piątek, 11 listopada 2016

Wszystkiego najlepszego Zoro!!

W związku z faktem, że dzisiaj obchodzimy dwa ważne święta - jedno dotyczące każdego Polaka, drugie, sporej grupy fanów OP (tak zdaję sobie sprawę, że nie każdy lubi Glona ;)) składam wszystkim najszczersze życzenia z okazji Dnia Niepodległości oraz Urodzin Roronoy Zoro :D.

No i oczywiście WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO ZORO!
Niech Ci nigdy nie zabraknie gorzałki, przeciwników do szlachtowania i miejsca do spania :D. 


Z okazji urodzin Glona zapraszam na "krótki" szocik z Zoro i Lawem w rolach głównych ;).



Tytuł: Rocznica Liczba rozdziałów: one-shot Gatunek: yaoi Para: LawxZoro+Luffy Ograniczenia wiekowe: +18 Info/Uwagi: Co się stanie kiedy pozwoli się Luffiemu zaplanować rocznicową randkę?

 

                                                               ROCZNICA



-Proszę powiedz, że on żartuje.
-Niestety, chyba nie… - Zoro przeniósł wzrok z załamanego Lawa, który wyglądał jakby właśnie spełniły się jego najgorsze koszmary, na szczerzącego się Luffiego. Chłopak w ogóle nie zdawał sobie sprawy, jakie emocje właśnie obudził w chirurgu. I, z całą pewnością, nie była to wdzięczność. Zoro mógł się założyć o wszystkie trzy katany, że jego chłopak obmyśla w tej chwili bardzo złożony plan jak odpłacić dzieciakowi pięknym za nadobne.  A w realizacji pewnie nie obędzie się bez wielu ostrych narzędzi.
W sumie, w nim też zaczęła kiełkować taka myśl. I rosła wprost proporcjonalnie do czasu, w którym musiał słuchać psychodelicznej muzyczki rozbrzmiewającej dookoła. Chociaż… Sami byli sobie winni. Wiedzieli, jaki jest Luffy. I, że można się po nim spodziewać wszystkiego. Więc, co im do jasnej kurwy, odwaliło, żeby pozwolić temu idiocie zaplanować ich rocznicową randkę? A no tak… Obiecali mu… Zaraz po tym, jak sprawił, że do rocznicy, w ogóle mogło dojść. Ostatnio… Cóż. Mieli trochę problemów i gdyby nie interwencja bruneta każdy z nich byłby teraz, niezbyt szczęśliwym, singlem. Dlatego, kiedy Luffy, w zamian za pomoc, domagał się możliwości zorganizowania im tej nieszczęsnej rocznicy, zgodzili się. Pewni, że trafią do jakiegoś baru typu „płać raz i jedz ile chcesz”. Nawet przez myśl im nie przeszło… TO!
WESOŁE MIASTECZKO!
Pełne wrzeszczących dzieciaków, karuzeli od patrzenia, na które mogło zrobić się niedobrze, sztucznie uśmiechniętych ludzi… A najgorsza, z tego wszystkiego, była chyba właśnie ta muzyczka.
Zoro miał wrażenie, że zaraz przez nią oszaleje. Kiedy zerknął na Lawa, okazało się, że nie on jeden. Lekarz też przypominał człowieka bliskiego obłędu.
Tylko Luffy się śmiał.
-Fajnie tu, nie?
-Nie! – wrzasnęli obaj a chłopak spojrzał na nich jakby urwali się z najwyższej możliwej choinki.
-Co wam się nie podoba? – spytał szczerze zdziwiony. – Jest pyszne jedzenie, można sobie pojeździć Kolejką Górską, albo Młotem… Ustrzelić jakiegoś pluszaka… No i ta muzyka jest świetna! – Zaczął się kiwać w rytm melodii. – Idealne miejsce na randkę!
Law był pod wrażeniem. On w żaden sposób nie potrafił odnaleźć w tym jazgocie rytmu.
-Jak ci się tak podoba, to zaproś tu Hancock – mruknął zastanawiając się jednocześnie, czy dzień, w którym spotkał Monkey D. Luffiego nie był przypadkiem, najgorszym w jego życiu. Zaraz jednak przypomniał sobie, że wtedy też poznał Zoro. I jakoś przeszła mu ochota na dalsze rozważania. Tak dla bezpieczeństwa dopiero, co odbudowanego związku.
-A, po co? – Monkey zaniechał wygibasów i teraz patrzył zdezorientowanym wzrokiem na Lawa. Chirurg stwierdził, że nie chce mu się tłumaczyć. Nie, jeśli naprawdę ma spędzić resztę dnia w tym piekle na ziemi.
-Nieważne. – Machnął ręką.
-Luffy… - Zoro naprawdę próbował to wszystko sobie wyobrazić. Jedyne, do czego doszedł to radość z faktu, że spotyka się z lekarzem. Law na pewno zna setki sposobów, na to by zabić się szybko i bezboleśnie. – Naprawdę jesteś pewien, że to odpowiednie miejsce, dla dwóch, dorosłych facetów?
-A, czemu, by nie?
No tak. Dla Luffiego świat jest prosty. Nie ma w nim miejsca na nietolerancję, społeczną niechęć czy jakiekolwiek uprzedzenia. Jeśli on coś akceptował znaczy wszyscy inni też nie powinni mieć zastrzeżeń. Kiedyś był mu wdzięczny za taką postawę. To dzięki niej pozostali zaakceptowali jego homoseksualizm. Ale teraz miał wrażenie, że Monkey trochę za bardzo utknął w swoim świecie, zbytnio oderwał się od rzeczywistości.
-Choćby, dlatego, że roi się tu od rozpiszczanych nastolatek?!
-Oj, daj spokój. Nie jest tak źle.
Jakby dla obalenia jego słów, minęła ich właśnie grupka pięciu dziewczyn a odgłosy, jakie wydawały, mogły być porównywane tylko do sprzężenia zwrotnego wywołanego przez mikrofon i głośnik dużej mocy.  Jednak nawet to nie odebrało Luffiemu humoru i pewności siebie.
-Poza tym mieliście nie marudzić!
-Nie przypominam sobie. – Law świetnie pamiętał rozmowę, podczas, której zgodził się na to szaleństwo. Chociaż… Zamiast na Luffym marudzącym po drugiej stronie słuchawki skupiony był na Zoro, który doskonale potrafił skoncentrować jego uwagę na sobie. I na swoich sprawnych ustach wyczyniających cuda z najbardziej strategicznym miejscem ciała każdego mężczyzny. On nie był wyjątkiem. Możliwie więc, że w momencie, gdy cała krew odpłynęła mu z głowy do główki, chlapnął coś, czego wcale powiedzieć nie chciał.
-A właśnie, że tak! Powiedziałeś, że zgadzacie się na wszystko i nie będziecie marudzić, tylko mam się rozłączyć! Bo zajęci jesteście…
Popatrzyli po sobie niezbyt pewnie.
-Tego to już mi nie powiedziałeś – mruknął z wyraźnym wyrzutem Zoro.
Law nie miał nic na swoją obronę toteż grzecznie milczał. Wychodziło na to, że ten dzień stanie się koszmarem z jego winy. Ale żeby nie było! Zoro też miał w tym swój udział. I to całkiem udany…
-No i przecież obiecaliście!
Jeśli wcześniej próbowali, to akurat z tym argumentem nie mogli polemizować. W końcu obietnica rzecz święta.
-Dobra… - Westchnienie, jakie wydobyło się z gardła Lawa wyrażało pełne pogodzenie z losem. – Niech ci będzie.
Zoro tylko kiwnął głową, już obliczając czas do zamknięcia Wesołego Miasteczka.
Z miną skazańców ruszyli ku wejściu, kiedy Luffy zagrodził im drogę.
-Co znowu?!
-Zapomnieliście o biletach! – Uśmiechnięty chłopak wręczył każdemu z nich pliczek kolorowych świstków papieru z logiem lunaparku. – I jeszcze przygotowałem dla was listę! Koniecznie musicie tego wszystkiego spróbować. – Wcisnął niemiłosiernie pogniecioną kartkę Zoro z miną jakby powierzał mu swój największy skarb. Zielonowłosy, trochę wbrew sobie, spojrzał na nią i musiał przyznać, że spis atrakcji, był naprawdę imponujący. Jeśli się miało dziesięć lat! Albo umysł dziesięciolatka, jak w przypadku Luffiego.  Zdołał się jednak zmusić do uśmiechu. Niech ta małpa ma.
-Dzięki.
Wtedy wzrok bruneta spoczął na Lawie. Ten westchnął.
-Dzięki Mugiwara-ya.
-Shishishi! Nie ma, za co! Zoro! Trao!
Spojrzeli na chłopaka z obawą. Co ten idiota znowu wymyślił?
-Dobrej zabawy!
Na końcu języka miał już stwierdzenie, że w tej sytuacji to niemożliwe, ale Law pociągnął go za ramię, prostu w stronę wielkiej różowej bramy z górującym nad nią klaunem, w tęczowej peruce.
-Nie dyskutuj – mruknął. I miał rację.
Pokazali wejściówki staremu bileterowi, który patrzył na nich nieco podejrzliwie. Nie dziwili mu się. Dwóch dorosłych facetów w lunaparku? To aż za bardzo trąciło pedofilią. Mimo to nie mieli kłopotów z dostaniem się do środka. Niestety.
Za bramą muzyka zdawała się być jeszcze głośniejsza a fakt, że zaraz po wejściu zderzyli się z jakimś napakowanym cukrem siedmiolatkiem, wcale nie poprawił humoru żadnemu z nich.
Trafalgar z niesmakiem otrzepał spodnie chcąc pozbyć się z nich resztek popcornu dzieciaka.
-Zaraz stąd znikamy – zawyrokował, na co Zoro tylko pokręcił głową.
-Nie da rady. – Dyskretnie wskazał partnerowi najbliższy toi toi, zza którego wystawał spory kawałek słomkowego kapelusza. Skradanie było sztuką, której Monkey D. Luffy nie potrafił opanować.
-I on tak cały dzień…
-Jak go znam to tak… Więcej. Jeśli nie odbębnimy tej jego listy będzie nam jęczeć przynajmniej do zimy.
Wziąwszy pod uwagę fakt, że właśnie zaczął się lipiec, Law dokonał, w głowie, szybkiej kalkulacji.
-Daj tę listę.
Szybko przebiegł wzrokiem po wypisanych pozycjach, tylko przy dwóch prosząc Zoro o odszyfrowanie bazgrołów Luffiego. Sam był lekarzem, ale jego pismo, przy tym, mogło uchodzić za kaligrafię. Kiedy skończył nie wyglądał na zadowolonego.
-Nie wygląda to dobrze.
-Wiem.
-Trzeba było kazać mu iść do diabła – warknął zły. Znów dał się podejść  temu gówniarzowi. I pomyśleć, że sam zabiegał o ich spotkanie… Zaczynał się zastanawiać, czy był wtedy zdrowy na umyśle.
-Trzeba było – zgodził się Zoro, czym jeszcze bardziej zdenerwował partnera.
-Mam ci przypomnieć, kto mnie rozpraszał podczas rozmowy?
-A ja mam ci przypomnieć, czym? – Roronoa oblizał wargi.
Na sam ten widok Law poczuł jak po plecach przebiegają mu dreszcze ekscytacji. W sumie… Jak dobrze pokombinują to jeszcze uda im się uratować rocznicę.
-To groźba czy obietnica? – Uśmiechnął się.
-A, co byś wolał? – Znów oblizał wargi, tym razem trochę wolniej. Lecz nie na tyle, by wzbudzać zainteresowanie ludzi dookoła.
-Nad takimi pytaniami trzeba się dobrze zastanowić… - Chciał dodać coś jeszcze, ale przerwało mu kaszlnięcie od strony toalety. Na tyle głośne, że kilkoro ludzi zatrzymało się i z niepokojem patrzyło na niebieską budkę.
-Może trzeba mu pomóc?
-A, co jeśli to jest zaraźliwe?
-Proszę pana!
Korzystając z zamieszania Zoro wraz z Lawem ulotnili się, licząc, że tłum niemożliwi Luffiemu dalsze podążanie ich tropem. Głupi jednak nie byli. Wiedzieli, że prędzej czy później Monkey ich dorwie. W końcu sam sporządził listę miejsc, które mieli odwiedzić. Dlatego opuszczenie terenu zabawy nie wchodziło w grę.
-Co tam jest pierwsze? – zapytał Zoro, kiedy oddalili się na tyle, że nie docierały już do nich odgłosy zamieszania, jakie wywołał Luffy.
-Gabinet Luster – odczytał Law. – To chyba tam… - Wskazał na prawo, ale Zoro już szedł w lewo. – Zoro!
Mężczyzna odwrócił się.
-Co?
-Gdzie ty leziesz?!
-Do Gabinetu Luster.
Czasem naprawdę się zastanawiał jak można mieć tak złą orientację w terenie. Zwykle wtedy miał ochotę wyciągnąć mózg z czaszki Roronoy i trochę w nim pogrzebać szukając anomalii. Oczywiście w ramach nauki, w żaden sposób nie czerpałby z tego przyjemności.
Zamiast tego, w końcu trepanacji czaszki u żywej osoby, jest nielegalna a Zoro przyda mu się jeszcze na chodzie, złapał zielonowłosego za kołnierz.
-To nie tam.
Roronoa spalił buraka. Zawsze się gubił. I zawsze było mu przez to wstyd. Choć… Czasem miewało to swoje dobre strony. Gdyby nie ci ludzie zaproponowałby Lawowi, by ten, w taki razie, prowadził go za rękę. Teraz jednak pozostało mu tylko dreptać za partnerem licząc, że uda mu się nie zboczyć ze ścieżki.

Jakoś zdołał tego dokonać, lecz teraz doszedł do wniosku, że wolałby się zgubić.
-Ludziom to naprawdę się podoba?
Law tylko wzruszył ramionami. Jego odbicie zrobiło to samo, lecz z powodu swojej karykaturalnej postaci efekt był dość niepokojący. Na tyle, by zmusić Roronoę do ponownego spojrzenia w lustro. Ze szklanej tafli spoglądał na niego drugi Zoro – niemiłosiernie wysoki, chudy, z długimi zakrzywionymi kończynami. Odbicie Trafalgara wcale nie wyglądało lepiej. Z tą różnicą, że chirurg na swoje nie patrzył. Zamiast tego utkwił spojrzenie w bandzie dzieciaków robiących głupie miny do lustra obok. Zaśmiewali się przy tym niemal do łez.
-Zawyżamy średnią wiekową – zauważył.
Nic nie odpowiedział tylko pociągnął mężczyznę dalej. Te wszystkie odbicia, tysiące oczu postaci jak z horrorów, patrzące na niego swoimi wykrzywionymi twarzami… Czuł się przez to dość niekomfortowo. Nawet bardziej niż wtedy, gdy przekroczyli bramę wesołego miasteczka.
Zatrzymali się dopiero w połowie atrakcji.
-Czekaj! – Law wyrwał rękę z uścisku partnera. Nie żeby to było nieprzyjemne, ale nie mogli tak wyjść na zewnątrz. Dzieciaki może i taki widok nie ruszył, ale ich rodziców… Cóż oni na pewno nie byliby zachwyceni. Poza tym zostawała jeszcze jedna kwestia.
-Jeśli za szybko stąd wyjdziemy Migiwara-ya nam nie daruje.
Zoro tylko kiwnął głową. Nie miał złudzeń. Luffy już pewnie uwolnił się od nadmiernego zainteresowania tłumu i zaczaił się gdzieś w okolicy.
-Masz rację. To, co robimy?
-Skoro i tak musimy tu być, to chociaż zobaczmy, o co tyle szumu. – Podszedł do pierwszego lepszego lustra i, ku zdziwieniu Zoro, na jego usta wkradł się delikatny uśmiech. Zaskoczony Roronoa podszedł do mężczyzny i również się uśmiechnął.
-Wyglądamy, jakby nas Sanji przez miesiąc z kuchni nie wypuszczał…
-Właśnie wyobraziłem sobie Mugiware w takiej formie – Law już całkiem jawnie się uśmiechał. – To chyba byłoby spełnienie jego marzeń.
-Jeśli tylko kuk przyrządzałby mu mięso, to tak.
Obaj zachichotali jednocześnie przyglądając się powierzchni lustra, na którym ich odbicia, przypominające wielkie balony, trzęsły grubymi brzuchami.
Chwile jeszcze pokręcili się po pomieszczeniu sprawdzając inne zwierciadła, lecz żadne nie przykuło już ich uwagi.
Uznawszy, że odbębnili swoje i zmitrężyli wystarczającą ilość czasu, wyszli. I niemal od razu rzuciła im się w oczy czerwona kamizelka. Jej właściciel, schowany za straganem z balonikami był święcie przekonany, że kolorowe sznurki, na których te się trzymały, czyniły go niewidzialnym. Nawet tego nie skomentowali.
-Co teraz?
Law spojrzał na listę.
-Tunel Strachu – skrzył się, w czym Zoro dopatrzył się szansy na słowną utarczkę.
-Boisz się?
-Czego? – Uniósł brew. – Trupów i szkieletów mam w pracy pod dostatkiem. A kilka wiedźm też się znajdzie. – Przypomniał sobie o recepcjonistce i aż nim wstrząsnęło. Żeby ukryć własną słabość rzucił. – No chyba, że ty…
-Nigdy! – przerwał mu. – Chodźmy.  – Zoro prychnął, po czym ruszył, o dziwo, w dobrą stronę. Lawowi nie zostało nic innego jak tylko podążyć za nim. Był ciekaw reakcji swojego partnera. Czyżby właśnie odkrył jakąś mroczną tajemnicę Roronoy?

O ile przy Gabinecie Luster kręciły się głównie dzieciaki, to Tunel Strachu przyciągał raczej starszych odwiedzających. Co wcale nie oznaczało, że większość z nich skończyła choćby liceum. No i tłum, w głównej mierze składał się z zakochanych par. Liczących na możliwość bezkarnego poprzytulania się w ciemności, gdy druga połówka przestraszy się plastykowego pająka. Dziewczyny chyba zamierzały udawać strachliwe dzieci, bojące się własnego cienia, byleby tylko znaleźć oparcie w ramionach swoich dzielnych rycerzy. Którym pewnie starczyłoby pogrozić większym nożem, żeby zostawili miłości swojego życia i uciekali gdzie pieprz rośnie. Przynajmniej tak podejrzewał Law, zmęczony słuchaniem ciągłych „misiaczków”, „słoneczek” i innych „pysiów”. Jeśli Zoro kiedykolwiek się tak do niego odezwie skróci go o głowę. Po minie partnera wnioskował, że tamten myślał podobnie. Mówiła mu to groźnie uniesiona brew mężczyzny i dłoń przeszywająca powietrze na wysokości, gdzie zwykle znajdowały się jego ukochane trzy katany.
Zaczął się zastanawiać, czy, gdyby urodził się hetero, żeby zaliczyć w liceum musiałby przechodzić przez takie piekło… Tak jak ci wszyscy chłopcy tutaj…  Gdyby faktycznie tak było raczej zostałby prawiczkiem aż do studiów. A możliwe, że nawet dłużej. Na szczęście teraz posucha mu nie groziła. Pod warunkiem, iż dzisiejszy dzień nie uczyni z niego impotenta. A im dłużej słuchał ćwierkania zakochanych, tym bardziej stawało się to prawdopodobne. Dlatego z ulgą przyjął pojawienie się człowieka z obsługi. Przymknął nawet oko na całkiem nierealistyczny strój kościotrupa, w jaki mężczyzna był ubrany. Nie zirytował go też głupi uśmiech. Ani spojrzenie, jakim zostali z Zoro obrzuceni.
-Witam wszystkich miłośników strachów! – Pomimo szczupłej postury, głos miał niczego sobie. Bez trudu przekrzyczał rozchichotane nastolatki. – Zaraz przeżyjecie najbardziej mrożącą krew w żyłach przygodę waszego życia!
Niemal słyszał to prychnięcie Zoro. Sam też był raczej sceptyczny, jeśli chodzi o wrażenia, jakie wywoła w nich ta przejażdżka. Obaj wiele w życiu widzieli. W dodatku przyszło im towarzyszyć Luffiemu podczas obiadu w wegańskiej restauracji. Po tym żaden horror im nie straszny.
Tymczasem mężczyzna dalej zachwalał swoją atrakcję, jakby była ona głównym punktem całego lunaparku.
-Nie zapomnicie tego do końca życia! No to, kto odważy usiąść pierwszy?! – Wskazał ręka stojące obok wagoniki. Każdy czarny z wymalowanym duchem, który bardziej śmieszył niż straszył.
Albo gadanina pracownika tak podziałała na wyobraźnię młodych ludzi, albo po prostu chcieli zagrać w jego gierkę, bo nikt się nie ruszył.
-No, co? Nie ma chętnych? Nie znajdzie się nikt odważny? – Przebrany kościotrup popatrzył po zgromadzonych aż w końcu skupił wzrok na Lawie. – A może pan…
Nie zdążył dokończyć, bo chirurg sam się ruszył zajmując miejsce w pierwszym wagoniku, tuż obok Zoro.  Który, mając dość nic nie wartej paplaniny po prostu wsiadł i czekał. Inni, przejęci spektaklem go nie zauważyli. Kierownik zamieszania również toteż miał teraz dość nietęgą minę.
-Dobrze… - kaszlnął. – Mamy pierwszych śmiałków! – Bardzo starał się wrócić do roli, ale kiepsko mu Szlo. – Kto następny?
Teraz, kiedy cała atmosfera poszła się paść, nastolatki nie miały problemu z zajmowaniem miejsc. Wkrótce wszyscy znaleźli się już w kolejce.
-Zapinamy pasy… I w drogę!
Ruszyli z piskiem zardzewiałych kółek. I Zoro był pewien, że to będzie najstraszniejszy moment całej wycieczki.
Wewnątrz panowały wręcz egipskie ciemności. Korzystając z okazji, Roronoa złapał Lawa za rękę. Przyjemniej było tak jechać, czując jego bliskość. Nawet mając za plecami piszczące nastolatki, do przestraszenia których, jak widać, wystarczyła zwykła ciemność. Był pewien, że Trafalgar rzuci w jego stronę jakimś zjadliwym komentarzem, ale nie. Chirurg tylko wzmocnił uścisk, jakby i jemu sprawiało to przyjemność.
Wtem, w suficie otworzyła się jakaś klapa i zalał ich deszcze plastykowym pająków. Wagoniki za nimi niemal utonęły we wrzasku. Głównie dziewczyn, ale dało się też słyszeć kilka męskich głosów. W tym jeden bardzo znajomy?
-Mugiwara-ya? – spytał Law.
Zoro zajęty tarciem oka, w które trafił jeden z rekwizytów wzruszył ramionami.  Zaraz jednak okazało się, że Trafalgar miał rację. Wystarczyło, że po obu stronach zapaliły się czerwone światełka mające imitować oczy wstających z trumien wampirów. Wszyscy ponownie wrzasnęli. W tym ktoś zdecydowanie głośniej niż reszta.
-Tak, to Luffy. – Roronoa pokiwał głową. – Cholera. Nie pomyślałbym, że tu wejdzie…
-A ja mam nadzieję, że mu się nie podoba – stwierdził mściwie chirurg.
-Menda jesteś, wiesz?
-Za to mnie kochasz.
-Za to akurat najmniej.
-Ale jednak.
Zajęci przekomarzaniem się, pozostali całkiem obojętni na wyskakujące znienacka kościotrupy, upiorne hałasy wydobywające się z ukrytych głośników oraz na coraz głośniejsze krzyki pozostałych uczestników wycieczki po nawiedzonym domu. Prawdę mówiąc nawet nie zauważyli, kiedy przejażdżka dobiegła końca i znaleźli się z powrotem na zewnątrz. Wysiadając z wagonika, z ciekawości spojrzał po pozostałych. Luffy jakimś cudem zdołał się zmyć. Co nie znaczyło, że nie pozostawał na widoku. Kryjówka za koszem na śmieci nie plasowała się w pierwszej trójce trudno dostrzegalnych miejsc. Poza tym wyglądało na to, że tylko oni całkiem zlali sobie grozę Tunelu. Reszta gości wyglądała, na co najmniej przestraszoną. Wszyscy byli bledsi niż na początku a kilka dziewczyn nawet się popłakało.
-Ktoś dzisiaj nie zaliczy… - Usłyszał tuż przy uchu.
-A tobie jedno w głowie.
-Nie mi. Im. – Law wskazał na chłopaków najbardziej przerażonych dziewczyn. Wyglądali jakby ich świat właśnie się zawalił. – Jak myślisz? Po co się tak wykosztowali?
-Jakby chcieli się ruchać wystarczyłaby im romantyczna kolacja przy świecach.
-Zapamiętam. – Law uśmiechnął się tak, że Zoro postanowił zmienić temat.
-Chodźmy dalej. I mam nadzieję, że to nie jest Tunel Miłości… Bo przysięgam, że pójdę po tego kretyna i wpakuje go tam na kopach!
-A ja się przejdę po Hancock… - Trafalgar sprawdzając listę jednocześnie wyobrażał sobie właśnie tę scenkę. – I w sumie można by mu się tak odgryźć… Trzeba nad tym pomyśleć.
-Mówisz poważnie?
-Jak najbardziej.  – Kiwnął głową. – Dobra. Według tego debila teraz czas na jedzenie. – Naprawdę nie chciał tego mówić. – A konkretniej na słodkie przekąski.
Zoro jęknął. Może to wydawać się dziwne, ale nie lubił słodkich rzeczy. Czekolada, karmel, czy o zgrozo, wata cukrowa, nieodmiennie sprawiały, że jego kubki smakowe chciały popełnić samobójstwo. Ale Luffy nie potrafił tego zrozumieć. I za wszelką cenę starał się go naprostować.
-Chodź. – Law czuł się trochę nieswojo. Z jednej strony chciał pocieszyć partnera, z drugiej… Fizyczny kontakt, przy takiej ilości ludzi… Dlatego postanowił rozegrać to inaczej. – Coś wymyślimy.

-Masz. – Podał mu papierowy rożek po brzegi wypełniony białymi kulkami. – Nic mniej słodkiego nie mieli.
-Dzięki. – Popcorn tolerował. Jeśli oczywiście nie był karmelowy. Ten nie był. Wbrew ogólnie przyjętej opinii Law dobrze go znał i nawet bywał dla niego miły. –A ty, co… - Niemal zakrztusił się kukurydzą. – Serio?
Zamiast odpowiedzi dostał widok wyprostowanego środkowego palca chirurga. Wytatuowane „A” aż biło po oczach. Lecz to nie powstrzymało go przed cynicznym uśmiechem.
-Aż tak boisz się marudzenia Luffiego?
Law pewnie by coś odpowiedział, gdyby ust nie wypełniała mu różowa wata cukrowa. Która zdążyła wejść mężczyźnie nawet do nosa, oraz rozprzestrzenić się po włosach. Czarna koszulka też nosiła ślady inwazji. Trafalgar próbował za wszelką cenę okiełznać różowe nitki, ale szło mu, co najmniej kiepsko. Im bardziej starał się odczepić od siebie watę, tym więcej jej kawałków go oblepiało.
-Jesz jak dzieciak! – Zoro zaśmiewał się do łez. I nawet świadomość, że przyjdzie mu później zapłacić za ten akt wesołości, nijak nie potrafiła zdusić rosnącego w nim rozbawienia całą sytuacją. Zwłaszcza, kiedy Law posłał mu mordercze spojrzenie. Przynajmniej w zamyśle miało być, bo trudno brać na poważnie kogoś, kto ma wąsy z waty cukrowej.  – Ty tak na serio, czy się zgrywasz?
Świetnie znał odpowiedź. Law był bodajże ostatnią osobą na świecie, gotową wygłupiać się w ten sposób. Tym bardziej śmieszyła go porażka, jakiej zaznał w tym starciu.
-Zamknij się – warknął chirurg, kiedy już przełknął większą cześć tego, co znalazło się w jego ustach. – To jest obrzydliwe… I cholernie niezdrowe…
Przemilczał tą ostatnią uwagę. Trafalgar miewał czasami ataki i popisywał się wiedzą lekarską nawet, gdy przyszło mu opuścić ukochany gabinet.
-To wywal to. Albo udaj, że upuściłeś. Wtedy Luffy się nie czepi. – Zaczął ściągać z włosów mężczyzny różowe pasemka. – Cholera! To się lepi! – Pomachał gwałtownie dłonią chcąc zrzucić z siebie część waty.
-Co ty nie powiesz?
Jednak Zoro już go nie słuchał. Mężczyzna wstał z ławki, na której zamierzali przeczekać ten punkt programu i zrobił coś, o co Law nigdy by go nie podejrzewał. Z własnej woli podszedł do kobiety pchającej wózek ze śpiącym niemowlakiem, po czym zaczął z nią rozmawiać. Było to o tyle niezwykłe, że Zoro, podobnie jak on, raczej unikał kontaktów z obcymi, jeśli nie wymagała tego praca.

-Przepraszam… - Czuł się jak kretyn. Już sam fakt, iż zaczepiał młodą matkę, wydawał mu się niestosowny nie mówiąc o prośbie, z jaką zamierzał wyskoczyć.
-Tak? – Kobieta spojrzała na niego przelotnie niemal od razu koncentrując spojrzenie gdzieś w okolicy jego kolan, czyli tam gdzie, według niej, powinno znajdować się dziecko. Widocznie od razu założyła, że rozmawia z ojcem, który spędza miłe popołudnie z własną pociechą. Nie zauważywszy żadnego małego człowieka jej mina momentalnie stężała. I Zoro był pewien, gdyby dał jej, choć cień podejrzenia, nie zawahałaby się przed trzepnięciem go torebką, czy nawet wzywaniem pomocy.  Musiał działać szybko.
-Ma pani może pożyczyć mokrą chusteczkę?
Kobieta jakby się rozluźniła. O coś takiego mógł prosić tylko ojciec. Widocznie matka wraz z dzieckiem znajdowali się gdzieś niedaleko.
-Oczywiście. – Uśmiechnęła się w taki sposób, że zrobiło mu się głupio. Nawet nie wiedział, dlaczego.  – Proszę. – Podała mu całe opakowanie.
Zażenowany próbował wyciągnąć jedną chusteczkę, co było o tyle trudne, gdyż wciąż trzymał ten nieszczęsny popcorn, ale kobieta mu przerwała.
-Proszę wziąć wszystkie. Mam tego cały zapas. – Poklepała torbę wiszącą na rączce wózka. – Dzieci uwielbiają się brudzić, prawda?
Nie pozostało mu nic innego jak tylko kiwnąć głową. I przemilczeć fakt, że dzieciak, dla którego on potrzebował chusteczek ma już trzydziestkę na karku.
-Dziękuję. – Wydukał.
-Nie ma, za co. – Kobieta uśmiechnęła się. Po czym odeszła z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. A on mógł wrócić do Lawa. Który faktycznie postanowił skorzystać z jego rady, bo resztka waty cukrowej spoczywała teraz na ziemi, pomiędzy jego nogami i nijak nie nadawała się do jedzenia. Uznał, że lepiej tego nie komentować.
-Masz. – Rzucił mu chusteczki. – Wytrzyj się.
Niby powinien się odgryźć, ale gest Roronoy wydał mu się teraz nawet uroczy, więc tylko spalił buraka i zaczął obmywać twarz licząc, że zapach dziecięcego pudru szybko się ulotni.
Tymczasem Zoro konsumował swój popcorn. Robił to bez większego zapału. Lunaparkowe żarcie było ohydne.
-Chcesz?
Trafalgar pokręcił głową. Zoro tylko westchnął i niby przypadkiem upuścił resztkę kukurydzy prosto na watę cukrową Lawa. Zza budki z hot-dogami dało się słyszeć przeciągły jęk.
-Chyba mu się nie podoba, że marnujemy jedzenie. – Law zdołał się już wytrzeć i teraz siłował się z zamknięciem opakowania. – Wcześniej zrobił to samo.
Zielonowłosy westchnął.
-Niech się lepiej zajmie swoimi hot-dogami. – Podniósł ich, nienadające się do spożycia, przekąski i wyrzucił je do kosza na śmieci. – Dam głowę, że właśnie objada się, co najmniej czwartym. – Z powrotem klapnął na ławkę.
-Nie wątpię.
Przez chwilę siedzieli w ciszy chcąc odsunąć jak najdalej moment, w którym przyjdzie im zmierzyć się z dalszą częścią listy Luffiego.
-Wiesz… - Pierwszy postanowił odezwać się Zoro. – Naszła mnie ochota na lody…
Law zgrzytnął zębami.
-Co? – warknął wściekły. – To ja się męczę z tą cholerną watą, żeby ci… - urwał napotkawszy spojrzenie partnera. Wtedy też do niego dotarło, że lody, o których wspomniał nie miały nic wspólnego z tymi sprzedawanymi tuż obok. Ani tym bardziej z przekąskami z listy Mugiwary. – Ty chyba nie…
Zoro oblizał lubieżnie wargi. Ten widok sprawił, że poczuł ucisk w spodniach.
-Tutaj?
-Może nie dokładnie w tym miejscu, ale… - Brodą wskazał przeciwległą część lunaparku. Stała tam stara wiedeńska karuzela. Nawet z tej odległości chirurg był w stanie odczytać napis przyczepiony do jednej z kolumn.
„NIECZYNNE Z POWODU REMONTU.
PRZEPRASZAMY”.
Mógł się tylko domyślać, że owy remont oznaczał po prostu zjebanie się maszyny. Co jemu akurat pasowało. Karuzela stała na uboczu, z dala od innych atrakcji a kartka skutecznie odstraszała potencjalnych przechodniów. Nikt nie chciał tracić czasu na niedziałającą zabawkę.
-Co ty na to? – Usłyszał tuż przy uchu i momentalnie przeszył go dreszcz. Zoro specjalnie zniżył głos, wiedząc, że to go podnieca.
-Idziemy! – Zadecydował. Zresztą nie miał innego wyjścia. Jego ciało, już zdążyło przyjąć potencjalne rozważania wyobraźni za pewnik i zareagować w odpowiedni sposób. Przez, co chodzenie przychodziło mu z trudem gdyż erekcja boleśnie uciskała na materiał jeansów. Mimo tej niedogodności pokonali dystans w iście olimpijskim tempie. Zwolnili dopiero tuż przed karuzelą i, uważając by nie zawracać niczyjej uwagi, schowali się za nieczynną atrakcją.
Tutaj chyba nawet hałas był mniejszy. Albo po prostu mu się zdawało a jego percepcja została zaburzona przez krew buzującą mu w żyłach.
Naraz poczuł ręce Zoro na swojej talii. I naszły go wątpliwości.
-A jak Migiwara-ya nas przyłapie? 
Roronoa wzruszył ramionami, poczym pocałował go. Namiętnie i zachłannie. Od razu wślizgując się językiem do jego ust. Automatycznie oddał pocałunek starając się tez przejąć kontrolę. Cholera! To on był górą w tym związku!
Chwilę całowali się, walcząc o dominację. Ich języki splatały się ze sobą dając obojgu maksimum przyjemności. W końcu oderwali się od siebie.
-To dostanie bolesną nauczkę i przekona się, że podglądanie jest złe – wydyszał zielonowłosy odpowiadając tym samym na pytanie, którego chirurg już prawie nie pamiętał. – Zresztą to chyba niezła kara za wmanewrowanie nas w ten bajzel? – Patrzył na partnera, który z trudem łapał powietrze. Znał ten wyraz twarzy. Law był nieźle napalony. Właściwie nie musiał tego robić, ale i tak położył dłoń na jego kroczu, chcąc sprawdzić czy faktycznie ma rację. Miał. Erekcję Trafalgara wyczuwał nawet przez spodnie. Uśmiechnął się.  – Coś trzeba na to poradzić. – Klęknął. Teraz jego twarz znajdowała się dokładnie na wysokości jego krocza. Już zabierał się za rozpinanie rozporka, kiedy Law złapał go za ramiona.
-Czekaj! A jak ktoś z obsługi…
-To wywalą nas stąd w trybie pilnym. – Nie czekając na odpowiedź rozpiął zamek i guzik, po czym zsunął delikatnie spodnie Lawa, tym samym uwalniając jego penisa z krepującego go materiału.  – Patrz. Już jesteś mokry – powiedział pocierając palcem o główkę, tylko po to by zaraz go oblizać.
Law poczuł, że to jego limit. W tej chwili nie obchodziło go czy ktoś może ich zobaczyć ani to, że resztę dnia prawdopodobnie spędzą na komisancie tłumacząc się z gorszenia zarówno dorosłych jak i dzieci. Teraz liczyło się tylko jedno.
-Zamknij się i zrób to.
Zoro nie trzeba było tego powtarzać. Wziął go od razu całego do ust a lekarz poczuł ja otula go przyjemne ciepło. Aż jęknął. Żeby nie zrobić tego ponownie zagryzł zęby na swojej dłoni, drugą kładąc na zielonych włosach kochanka. W tym czasie Zoro zawzięcie pracował ustami, doskonale wiedząc jak wywołać u Trafalgara pożądane. Poruszał głową w tempie, jakie chirurg lubił, intensywnie liżąc człon jego penisa. Chwilami zasysał się na coraz bardziej purpurowej główce. Czy nawet ją podgryzał, chcąc doprowadzić partnera do szaleństwa. Do tego, by jęczał. I doszedł z jego imieniem na ustach. Jednak ten uparcie odmawiał wydania z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Mocniej tylko zagryzał włożoną do ust dłoń.
Widząc, że jego starania nie przynoszą rezultatów zaczął drażnić jądra partnera dłonią jednocześnie przyspieszając. Teraz poruszał głową w tempie, która on lubił, a przy którym Law ledwo mógł ustać na nogach. Szczęście, że chirurg stał plecami do karuzeli i teraz mógł się o nią oprzeć, bo inaczej zapewne obaj wylądowaliby na ziemi. Chłód metalu, przedzierający się przez cienką koszulę, tylko spotęgował doznawane odczucia. Law jęknął.
Gdyby mógł, uśmiechnąłby się z wyższością. Zamiast tego, przyspieszył jeszcze bardziej, teraz już pieszcząc jądra partnera obiema dłońmi. Na kolejną reakcję nie musiał długo czekać.
-Zoro… Ja zaraz…
Wiedział. Czuł pulsowanie członka w ustach oraz to charakterystyczne drżenie bioder ukochanego. I wcale nie zamierzał się z tego powodu odsuwać, co sugerował mu Law, zawzięcie próbując odepchnąć jego głowę od swojego krocza. On jednak przyssał się jeszcze bardziej a kiedy Trafalgar wystrzelił grzecznie połknął wszystko. Na wszelki wypadek ssąc jeszcze główkę, by nie uronić ani kropli. W tym czasie jego facet starał się odzyskać oddech.
W końcu wstał i pocałował wciąż oszołomionego chirurga.
-Jesteś chory – warknął tamten zapinać spodnie, jednocześnie oglądając się, czy nikt na niech nie patrzy. O dziwo nawet charakterystyczny słomiany kapelusz, który towarzyszył im od rana, zniknął.
-Nie mów, że ci się nie podobało.
-Podobało… - Jeśli powie, że nie, Zoro gotów wziąć to do siebie i odmówić przy następnej sposobności zrobienia mu dobrze. Poza tym… Faktycznie było wspaniale! A świadomość tego, że robią to w miejscu publicznym podniecała jeszcze bardziej. Na tyle, że znów poczuł jak robi się twardy. Drugi raz jednak ryzykować nie chciał. Dlatego postanowił zmienić temat. I to szybko, bo już widział jak Roronoa spogląda na jego krocze. – Chodźmy… Mamy listę do odbębnienia. – Ruszył przed siebie.
-A rewanż?
-W domu!
Westchnął. Miał nadzieję na trochę dłuższą chwilę sam na sam. W dodatku to wszystko niemiłosiernie go podnieciło i naprawdę ucisk między nogami stał się nie do zniesienia. Jednak Law chyba faktycznie nie miał zamiary kontynuować, dlatego przywołał w myślach najmniej podniecającą rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Kiedy penis stwierdził, że wcale nie ma ochoty na bycie dotykanym, zwłaszcza po serii obrazów z różowym jednorożcem w roli głównej, ruszył za partnerem.
-Gdzie teraz?
-Strzelnica. – Trafalgar nawet nie spojrzał na kartę.

Okazało się, że kiedy oni byli zajęci byli sobą, strzelnica przeżywała prawdziwe oblężenie. Nagle wszyscy postanowili wygrać jakiegoś pluszaka. Spotkali nawet kilka par z Tunelu Strachu. Dziewczyny już wyglądały dużo lepiej, ale jasne było, że wybaczą swoim chłopakom dopiero, kiedy ci sprezentują im największą dostępną maskotkę. Wielu z chłopaków uznało wręcz, że to kwestia honoru i zostawiali na stoisku miesięczne kieszonkowe. Dlatego też, dopchanie się do budki zajęłoby im, co najmniej godzinę. Nie mieli zamiaru tracić tyle czasu. Im szybciej odbębnią wszystko z listy tym szybciej będą mogli wrócić do domu i świętować rocznicę w odpowiedni sposób.
-Myślisz, że tamto się liczy?
Law podążył wzorkiem tam gdzie wskazał mu Zoro i ujrzał budkę, również oferującą całe stado maskotek. Z tą różnicą, że tutaj, aby je zdobyć nie strzelało się z kiepskiej, jakości repliki strzelby tylko próbowało zbić metalowe kanki na mleko za pomocą baseballowych piłek. Kolejną różnicą był fakt, iż do tego stoiska nie dobijały się tłumy.
-Zasada jest ta sama. – Wzruszył ramionami. – Więc technicznie rzecz biorąc spełnimy wymagania Mugiwary…
-Dlaczego nie mówisz do niego po imieniu? – Zoro już szedł w stronę samotnego stoiska. Trochę się zastanawiał, czy owa samotność nie ma nic wspólnego z jakimś wymyślnym kantem, przez który kanek po prostu nie da się zbić.
-Bo nosi słomkowy kapelusz.
Po dostaniu takiej odpowiedzi wolał nie wnikać. Zamiast tego zwrócił się do człowieka obsługującego atrakcję.
-Ile?
Mężczyzna podniósł wzrok znad czytanej gazety i spojrzał na nich wzrokiem tak zmęczonym życiem, że obaj poczuli nagle nieodpartą chęć położyć się do trumny.
-Piątkę za trzy rzuty – głos też nie ociekał energią czy optymizmem. Przypominał raczej człowieka, który lada chwila odejdzie z tego świata.
Jeśli do tej pory bawił się kiepsko, z jednym wyjątkiem, to teraz czuł jak cały ten dzień mości sobie miejsce w jego prywatnym rankingu najgorszych wspomnień. Gdzieś w okolicach pierwszej piątki. Chcąc mieć to jak najszybciej za sobą położył na ladzie pieniądze i odebrał piłki.
-Masz. – Podał je Lawowi. – Twoje szanse na trafienie w cokolwiek są większe.
Chirurg tylko pokiwał głową. W sumie racja. Posiadanie tylko jednego oka dość skutecznie zaburzało percepcję i chociaż, na co dzień Zoro radził sobie dość dobrze, to w takich sytuacjach, wiedział, że nie odniósłby sukcesu. To zabawne. Byli razem dość długo a on nadal nie wiedział, w jaki sposób Roronoa stracił oko. Kiedy się poznali zielonowłosy już nosił bliznę na twarzy i uparcie strzegł tajemnicy jej powstania. Nawet Migiwara-ya nie potrafił z niego wyciągnąć tej historii. Chwilami uwierała go ta myśl. Czuł, że Zoro nie do końca mu ufa. Nie chciał się jednak teraz nad tym głowić. Zwłaszcza, że był to jeden z tematów, który prawie doprowadził do ich rozstania. Dlatego po prostu rzucił piłką licząc, że dalsze wydarzenia pozwolą mu skupić się na czymś innym.
Trafił. Dwie z pięciu kanek upadły z brzdękiem na podłogę.
-Czyli to nie kant. – Usłyszał cichy szept Zoro i nie mógł się nie uśmiechnąć. Jego facet ogląda zdecydowanie za dużo głupich seriali. Zamachnął się i rzucił ponownie. Reszta pojemników podążyła za poprzednimi.
-Brawo. – W głosie pracownika na próżno było szukać prawdziwego uznania. – Wygrał pan główną nagrodę.  – Podał mu maskotkę przedstawiającą wielkiego renifera ubranego w fioletowe spodenki oraz czerwoną pelerynę. Na głowie miał przedziwny różowy kapelusz z białym iksem na środku. Najdziwniejszy był jednak nos zwierzaczka. Nijak nie pasował on do reszty. Widocznie komuś w fabryce się przysnęło i puścił wybrakowy egzemplarz z… niebieskim nosem.
-Dzięki. – Przynajmniej teraz wiedzieli, dlaczego nikt tu nie przychodził.
-To pan to wygrał, niech se pan sam sobie dziękuję.
Z taką logiką nie było sensu się spierać.  Z trudem odebrał maskotę od sprzedawcy. Renifer sięgał im obu do pasa.
-Masz. – Podał maskotkę Zoro. – Prezent.
-Dzięki. – Zaczął się zastanawiać, co ma do cholery zrobić z tym czymś. I tak już wyglądali głupio i nie na miejscu a jeśli zaczną paradować z maskotę wzrostu pięciolatka, to już przegną całkowicie. Gdyby Luffy nie udawał ninjy i nie chował się za pobliską karuzelą, po prostu wcisnąłby jemu ten chłam i szczęśliwy poszedł dalej. Wtem poczuł jak ktoś mu się przygląda. A konkretniej im. Razem z Lawem, w tej samej chwili, spojrzeli na małą, może dziesięcioletnią dziewczynkę, uczesaną w dwa kucyki, która zawzięcie świdrowała ich spojrzeniem. Jej fioletowy dres i okulary słoneczne ułożone na czole mogły sugerować raczej kiepski gust. Mimo to ciarki przechodziły im obu po plecach, kiedy tak na siebie patrzyli we trójkę.
-Fajny renifer. – Stwierdziła w końcu mała i Zoro poczuł, że to sugestia. Bardzo delikatna. Następna może już taka nie być. Właśnie zamierzał otworzyć usta i powiedzieć małej, że jeśli chce maskotkę to on jej ją da. Tylko niech sobie potem stąd pójdzie, kiedy dziecko odezwało się ponownie. – Jesteście gejami czy pedofilami?
Obaj zamarli nie wiedząc, co powiedzieć. Na pewno żaden z nich nie spodziewał się usłyszeć takiego pytania z ust dziecka. Pierwszy rezon odzyskał Law. Przynajmniej na tyle, by zdołać się odezwać.
-A ty w ogóle wiesz, co znaczą te słowa?
-Jasne! – Mała krzyknęła oburzona. – Gej to taki pan, co lubi innych panów. A pedofil to taki pan, który robi krzywdę dzieciom. Jesteście tu razem, więc albo to randka, albo… - urwała jakby szukając odpowiednich słów w swoim ubogim jeszcze słowniku. – O! Polujecie na dzieci! – Niewątpliwie podsłuchała gdzieś ten zwrot. A Law miał nadzieję, że nie krzyknęła na tyle głośno by kogoś zaalarmować. Ale nawet pracownik obsługujący budkę, w której wygrali renifera nie wydawał się w żaden sposób przejęty. Więc może inni też nie zwrócili na nich uwagi.  Z drugiej strony mała trafiła w sedno. Prostszych definicji nie słyszał.  No i pomimo prostoty oba zagadnienie zostały idealnie opisane. Prawie.
-Dlatego – i wyglądało na to, że jeszcze nie skończyła, – jeśli jesteście pedofilami będę krzyczeć.  A jak gejami to spoko. – Wzruszyła ramiona. – To jak?
-Może najpierw powiesz, gdzie są twoi rodzice? – Stwierdził, iż chęcią pozbędzie się tej małej wiedźmy. Zwłaszcza, że im dłużej trwała ta rozmowa tym wzrastało niebezpieczeństwo uznania ich za pedofil przez większą część gości.
-Zgubili się. – Nie wydawała się przejęta tym faktem. – Ale pewno się znajdą. To jak? – powtórzyła.
Musieli odpowiedzieć. Inaczej dziecko nigdy się do nich nie odczepi. A co gorsza faktycznie może zacząć krzyczeć.
-Jesteśmy gejami… - wyszeptał Law cały płonąc rumieńcem w kolorze dojrzałej wiśni. – A to jest randka… - Mówiąc to czuł się naprawdę głupio. Cholera! Mugiwara-ya mu za to zapłaci!
Dziewczyna spojrzała to na jednego to na drugiego, by w końcu wycelować palce w Zoro.
-Udowodnij!
-Co?!
-Udowodnij!
-Jak?! – Roronoa czuł, że odpowiedź nijak mu się nie spodoba. I rzeczywiście.
-Pocałuj go! – Tym razem wskazała na Lawa. Obaj, jak na komendę spłonęli potężnym rumieńcem.
-Co?! Tutaj? Teraz?! – Czy oni właśnie dali się zmanipulować dziesięcioletniemu dziecku? Już chyba niżej nie mogli upaść.
-Tak! -  Dziewczynka tupnęła nóżką.
 Do rozmowy postanowił włączyć się Law.
-Wiesz… To chyba nie najlepszy pomysł. – Uważnie dobierał słowa. Wiedział, że jeśli zostawi tę rozmowę Zoro, obaj mogą skończyć na komendzie. Niekoniecznie z oskarżeniem o pedofilię a raczej za próbę morderstwa… - Ludziom może się to nie spodobać…
-To się schowajcie. – Widać dziecko miało gotowe rozwiązanie na każdy ich problem. – O tam! – Wskazała na tył budki. – I tak tam nikt nie chodzi.  No idźcie. Bo będę krzyczeć!
Słysząc taką groźbę nie mogli odmówić. Posłusznie poszli we wskazane miejsce a dziewczyna za nimi. Kiedy już upewnili się, że nikt ich nie widzi, Zoro uraczył partnera szybkim, ale też namiętnym pocałunkiem. Nie chciał, żeby ta mała wiedźma miała jakiekolwiek wątpliwości. Jej jednak wystarczyłby chyba zwykły całus.
-Fajnie. – Uśmiechnęła się.
-Zadowolona? – Law chciał żeby ten dzień się w końcu skończył.
Dziewczynka chciała coś powiedzieć, ale wtedy cała trójka usłyszała czyjś spanikowany głos.
-Kureha! KUREHA!!
-O! To mój tata! Muszę iść! Fajnie było was poznać! I naprawdę fajny renifer. – Odwróciła się na pięcie gotowa pobiec do rodzica, który wygląda jakby za chwilę miał dostać zawału. Wielki cylinder przekrzywił mu się tak bardzo, że lada chwila miał spaść a siwe włosy rozwiały się w każdą możliwą stronę. – Wygląda zabawnie. – Kureha zachichotała. – No to cześć!
-Czekaj! – Zatrzymał ją Zoro. – Masz. – Wręczył jej pluszowego renifera. – Może dzięki temu nie powie tacie o ich spotkaniu.
-Dzięki! – krzyknęła uradowana i pobiegła do ojca.
-Naprawdę wołałbym trafić do piekła…
Law spojrzał na partnera szeroko otwartymi oczami.
-A to nie jest piekło?
-Możliwe… A jeśli tak to jeden z najniższych kręgów…
Wyszli zza stoiska pocieszając się myślą, że najgorsze za nimi. To, że się mylili dotarło do nich w momencie, gdy tylko spojrzeli na mężczyznę obsługującego budkę. Jego mina mówiła wszystko.
-No, no… Tak przy dziecku? – Pierwszy raz nie brzmiał na zmęczony życiem emeryt. W jego głosie pojawiło się nawet coś na wzór… ekscytacji to za dużo powiedziane, ale pewnego zainteresowania to na pewno.
Przez chwilę miał nadzieję, że facet po prostu ich wywali. Mógł nawet puścić wiązankę, byle tylko pomógł im uwolnić się z tego koszmaru. Przecież, jeśli zostaną wyrzuceni Luffy nie będzie mógł mieć do nich o to pretensji. Jednak jak szybko się pojawiła tak szybko zgasła iskierka nadziei. Mężczyzna mruknął tylko:
-Macie jaja.
I znów zagłębił się w gazecie, z westchnieniem oznaczającym, co najmniej koniec doczesnego żywota.
-Co to miało być? – spytał Lawa, lecz ten tylko pokręcił głową.
-Nie wiem. Chodźmy.
-Zaczekaj. – Sam nie wiedział, co go naszło. Ale poczuł, że po prostu musi to zrobić. Inaczej… Cała ta zabawa w randkę nie miałaby sensu. Położył na ladzie pieniądze a zdziwiony mężczyzna podał mu piłki.
Rzucił.
Nie miał nawet, co się porównywać do lekarza. W trzech rzutach udało mu się zbić dwie kanki. Chyba wyłącznie z litości dostał w nagrodę breloczek z małym polarnym niedźwiedziem ubranym w pomarańczowy kombinezon. Zawstydzony, bez słowa, podał swoją nagrodę partnerowi, pewien, że ten wyśmieje go od razu. Zamiast tego Law po prostu przyjął prezent i, jakby to była najbardziej naturalna rzecz pod słońcem, przyczepił sobie do kluczy.
-Chodźmy. Teraz nas czeka Kolejka Górska.
Niby udawał, że wszystko jest w porządku, ale gest Zoro rozczulił go. Rzadko, komu udawało się go wprowadzić w taki stan. Nie był człowiekiem, któremu miękły kolana na widok małych kotków czy piesków. Nie wzruszały go romantyczne filmy. Ziewał podczas finałowej sceny Titanica. A wystarczyło, żeby jeden głupi facet dał mu tandetną maskotkę i zaraz poczuł drapanie w gardle. Cholera! Tak nie powinno być! Musi lepiej nad sobą panować. Bo teraz najbardziej chciał, nie uciec z tego przeklętego lunaparku, a chwycić Zoro za rękę. Tak zwyczajnie. Dlatego nawet cieszył się z kolejnej atrakcji, jaką zaplanował im Mugiwara-ya. Może trochę ekstremalnych przeżyć pozwoli mu uspokoić rozszalałe serce. Albo raczej przestawić je na strach o własną egzystencję na tym padole łez i rozpaczy.

Liczba ludzi, chcących przejechać się Kolejką Górską, przekroczyła ich najśmielsze oczekiwania. Nawet przy strzelnicy nie było tylu osób.
-Trochę sobie poczekamy – mruknął Zoro. Law nie odpowiedział, bojąc się, że jego głos może zdradzić kłębiące się w nim emocje. A za żadne skarby nie chciał, by Roronoa wiedział jak bardzo jego gest nim wstrząsnął.
Jedynym plusem długiej kolejki był fakt, iż przynajmniej na chwilę, uwolnili się od wszechobecnych dzieciaków. Tę atrakcję preferowali zdecydowanie starsi goście lunaparku. Kilkoro zdawało się nawet przewyższać ich wiekiem. I to niemal dwukrotnie, dzięki czemu nie wyglądali najdziwniej ze wszystkich. To zaszczytne miano przypadło trójce mężczyzn w średnim wieku, którzy stali przed nimi. Wyglądali jakby urwali się nie z tej bajki, co trzeba. Najwyższy z nich – blondyn o uśmiechu psychopaty, bez przerwy chichotał i nabijał się z towarzyszy.
-Zbladłeś nieco, Crocuś… Powiedz… Boisz się?
-Spierdalaj Doflamingo – odburknął średni brunet z poprzeczną blizną na twarzy. Starał się mówić pewnie, ale faktycznie, dziwna bladość skóry aż biła po oczach. – Jestem tu tylko, dlatego, że przegrałem zakład.
Blondyn ponownie zachichotał.
-Tak, tak. Wiem. A ty Mihawk? Cieszysz się na myśl o przejażdżce?
Najniższy z całej trójki, opanowany czarnowłosy mężczyzna westchnął ciężko i spojrzał na towarzysza najbardziej niesamowitymi oczami, jakie Zoro kiedykolwiek widział. Przypominały ślepia jakiegoś dzikiego ptaka… Jastrzębia.
-Chcę tylko żebyś dał mi już spokój.
-Dobra, dobra! Tak jak obiecałem! Jedna przejażdżka i masz mnie z głowy.
Mihawk nie skomentował.
Zoro przełknął ślinę. Z jakiegoś powodu ten mężczyzna go… niepokoił. Tak to dobre słowo. Samo patrzenie na niego sprawiało, że ciarki chodziły mu po plecach.  Bijąca od niego aura jakby tłumiła jego samego. Czuł, że mężczyzna jest w jakiś sposób lepszy od niego. Nie potrafił tego logicznie wytłumaczyć.
Spojrzał an Lawa, ciekaw czy on też tak reaguje na nieznajomego. Jednak jego facet całkiem olał Mihawka całą uwagę skupiając na blondynie. Po jego minie wnioskował, że był w jeszcze większym szoku niż on sam.
-Nie podoba mi się ten facet – mruknął i odruchowo złapał Zoro za rękę, jakby szukając wsparcia z jego strony. Na szczęście ścisk, jaki panował w kolejce skutecznie pozwolił im się zakamuflować i nikt nie zwrócił uwagi na ten drobny gest.
Czując zdenerwowanie partnera postanowił zażartować, by chociaż w ten sposób rozładować atmosferę.
-To raczej dobrze. Wolałbym żeby obcy faceci nie mącili ci w głowie.
Law chyba nie takiej odpowiedzi oczekiwał, bo posłał zielonowłosemu mordercze spojrzenie i chciał wyrwać rękę. Jednak Roronoa trzymał ja mocno.
-Dobra, przepraszam… Wiem, o czym mówisz… - Znów spojrzał na Mihawka. – Dokładnie.
Trafalgar zauważył to spojrzenie i nieco się uspokoił. Teraz wiedział, że ukochany nie robił sobie z niego żartów. Poza tym miło było tak stać trzymając się za ręce. Naprawdę to lubił. Zwłaszcza, ze rzadko mieli ku temu okazję.
Przez koszmarną trójkę, czy raczej dwójkę, bo Crocuś na żadnym z nich nie zrobił wrażenia, oczekiwanie na przejażdżkę okazało się koszmarem. Law podskakiwał przy każdym wybuchu śmiechu Doflamingo a Zoro nie mógł oderwać wzroku od Mihawka. Mięśnie miał przy tym napięte do granic możliwości. Dlatego kiedy, w końcu, mogli usiąść w wagoniku, odetchnęli z ulgą. Udało im się nawet pamiętać o tym, by puścić swoje ręce w odpowiednim czasie. Los jednak nadal z nich kpił, bo przyszło im jechać w jednej kolejce z upiornym trio. Z tym, że oni wybrali środkowy wagonik a Doflamingo i spółka pierwszy.
-Kurwa! – warknął Law.
Szybko okazało się jednak, że kilka pętli mogących wywrócić żołądek do góry nogami wystarczy, by zapomnieć i o blondynie i o brunecie.
Wagonik mknął z niezwykłą prędkością. Wykonywał zwroty w momencie, gdy w ogóle się tego nie spodziewał. Przez co kilkukrotnie niemal nie krzyknął pewien, że zaraz wypadną z toru. Na szczęście, za każdym razem, nim głos opuścił jego gardło, wracali na w miarę prostą drogę. Dzięki czemu, jemu udało się zachować resztki godności. Law przecież nie dałby mu życiu, gdyby zaczął krzyczeć. Tak jak faceci przed nimi. Ten nazywany Crocusiem darł się wniebogłosy, podczas gdy Doflamingo śmiał się jak szalony. Autentyczny świr.
Nagle poczuł jak partner przytula się do niego. Zaskoczony spojrzał w jego stronę i momentalnie tego pożałował. Law był po prostu zielony! A przez to i jemu zebrało się na wymioty.
-Hej! – krzyknął próbując przekrzyczeć pęd powietrza. – Nie rzygaj mi tu!
-Spierdalaj! – Pomimo nieciekawego odcienia skóry w głosie Trafalgara dało się wyczuć autentyczną radość. Tak jakby szalona przejażdżka naprawdę mu się podobała. Jeśli faktycznie tak było, to on poczuł się zdecydowanie lepiej. Bardzo chciał, żeby jego partner dobrze się dzisiaj bawił. Bo, choć się do tego nie przyznawał, ten dzień był dla niego ważny.
Końcu jazda dobiegła końca. Z niemałym trudem opuścili wagonik. Nogi im się trzęsły a w głowie wirowało.
-Mój błędnik jeszcze tam gdzieś jest – mruknął Law wskazując na kolejkę, kiedy o mało kogoś nie potrącił.
Nie wiedząc, czym jest błędnik, postanowił przemilczeć tę uwagę. Zamiast tego oglądał scenę, jaką Crocuś urządził Doflamingo.
-Ty jesteś pojebany! – Mężczyzna wyglądał jakby przed chwilą zwrócił śniadanie. – Wynoszę się stąd! – Dołączył do Mihawka, który, po prostu, bez słowa, opuścił towarzyszy. Pomimo prób zachowania się z godnością szedł jak człowiek niepewny swojego stanu opojenia alkoholowego.
-Jak myślisz… - zaczął, ale Law mu przerwał.
-Nawet nie chcę wiedzieć. Chodź gdzieś usiąść.
Tak po prawdzie to chciał zaproponować jeszcze jedną przejażdżkę, lecz w tej sytuacji postanowił sobie darować.
Na pobliskiej ławce spędzili dobre pół godziny, głównie milcząc. Ale nie była to cisza, która któremukolwiek by przeszkadzała. Nie należała też do tych powstałych, gdy skończą się tematy do rozmów. To była ich cisza. Taka, która pojawia się, kiedy dwie bliskie osoby po prostu są razem.  Żaden nie czuł potrzeby jej przerywania bezsensowną gadką. W domu, potrafili przesiedzieć tak całe godziny, lecz tutaj gonił ich czas. Niechętnie wstali i ruszyli dalej skrupulatnie skreślając z listy zarówno karuzelę łańcuchową, która żadnemu nie przypadła do gustu, dmuchany zamek, gdzie wpuszczono ich chyba tylko ze względu na niewielkie zainteresowanie dzieciaków i samochodziki.

-Co teraz? – Zoro rozcierał ramię, którym uderzył o bok samochodziku. Jakiś napakowany cukrem i diabli wiedzą, czym nastolatek, wziął sobie za punkt honoru wjechać w nich maksymalną możliwą ilość razy.
-Diabelski Młyn… I to by było na tyle! – Szczęśliwy zmiął kartę, po czym wrzucił ją do kosza. – Kurwa. Zszedł nam na tym cały dzień.
Zoro westchnął. Zajęci próbą zachowania życia i zdrowych zmysłów nawet nie zauważyli, kiedy nastał wieczór. Miało to pewne zalety. Po pierwsze większość dzieciaków opuściła już Wesołe Miasteczko i zrobiło się trochę ciszej. Poza tym ich ostatni cel wiele zyskiwał akurat przy tej porze dnia.
Diabelski młyn był największą, jeśli chodzi o wielkość a nie o popularność, atrakcją lunaparku. Ozdobiony morzem lampek, na tle ciemnoniebieskiego nieba, lśnił niczym drugi księżyc. Mógł wywołać piorunujące wrażenie. Jeśli oczywiście nie było się zmęczonym facetem, któremu ktoś dzisiaj zafundował traumę do końca życia.
-Hej. – Podając pracownikowi Miasteczka bilety, Law drgnął. – A gdzie Mugiwara-ya?
Zoro rozejrzał się nerwowo dookoła. Faktycznie! Zgubili gdzieś Luffiego!
-Jak się zastanowić… ostatni raz widziałem go przy strzelnicy. – Wsiedli do gondoli. Pech ich nie opuszczał. Z całej palety barw, jakie nosiły na sobie wagoniki, ich była różowa. Nie mieli nawet siły tego komentować.
-Proszę dobrze zamknąć drzwi! – Pracownik popatrzył groźnie na chirurga, która z miną cierpiętnika zasunął zasuwkę.
-Szczęśliwy?
-Życzę miłej zabawy. – Miast odpowiedzieć burknął standardową formułkę.
-Chyba nie spodobał mu się nasz… pokaz. – Wrócił do tematu Luffiego.
-Myślisz, że nas widział? – Nagle ta myśl zaczęła mu przeszkadzać.
-Na pewno.
Umilkli.
Gondola poruszała się wolno, tak że przez niewielkie okienko, mogli bez problemu podziwiać panoramę Tokio.
Tysiące migoczących świateł skrytych gdzieś w dole, coraz cichsza muzyka dochodząca z oddali i ciepło drugiego ciała… Zoro poczuł, że nawet trochę mu się ten dzień podoba. Położył głowę na ramieniu partnera a ten objął go ramieniem.
-Długo będziemy tak jechać?
-Z czterdzieści minut.
-To mamy chwilę czasu dla siebie… - To powiedziawszy Trafalgar złączył swoje usta z ustami Roronoy. Uśmiechnął się nieznacznie czując jak partner odpowiada mu niemal od razu. Uwielbiał to! Ciepło ukochanego, jego język pieszczotliwie badający  podniebienie i zęby… zadziornie przygryzające dolną wargę. Tylko Zoro potrafił całować tak, że było to jednocześnie słodkie i drapieżne. Żałował, że nie są teraz w domu i nie może mu się odwdzięczyć za dzisiejszą chwilę przyjemności. Ledwie o tym pomyślał gondola zakołysało i… stanęli w miejscu.
-Co jest? – Zielonowłosy oderwał się od partnera i niecnie wyjrzał przez okno. Cały Diabelski Młyn pogrążony był w ciemności.  Na dole, przy panelu sterowania stał jakiś człowiek z megafonem.
-Prosimy zachować spokój! – krzyczał starając się uspokoić siedzących w atrakcji gości. Chociaż sam wyglądał jakby zaraz miał dostać zawału. – Mamy drobne problemy techniczne! Postaramy się jak najszybciej uruchomić mechanizm i bezpiecznie sprowadzić państwa na dół! Prosimy pozostać w swoich wagonikach i nie wychylać się!
-Świetnie!  - Opadł z powrotem na miejsce. – Teraz diabli wiedzą ile przyjdzie nam tutaj czekać! – Nie było szans, żeby ktoś pomógł im zejść nim ponownie uruchomią Diabelski Młyn. Karuzela zatrzymała się dokładnie w chwili, gdy oni dojechali do szczytu. Teraz znajdowali się w najwyższym punkcie całej konstrukcji Takiej drabiny na pewno żaden z pracowników nie trzymał w kieszeni. Ani w pudełku z napisem „na specjalne okazje”.
-Skoro mamy trochę czasu… - Law przysunął się bliżej kochanka jednocześnie kładąc mu dłoń na kolanie. – Co ty na to, by wykorzystać go… dogłębnie. I twórczo? – Przesunął rękę wyżej, tak że teraz spoczywała na udzie Roronoy.
-Ty… chyba… nie…
-Właśnie, że tak. – Znów go pocałował, tym razem całkiem przejmując kontrolę i od samego początku zmuszając Zoro by ten mu uległ.
Przyzwyczajony do pozycji, jaką zajmował w związku, oponował tylko przez chwilę. Potem poddał się napierającemu ciału partnera. Lubił to. Law, będąc górą niezwykle go nakręcał. Miał w sobie coś drapieżnego i… niesamowicie podniecającego. Do tego stopnia, że zapomniał o sytuacji, w jakiej się znajdowali. Przypomniał sobie o tym dopiero, kiedy gondolą zakołysało. Odepchnął kochanka, który tak się rozochocił, że zdążył już wsunąć mu dłonie pod koszulkę.
-Kurwa! Zwariowałeś?!Zboczeniec!
-Ja? Mam ci przypomnieć, co TY robiłeś dzisiaj?! Tu przynajmniej nikt nas nie zobaczy…
-Ale mogą usłyszeć!
-To po prostu musisz być cicho. Zresztą, co ty się taki strachliwy zrobiłeś?
I jak miał mu powiedzieć, że to, co było wcześniej i to, co jest teraz to dwie zupełnie różne sytuacje? Wtedy czuł większą kontrolę nad tym, co się działo. Teraz rzeczywistość nie pozostawiała mu żadnego pola manewru. Podobnie jak Law, który wcale nie zamierzał przestawać. I miał gdzieś jego sprzeciwy.
-No chodź… Będzie fajnie. – To mówiąc ścisnął sutek Roronoy a ten jęknął. – Przecież wiem, że chcesz… - Językiem zaczął krążyć po szyi kochanka zostawiając mokre ślady. Pieścił delikatną skórę tuż przy uchu, od niechcenia przygryzając płatek. Całował drgające jabłko Adama, rozkoszując się jękami, jakie Zoro usilnie starał się w sobie zatrzymać. Jednocześnie, jedną ręką drażnił sutki kochanka. Ściskał je i pocierał na zmianę. Druga dłoń, zaś, wylądowała na pośladka Roronoy, by tak pieszcząc, doprowadzać mężczyznę do szaleństwa.
Czując przyjemność dosłownie atakującą go z trzech stron, nie mógł zrobić nic, jak tylko ulec. Żeby dać Lawowi lepszy dostęp do siebie, usiadł na kolanach chirurga, przodem do niego, szeroko rozkładając nogi. Tym samym jasno wskazując, że czeka na pieszczoty również między nimi. Trafalgar jednak nie zamierzał tak łatwo spełniać wszystkich zachcianek ukochanego. Zamiast zainteresować się jego kroczem, podsunął koszulkę Zoro, która nagle wydała mu się nie na miejscu, po czym przyssał się do jednego z sutków. W rytm jęków partnera na zmianę ssał go i podgryzał, jednocześnie, uwolnioną dłonią pieścił wypukłą bliznę przecinająca cały tors jego mężczyzny. W ten sposób nakręcał się jeszcze bardziej. Blizny zawsze go pociągały. Podniecały lepiej niż jakikolwiek afrodyzjak. A ta Zoro szczególnie. Sama myśl, że mężczyzna mógł przez nią umrzeć… Czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. Bo w końcu chodziło o JEGO Zoro. Z drugiej strony blizna była świadectwem siły zielonowłosego. Że mimo wszystko przeżył. Dlatego uwielbiał ją jeszcze bardziej. Przypominała mu z jak niezwykłym mężczyzną się związał.
Zajęty własnymi myślami i pieszczeniem ciała Roronoy nawet nie zauważył, kiedy partner postanowił sam zacząć działać i teraz bezczelnie odpinał jego rozporek.
-Zostaw! – warknął i zdzielił zielonowłosego po łapach. – Nie ruszaj… Nie musisz.
-Ale… -zaprotestował słabo. Dłoń Trafalgara właśnie znalazła drogę do wnętrza jego spodni i ugniatała twarde pośladki.
Miast odpowiedzieć pocałował go ponownie, w ten sposób miażdżąc wszystkie argumenty.
Miał ochotę na jeszcze trochę gry wstępnej, ale pamiętał, że awaria mogła zostać w każdej chwili usunięta. Dlatego, niechętnie, posunął się dalej. Nadal całując Zoro rozpiął mu spodnie z zamiarem zerwania ich jednym ruchem. Jednak rzeczywistość z niego zakpiła. W gondoli było zbyt mało miejsca, żeby mógł sobie z tym poradzić samemu.
-Pomóż mi… -wysapał czując jak cała sytuacja z minuty na minutę podnieca go jeszcze bardziej. Uciska w spodniach wzmagał się z minuty na minutę i chciał jak najszybciej temu zaradzić.
Zoro bez słowa zdjął z siebie spodnie. Żeby tego dokonać musiał zejść z kolan Lawa, co bardzo mu się nie podobało. Chociaż uwolniony penis, już w pełnym wzwodzie miał na ten temat inne zdanie. A kiedy poczuł na sobie zimną, wprawną dłoń, poruszającą się w ulubionym rytmie, nic więcej do szczęścia nie było mu potrzebne. Roronoa jednak nie zamierzał tej części siebie. On miał ochotę na więcej.
-Zdejmij… spodnie… - wysapał, bo mówienie przychodziło mu z trudem. Law właśnie zaczynał masować jego jądra. Jeszcze chwila i nie da rady ustać na nogach.
Starając się nie przerywać pieszczot zsunął swoje jeansy do kostek. To samo zrobił z bokserkami w trupie czaszki. Na ten widok Zoro nie mógł się nie uśmiechnąć. Nawet pomimo sytuacji. Kupił te gacie bardziej, jako złośliwy przytyk niż faktycznie chciał zrobić kochankowi przyjemność. A okazało się, że trafił w dziesiątkę i Trafalgar naprawdę ucieszył się z prezentu. Za to on teraz cieszył się widząc, że penis kochanka również stał się twardy. Tak samo jak i jego. Znów wgramolił się, bez krzty gracji, nie pozwalała mu na to bolesna erekcja i Law, który bez przerwy go pieścił jeżdżąc dłonią w górę i w dół oraz pocierając czubek placem, chirurgowi na kolana. Teraz ich członki stykały się ze sobą. Miał ochotę chwycić oba i nadać pieszczotom ulubione tempo. Wiedział jednak, że na to nie mają czasu. Nie, jeśli faktycznie chce dać się przelecieć swojemu facetowi w gondoli Diabelskiego Młyna. Przesunął się, tak by przyjąć najwygodniejsza pozycję, do tego, co planował. Trafalgar chyba przejrzał jego zamiary, bo zabrał dłoń z jego członka i chciał przesunąć ją w stronę odbytu.
-Nie. – Powstrzymał go. – Nie chcę tego.
-Będzie bolało.
Pokręcił głową dając tym samym do zrozumienia, że ma to gdzieś.
-Mam cię ujeżdżać? – spytał za to.
-A chcesz?
Nie odpowiedział. Za miast tego osunął się nakierowując swój otwór na penisa kochanka. Przez jego twarz przemknął grymas bólu, lecz Law szybko zajął jego uwagę, czym innym. Po raz kolejny go pocałował i znów zaczął przesuwać ręką wzdłuż członu spragnionego dotyku penisa.
W końcu Trafalgar znalazł się w nim cały.
-W porządku?
-Tak. – Wiedział, że powinien zaczekać aż ciało przyzwyczai się do nowej sytuacji a mimo to… Zaczął unosić i opuszczać biodra. Penis w jego wnętrzu poruszał się cudownie wypełniając każdy kawałek ciasnego wnętrza a kiedy opadał trafiał prosto w prostatę, potęgując uczucie przyjemności. W dodatku Law ciągle pobudzał jego członka dostosowując swój rytm do tego, jaki on narzucił. Z każdą chwilą przyjemność rosła a on przyspieszał chcąc poczuć jak najwięcej i jak najmocniej. Dyszał ciężko opierając głowę o ramię ukochanego. Który również miał problem ze złapaniem tchu.
Kochali się mocno, agresywnie i z pełnym oddaniem do drugiej osoby. Zupełnie ignorując świat dookoła. Jęczeli sobie w usta podczas pocałunków, krzyczeli, kiedy
ekstaza osiągnęła szczyt w postaci białego płynu oblewającego ich krocza i klatki piersiowe.
Zoro z trudem zsunął się na siedzenie, czując jak część spermy z niego wypływa. Zadrżał. Uwielbiał to uczucie.
-Kurwa! Jesteśmy nienormalni.
Law tylko się uśmiechnął.
-Szczęśliwej rocznicy…
-Taa… Wszystkiego najlepszego.
Spojrzeli po sobie i zachichotali. Zupełnie jak nie oni.
-Jak myślisz? Słyszeli nas? – Roronoa ukrył twarz w dłoniach uświadamiając sobie, że tak faktycznie mogło być.
-Myślę, że powinniśmy się ubierać! – Wskazał na oświetlone okno.
Początkowo nie skojarzył Dopiero, kiedy gondola drgnęła zrozumiał. Światło. Przywrócenie zasilania. Diabelski Młyn ruszył.
-Cholera!
W pośpiechu zaczęli się ubierać. Co nie było takie łatwe zważywszy na warunki i fakt, że Zoro odczuwał pewien dyskomfort w dole pleców. Na szczęście podczas igraszek udało im się nie ubrudzić wnętrza gondoli ani swoich ubrań. Przynajmniej nie na tyle, by nie zdołali tego ukryć.
Udało im doprowadzić się do porządku dosłownie w ostatniej chwili. Trafalgar kończył właśnie zapinać spodnie, kiedy wagonik zatrzymał się i ktoś z obsługi otworzył drzwi.
-Bardzo przepraszamy! – Wysoki chudy mężczyzna ubrany w głupawe okulary serduszka, granatowy płaszcz ze złotymi obszyciami i kapelusz z wielkim rondem, kłaniał się przed nimi. – Proszę przyjąć moje najszczersze przeprosimy!
-Nic się nie stało. – Zoro wygramolił się z gondoli próbując jednocześnie nie jęknąć, kiedy ból się nasilił.
-Spotkacie się z moim prawnikiem. – Trafalgar najwidoczniej nie miał zamiaru odpuścić obsłudze lunaparku. – Nie daruję wam tego. – To mówiąc wyminął osłupiałych pracowników i ruszył prosto przed siebie. Roronoa, maskując uśmiech podążył za nim.
-Jesteś okropny.
-Wiem. Chociaż… To chyba była najlepsza atrakcja tego dnia.
-Jak chcesz to w domu możemy zrobić powtórkę.
-Mówisz? – Poruszył sugestywnie brwiami.
-Jak będziesz grzeczny i będziesz omijał wyboje w drodze powrotnej.
Chciał coś odpowiedzieć, ale rozmowę przerwał im głośny krzyk!
-Oiiiii!!! Trao! Zoro!
Ku nim biegł uradowany Luffy. Chłopak wyglądał jakby, co najmniej wygrał na loterii.
-Znalazł się.
Zoro nie był pewien, czy partner powiedział to z ulgą czy może raczej kierowało nim odmienne uczucie.
-Hej! – Tymczasem Luffiemu udało się pokonać dzielący ich dystans i teraz patrzył na nich błyszczącymi z ekscytacji oczami. – I jak wam się podobało?!
Momentalnie został zgromiony wzrokiem.
-No, co wy?! Na pewno było fajnie! A przynajmniej Diabelski Młyn powinien wam się spodobać – Coś w głosie bruneta zaniepokoiło Roronoę. Tak jakby Luffy rzucał właśnie jakąś aluzją. Co było o tyle niespotykane, że praktycznie niemożliwe. A jednak. Monkey miał wypisane na twarzy, że skrywa jakąś tajemnicę.
-Coś ty wykombinował? – warknął.
-Niiiicccc… - Chłopak zaczął gwizdać. Co nieodmiennie oznaczało, że będzie kłamał.  I wtedy dopiero Zoro zauważył plątaninę kabli wystającą z kieszeni przyjaciela. A jak się dobrze zastanowi to panel sterowania Diabelskiego Młyna był otwarty, kiedy odchodzili. I jego wnętrze pełne było takich właśnie kabli…   - Luffy…
-No, co?
-Migiwara-ya! – Law też musiał to zobaczyć. – Zabiję cię!
-Shishishi! Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy!


______________________________________________________________________
A na koniec art, który zainspirował mnie do umieszczenia Mihasia, Dofka i Crocusia  w tym opowiadaniu.