środa, 30 grudnia 2015

Dostrzeżony I



Tytuł: Dostrzeżony
Liczba rozdziałów: ??
Gatunek: yaoi
Para: SanjixZoro
Ograniczenia wiekowe: +18
Info/Uwagi: Na chwilę obecną opowiadanie jest zawieszone, ale zamierzam kiedyś do niego wrócić. Dlatego je dodaję.


DOSTRZEŻONY
Rozdział I

Dostrzegł go od razu. Gdy tylko przekroczył bramę Domu Opieki im. Brata Zeno, jak zwykle najpierw, zamiast na budynek, spoglądając w lewo. W kierunku skupiska drzew, szumnie nazywanego przez pensjonariuszy Lasem. Choć Sanji nie ochrzciłby tej marnej namiastki przyrody nawet, jako hobby ogrodnika amatora, wyznającego minimalizm. Jedno musiał jednak przyznać, ogrodnik, zatrudniony głównie po to by zajmował się żywopłotem okalającym posesję i od czasu do czasu podlał trawnik, wykonywał świetną robotę nawet, jeśli chodzi o te nieszczęsne drzewa. Które przecież nie leżały w zakresie jego obowiązków i o których nie było nawet mowy podczas rozmowy kwalifikacyjnej. I tak, dzięki ciężkiej pracy pana Eiichiro, te dwie śliwy i trzy wiśnie, co roku, przepięknie kwitły pozwalając starszym ludziom wyprawić huczne hanami. Śmiechom i śpiewom nie było końca, nikt stojący z boku nie uwierzyłby, że tak bawią się mieszkańcy Domu Opieki. Każdego lata, drzewa, natomiast, dawały wspaniałe owoce, idealne do ciast i na przetwory, co pensjonariusze skwapliwie wykorzystywali, tak samo, zresztą, jak dobre serce wolontariuszy. Wolontariuszy takich jak Sanji. Sanji, który lubił patrzeć na te drzewa przez cały rok, nawet jesienią czy zimą, ale także wczesną wiosną przed porą kwitnienia, gdy ich liście zachwycały soczystą zielenią. Niemal tak soczystą jak włosy kolesia siedzącego na ławce, tuż pod największą z wiśni. Mężczyzna go nie kojarzył, mimo iż, znał na pewno wszystkich pensjonariuszy jak i większość członków ich rodzin. Przynajmniej te części, które czuły się zobligowane odwiedzić babcie czy dziadka, chociaż raz w miesiącu. Widocznie przybył ktoś nowy, w ciągu tych dwóch tygodni, gdy on walczył z paskudnym przeziębieniem zastanawiając się jednocześnie, co na jego szafie robi… smok! Jak to mówią: człowiek uczy się przez całe życie i podczas tych, ciągnących się masakrycznie, czternastu dni, blondyn nauczył się jednej, ale ważnej rzeczy: nie należy przedawkowywać syropu na kaszel! Nigdy! Pod żadnym pozorem!
-Sanji! – Usłyszał znajomy głos, poczym krzywiąc się, niechętnie schował, wyjętą chwile wcześniej, paczkę papierosów z powrotem do kieszeni. Na całym terenie ośrodka obowiązywał bezwzględny zakaz palenia. Oczywiście nie przeszkadzało to personelowi wychodzić w umówione miejsce na tak zwanego „dymka”. No, ale co innego etatowy pielęgniarz czy pielęgniarka, którzy pracą tutaj zarabiają na życie, a co innego wolontariusz, nawet z kilkuletnim stażem. Choć i to nie byłoby problemem, gdyby nie pewien zasadniczy fakt: osoba, która go wołała była ponadprzeciętnym służbistą i dostałby po dupie, gdyby ktoś z dyrekcji się o tym dowiedział. A dowiedziałby się na pewno.
-Cześć Gin – mruknął w stronę czarnowłosego studenta AWF-u. Jak on się na tej uczelni utrzymywał było zagadką, jeśli wzięło się pod uwagę jego wiecznie podkrążone oczy i minę narkomana na głodzie. – Co tam? – Poprawił pasek od torby, w której brzęczały słoiki z przyprawami. Z doświadczenia widział, że w kuchni Domu Opieki im. Brata Zeno, pomimo jej świetnego wyposażenia, próżno szukać bardziej wymyślnych przypraw jak na ten przykład kardamon grzecznie spoczywający w niebieskiej puszcze, w małej kieszonce jego torby. Po tak długiej nieobecności chciał olśnić wszystkich jakimś niebagatelnym daniem.
-Hej – chłopak udał, że ta paczka fajek wystająca z kieszeni spodni przyjaciela ani na chwilę jej nie opuściła. W końcu miał w stosunku do Sanjiego dług wdzięczności. – Wykurowałeś się już?
-Można tak powiedzieć – kiedy wychodził z domu, smok z szafy pakował walizki, więc to chyba dobry znak. Widocznie coraz mniej tego przeklętego syropu krąży w jego żyłach.
-To dobrze – ulga w głosie Gina była aż nadto wyczuwalna. – Poratujesz nas! Jeszcze trochę i będzie tragedia…
-Co się stało?! – Nie było go dwa tygodnie! Przegapił tylko siedem spotkań! Ile można zniszczyć w tak krótkim czasie?! Już chciał zadać to pytanie na głos, gdy nagle przed oczami stanęła mu uśmiechnięta piegowata twarz pewnego bruneta. Ace był jego przyjacielem jeszcze z czasów piaskownicy, gdy obaj wracali do domu z poobdzieranymi kolanami, siniakami w każdym możliwym miejscu oraz piaskiem w oczach. Chłopak miał niezwykły talent do gaf i zamiłowanie do ognia, albo to ogień upodobał sobie jego. Tak czy inaczej, pewnego razu Ace, będący jeszcze w podstawówce, chciał przyrządzić dla siebie i dla swojego młodszego brata Luffiego, grzanki z serem. Staż pożarna przyjechała w niespełna pięć minut po wezwaniu mimo to zdążyła spalić się kuchnia i przedpokój w domu braci. Na szczęście nikt nie ucierpiał. Poza poczuciem bezpieczeństwa rodziców chłopców, którzy w ramach kary wysłali obu na wakacje do dziadka na „szkołę życia”.
Reasumując Sanji powinien się cieszyć, że nie zastał zamiast potężnego budynku pomalowanego na kanarkową żółć, sterty gruzów. A jedynie preludium do tragedii.
-Co się rechoczesz? My tu mamy naprawdę poważny problem!!
-Dobra dobra – wciąż myślał o Ace’się – teraz dumnym studencie chemii, odpracowującym aktualnie dwieście godzin robót społecznych za nieumyślne spowodowanie pożaru w uczelnianym laboratorium. – Mów, co to za ambaras.
Ambaras był… dziewczyną! Właściwie dziewczynką. Mogła mieć nie więcej niż trzynaście lat, długie włosy zaplecione w warkocz, znacznie ciemniejsze od kosmyków kucharza, nadal jednak mieszczące się w blond palecie, oraz wielkie czarne oczy, w których teraz połyskiwały łzy. Mała opłakiwała spaloną potrawę, najwidoczniej swojego autorstwa, dogorywającą na patelni.
-I znowu mi się nie udało!
-Nie martw się Apis – jedna z etatowych kucharek objęła małą ramieniem, niczym matka, pocieszająca własne dziecko. – Musisz próbować, porażki zdarzają się każdemu…
-Tylko, że jej zdarzają się za każdym razem – szepnął Sanjiemu do ucha Gin. – Codziennie. Spartoli każde danie… - urwał widząc chmurne oblicze przyjaciela. – Hej! Spokojnie! Ja wiem, że mała się uczy i jestem pełen podziwu, że w tym wieku chce jej się pomagać w miejscu takim jak to, ale… to nam dezorganizuje pracę! Ciągle trzeba mieć na nią oko, poprawiać wszystko, co robi i ratować własne dania, gdy nagle kuchenka zaczyna się palić.
-No dobra, kumam – odłożył torbę i ściągnął marynarkę wieszając obie na wieszaku. – Ale co ja ci poradzę? – Wiedział, o co chodzi brunetowi. W kuchni liczy się szybkość, precyzja i profesjonalizm. Nie ma tam miejsca dla niezdar… ale z drugiej strony nie mogą przecież zmiażdżyć pewności siebie małej dziewczynki!
-Pogadaj z nią! Zrób te swoje czary-mary – Gin pomachał rękami przed twarzą wywołując tym samym wybuch wesołości u blondyna. – To nie jest zabawne! Weź poślij jej ten zabójczy uśmiech, na który podrywasz laski w barze! I nie wmawiaj mi, że takiego nie masz! Nie raz i nie dwa zostawiłeś mnie z pustym kuflem przy stoliku samemu wychodząc z jakąś babeczką. Albo z facetem, co ci daruję, bo się przyjaźnimy.
-Ale…
-Żadne, „ale”! Masz sprawić, żeby Apis, choć dzisiaj nam nie przeszkadzała! Przecież dzisiaj jest „Słodki Czwartek”!
„Słodkim Czwartkiem” zarówno kucharze jak i pensjonariusze nazywali ten jeden dzień w miesiącu, gdy wszystkie potrawy były przygotowywane na przy użyciu sporych ilości cukru, a na koniec każdy dostawał zamulająco słodki deser. I choć rzadko, kto był w stanie zjeść to wszystko i nie puścić pawia „Słodki Czwartek” był tradycją a tradycje się pielęgnuje.
-Dobra – zawiązał fartuch z wyszytym ręcznie napisem „Gentelcook”, prezentem od jednej z pensjonariuszek. – Zobaczymy, co się da zrobić – Przywdział swój firmowy uśmiech, którym faktycznie czarował nowo poznane kobiety, poczym ruszył w stronę chlipiącej dziewczynki. – Więc to ty jesteś Apis? – Skłonił się nisko.

Jak było do przewidzenia Apis bez oporów pozwoliła Sanjiemu przejąć stery, w pełni wierząc, że ten chce pochwalić się przed nią własnym kunsztem, a pokaz przygotowany jest specjalnie dla niej. Zresztą mężczyzna mógłby wcisnąć dziewczynce każdy kit, a ona by uwierzyła, włączając to ducha tragicznie zmarłej cioci, która ukazała się blondynowi we śnie. I chciała by akurat tego dnia Sanji stał przy garach. W końcu mało która kobieta, niezależnie od wieku, potrafiła się oprzeć tym przepięknym oczom błękitnym niczym toń oceanu, lśniącym blond włosom i szczupłej, ale nie chudej, sylwetce. Jedynym mankamentem urody mężczyzny były fantazyjnie zakręcone, w prawą stronę, brwi. Lecz i one nie potrafiły ugasić tego ognia w damskich sercach na jego widok. Zresztą napływ fascynacji nie ograniczał się tylko do kobiet. Urok młodego kucharza działa też na facetów, może w mniejszych ilościach, ale zawsze. Innymi słowy Sanji nie narzekał na brak zainteresowania ze strony obu płci i był z tego powodu zadowolony. Jak to mówią: żeby życie miało smaczek…

-Gin! Przemieszaj ten karmel! – Krzyknął do przyjaciela, który nagle odkrył coś interesującego w przeciwległej ścianie. – I lepiej tego nie spapraj!  Wiesz, że pani Dadan oddałaby swoją sztuczną szczękę za jabłka w karmelu!
Jeszcze tylko rzut oka na rozpiskę posiłków, w końcu tutaj nie tylko trzeba gotować smacznie, ale też zgodnie z zaleceniami lekarza i był gotów do dalszej pracy. Nie uszło jednak jego uwadze, że lista ma dodatkową pozycję. Czyli faktycznie zjawił się ktoś nowy.
-Widzę, że mamy kolejnego gościa – posłał Ann, etatowej kucharce, która zawsze miała na nich oko, żeby przypadkiem nie wysadzili kuchni, albo nie potruli pensjonariuszy.
-Ano mamy… - w jej glosie brak było tego entuzjazmu, którym zazwyczaj aż kipiała. Sanji jednak nie zdążył dowiedzieć się nic więcej, bo w piekarniku, gdzie właśnie dochodziła cytrynowa tarta, coś wybuchło i zgasło światło. – Super! Poszła żarówka!

Sanji wycierał dłonie w papierowy ręcznik. Był zmęczony, ale też niesamowicie szczęśliwy. Właśnie tego mu brakowało przez te dwa tygodnie. Zdążył się już uzależnić od pracy w Domu Opieki i nie wyobrażał sobie innego życia. A wszystko zaczęło się, gdy będąc w pierwszej klasie liceum zapisał się na wolontariat – wiadomo to zawsze dodatkowe punkty w podaniu na studia, a jemu marzyło się miejsce na najlepszej uczelni gastronomicznej w kraju. Z tego też powodu wyniósł się z rodzinnego miasteczka.
Praca w Domu Opieki spodobała mu się już pierwszego dnia, choć wtedy dotykał garnków jedynie szorując je z resztek jedzenia. Może to dlatego, że Dom imienia Brata Zeno był specyficzny. Mieszkający tam staruszkowie zawsze tryskali humorem, zaś zdecydowana większość sama wybrała to miejsce na swoją ostatnią przystań. Jak na przykład najstarsza pensjonariuszka – Tsuru-san – tak nazywał ją Sanji, to właśnie ona na poprzednią gwiazdkę podarowała mu wspomniany wcześniej fartuch.
-Odkąd skończyłam dwadzieścia lat moje życie to pasmo nieustających podróży i coraz to nowych hoteli. Ten to po prostu ostatni z nich wszystkich – roześmiała się, gdy Sanji, wciąż jeszcze będący na okresie próbnym, spytał ją, dlaczego nie mieszka u rodziny. W końcu, jak słyszał wśród krążących po domu opowieści, Tsuru-san, co tydzień odwiedzał syn, co dwa córka a raz w miesiącu wpadały wnuki. – Jestem do tego przyzwyczajona. Po co mam się im zwalać na głowę? Mają swoje życie, a ja swoje i jest dobrze. Zresztą tu mam ludzi, którzy tak jak ja pamiętają rzeczy, o których ty nawet nie miałeś szans słyszeć, smyku – poczochrała go po włosach.
Od tamtego czasu Sanji nie tylko polubił, ale wręcz pokochał pracę wolontariusza. Zwłaszcza, że większość czasu i tak spędzał w kuchni, swoim królestwie.
Teraz, będąc dumnym studentem, rozpoczynającym drugi rok wymarzonych studiów, mógł śmiało powiedzieć, ze jest szczęśliwy. Choć przydałby się ktoś, z kim mógłby to szczęście dzielić. Jego ostatni związek, z którym wiązał większe nadzieje, rozpadł się już jakiś czas temu i wypadałoby pomyśleć o nowym. Zwłaszcza, że miał już kogoś na oku.
-Na razie! – Krzyknął do pozostałych.
-Trzymaj się zboczeńcu!
-Hej!
-Nie przeziębnij się znowu!
-Nie masz, co na to liczyć – postał szeroki uśmiech przyjacielowi, cały czas mając w pamięci różowego smoka z szafy.
-Podwieźć cię? – Nagle niewiadomo skąd znalazł się obok niego Gin potrząsający kluczykami.
-Eeee… Skąd masz auto? – Założył marynarkę.
-Pożyczyłem od brata – jego uśmiech nie mógłby być szerszy. – To, co?
Sanji dokonał szybkiej kalkulacji. Gin zdawał na prawko sześć razy, a samochód jego brata to była raczej tragedia na kółkach…
-Nie dzięki. Wolę się przejeść, świeże powietrze dobrze mi zrobi.
-Jak chcesz – wzruszył ramionami. – Ale drugiej szansy nie będzie.
„Właśnie taką mam nadzieję” pomyślał blondyn, ale nie powiedział tego na głos. Razem wyszli z budynku. Na dworze zaczynało robić się już ciemno, powoli zapalały się latarnie, ich wąskie kręgi światła barwiły kostkę brukową na złoto. Sanji roześmiał się bezdźwięcznie. A chciał dzisiaj ubrać czerwone buty! Ładna byłaby z niego Dorotka!
-Trzym się Sanji! – Poczuł klepniecie w ramię.
-Ty też! – Krzyknął za przyjacielem zmierzającym w stronę parkingu dla personelu. On sam za to ruszył ku głównej bramie, ostatni raz jeszcze spoglądając na las. Zielonowłosego mężczyzny nie było już na ławce, poczuł się trochę zawiedziony. Liczył, że raz jeszcze dane mu będzie zobaczyć ten niecodzienny kolor. No nic. Postawił kołnierz dla ochrony przed wiatrem i schował ręce do kieszeni. Pomimo dość ciepłej jesieni, wieczory jednak pozostawały chłodne. Idąc na stacje żałował, że nie zabrał ze sobą bluzy. W płucach, bowiem pojawiło się dobrze znane pieczenie i nie miało ono nic wspólnego z papierosami.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz