalej tylko zdenerwuje kochanka. Zresztą sam też nie chciał jeszcze kończyć gry wstępnej. Im dłużej trwała tym większą miał później satysfakcję. Dlatego też zaprzestał zabawy penisem i ułożył się tak, by znaleźć się twarzą w twarz z Najlepszym Szermierzem na Świecie.
-Podoba ci się. – Ni to spytał ni to stwierdził.
Zamiast odpowiedzieć Dracule uniósł się na łokciach i pocałował go. Zmysłowo. Erotycznie niemal. Językiem pieścił wargi białowłosego. Jeździł nim po zębach, podniebieniu, z zadowoleniem wpuszczając jego język do własnych ust. A gdy poczuł, że parter zaczyna się nudzić, zaczął delikatnie pogryzać wargi wprowadzając do ich stosunku nieco drapieżności.
-Tobie chyba też. – Uśmiechnął się złośliwie pocierając kolanem o coraz twardsze przyrodzenie Rayleigha. Nie bez satysfakcji przyglądał się rumieńcom wykwitającym jego twarzy.
-Już zdążyłem zapomnieć, jaki jesteś zadziorny. – Pierwszy Oficer Króla Piratów próbował nadać swojemu głosowi niefrasobliwy ton. Tylko po to by Mihawk nie usłyszał jęków rodzących się mu w gardle. Jednak mężczyzna, za punk honoru, postawił sobie doprowadzenie go do stanu, w jakim on sam znajdował się kilka chwil temu. Mocniej zaczął napierać na jego penisa jednocześnie, dłońmi, ściskając pośladki. Tak mocno, że na opalonej skórze powstały wyraźne ślady dłoni. Dodatkowo postanowił językiem zbadać klatkę piersiową Rayleigha, w szczególności swą uwagę skupiając na sutkach.
-Diabeł… - wysapał białowłosy. A zaraz potem zaczął jęczeć w rytm ruchów kochanka.
„Cholera. Kiedy on się tego nauczył”? pomyślał, całkiem oddając się przyjemności.

Pierwszy raz los zetknął ich ze sobą niespełna miesiąc po egzekucji Gol D. Rogera. Rayleigh nie wspominał tamtego okresu dobrze. Rany w sercu wciąż były zbyt świeże, by zewnętrzny świat mógł go zainteresować. Wtedy, jedyną rzeczą, jakiej poświęcał uwagę, była zawartość kolejnych butelek. Jej moc sprawiała, że rzeczywistość na chwile bladła a ból w sercu słabł. Dlatego też, z niechęcią, graniczącą z nienawiścią, przyjął informację o młodym szermierzu pragnącym wyzwać go na pojedynek. Nie zamierzał podjąć rękawicy, utrzymując, że Mroczny Król, którego tamten szuka nie żyje. I poniekąd była to prawda. Wraz z Kapitanem, wtedy na platformie, odeszła też część niego.
Jednak, coś w nim, coś, czego do końca nie rozumiał, sprzeciwiało się tej decyzji. Tak jakby upatrywało w pojawieniu się młodzieńca szansy na powrót do prawdziwego świata.
Dlatego też, trochę wbrew sobie, odpowiedział na wezwanie. A kiedy spojrzał w niezwykłe oczy mężczyzny, chłopaka właściwie, zrozumiał jak dobrą podjął decyzję. Pomógł mu w tym lodowaty dreszcz strachu biegnący po kręgosłupie. Tak. Rayleigh się bał. Wystraszyły go te niezwykłe złote oczy. Oczy Jastrzębia.
Stoczyli walkę, którą Mroczny Król wygrał. Lecz mężczyzna nie miał wątpliwości – swoje zwycięstwo zawdzięczał jedynie ogromnemu doświadczeniu i jego braku u przeciwnika. Zrozumiał też coś jeszcze. Człowiekowi, który stał przed nim pisana była wielkość. Tytuł, o który on sam bał się sięgnąć.
Tamtego dnia jeszcze nie trafili razem do łóżka. Choć nie można powiedzieć, że nie przypadli sobie do gustu. Doświadczenie wieku i witalność młodości. Dwa skrajne światy połączone ostrzem miecza.
Rayleigh wiedział, że któregoś dnia znów dane mu będzie stanąć naprzeciw tajemniczego młodzieńca.  Z niecierpliwością wyczekiwał tego spotkania.

Musiał uzbroić się w cierpliwość. Kolejny raz mężczyzna odwiedził go dopiero kilak lat później, kiedy imię Dracule Mihawk zyskało sławę wykraczającą poza Grand Line. On sam zaś zdobył swój cenny miecz –  Kokutou Yoru.
Jeszcze nim stanęli naprzeciw siebie Mroczny Król wiedział, że tym razem zwycięstwo nie jest dla niego. Jastrzębiooki, podczas swojej podróży, zyskał to, czego brakowało mu poprzednio. Jedyny słaby punkt, został wyeliminowany.
Przewidywania mężczyzny się sprawdziły. Walka, choć zacięta, została wygrana przez Mihawka. Gratulując przeciwnikowi zwycięstwa Rayleigh wyczuł, że to jeszcze nie koniec drogi Jastrzębiookiego, że ten mierzy wyżej. Na sam szczyt. Uświadomiwszy, co właściwie jest celem Dracule’a uśmiechnął się szeroko. Coraz bardziej podobał mu się ten mężczyzna.
Lecz i tym razem nie skonsumowali znajomości. Jastrzębiooki odszedł nim doszło do czegoś więcej, ale Mroczny Król nie przejął się tym zbytnio. Wiedział, że prędzej czy później… Zrobią to. Byli na siebie skazani. Zrozumiał to, gdy po raz pierwszy spojrzał w jastrzębie oczy.

I tak właśnie się stało. W dniu, w którym Dracule Jastrzębiooki Mihawk uzyskał tytuł Najlepszego Szermierza na Świecie. O tamtego wydarzenia minęły lata, a oni nadal potrafią kochać się do upadłego, nie mając dość siebie nawzajem.  

Czując jak zbliża się spełnienie postanowił trochę urozmaić ich grę. Nie chciał w końcu tak szybko kończyć. Zresztą to Mihawk powinien wymięknąć pierwszy.
Uśmiechnął się wrednie, po czym brutalnie przycisnął nogę Jastrzębiookiego, tą samą, którą go pieścił, do łóżka. Dracule aż syknął pod wpływem nowego, niezbyt przyjemnego doznania.
-Zwariowałeś? – spytał z wyrzutem. Rzadko pokazywał emocje, to nie było w jego stylu, jednak w obecności Rayleigha jakoś nie potrafił się hamować. Ten człowiek działał na niego w jakiś dziwny, niezrozumiały sposób. Przez długi czas to właśnie za jego sprawą piął się w górę, szlifował szermierskie umiejętności. Chciał go przewyższyć. Lecz nie po to by pokazać, że jest lepszy, tylko żeby zasłużyć na jego uznanie. Zainteresowanie. Dobre słowo… W końcu je dostał. I o wiele więcej.
-Co powiesz, na małą zmianę scenerii? – Zdążył się już przyzwyczaić, że, gdy są sami, maska opanowania Mihawka czasem pęka. Podobało mu się to. Zwłaszcza, że zasługę za to przypisywał sobie.
Słusznie.
-Naprawdę nie możemy, raz zrobić tego normalnie, jak ludzie? W łóżku? – Widząc Rayleigha, całkowicie ignorującego jego słowa, kierującego się do łazienki, westchnął tylko i sam wstał. Tak właściwie to nawet lubił fantazje swojego partnera. Niejeden młodzieniaszek mógł mu ich pozazdrościć.

Gorąca woda kaskadami spływała po nagich ciałach przecierając szlaki dla wszędobylskich dłoni dwóch mężczyzn, pragnących pieścić się nawzajem. Badać każdy kawałek skóry partnera, wywoływać jęki rozkoszy, szybsze bicie serca i to charakterystyczne drżenie nóg, świadczące o zbliżającym się finale.
Mihawk czuł się wspaniale. Para unosząca się w wokół nich nadawała wszystkiemu pewnego mistycyzmu, dzięki czemu bardziej mógł się skupić na doznaniach zmysłowych.
Wprawne ręce Rayleigha wyprawiające cuda z jego ciałem, gorący język badający drogę od wrażliwej szyi, aż po, twarde już, sutki… Mógł tylko jęczeć błagając o jeszcze. I wbijać paznokcie w plecy białowłosego, czując pod palcami zarys twardych mięśni, którym nie szkodził upływ czasu.

-Dobrze ci? – spytał Mroczny Król przygryzając jeden z sutków partnera, podczas gdy drugi pieszczony był kciukiem.
-Nie pytaj. – Dracule przysunął twarz kochanka do siebie i zachłannie wpił się w jego usta. Mocniej niż kiedykolwiek przedtem, przywierając do pożądanego ciała.
Ich klatki piersiowe stykały się ze sobą, tak dokładnie, że dwa rytmy serc zmieniły się w jeden. Przyrodzenia ocierały i siebie powodując przyspieszone oddechy i kolejne fale przyjemności targające mężczyznami. Którzy za żadne skarby nie chcieli przerywać uścisku, nadal pogrążeni w pocałunkach.. Przygryzali sobie nawzajem wargi, pieścili podniebienia, toczyli zażartą walkę o dominację języków… A to wszystko patrząc temu drugiemu prosto w oczy.
W końcu Mihawk postanowił ruszyć dalej. Uczucie między nogami zaczynało coraz bardziej dawać mu się we znaki, pożądanie paliło go od środka, a każde spojrzenie na zadowolonego kochanka tylko podsycało jego pożądanie. Chciał by Rayleigh już w niego wszedł. Dlatego postanowił nieco zachęcić partnera.
Dłonią chwycił przyrodzenie białowłosego i zaczął jeździć nią po trzonie, dokładnie tak jak Mroczny Król lubił. Drugą ręką masował jądra. Na efekty nie musiał długo czekać. Rayleigh przymknął oczy i oparł się plecami o drzwi kabiny, tym samym pozwalając Mihawkowi robić, wszystko, na co ten miał ochotę.
Korzystając z zaproszenia Jastrzębiooki klęknął przed partnerem, tak by mieć jego przyrodzeni na wprost twarzy. Początkowo tylko przyglądał się penisowi białowłosego, by po chwili, otrzeć się o nie nosem wdychając specyficzny, wspaniały zapach. Usatysfakcjonowany wziął członka do ust. Od razu całego. Niemal się zakrztusił, ale to tylko spotęgowało uczucie przyjemności. Lubił ten stan. Tak, był masochistą. Tak trochę.
Zaczął poruszać głową, jednocześnie językiem pieszcząc cienką wrażliwą skórę i raz po raz, przygryzając coraz bardziej purpurową główkę. Rayleigh nie ustępował mu w perwersji. Świadczyły o tym jęki Mrocznego Króla, których nawet nie starał się hamować.

Jedną ręką, nadal zajmował się jądrami partnera, podczas gdy druga zawędrowała do jego własnych pośladków. Z racji płynącej wody nie potrzebował lubrykantu i mógł natychmiast zacząć działać. Wsadził sobie od razu dwa palce w odbyt, jednocześnie znów krztusząc się penisem białowłosego. I tylko, dlatego nie krzyknął z bólu. W złotych oczach pojawiły się łzy, które od razu zmieszały się z płynącą wodą.
Patrząc na to przedstawienie Rayleigh tylko się uśmiechnął. Podobało mu się to, co robił Mihawk. Wprawiało w jeszcze większe podniecenie. Złapał Dracule’a za włosy i zaczął poruszać jego głową, w dogodnym dla siebie tempie. Jednocześnie patrzył jak Jastrzębiooki dostosowuje tempo swoich palców, do tego narzuconego przez niego.
Gdyby mógł, uśmiechnąłby się wrednie. Rayleigh najwidoczniej świetnie się bawił, lecz to nie wszystko, co dla niego przygotował. Dłoń, którą do tej pory pieścił jego jądra, spoczęła na pośladkach mężczyzn. Białowłosy chyba nawet tego nie poczuł, pogrążony w przyjemności. Poczuł natomiast, jak długie palce powoli zagłębiają się w jego odbycie. Doświadczenie było tak niezwykłe, że aż puścił partnera. Dracule odzyskując wolność, nie zwolnił ani na chwilę.  Jemu to tempo też odpowiadało. Jednocześnie, do własnego wnętrza, dołożył jeszcze jeden palce, a do Rayleigha – dwa. Mroczny Król zacisnął pięści wbijając paznokcie w skórę niemal do krwi, lecz nic nie powiedział. Ani nie próbował przerwać. Nowe doznanie całkiem nim zawładnęło. Podobało mu się. I to cholernie. Tak bardzo, że nie zdał sobie nawet sprawy, kiedy doszedł opryskując partnera białą substancją.
Część spermy trafiła mu do gardła. Przełknął ją z radością. Zaraz potem zajął się czyszczeniem penisa kochanka. Zlizywał każdą kroplę, oblizując się przy tym lubieżnie. Uwielbiał ten smak.
-Masz jeszcze na twarzy… - wydyszał białowłosy. Palce Mihawka wciąż wyczyniały cuda w jego wnętrzu i skupienie myśli było czymś niemal niemożliwym.
-Gdzie? – spytał, ani na chwilę nie przerywając żadnej z czynności.
-Tu… - Przejechał palcem po policzku Jastrzębiookiego i pokazując mu biały dowód.
Mihawk, niewiele myśląc, puścił członka i wziął do ust ubrudzony palce. Lizał go z taka samą pasją, raz po raz patrząc na coraz bardziej czerwoną twarz kochanka.
-Jeszcze… gdzieś…? – Wiedział, że woda zdążyła zmyć większość nasienia, ale ciekaw był, co zrobi mężczyzna.
-Tutaj… - Zebrał ostatnią kroplę, jaka uchowała się przed strumieniem wody i ubrudzonym palcem przejechał po wargach partnera. Ten oblizał je z drapieżnym wyrazem twarzy.
-Pysznie… smakujesz… - Coraz trudniej było mu złapać oddech. Czuł jak spełnienie zbliża się wielkimi krokami, ale chciał dojść, kiedy Rayleigh będzie w nim. Dlatego wyjął palce, najpierw z odbytu kochanka, a następnie ze swojego.
-Masz ochotę na coś więcej?

Zdziwiony stwierdził, że znów mu stoi. Więc trzeba było coś z tym zrobić. Chwycił Mihawka za ramiona zmuszając go do tego by wstał.
-A żebyś wiedział. – Pchnął mężczyznę na ścianę i odwrócił, tak by mieć do niego łatwiejszy dostęp. – Przygotuj się.

Słysząc szept tuż przy swoim uchu, aż zadrżał na myśl, co zaraz się wydarzy. Żeby ułatwić Rayleighowi zadanie, sam rozchylił pośladki, zachęcając tym samym partnera.
Który nie mógł się już dłużej powstrzymywać. Naparł na odbyt Jastrzębiookiego, od razu wchodząc cały. Dracule krzyknął i zacisnął dłonie w pięści. Jednak ból trwał tylko przez chwile, zdominowany napływem przyjemności, z pieszczonego właśnie penisa.

Chciał by Mihawk przyzwyczaił się do niego, dlatego jedną ręką skierował na jego przyrodzenie a drugą na klatkę piersiową. Pieścił kochanka, wsłuchując się w jego jęki, aż stwierdził, że wystarczy.
-Zaczynam się ruszać.
W odpowiedzi brunet wypiął się lekko, dając tym samym parterowi większe pole manewru.
Rayleigh zaczął powoli poruszać się w ciele kochanka, z każdym pchnięciem zwiększając tempo i starając się znaleźć ten jeden, czuły punkt, który da Jastrzębiookiemu maksimum przyjemności. Jednocześnie cały czas przesuwał ręką po trzonie mężczyzny, w rytm własnych, coraz płynniejszych, ruchów.

Czuł jak białowłosy wypełnia go całego, jak podbrzuszem uderza o jego pośladki. Miał ochotę krzyczeć z przyjemności. Nie był w stanie skupić się na niczym innym, jak penis Mrocznego Króla penetrujący jego wnętrze. Jęczał więc, a strużka śliny płynęła mu po brodzie, w oczach zakręciły się łzy. Naraz krzyknął i omal nie opadł na kolana. Rayleigh trafił dokładnie w prostatę. I zachęcony uzyskanym efektem, uderzał w nią raz po raz, coraz szybciej, mocniej… Mihawk krzyczał, owładnięty rozkoszą. Nie potrzebował więcej by dojść. Sperma rozlała się na dłoni Mrocznego Króla, który jeszcze nie miał dość. Sam czuł się wspaniale. Ciasne, gorące wnętrze Jastrzębiookiego dawało mu tyle przyjemności, że jęki nieproszone same wydobywały mu się z ust. Czując jak partnerem wstrząsają dreszcze orgazmu, przyśpieszył, nie przejmując się wcale tym, że mięśnie Mihawka, ciaśniej zaciskają się na jego penisie. To była jego ulubiona część. To z niej czerpał najwięcej rozkoszy. Im ciaśniejszy był kochanek, tym on czuł się lepiej. Nadal celował w prostatę Jastrzębiookiego, lecz teraz, bardziej skupiał się na sobie. Już nie pieścił go dłonią, zaciskając obie ręce na biodrach partnera. Wchodził w niego coraz mocniej, nie przejmując się ciasnotą.
-O tak…

Czuł ruchy Rayleigha w swoim wnętrzu, ale było mu już wszystko jedno. Resztki orgazmu nadal trawiły jego ciało, a on mógł tylko dyszeć. Nawet, jeśli teraz Mroczny Król sprawiał mu trochę bólu, to dla tych wcześniejszych chwil, wypełnionych spełnieniem, mógł na to pozwolić. Zaciskał zęby, za każdym razem, kiedy twardy penis wbijał się w niego.
W końcu i białowłosy został pokonany przez swoje ciało. Gorący, lepki strumień rozlał się we wnętrzu Mihawka. I to było dla szermierza za dużo. Zachwiał się na nogach, byłby upadł, gdyby nie silne ramiona Mrocznego Króla.
-Oj, oj… Nie tak szybko. – zaśmiał się i pocałował kochanka, długo i namiętnie. Jakby rekompensując mu wcześniejsze, niezbyt przyjemne, doznania. – Najpierw musimy się umyć. – Wskazał na białe plamy zdobiące zarówno ich, jak i wszystko wokół. Wciąż lecąca woda nie zdążyła ich zmyć.
-To myj. – Oparł się o klatkę piersiową partnera, pozwalając jemu i jego wprawnym dłoniom zrobić resztę.
Czule pogładził czarne kosmyki, by zaraz zająć się myciem. Delikatnie obmył całego Mihawka, a później zajął się sobą. Brutalny był tylko podczas seksu. Później lubił się poprzytulać, nawet jeśli to niezbyt męskie. Dlatego kradł te chwile, kiedy wycieńczony Jastrzębiooki niemal wisiał na nim, dając mu robić ze sobą, co tylko chciał.
Jednak, to, co dobre szybko się kończy. Kiedy byli już czyści, a woda zakręcona, Dracule odsunął się od niego i owinął ręcznikiem. Zwykle, w takich chwilach, żartował, że i tak widział już wszystko, co szermierz ma do zaoferowania, ale dziś dał sobie na wstrzymanie. Biorąc przykład z mężczyzny, sam się zakrył. Kiedy wychodzili z kabiny skradł parterowi jeszcze jednego, ostatniego, całusa.
I właśnie wtedy drzwi łazienki się otworzyły, po czym stanął w nich… Zoro! Zielonowłosy stanął jak wryty na widok tej, niedwuznacznej, sceny.
-Eeee… - Spalił buraka i nie wykrztusiwszy z siebie sensowniejszych wyjaśnień, jak szybko się pojawił tak szybko zniknął. Trzaskając drzwiami.
Tymczasem mężczyźni wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia.
-Myślisz o tym samym, co ja?
Błysk w jastrzębich oczach mówił mu, że tak. Już nie mógł się doczekać kolejnej wizyty.

piątek, 9 października 2015

Kurs gotowania III

Kolejny nudy rozdział. Jakby kto miał ochotę to zapraszam....


No i ten... Jakby kogo to interesowało, w co wątpię... Cas ma zamiar w najbliższej przyszłości się ogarnąć i może nawet uda się publikować coś w miarę regularnie... I może przy okazji ogarnąć też bloga, co by nie wyglądał jak kupka nieszczęść... Zobaczymy, co z tych planów wyjdzie..

Dobra, to by było na tyle.

A jak ktoś to czyta to miłej lektury (taaaa.... "miłej"....)

KURS GOTOWANIA 

ROZDZIAŁ III
"Coś tu jest nie tak""

Sanji. Co. Ty. Do. Kurwy. Nędzy. Wyprawiasz?!
Miał ochotę dać sobie w twarz. Z trudem panował nad nerwami. Jedyną rzeczą, jaka mogła go teraz uspokoić była solidna dawka nikotyny. Ale przecież nie wyjdzie z zajęć, które sam prowadzi! Musiał, więc cierpieć. I zgrzytać zębami, w nadziei, że jednak nie dojdzie dziś do morderstwa. A wszystko za sprawą pewnego Glona. Który chyba uparł się, żeby uświadomić go w bezsensowności jego starań i całkowicie pogrzebać resztki nadziei na to, że kurs jednak ma jakiekolwiek szanse powodzenia.
Odgłos upadających na podłogę sztućców, był kolejną kroplą napełniającą dzisiejszą czarę goryczy.
-Zabiję go! – Pomyślał. Po raz czwarty w ciągu ostatnich piętnastu minut.  Jednak zamiast wypowiedzieć na głos swoje plany, wziął głęboki oddech i, starając się nadać swojemu tonowi profesjonalne brzmienie, spytał. – Co tym razem?
Nie bez satysfakcji obserwował rumieniec, jaki pojawił się na twarzy kursanta.

-No… ten… - Drapał się po potylicy świadomy tego, że wszystkie oczy skierowane są ku niemu. Znów zrobił z siebie debila. W dodatku Sanji chyba tracił do niego cierpliwość. Co pomniejszało szanse na ich późniejszą, bliższą znajomość, jeszcze bardziej go dołując.  Może gdyby nie odstawał tak od reszty wszystko ułożyłoby się inaczej. Pech jednak chciał, że nie trafił do grupy „dla debili”, jak planował. Pozostali kursanci, a raczej kursantki, podstawy miały już opanowane i w przeciwieństwie do niego doskonale znały określenia jak siekać, które o dziwo wcale nie wiązało się w grą komputerową, blanszować, czy podduszać… Przy czym to ostatnie wcale nie oznaczało średniowiecznych tortur. Po za tym umiały posługiwać się przedmiotami, które on widział po raz pierwszy w życiu, właśnie na kursie. Że już nie wspomni o ich przeznaczeniu! Dlaczego więc oczekiwano od niego, że już teraz, zaraz, natychmiast będzie perfekcyjnie obsługiwał na przykład taką… obieraczkę?! Którą notabene właśnie trzymał w dłoni, a która dosłownie kilka sekund demu upadł mu na podłogę, kiedy próbował zapanować nad zestawem tarek. Swoją drogą, na diabła ludziom pięć różnych?! Jedna nie wystarczy?!  
-Słucham, z czym masz teraz problem? – Sanji stanął tuż przed jego stanowiskiem. Co wcale, a wcale mu nie pomagało wybrnąć z sytuacji. Po pierwsze znów czuł się jakby był w szkole a nauczyciel, z perwersyjną przyjemnością, odpytywał go wiedząc, że i tak nic nie umie. Po drugie, i chyba gorsze, z bliska blondyn był jeszcze bardziej seksowny! Zapach jego wody kolońskiej podrażniał mu nozdrza, otulał niczym lekką mgiełką, sprawiał, że miał ochotę…
KURWA! ZORO! OPANUJ SIĘ!
Sam siebie nie poznawał. Jeszcze nigdy, żaden facet tak na niego nie działał. To było chore! Zupełnie jakby trafił na karty jakiegoś kiepskiego romansu!  Albo, o zgrozo, komedii romantycznej!

Właściwie, to chyba nawet było mu go szkoda. Kiedy tak wbijał wzrok w podłogę, obracając w dłoniach obieraczkę, wyglądał… rozczulająco?
STOP! SANJI STOP! To jest dorosły facet, on nie ma prawa być rozczulający. To jest zarezerwowane dla dzieci, szczeniaczków, kotków i pięknych kobiet! A nie dla facetów, którzy przypalając cebulę, zamiast ją zeszklić!
Wściekły, zarówno na samego siebie jak i na tego niezdarnego Glona, wyrwał mężczyźnie z rąk owo narzędzie, które najwidoczniej stanowiło dla niego tajemnicę i zaczął za niego obierać marchewkę. Szybko. Może nawet trochę za szybko. Ale dziwnym trafem skóra paliła go w miejscach, gdzie jego palce zetknęły się z dłońmi kursanta.
Coś tu zdecydowanie było nie tak.
-Tak, to się robi – powiedział przez ściśnięte gardło. Nagle zrobiło mu się gorąco. Bynajmniej nie przez uszkodzoną klimatyzacje.

Patrzył na sprawne palce Sanjiego, bez trudu radzące sobie z postawionym im zadaniem. I chociaż patrzył, to tak naprawdę nie widział. Wciąż miał w pamięci moment, w którym dłonie kucharza zetknęły się z jego. Skóra blondyna okazała się niezwykle chłodna, lecz jej dotyk, w nim samym wywoływał niemal gorączkę. Chyba powinien pomyśleć o jak najszybszym opuszczeniu kursu.  To, co się z nim działo nie było normalne.
-Teraz rozumiesz?
Z trudem wrócił do rzeczywistości.
-Tak. – Kiwnął głową pewien, że akurat tę umiejętność będzie musiał potrenować w domu.
-W porządku. – Z ulgą odszedł od stanowiska mężczyzny. – Teraz zajmiemy się sosem pomidorowym.  – Zaczął objaśniać tajniki przygotowywania kolejnej potrawy, jednocześnie starając się unikać pełnego paniki wzroku Zoro. Do tej pory myślał, że gotowanie jest dla każdego. Przynajmniej takie podstawowe. Cóż, życie postanowiło zweryfikować jego zdanie w tej kwestii. Niektórzy, najwidoczniej, rodzą się kuchennymi kalekami… I bez pomocy innych zwyczajnie skazani są na śmierć głodową. Albo żarcie z mikrofalówki. Na szczęście to tylko wyjątki od reguły. Z uznaniem patrzył na pozostałych uczniów. Znaczy uczennice, które bez problemu wykonywały kolejne polecenia.
-Panie Black…
Choć głos, który go wołał nie należał do Zoro, a do uroczej Rebecci , z trudem powstrzymał się przed wzdrygnięciem. Jeśli zaraz usłyszy kolejne głupie pytanie, to jego wiara w ludzkość ,najzwyczajniej w świecie, weźmie nogi za pas i spierdoli gdzie pieprz rośnie.
-Słucham, o piękna? – Podszedł do dziewczyny i skłonił się lekko. W końcu, gentelmanem trzeba być niezależnie od sytuacji.
Nastolatka zaczerwieniła się po same koniuszki uszu.
-Ja… Chyba coś zepsułam… - Patrzyła gdzieś w bok. – Bo… no… sos nie chce mi gęstnieć… - Dokończyła tonem zwiastującym, co najmniej katastrofę, jeśli nie koniec świata.
Za to on się uśmiechnął. Z takimi problemami może walczyć. Zajrzał do garnka i zaczął tłumaczyć Rebecce, gdzie popełniła błąd oraz jak go naprawić. Jednocześnie cały czas ją kokietując. To pozwalało mu odzyskać wewnętrzny spokój. W końcu kobiety stanowiły sens istnienia tego świata. Bez nich ziemia byłaby pusta i jałowa. Zresztą, czy to faktycznie zbrodnia, jeśli od czasu do czasu rzuci jakiś komplement w stronę wyjątkowo urodziwej dziewoi?
Kiedy sos Rebecci został uratowany okazało się, że z podobnym problemem zmaga się Nami-san. Jak na skrzydłach poleciał pomagać rudowłosej piękności. Tak bardzo w jego typie. Zresztą każda kobieta była w jego typie.

Patrzył na wodę o barwie dojrzałych pomidorów, gotującą się w jego garnku. Nie miał śmiałości kolejny raz wołać do siebie prowadzącego. Zwłaszcza, kiedy widział uradowaną twarz Sanjiego podczas rozmów z kursantkami. W jednej chwili wszystko stało się jasne. Trafił na stuprocentowego hetero. W dodatku Casanovę. Takie jego cholerne szczęście. Widocznie do końca życia pisane mu być singlem.
-Ależ wspaniale ci idzie Robin-chwan!
Usłyszawszy jak Sanji rozpływa się nad postępami brunetki, towarzyszącej rudowłosej, postanowił do końca zajęć się nie odzywać. Nieważnie jak bardzo by mu nie wychodziło. A do następnych przygotować się solidne. Przynajmniej teoretycznie. No i rozgryźć działanie obieraczki. Przede wszystkim zaś, wyrzucić z głowy dziwne urojenia, które zdążyły się tam zagnieździć.

Od jakiegoś czasu Zoro był dziwnie cicho. Nie narzekał, nie klął, że coś mu nie wychodzi, ani nie prosił o pomoc. To było dziwne biorąc pod uwagę fakt przerabiania coraz bardziej skomplikowanych zagadnień. Jako dobry nauczyciel powinien się tym zainteresować, podejść i spytać jak sobie radzi. Jednak jego psychika, i tak była na wykończeniu. Jeszcze kilka chwil w otoczeniu tego Glona i naprawdę może wybuchnąć. Dlatego postanowił udawać, że nie dzieje się nic niezwykłego. Dalej prowadził lekcje, od czasu do czasu odpowiadając na pytania, którejś z pięknych kobiet.

W końcu zajęcia dobiegły końca. Niespodziewanie szybko. Czas, od kiedy nie musiał przejmować się Roronoą, zdawał się przyspieszyć. Trzeba było się pożegnać.
-Dziękuję wam za poświęcony czas. Liczę, że pierwsza lekcja spełniła wasze oczekiwania i przyjemnością przyjdziecie na kolejną. Do zobaczenia, mam nadzieję, za tydzień. No i pamiętajcie, że nie zwracam pieniędzy. – Suchar w jego wydaniu nie spotkał się z aprobatą. Nikt się nie roześmiał. – Posiłek, który przygotowaliście… - Grunt to się nie przejmować. – Możecie zabrać do domu. Po prawej stoją jednorazowe pojemniczki. Smacznego.

Patrzył na dziwną masę, która nijak nie przypominała tego, co przygotowali pozostali. Już bliżej jej było Smaku Życia, dania, jakie przywiodło go na ten kurs.
-Wyrzucić cię teraz czy dopiero na zewnątrz? – spytał wodnistego sosu. Ten, o dziwo nie odpowiedział. W końcu postanowił zaryzykować. Przecież to nie może być gorsze niż jego dotychczasowego popisy kulinarne.
Kiedy pakował swoje dzieło do pojemniczka, wyczuł czyjąś obecność. Prze ułamek sekundy miał nadzieję, że to Sanji, lecz jeden głębszy oddech wystarczył by zrozumiał, swoją pomyłkę. Black pachniał fajkami. I jakby trochę morzem. Za to osoba, stojąca przed nim wydzielała intensywny zapach pomarańczy.
Niechętnie uniósł głowę, po to by napotkać spojrzenie wielkich, orzechowych oczu, kaskadę rudych włosów oraz słodki uśmiech. Nie to na pewno nie Sanji. Sanji nie jest babką.
-Chyba trochę ci nie wyszło. – Stwierdziła, bez ogródek nieznajoma, wskazując palcem efekt jego pracy.
-A tobie, co do tego? – Usilnie starał się przypomnieć sobie jak kobieta ma na imię. Prowadzący, z pewnością wymienił je przynajmniej kilkukrotnie. Niestety zupełnie wyleciało mu ono z pamięci.
-Właściwie to nic. – Pochyliła się w jego stronę, tak że bez problemu mógł spoglądać w jej dekolt. – Ale pomyślałam, że może potrzebujesz pomocy…  - Puściła mu perskie oczko. – W końcu ślepy by zauważył, że odstajesz poziomem od reszty.
-A tobie, co do tego? – powtórzył pytanie, choć wolał zakończyć tę konwersację jak najszybciej. Czuł się, bowiem… dziwnie. Jakby brał udział w grze, nie znając zasad, w dodatku na maksymalnym poziomie trudności. A konsekwencje będą odczuwalne także w świecie realnym.
-A to, panie Roronoa Zoro, że chciałam ci zaproponować korepetycje… Oczywiście za drobną opłatą.  – Uśmiechnął się a Zoro pojął, że właśnie tak uśmiecha się sam diabeł. Oto właśnie kolejny powód, dlaczego nie przepadał za kobietami. Nawet najpiękniejsze opakowanie może skrywać demona. Postanowił się ulotnić. I to jak najszybciej.
-Chyba jednak podziękuję. – Zabrawszy resztki dania chciał skierować się do wyjścia, ale rozmówczyni zagrodziła mu drogę.
-Jesteś pewien? Bo wiesz… Następnym razem znów możesz być tym najgorszym… Mogę cię doszkolić z podstaw. I wcale nie zażyczę sobie znów dużo… Jakaś kawa, obiad na mieście… Co ty na to? – Pochyliła się jeszcze bardziej, jednocześnie zawijając kosmyk włosów na palec.
Zaraz… Czy ona go podrywa?!Nie, no świat się kończy!
-Nie jestem zainteresowany. – Wyminął ją, po czym… uciekł. Jakby goniło go sto diabłów.
Chyba pierwszy raz w życiu Nami nie wiedziała, co ma powiedzieć. Poniosła klęskę.
-Domyślam się, że nie poszło najlepiej. – Tuż obok zmaterializowała się Robin.
-Wnioskujesz po tym, że spieprzył, czy po może widziałaś to w szklanej kuli? – Nie powinna być dla niej złośliwa. W końcu to nie wina przyjaciółki, że facet, który wpadł jej w oko zwyczajnie zwiał, kiedy proponowała mu randkę. Może zrobiła to zbyt obcesowo? Była zbyt bezpośrednia?  Najwidoczniej postawa wyzwolonej kobiety, tak promowana w mediach, nijak miała się do tego, czego oczekują mężczyźni.
Na szczęście Robin nie obrażała się tak łatwo.
-Chodź. – Objęła ją ramieniem. – Franky czeka na nas na zewnątrz.

 Nie był z siebie dumny. Powinien rozegrać to inaczej. Ale przechodzenie dzisiaj przez ten cały cyrk „nie interesują mnie twoje cycki, bo nie masz penisa” poważnie nadwyrężyłoby jego psychikę. Chyba by nie podołał. Wydarzyło się za dużo. Najpierw rozczarowanie faktem, że jest jedynym mężczyzną na kursie, potem to dziwne zauroczenie prowadzącym, robienie z siebie nic niepotrafiącego debila, rozczarowanie, jakiego doznał widząc Blacka wdzięczącego się do kobiet i w końcu podrywanie przez kobietę mogącą być marzeniem niejednego faceta… Nie. To zdecydowanie nie na jego nerwy.
O tym wszystkim myślał grzebiąc w talerzu. Postanowił jednak spróbować swojego „dzieła”. Wziąwszy pierwszy kęs, ze zdziwieniem stwierdził, że było nawet jadalne. I to bez hurtowych ilości ketchupu. Resztę pochłonął w okamgnieniu. A zaraz potem ubrał się i pobiegł do sklepu. Po obieraczkę, patelnię i trzy kilo cebuli.

Telefon zadzwonił ledwie przekroczył próg mieszkania. Skonany nawet nie spojrzał na wyświetlacz tylko od razu odebrał. Byleby mieć to już za sobą.
-I jak pierwsza lekcja sensei? – W słuchawce rozbrzmiał głos przyjaciela.
-Nikt, nie zginął, nic nie wybuchło, pozwów też się nie spodziewam. Czyli chyba w porządku. – Zrzucił z siebie marynarkę.
-Jak zwykle pełen optymizm.  – Nawet przez telefon słyszał jak Usopp się krzywi.
-Uczę się od najlepszych. – W ślad za marynarką poleciały buty. – Jestem skonany. Czy możemy darować sobie dzisiaj złośliwości?
-Tylko, jeśli ty, ze swojej strony, obiecasz trzymanie języka za zębami.
-Przyrzekam, przyrzekam. – Klapnął na fotel. – A tak swoja drogą, coś ty dzisiaj taki cały w skowronkach?
-Bo mam powód! – Sanji mógłby przysiąc, że kumpel cały dzień czekał tylko na to, podzielić się z nim dobrymi wieściami. Postanowił dać mu się wygadać. I przy okazji w spokoju wypalić papierosa. Albo dwa. Kiedy Usopp zacznie gadać, trudno mu skończyć. – Dostałem dzisiaj super fuchę! Mówię ci! Jeśli tylko uda mi się zrobić wszystko tak jak chce klient to jestem ustawiony do końca życia!
-Usopp…
-Dobra… Ale może w końcu zacznę zarabiać! Bo ten koleś to naprawdę gruba ryba! Może polecić moją agencję wśród znajomych, a wtedy… - Zaczął snuć marzenia o międzynarodowej sławie, zarabianych kokosach, splendorze i wszystkim tym, co zwykle kojarzy się z rozpoznawalną marką.
Sanji mu nie przeszkadzał, ale też nie słuchał zbyt uważnie. Od czasu do czasu rzucił tylko zdawkowe „to świetnie”, „gratulacje”, „tak”, „yhy”. Choć cieszył się szczęściem kumpla, to tak naprawdę skupiony był na własnych problemach. Właściwie to na jednym. Tym zielonym. Jeśli Glon nie będzie robił postępów i, po zakończeniu kursu, gotowanie nie stanie się dla niego ani trochę łatwiejsze, to reklama, jaką mu zrobi, może okazać się, przysłowiowym, gwoździem do trumny.
-Zobaczysz! Gość padnie na kolana przed moim projektem! – Usopp zaczął popadać w samouwielbienie.
-Nie wątpię. – Obiecał był miły. Niech się chłopak pocieszy. – Przynajmniej tobie dobrze idzie.
-Co się znowu stało? Dopiero mówiłeś, że jest w porządku!
-No szczerze mówiąc to tak nie do końca w porządku… - Nim się zorientował już wylewał swoje żale do słuchawki, nie dając przyjacielowi dojść do głosu. Ten, zaś, taktownie, nawet nie próbował przerywać.
-No i tak się sprawy mają. – Skończył jednocześnie zapalając ostatniego papierosa z paczki. – Jestem w dupie!
-A, co ty się tak przejmujesz tym całym Zoro, co? – Nie do końca nadążał za tokiem rozumowania przyjaciela. – Reszta jakoś sobie radzi. I cię chwalą, więc, o co chodzi?
-Nie rozumiesz?! – Wrzasnął. – Ten imbecyl to być albo nie być dla mojego kursu! Mało, kto uzna za sukces to, że nauczyłem gotować kobiety! Ewentualni przyszli kursanci będą się opierać na doświadczeniach tego pierwszego faceta! A jeśli on wyjdzie z zajęć tak samo zielony jak na nie wszedł to okrzykną mnie nieudacznikiem! I stwierdzą, że szkoda czasu na kurs, który i tak nim im nie da!
Po usłyszanej tyradzie trochę mu się rozjaśniło w głowie. Lecz nadal nie pojmował, czym Black tak się przejmuje.
-Słuchaj, to dopiero pierwsze zajęcia. On cię może jeszcze zaskoczyć. A jak nie chcesz żeby wyszedł zielony – dodał po chwili zastanowienia – to kup mu farbę do włosów! Halo?! Sanji! Jesteś tam?!
Jedyną odpowiedzią był sygnał zerwanego połączenia.

-Kanapki? – Dracule zmierzył wzrokiem jego drugie śniadanie. – Myślałem, że jako przyszły mistrz kuchni zaskoczysz nas jakąś bardziej wymyślną potrawą.
Zmierzył partnera wzrokiem, który powinien, co najmniej zabić, jednak na Mihawku nie zrobił najmniejszego wrażenia.
Po raz kolejny pokonany przez swojego mentora, spuścił wzrok i wrócił do przeżuwania kanapki z szynką.
-To dopiero pierwsze zajęcia były – rzucił jakby na usprawiedliwienie. Nie zamierzał przyznawać się do tego jak źle mu poszło.
Trening już się skończył a oni czekali, jak zwykle, aż reszta grupy opuści dojo, by w spokoju potrenować. Tylko we dwójkę. Właśnie tę część Zoro lubił najbardziej. Kiedy w pobliżu nie było instruktora, wtrącającego się niemal w każdy ruch, a naprzeciw niego stawał człowiek lepszy od niego, w końcu mógł rozwinąć skrzydła. I wydobyć całe piękno z ukochanego sportu. W tych chwilach nie liczyło się nic poza przeciwnikiem, odgłosem uderzeń brzmiących niczym najwspanialsza muzyka oraz poczuciem, że wciąż i wciąż może stawać się lepszy. Coraz wyżej ustanawiane poprzeczki były dla niego motywacją. Bo na szczycie stał sam Mihawk. Człowiek, który dzierżył zaszczytny tytuł Najlepszego w Kraju.  A on miał zamiar kiedyś mu ten tytuł odebrać.
-Chyba skończyli.
-Taaa…. – Chwycił miecz i ruszył za partnerem.
Stanęli naprzeciw siebie i…
Świat przestał istnieć. Wszystkie problemy zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Teraz liczył się tylko kolejny unik, cios, dudnienie krwi w uszach, ból nadwyrężanych mięśni i ta radość płynąca z przekraczania kolejnych granic.  Nic więcej.
I tylko niewyraźny zapach tytoniu przypominał mu o tym, co pozostawił w zewnętrznym świecie.