środa, 30 grudnia 2015

Dostrzeżony XXII

DOSTRZEŻONY

Rozdział XXII

Kakofonia, powstała ze zlania się masy różnych dźwięków, zaatakowała go nim jeszcze przekroczył próg pomieszczenia, ciągnięty przez jakąś niezwykłą siłę, która wydawała się opanować Sanjiego. Kucharz był głuchy na wszystkie jego prośby, zdawał się też nie zauważać prób wyrwania przez niego swojej dłoni. Których zaniechał, w chwili, gdy jego mózg został ugodzony zbitkiem odgłosów, tak głośnym, że niemal pękły mu bębenki, a własne myśli utonęły w tej przerażającej mieszance. Jedynym uczuciem, jakie okazało się potrafić pływać i teraz w najlepsze korzystało z tej umiejętności, był strach. Podsycany przez wrażenia, jakich dostarczał inny z pozostałych mu zmysłów – węch. Gdziekolwiek się znajdował, to miejsce zdecydowanie śmierdziało. Ludzkim potem, tanimi perfumami, zatkaną toaletą i, co najgorsze, porozlewanym alkoholem. Choć woń gorzały stanowiła jedynie element unoszącego się w powietrzu fetoru, to nawet ta niewielka cząstka wystarczyła by wróciły niechciane wspomnienia, jego ciałem wstrząsnął dreszcz a po plecach ciurkiem zaczął płynąć zimny pot. Spociły mu się też ręce toteż dłoń dość szybko wysunęła się z sanjinowego uścisku. Jeśli wcześniej się bał, to teraz był po prostu przerażony. Stracił ostatni most łączący go z rzeczywistością. Stał się bezbronny niczym małe dziecko. Nie wiedział gdzie się znajduje, hałas i smród nie pozwalały mu w żadne sposób rozeznać się w sytuacji, a jakby tego było mało… Wokół zaczęli pojawiać się ludzie. A może cały czas tam byli, tylko on nie zdawał sobie z tego sprawy? Zajęty utratą przydatności dwóch z czterech pozostałych mu zmysłów?
Kiedy rozdzielono go z Sanjim, momentalnie stracił równowagę i wyrżnąłby prosto na twarz, gdyby nie coś, co po drodze zapobiegło upadkowi. Tym „czymś” był mężczyzna. A domyślił się tego usłyszawszy krzyk, który jakimś cudem przedarł się przez wciąż panującą kakofonię.
-Uważaj, kurwa, jak leziesz!
Zaraz potem został brutalnie odepchnięty, zatoczył się i znów na kogoś wpadł. Tym razem usłyszał krótkie
-Spierdalaj.
Okraszone sójką w bok. Uderzenie może nie było silne, lecz szok sprawił, że ponownie stracił równowagę. Próbując ja utrzymać zrobił dwa kroki do przodu. To jednak nie był jego szczęśliwy dzień, bo przy tym manewrze nadepnął komuś na nogę. Dla odmiany pokrzywdzoną osobą była kobieta. Co wcale nie złagodziło reakcji.
-Kurwa mać! Ślepy jesteś, czy co?
Gdyby nie ściśnięte strachem gardło odpowiedziałby, że i owszem jest ślepy a w związku z kalectwem należy mu się chyba jakaś taryfa ulgowa. Lecz zamiast tego tylko przygryzł wargę przełykając gorzkie:
-Debil.
Rzucone, z ust owej „nadepniętej” gdzieś w próżnię.
Po takich przeżyciach bał się nawet ruszyć, więc stał, jak kołek, ignorując padające zewsząd „rusz się” i, wcale nie przyjacielskie, pchnięcia to barkiem, to całym ciałem. Przy tym wszystkim starał się tylko nie rozpłakać, bo to stanowiłoby tylko wisienkę na torcie jego upodlenia. W tej chwili żałował, że los kiedykolwiek postawił przed nim Sanjiego.

Jak zwykle, w sobotnie popołudnie, klub pękał w szwach. Wszędzie kręcili się ludzie, niekoniecznie studenci, lecz ta grupach zdecydowanie przeważała wśród klienteli. Dojrzał tez kilku licealistów, którzy za wejściówkę musieli nieźle zabulić stojącym przy wejściu ochroniarzom. Przy barze kręciło się dwóch czy trzech podstarzałych lowelasów. Ci, jako stali bywalcy, byli już praktycznie po imieniu z bramkarzami, niektórym nawet wozili dzieciaki do szkoły. Lub go gorsza uczyli owe dzieciaki, po ich dotarciu do tych zacnych murów. Dlatego też, nieskrępowani, stawiali kolejne drinki, coraz bardziej pijanym studentkom, licząc na upojną noc, niewielkim kosztem. Bo, co, jak co, ale alkohol w klubie był tani jak przysłowiowy barszcz. Dlatego on i jego paczka tu przychodzili, ignorując płynące z głośników „umca umca” zwane przez niektórych „zbyt głośnym seksem w klubowym kibelku”. Zostało naukowo udowodnione, że im więcej procentów krąży w twoich żyłach, tym mniejszą uwagę przywiązujesz do otoczenia a oprawa dźwiękowa staje się rzeczą mało ważną. Alkohol zaś, w sezonie sesji, był rzeczą potrzebną studentowi niczym tlen reszcie społeczeństwa. Bo jak inaczej ukoić skołatane nerwy i znaleźć motywację do kolejnych godzin spędzonych nad książkami? W dodatku student jest zwierzęciem stadnym i pić sam nie lubi (ewentualnie, w odosobnionych przypadkach, nie chce żeby ktoś inny miał na naukę więcej czasu niż on sam), dlatego, przy każdym stoliku siedziała grupka, co najmniej trzech – czterech osób. Stąd też wiedział, że oni również tu są. I nie pomylił się ani o jotę. Zobaczył swoją „kompanię” w momencie, którym dokładnie się tego spodziewał. Zajęli ich ulubiony stolik – najdalej od głośników, najbliżej do baru. Niemal cały skład w komplecie. Brakowało jego i Ace’a, ale pozostali dzielnie wywiązywali się ze studenckiego obowiązku. Nami, niby zapatrzona w swój kufel, łypała, wciąż bystrym wzrokiem po sali szukając frajera, który fundnie jej następną kolejkę. Luffy, nijak nie wynoszący nauczek z przeszłości, pakował do ust kolejne kawałki kurczaka w ostrej panierce, popijając wódką, tylko w niewielkim stopniu rozrzedzoną sokiem pomarańczowym. Usopp i Kaya przytuleni do siebie tworzyli nad wyraz słodki obrazek. Ona uśmiechająca się lekko, wsłuchana w kolejną bujną opowieść swojego chłopaka, zachęcanego wypitym piwem. Robin z książką. Jak czarnowłosej udawało się czytać w takim rozgardiaszu pozostawało wciąż zagadką bez rozwiązania. Vivi, zdecydowanie stremowana, zdawała się marzyć by jak najszybciej zniknąć z tego miejsca. Zjawił się nawet Franky. O dziwo, tym razem miał na sobie spodnie. Chyba miał dość przepychanek z ochroniarzami. Abo Iceburg znalazł na niego haka. Drugiego z mechaników nie było nigdzie w zasięgu wzroku. Zamiast tego dojrzał Lily, wracającą właśnie z baru, w jednej ręce trzymającą kopiasty talerz frytek a w drugiej pełny kufel z bursztynową zawartością. Jeśli wierzyć plakatom zdobiącym niemal wszystkie ściany to gdzieś tu kręcił się nawet Brook – gitarzysta z uczelnianej, lecz już znanej, kapeli. Podobno on i jego „Piraci Rumba” mieli dziś zagrać parę kawałków na klubowej scenie, tym samym dać odpocząć stałym bywalcom od jęków, jakie zwykle dobywały się z głośników.
Sanji ani przez chwilę nie próbował znaleźć wśród gości Gina. Student AWF-u nie znosił tego typu miejsc. Aspołeczniak i tyle. Zresztą on stanowił teraz tą mniej pożądaną część społeczeństwa. Jego zdanie kucharz znał. Teraz miał poznać opinię pozostałych. Przedstawić im Zoro. Mocniej pociągną trzymaną cały czas dłoń.
-Chodź, zaraz ich poznasz…
Dokładnie w momencie, w którym skończył wypowiadać te słowa ręka chłopaka wysunęła się z uścisku.
-Zoro!? – Jego głos utonął w chichocie mijającej go laluni. Tuż za nią, niczym wytresowany piesek podążał jeden z lowelasów. Jak widać, komuś się dzisiaj poszczęściło. I ten ktoś wcale nie miał zamiaru zaprzepaści swojej ciężkiej pracy, przez jakiegoś wychudzonego studenciaka.
-Rusz się! – warknął jednocześnie posyłając Sanjiego na kontuar baru.
Zarył brzuchem o porządny kawał drewna, lecz nie miał czasu kontemplować ani nad jawnym chamstwem bufona, ani nad bólem rozchodzącym mu się po wnętrznościach. Stracił z oczu Zoro i panika rosła w nim z sekundy na sekundę. Stawał na palcach szukając zielonej czupryny, jednak kiepskie oświetlenie sprawiało, że niemal wszystkie barwy zlewały się ze sobą tworząc coś na wzór brunatnej brei dla oka.
-Niedobrze. – szeptał przedzierając się przez napierający tłum. – Niedobrze. Zoro! – Wątpił żeby udało mu się przekrzyczeć muzykę, ale musiał spróbować. – Zoro!
Wreszcie! Po całej masie „kurew” i „chujów”, jakimi został potraktowany podczas bezprecedensowego przepychania się przez tłum, nareszcie go zobaczył. Wszystko nie trwało więcej niż minutę, może dwie, ale Sanji mógłby przysiąc, że zdążył przejść mini zawał. Ze trzy razy. Dlatego, kiedy tylko przekonał się, że partnerowi nic nie jest chciał na niego nawrzeszczeć za sprawianie kłopotów. Na szczęście, nim otworzył usta, zerknął jeszcze na twarz przyjaciela. Nawet tu trupia bladość była aż nadto widoczna. W dodatku ta przygryziona warga i stróżka krwi cieknąca po brodzie…
-Kurwa! – Pomyślał. A zaraz potem znalazł się tuż przy zielonowłosym.
-Zoro…

Nareszcie! Nareszcie znajomy głos. Sanji… Czując zimne pace chwytające go za rękę, przyciągnął chłopaka do siebie i wtulił się w jego klatkę piersiową, w dupie mając gdzie jest i kto może ich zobaczyć.
-Sanji… - Prawie płakał. – Zabierz mnie stąd!
-Kurwa! – Pomyślał znowu.

Pomimo rozpaczliwych deklaracji wyciągniecie Zoro z klubu okazało się nie lada wyzwaniem. Chłopak zdawał się wrosnąć w ziemię i wszelkie próby ruszenia go z miejsca zakończyły się fiaskiem. Pomogło dopiero kilka minut uspokajającego szeptu ze strony Sanjiego i pomoc ochroniarza, który widząc, co się dzieje rozpędził ludzi, wciąż kręcących się wokół, tak by droga do drzwi była pusta. Dopiero wtedy młodego pensjonariusza opuścił paraliż, co znów wykorzystał kucharz, wyciągając go z klubu.
Na zewnątrz Zoro najpierw wziął potężny haust mroźnego, świeżego powietrza a zaraz potem… zgiął się w pół i zwymiotował, niemal obrzygując partnerowi buty. Te ocalił tylko refleks Sanjiego, który w porę odskoczył, by patrzeć jak jego chłopak pozbywa się, w trybie ekspresowym, zjedzonej niedawno pizzy.
Kiedy torsje nieco osłabły przyklęknął przy zielonowłosym.
-W porządku? – Otoczył go ramieniem w opiekuńczym geście. Młody pensjonariusz drżał, ale nie wyglądało by miał zamiar pozbyć się czegoś jeszcze. Oczywiście gdyby żołądek dysponował kolejną porcją nadprogramowego balastu.
-Taaaa… - Przetarł dłonią twarz, wciąż mając w ustach ten paskudny kłująco gorzki posmak a w nosie smród na wpół przetrawionego jedzenia.
-Na pewno?
-Na pewno. – Wstał, trochę zbyt gwałtownie, bo momentalnie zakręciło mu się w głowie, ale chciał jak najszybciej uciec od stworzonej przez siebie plamy. – Zabierz mnie do domu… Proszę. – Wciąż był skołowany, dlatego nawet nie próbował udawać samodzielności i pozwolił Sanjiemu poprowadzić się do samochodu. Zaraz potem wtulił się drzwi i z rękami złożonymi na piersi zaczął się kiwać głową w przód i w tył.
-Zoro? – Zachowanie przyjaciela już nie niepokoiło a wręcz przerażało. – Jesteś pewien, że wszystko w porządku?
-Tak! – warknął, nie siląc się ani na łagodny ani tym bardziej na uprzejmy, ton. – Jest dobrze. Tylko zabierz mnie z tego cholernego miejsca! Nie chce tu być!
Nie zdając już więcej pytań uruchomił silnik i ruszył tak szybko na ile pozwalały mu na to przepisy ruchu drogowego. Głównie, dlatego, że wybuch Zoro zdecydowanie go wystraszył i chciał jak najszybciej odtransportować chłopaka w bezpieczne, przynajmniej w jego mniemaniu, miejsce. Jednak… gdzieś tam kryła się też chęć… zakończenia tej farsy zwanej randką. Nic nie poszło tak zaplanował, jedna katastrofa przeradzała się w kolejną. Radość z dzisiejszego dnia wyparowała, nawet nie miał pojęcia, kiedy.
W drodze powrotnej nie odzywali się do siebie. Zoro ani razu nie spróbował złapać go za kolano, tylko cały czas usilnie wtulał się w drzwi.  Sanji, co jakiś czas odrywał wzrok od drogi i spoglądał na przyjaciela, czy aby ten nie zaczyna znów rzygać. Szczęśliwie to był tylko jednorazowy atak spowodowany silnym stresem – zdaniem kucharza przesadzonym.

Warkot silnika powoli wypędzał hałas tkwiący niczym zadra w jego głowie, nic jednak nie było w stanie przepędzić zapachów, jakimi przesiąkła jego kurtka, zniwelować goryczy w ustach, ani… uspokoić skołatanego serca. Kiedy wsiadał do samochodu miał jeszcze nadzieję, że Sanji zrobi… coś. Cokolwiek, by mu pomóc. Teraz jednak zrozumiał jak bardzo się mylił. Przyjaciel był na niego zły. Czuł to. Czuł, że w jakiś sposób go zawiódł. Do strachu doszło poczucie winy. I żal. Bądź, co bądź Sanji powinien wiedzieć, że jeszcze nie jest gotowy żeby pójść wszędzie. A może powinien? Może faktycznie to on zawinił?
Pytania męczyły go wracając raz po raz, nim na dobre udało mu się z nimi rozprawić. Jakby tego było mało nigdy nie wracały same, tylko w towarzystwie, braci, sióstr ojców, kuzynów… Tak, że wkrótce głowa mu pękała od natłoku myśli. Nie zauważył nawet, kiedy garbusek stanął a Sanji rozpiął jego pas.
-Idziemy?
Kiwnął głową i po raz kolejny tego dnia dał się po prostu poprowadzić czując jak jego samodzielność właśnie udaje się na emigracje.

Pożegnanie było krótkie i nie obfitowało w żadne romantyczne sceny. Po dojściu do drzwi Zoro niemal został wciągnięty do środka przez żądne sprawozdania i gorących szczegółów Dadan, Tsuru-san, która zdecydowanie lepiej hamowała swoją ciekawość, lecz jej oczy również nienaturalnie błyszczały i oczywiście Tashigi. Pielęgniarka, w cywilnych ciuchach, czekała chyba specjalnie na powrót ulubionego podopiecznego.
Kobiety, niczym harpie rzuciły się na chłopaków, w przeciągu kilku sekund rozdzielając ich i zasypując Zoro pytaniami. Sanji zdążył jedynie cmoknąć ukochanego w policzek, bardziej z poczucia obowiązku niż z autentycznej potrzeby, rzucając krótkie
-Do jutra.
Poczym się zmył. Tak po prostu. Na szczęście miał dobrą wymówkę. Właśnie wybiła dziesiąta, czyli godziny odwiedzić się skoczyły, a na podjeździe wciąż tkwił samochód Domino. Nie chcąc się spotkać z dyrektorką, ani tym bardziej uczestniczyć w zbiorowym przesłuchaniu, Sanji szybko czmychnął do swojego autka.

Miał żal do Zoro. Zielonowłosy zareagował zbyt nerwowo. Przecież nie zrobił mu żadnej krzywdy. Zabrał go tylko do klubu. Wizyty w tym miejscu stanowiły część jego studenckiego życia i nie widział tu żadnych powodów do strachu. A Zoro zrobił cyrk. Do tej pory pamiętał pełne współczucia spojrzenie jednego z ochroniarzy i pogardę w oczach drugiego. Poza tym zielonowłosy sam wydawał się nie wiedzieć, czego chce. Najpierw ten tekst o wstydzeniu się go, a później, gdy chce mu udowodnić, że wcale tak nie jest, ten robi coś takiego. A już prawie oswoił się z myślą, że powie o Zoro reszcie znajomych. Więcej! Fantazjował nawet o przyszłych wspólnych wyjściach, na które bez skrępowania mógłby zabierać byłego szermierza. Przez chwilę przyszłość malowała się w jasnych barwach. Sytuacja z pizzerii przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Ale… To cholerne, „ale”! Wszystko się pieprzło!
Myślał o tym biorąc długi gorący prysznic i ignorując ciszę nocną. Wciąż szukał jakieś substytutu dla alkoholu, który pozwoliłby mu ukoić skołatane nerwy. Do tej pory procenty zastępowały mu gotowanie, potrafiące uspokoić go jak nic innego. Nie mógł jednak, ilekroć coś go wkurzyło, stawać przy garach. Sam nie przejadłby takiej ilości jedzenia a i sąsiedzi dziwnie patrzą na studenta chodzącego po klatce i częstującego własnoręcznie przygotowaną zapiekanką. Wiedział, bo próbował. Po trzykrotnym zatrzaśnięciu drzwi przed nosem poddał się, poczym zwołał posiłki w postaci Ace’a i Luffiego. Bracia pochłonęli wszystko, co przygotował. Nie pogardzili też składnikami następny obiad. Jakby tego było mało, praktycznie u niego zamieszkali pożerając każdą podsuniętą im pod nos (a zwykle nawet nie musiał podsuwać) rzecz. To właśnie wtedy, wyganiając żarłoków miotłą, postanowił zmienić sposób rozładowywania emocji. Okazało się jednak, że alkohol mu nie służy i teraz po raz kolejny znalazł się punkcie wyjścia. Bo gorący prysznic też okazał się pomysłem chybionym. Zwykle lubił się pluskać, lecz zbyt długie przebywanie w towarzystwie gorącej wody powodowało, że zaczęło mu się kręcić w głowie a przed oczami pojawiły się dziwne czarne plamki. Nie chcąc ryzykować zdrowiem, sięgnął po szampon. W momencie, w którym polewał włosy „Malinową Fantazją” odezwał się dzwonek do drzwi. W żaden sposób nieprzygotowany na nocne wizyty, przestraszył się. I to tak porządnie, że ręka mu zadrżała i wlał sobie szampon do oczu. Szok, zaskoczenie, oraz piekący ból mający swoje epicentrum w jego gałkach, sprawiły, że instynktownie cofnął się. Uderzając plecami o szklane drzwi prysznica.
-Kurwa jego mać! – zaklął siarczycie starając się przemyć oczy i uwolnić się od bólu. Lecz jak na złość w tym samym momencie, gdy próbował nabrać, choć trochę wody na otwartą dłoń, coś zabulgotało w rurach, poczym nastąpiła susza.
-Ja pierdolę! – zaklął ponownie.
Tymczasem osoba po drugiej stronie drzwi, nie mając pojęcia o tragedii, jaka miała miejsce w łazience dalej uparcie wyżywała się na dzwonku, wypełniając mieszkanie Sanjiego denerwującym gwizdem.
Kucharz miał dwa wyjścia. Albo zignorować natręta i po omacku, bo każda próba otworzenia oczu kończyła się jeszcze większym cierpieniem, iść do kuchni licząc na to, że albo tam jest woda, albo, chociaż reszta mineralki w lodówce. Drugim wyjściem było sprawdzenie, czego owy natręt chce. Bo po ciągłym brzmieniu dzwonka, mógł się domyślać, że ignorancja wcale nie będzie taka łatwa. A kto wie, co takiego może wpaść do głowy człowiekowi zza drzwi, jeśli dalej będzie udawał, że go nie ma. Oczyma wyobraźni, bo te rzeczywiste wciąż były bezużyteczne, widział taran i pękające zawiasy. Zresztą, doświadczenie go nauczyło, że jeśli sąsiedzi składają późne wizyty, to zwykle stało się coś złego. Wzdrygnął się do wspomnień.
Sięgnął po ręcznik, dziękując sobie samemu za to, że zawsze zostawiał go w tym samym miejscu i przewiązał się nim w pasie. Miał tylko nadzieję, że w sposób przyzwoity zasłonił swoje rodowe klejnoty. Wyposażony, w ową nadzieję i dużą dawkę wiary we własną znajomość mieszkania, wyszedł z łazienki badając drogę wyciągniętymi przed siebie rękami. I właśnie wtedy, kiedy czuł już pod gołymi stopami miękkość dywanu, złośliwa istota kierująca jego życiem, po raz kolejny postanowiła zamieszać. Mało tego, że był prawie goły, nic nie widział, do irytującego piszczenia dzwonka, wzbogacanego głośnym pukaniem, doszedł dźwięk dzwoniącej komórki.
-To już chyba kurwa, lekka przesada. Dlaczego nagle wszyscy mają ochotę na nocne pogaduszki?! I to akurat ze mną?! – Wściekły i rozkojarzony natłokiem dźwięków, w których już w żaden sposób nie potrafił się połapać, zapomniał o stoliku stojącym na jego drodze. Zwykle omijał go bez trudu, lecz dzisiaj… zarył w niego piszczelem. Szkło z blatu zawibrowało dokładając jeszcze jeden odgłos do i tak pokaźnego zbioru. Coś osunęło się na dywan a on na to nadepnął. Przedmiot okazał się być pilotem do telewizora. Trzydziestodwucalowej plazmy, żeby być dokładnym. Z dźwiękiem ustawionym na maksa, co mogli potwierdzić wszyscy sąsiedzi, kiedy powietrze przeszył głos spikera z wiadomości mówiący o atakach w Syrii. Sanjiemu pozostało się tylko cieszyć się, że na tym kanale nie leciało jakieś tanie porno. Marna to była jednak pociecha, gdy wokół rozbrzmiewały różne dźwięki, w żaden sposób ze sobą niewspółgrające: dzwonek, walenie do drzwi, dzwoniący telefon – tutaj też osoba po drugiej stronie okazała się niezwykle uparta. Ledwie sygnał cichł, już rozbrzmiewał na nowo. I w końcu mężczyzna mówiący beznamiętnym głosem o ilości zabitych oraz rannych.
A on siedział wokół tego rozgardiaszu całkiem ogłupiały nie wiedząc w końcu, w której części pokoju się znajduje. Zaczął się bać. Nie miał najmniejszych szans, żeby, choć trochę zapanować nad chaosem. Droga do drzwi zamazała się w jego umyśle, przez co nie miał pojęcia jak do nich dotrzeć. Telefon znajdował się w kuchni. Dotarcie tam, tym bardziej przekraczało jego możliwości. Próbował znaleźć pilota, ale tego nigdzie w pobliżu nie było. Przynajmniej on nie mógł go wymacać. W końcu rozpłakał się z bezsilności oraz nerwów. I chyba te łzy okazały się być jego zbawieniem. Wypłukały część szamponu, dzięki czemu mógł, chociaż trochę otworzyć oczy. Obraz nie był doskonały, rozmazany, nieostry, ale był! Szybko zlokalizował pilota – wredna rzecz leżała spokojnie jakieś dziesięć centymetrów od miejsca, które z taką gorliwością przeszukiwał. Wyłączył telewizor, poczym upewnił się czy ręcznik dobrze leży i pobiegł otworzyć drzwi. Nocnym gościem okazał się sąsiad, który pragnął poinformować, że pękła rura z wodą i do jutra będzie problem z myciem. Mówił to wszystko ze stoickim spokojem. Nawet pół brwi mu nie drgnęło, pod piorunującym spojrzeniem Sanjiego. Zignorował też stwierdzenie chłopaka, niepozbawione złośliwości, że „zdążył sam zauważyć”. Kucharz grzecznie podziękował, w końcu więzienne prycze są zdecydowanie mniej wygodne niż jego łóżko, i zatrzasnął nadgorliwemu sąsiadowi drzwi. Uporawszy się z dwoma problemami poleciał odebrać, nadal dzwoniący telefon.
-Cześć tato.
No tak. Mógł się domyślić. Zeffowi czasem przychodziło do głowy skontrolować pierworodnego. A że ruch w restauracji przerzedzał się koło północy, tylko wtedy miał tak naprawdę czas na ojcowski telefon.
-Nie! – Zrobił się purpurowy. – Brałem prysznic! Sam! Tak, pamiętam zasady! W porządku. Uczę się. Jak na razie bez poprawki. Cześć.
Rozłączywszy połączenie zauważył, że numer ojca nie był jedynym, który próbował się z nim połączyć w przeciągu ostatnich kilku minut. Z duszą na ramieniu oddzwonił do Tashigi. Bóg jeden wiedział jak bardzo nie chciał tego robić. Pewnie zaraz dostanie opierdol z góry na dół. Ale skoro ten dzień i tak wyglądał jak z kiepskiego sitcomu, czemu nie spierdolić do go reszty.
-Słucham?
-Cześć. – Przełknął ślinę. – Dzwoniłaś?
-Tak… Przepraszam, że tak późno. – Kobieta zdawała się być zmieszana. – Ale chciałam ci podziękować… Za Zoro… Za dzisiaj… On mówił, że było fajnie… A z jego ust coś takiego naprawdę wiele znaczy. Dziękuję Sanji. I przepraszam. Myliłam się, co do ciebie! – Rozłączyła się zostawiając kucharza w osłupieniu nieczynnym telefon w ręce.
Nie rozumiał. Jak Zoro mógł powiedzieć, że było fajnie?! Przecież oni… I wtedy w klubie… Nagle okrutna prawda uderzyła go z całą swoją mocą, odbierając na chwilę dech. Osunął się na podłogę wciąż ściskając telefon.

Siedział na kanapie bawiąc się pilotem. To pogłaśniał, to znów ściszał telewizor emitujący właśnie jakiś reality show, którego akcja działa się w barze. Oprócz tego włączone było również radio. Z głośników płynął stary dobry rock. Jednak, najwidoczniej Sanjiemu wciąż było za mało, bo w pewnym momencie sięgnął po telefon, pomajstrował chwile na klawiaturze i do ogólnej kakofonii dołączyła teraz skrzętnie układana przez niego składanka.
Wszystkim urządzeniom nastawił głośność maksymalną, w dupie mając potencjalny mandat za zakłócanie ciszy nocnej, a następnie zamknął oczy. Starał się sobie przypomnieć jak wygląda jego mieszkanie, gdzie znajdują się konkretne meble, odtworzyć drogę do kuchni, sypialni… Lecz wszystkie próby spełzły na niczym. Choć mieszkał tu już ponad rok nie potrafił powiedzieć gdzie kończy się dywan, czy szafa stoi bardziej w prawo czy w lewo, ile kroków musi zrobić żeby dotrzeć do drzwi. Czuł jakby nagle znalazł się w obcym miejscu. W dodatku hałas, jaki sam wywołał wcale nie pomagał mu się skupić. Odgłosy mieszały się ze sobą jeszcze bardziej zaburzając percepcję.
Nagle wstał i ruszył przed siebie. Szybko, gwałtownie, jakby bojąc się, że kolejna chwila zastanowienia powstrzyma go przed tym, co chciał zrobić. Pierwszą przeszkodę napotkał już przy próbie wyminięcia kanapy. Źle zapamiętał jej długość i uderzył kolanem o oparcie. Mimo to szedł dalej, nadal twardo zaciskając powieki. Następnym kłopotem okazało przejście obok stolika. Pamiętał, że tam stoi, mimo to i tak walnął małym palcem o jedną z nóżek. Później wpadł na ścianę, w miejscu, w którym jak był pewien, znajdowały się drzwi. Wymacawszy framugę, nareszcie wydostał się z pokoju. Ulga trwała zaledwie chwilę –  wędrówka przez przedpokój była jeszcze gorsza niż dotychczasowe przeszkody. Pewny, że idzie prosto, nie wiedzieć czemu, raz po raz znajdował się na którejś ze ścian. Tak jakby ciało samo zbaczało z raz objętej drogi. Nabawił się przez to, swego rodzaju fobii i musiał się naprawdę zmuszać, by zrobić kolejny krok. Bał się. Bał się, że w końcu na coś wpadnie a konsekwencje mogą być poważniejsze niż siniak czy dwa. Przytłumione, lecz nadal wystarczająco wyraźne, żeby móc rozróżnić pojedyncze słowa, dźwięki dochodzące z pokoju rozpraszały coraz bardziej. Mózg bowiem, zamiast na dotarciu do celu, nie wiedzieć czemu zaczął się skupiać na tym by je zrozumieć. Ludzki organizm to jednak bardzo wkurwiająca rzecz. Architekt spieprzył sprawę, bez dwóch zdań. Nareszcie, kiedy zdążył się już spocić jak mysz w połogu, trafił do kuchni. Ulga była tak wielka, że zaraz po otworzeniu oczu i ujrzeniu białych, niemal szpitalnych ścian, opadł na krzesło zanosząc się histerycznym śmiechem. To tylko kawałek a on był wykończony. Psychicznie i fizycznie. Teraz pragnął jedynie ciszy i świętego spokoju. I żeby go ktoś przytulił.
-Zoro… - Kiedy przestał się śmiać, niemal z nabożnością wypowiedział imię ukochanego. Dzisiejszy wieczór, gdy sam na chwilę „oślepł” uświadomił mu jak wielką krzywdę wyrządził chłopakowi. To, oraz ten krótki spacerek kosztujący go tak wiele nerwów. Wiedział jednak, że nie przeżył nawet w niewielkim stopniu tego piekła, które zgotował dzisiaj Zoro.   Był sam, bez tłumu obcych, często wrogo nastawionych ludzi, w dodatku we własnym domu – miejscu sobie znanym. Najważniejsze jednak, że miał ten tą świadomość, że gdyby sprawy potoczyły się naprawdę źle mógłby po prostu otworzyć oczy.
Zoro został pozbawiony tego wszystkiego. Zamknięty wśród ciemności, przyprowadzony do zupełnie obcego dla siebie miejsca, w pewnym momencie rozdzielony z kimś, kto de facto obiecał go bronić, opiekować się nim. Teraz mu się nie dziwił. On sam chyba by oszalał. A przynajmniej zrobiłby sobie karczemna awanturę! A już z całą pewnością nie kłamałby na swoją korzyść! Nie potrafił powiedzieć, co kierowało zielonowłosym… Pragnął się tego dowiedzieć. Oraz przeprosić. Gdyby zegar właśnie nie wybijał pierwszej w nocy, bez zastanowienia wsiadłby w samochód i ruszył do Domu Opieki. Lecz w tej sytuacji musiał czekać do rana dźgany ciągłym poczuciem winy.

Obudził się zlany potem. Usiadł gwałtownie na łóżku, z pięściami zaciśniętymi na pościeli. Serce waliło jak oszalałe, kiedy łapczywie łapał powietrze. Przez to ogłuszające dudnienie, ledwie usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi i szept pielęgniarki z nocnej zmiany.
-Wszystko w porządku? Krzyczałeś.
-Tak. – Wysilił się na uśmiech. – To tylko… - Zaczął machać ręką jakby szukając odpowiedniego słowa. – Miałem zły sen. – wyznał w końcu. – Ale już jest dobrze. Naprawdę. – dodał wyczuwając, że kobieta mu nie wierzy. – Czasem tak mam.
-Nie dziwię się. – Tym razem damski głos brzmiał tuż obok. W ogóle nie usłyszał jak przechodziła przez pokój. Znów nawiedziło go to niemiłe uczucie utraty kontroli. – Po tym, co przeszedłeś…
-Taaa… – Nie chciał jej mówić, że tym razem nie śnił mu się ojciec, ani jego metody wychowawcze, tylko…
Pierwsza randka ze swoim chłopakiem.
A dokładniej moment, w którym otworzyły się dla niego drzwi, do jednego z piekielnych kręgów. Chyba nigdy nie zapomni strachu, jaki wtedy czuł. Nie wybaczy też sobie tego ułamka sekundy, na jaki znienawidził Sanjiego. Poczucie winy dręczyło g od środka, dlatego też skłamał podczas „przesłuchania” zgotowanego mu przez Tsuru-san, Dadan i Tashigi. Chociaż nie było to łatwe. Tajne służby z FBI i CIA na czele mogłyby się od nich uczyć. Ale on miał już wprawę.
-Przepraszam. – Odezwał się słysząc jakiś szelest przy końcu łóżka. Nie wiedział czy to pielęgniarka wychodzi, czy jego własne stopy trą o prześcieradło.
-Tak? – Kobieta po raz kolejny odezwała się z okolic jego głowy. Raczej jej nie polubi.
-Dostanę… - Długo ze sobą walczył, niemniej wizja spokojnie przespanej nocy, bez nawrotu koszmarów, okazała się zbyt kusząca. – Dostanę coś na sen?
Zaszeleściły kartki, z podręcznego notesiku, jaki każda z pielęgniarek zawsze miała na sobie. Tashigi mu powiedziała, że notują tam najważniejsze informacje o wszystkich pensjonariuszach – jakie leki i w jakiej ilości podać, czy mogą dostać coś dodatkowo… Tak jak o teraz.
-Pewnie.
Słyszał jak się uśmiecha. To dziwne, ale uśmiech jest jedną z tych rzeczy, które można „zobaczyć” niekoniecznie wzrokiem.
-Zaraz ci przyniosę.
Nim się obejrzał, już miał władaną do jednej ręki tabletkę wielkości pięciu jenów, do drugiej, zaś, szklankę wody. Ledwie zdążył popić lek, naczynie zostało mu zabrane.
-Potrzebujesz jeszcze czegoś?
-Nie.  – Położył się.
-To w takim razie dobranoc.
-Dobraaaa… - Przerwało mu ziewnięcie. – Dobranoc.
Nagle poduszki okazały się koszmarnie wygodne a senność już czaiła się do skoku. Albo środek, który dostał był magiczny, albo on stał się podatny na placebo. Tak czy inaczej spał, zanim udało mu się znaleźć rozwiązanie. I tym razem nic mu się nie śniło.

Całą noc śledził wędrówkę wskazówek zegara, ani myśląc się położyć. Wiedział, że i tak nie zaśnie, lub jeśli jakimś cudem zmorzy go sen, zamiast wytchnienia połączonego z odpoczynkiem, dostanie dawkę koszmarów, przez co będzie jeszcze bardziej zmęczony niż po nieprzespanej nocy. Dlatego też, raz po raz przemierzał całe mieszkanie, pilnując godziny zwiastującej otwarcie się drzwi Domu Opieki im. Brata Zeno dla odwiedzających. Pewnie i tak zostałby wpuszczony wcześniej, wszak Dadan jakimś cudem skombinowała klucze do tylnych drzwi. Tak na wypadek jakiegoś koncertu kończące się grubo po „godzinie policyjnej”. Mimo to wolał nie ryzykować wpadnięcia na, i tym samym, podpadnięcia, Domino.
Kiedy upragniona pora nadeszła wsiadł do garbusa zmuszając silnik do pracy na najwyższych obrotach. Całą drogę musiał się kontrolować, żeby nie złamać kilku podstawowych zasad ruchu drogowego. Nie myślał o tym, co powie Zoro. Chciał się po prostu z nim zobaczyć. Tylko to się liczyło. Miał nadzieję, że w odpowiednim momencie słowa same przyjdą.

-Patrzcie państwo, kto przyszedł! – Dadan, swoim zwyczajem, siedziała w fotelu zajadając uwielbiane przez siebie orzeszki w czekoladzie. – Ty naprawdę nie możesz bez niego żyć.
-Cześć. – Przywdział sztuczny uśmiech, pamiętając, że przecież cały budynek żyje w przeświadczeniu powodzenia pierwszej randki Księcia, i podkradł jedną brązową kulkę, z prawie pustej paczki. – Można tak powiedzieć.  – Za nic w życiu się nie przyzna, iż powodem jego obecności o tak wczesnej porze są przeprosiny. I sprawdzenie czy wciąż można coś jeszcze uratować z ich związku. – Gdzie Zoro?
-U siebie. – Kobieta uśmiechnęła się pokazując brązowe od czekolady zęby. – Zmykaj.
Nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać.

Leki dobrze działały w nocy gwarantując spokojny sen, jednak, kiedy nadszedł dzień, najpierw nie mógł się obudzić, głowa sama ciągnęła do poduszki a teraz uczucie otumanienia wzrastało z minuty na minutę. Coraz ciężej było mu się skupić na czytanym tekście, mimo iż książka o kształtach nie była zbyt wymagającą lekturą. Nie to, co tak o zwierzątkach. Tamta, na dzień dzisiejszy pozostawała poza jego zasięgiem. Jak widać nazwa koła również. Wkurzony i zmulony, odsunął od siebie książkę robiąc tym samym miejsce, dla własnej głowy, która niemal z hukiem uderzyła o blat. Wtedy to usłyszał. Brzdęk dzwoneczka zamontowanego tuż przy drzwiach – pomysł Tsuru-san stanowiący odpowiedź na jego żale przy śniadaniu, na zbyt cicho poruszające się pielęgniarki – a zaraz potem…
-Cześć.
Przyszedł Sanji.
Nie zareagował. W ogóle nie dał po sobie poznać, że zdaje sobie sprawę z obecności chłopaka. Trochę, dlatego, że podniesienie głowy stanowiło wyzwanie nie do przejścia. Główny powód był jednak zgoła inny. Bał się, co zaraz usłyszy. Pożegnanie? Wyrzuty? Możliwe. Sam miał na końcu języka kilka ostrych słów w stronę Sanjiego, ale wolał by to kucharz zaczął.

Patrzył na umięśnione plecy i nie wiedzieć, czemu czuł się jeszcze gorzej niż wczoraj wieczorem. A ignorancja ze strony przyjaciela otworzyła niedawno zasklepione rany, powstałe w czasach, kiedy Zoro na wszystko reagował obojętnością.
-Nie chcesz ze mną gadać, co? – Podszedł do chłopaka i zaczął go smyrać po karku. Zielonowłosy nie wykonał żadnego gestu świadczącego tym, że poczuł cokolwiek. – Nie dziwię ci się… Zachowałem się jak ostatni dupek. – Kontynuował pieszczotę niezrażony brakiem reakcji. – Masz prawo być na mnie wściekły… Masz prawo mnie nienawidzić… - Zatrzymał dłoń. – Przepraszam…  - Wtulił twarz w pachnące zielonym jabłuszkiem włosy. Pewnie, w innych okolicznościach, rozśmieszyłaby go ta zbieżność. Lecz nie tym razem.  – Przepraszam!
-Nie nienawidzę cię… - Zoro, wciąż rozłożony na biurku, odezwał się cicho. – Ale jestem zły.
-Domyślam się…
-Dlaczego to zrobiłeś?! – Przerwał mu. – Czemu mnie tam zabrałeś?! – Wyprostował się gwałtownie spychając Sanjiego z karku. – Czemu?!
Na moment stracił równowagę. Wybuch przyjaciela nie powinien go zaskoczyć, a jednak. Chyba skrycie liczył, że sprawa rozejdzie się jednak po kościach, a Zoro mu tak po prostu wybaczy. Przeliczył się.
-Milczysz. – Zauważył były szermierz. – Dlaczego?
-Bo wstyd mi się przyznać do swojej głupoty.
Taka odpowiedź zdziwiła Zoro. Nie wiedział jak ma na to odpowiedzieć. Dlatego nie powiedział nic. Zwyczajnie wstał i przeniósł się na łóżko. Korzystając z okazji Sanji usiadł obok. Chciał też złapać chłopaka za rękę, lecz zielonowłosy szybko, jakby przeczuwając jego zamiary, schował dłonie w kieszeniach spodni.
Westchnął ciężko. Właściwie to powinien się cieszyć, że w ogóle nie został wyrzucony z pokoju.
-Zoro… Ja… Nie chciałem cię skrzywdzić. Nie pomyślałem… Nie wiedziałem… - Żeby, choć trochę obniżyć napięcie zaczął strzelać palcami. – Dla mnie to było normalne… Po prostu wizyta w klubie. Nie pomyślałem, jak ty się tam będziesz czuł. Zjebałem. Na całej linii, przepraszam… Ale wtedy chciałem tylko, żebyś mi uwierzył, że się ciebie nie wstydzę. Chciałem cię przedstawić reszcie… Ludziom dla mnie ważnym… Tak samo jak i ty…
W całym swoim życiu nie wygłosił chyba gorszej mowy. Normalnie poziom mniej rozgarniętej części gimnazjalistów. Pewnie zaraz zostanie wykopany z wilczym biletem. Opuścił głowę w oczekiwaniu na wyrok.

Prawdę mówiąc ulżyło mu. W chaotycznej wypowiedzi Sanjiego słychać było szczerość i autentyczną skruchę. Właściwie mógłby mu wybaczyć, sam przecież nie zachował się idealnie. Docierali się nawzajem, budując swego rodzaju most, łączący świat barw, ze światem mroku, w którym Zoro dopiero się odnajdywał, a Sanji nie znał w ogóle. Metodą prób i błędów uczył się pomagać zagubionemu przyjacielowi, czasem po prostu knocąc. Tak jak teraz. Lecz nawet najszczersze chęci nie sprawią, że oba te światy się połączą stanowiąc jedność. Zawsze będzie istniała przepaść, niedająca się w żaden sposób przeskoczyć ani obejść. Granica mówiąca jasno „dalej nie pójdziesz”. O tej właśnie granicy, pomimo otępiania lekami, myślał Zoro. Słowa Sanjiego coś mu uświadomiły. Problem, do tej pory będący bezkształtną plamą, samym zarysem, teraz zyskał zarówno kontury jak i wypełnienie.
-Co teraz? – spytał z całych sil ignorując tą cząstkę siebie, która pragnął olać problem i przytulić się do kucharza.
-Nie rozumiem. Co, „co teraz”? Musisz wyrażać się jaśniej… Nie spałem całą noc. – Spróbował żartem rozrzedzić atmosferę. Jednak komik był z niego marny, bo zielonowłosemu nie drgnęły nawet kąciki ust.
-Ja spałem jak zabityyyyy… - Ziewnął. – I teraz najchętniej też bym poszedł.
Szczęśliwy, że rozmowa schodzi na przyjemniejsze tematy, położył się na łóżku, tak by mieć przed oczami umięśnione plecy Zoro. Odkąd pierwszy raz zobaczył go w normalnym ubraniu pragnął poznać tajemnicę skrytą pod opinającym materiałem. Teraz też miał na to ochotę.
-To chodź! – Pociągnął chłopaka za rękę.
Zaskoczony Zoro nie miał kiedy zareagować, wylądował tuż obok Sanjiego. Tak blisko, że słyszał wyraźnie jak bije studenckie serce.
-Chodź spać.
-Nie odpowiedziałeś mi jeszcze. – Teraz hamowanie się było jeszcze trudniejsze.
-A, co mam ci powiedzieć? Nadal nie wiem.
-Co teraz? – Powtórzył pytanie. – Z nami? Sam powiedziałeś, że to było dla ciebie normalne. Dla mnie nie.  – Wstał i zaczął chodzić po pokoju. Sanji zszokowany, i pod sporym wrażeniem, patrzył na sprawne ruchy ukochanego. Gołym okiem dało się zauważyć efekty wielogodzinnych treningów, kiedy to chłopak oswajał się z własnym otoczeniem. Nigdy by nie pomyślał, że tak wiele można zrobić w tak krótkim czasie. Chyba właśnie poznawał prawdziwe oblicze człowieka, w którym się zakochał. Nieustępliwe, uparte, aby osiągnąć postawiony sobie cel. Szacunek, który czuł do tej pory, tylko się umocnił.
-I chyba nigdy nie będzie. – Ciągnął Zoro nieświadomy zachwytu, jaki wywołał. – Nie wyobrażam sobie, żebym mógł tam znowu wejść. Ani teraz ani nigdy. Wiem, że są niewidomi, którzy mogą, ale… - Stanął. – Ja do nich nie należę. Wybacz, Sanji, nie dam rady.
Teraz to on wstał, poczym podszedł do chłopaka i przylgnął do jego pleców. Tych samych, które jeszcze kilka minut temu podziwiał w milczeniu.
-Innymi słowy dajesz mi ultimatum? – Patrzył jak dłonie Zoro zaciskają się w pięści. – Ty albo wyjścia do klubu?
-Nie… - zrozumiał jak to zabrzmiało, więc chciał się poprawić. Sanji nie dał mu takiej możliwości.
-Każesz mi wybierać pomiędzy sobą a rozwodnionym piwem, kiepską muzyką i oczywiście kulturalną inaczej młodzieżą z liceum? Wysoko sie cenisz. – zachichotał.
-Wiesz, że nie chodzi tylko o klub! – Zdawał sobie sprawę, że powinien się wyrwać z uścisku, odejść, na bezpieczną odległość gdzie ciepło i zapach partnera nie miałyby nad nim władzy. Aczkolwiek, pomimo tej wiedzy, nie mógł się na to zdobyć. Było mu dobrze. Porzucenie tego stanu stanowiło wystąpienie przeciwko ludzkiej naturze tworzącej z ludzi egoistów nastawionych na własne korzyści. – Wiesz, że tego jest więcej! – Dlatego też stał w miejscu krzykiem tylko dając upust nękającym go emocjom. Chyba za szybko przyzwyczajał się do dobrego.
Czuł jak ciało, w które bezczelnie się wtulał, drży.
-Wiem. – skłamał. Dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. – Rozumiem, że są miejsca, do których nie będziemy mogli pójść wspólnie. Ale jestem gotów z nich zrezygnować, jeśli w zamian dostanę ciebie.
-Tylko, że ja nie chcę, żebyś z czegokolwiek dla mnie rezygnował. To nie byłoby fair z mojej strony.
-To masz pecha, bo ja chcę! W przypadku, kiedy to ty będziesz nagrodą za te… wyrzeczenia. – prychnął jakby dając do zrozumienia, że gardzi samym pomysłem, aby to miało go w jakikolwiek sposób ruszyć. – Jestem gotowy wyrzec się tego i wiele więcej.
-Przestań pieprzyć! Wiesz w ogóle, o czym mówisz?! – Niefrasobliwość w głosie kucharza drażniła go. On chyba nie brał tego na serio. –  Wiesz ile rzeczy musiałbyś sobie odpuścić?!
-Skoro jesteś taki mądry to może mi to uświadomisz?! – Teraz i on podniósł głos.
Listę miał już w głowie, czekała tylko na odpowiedni moment ażeby jej użyć.
-Proszę bardzo! Kino!
-Nie chodzę! Jestem studentem! Nie stać mnie!
-Teatr!
-Serio myślisz, że bilety do teatru są tańsze?!
-Przestań żartować!
-Jestem śmiertelnie poważny! Posłuchaj Zoro.  – Odsunął się od chłopaka, a następnie obrócił go tak, żeby stali do siebie przodem i złapał silne dłonie splatając razem ich palce. – Może wcześniej nie do końca byłem tego świadomy, stąd też mój ostatni popis, za który jeszcze raz bardzo cię przepraszam, ale… Teraz już wiem. Przynajmniej w niewielkim stopniu pojmuję sytuację, w jakiej się znalazłeś. – Wspomnienia z poprzedniego wieczora nadal pozostawały świeże. – Rozumiem też, że twój… stan… nakłada pewne ograniczenia na to, co możemy robić wspólnie. Mimo to… chcę być z tobą! Chcę żebyś poznał moich przyjaciół! Mojego ojca! – Słowa wypadały z jego ust szybciej niż umysł mógł sprawować nad nimi kontrolę. – Chcę z tobą chodzić po plaży! A potem kochać się na piasku! Chcę cie zabrać z tego miejsca! Nie chcę żeby dawkowały mi ciebie jakieś chore przepisy o godzinach odwiedzin! Chcę móc się do ciebie przytulić ilekroć najdzie mnie taka ochota! Wiem, że wczoraj zawaliłem na całej linii. Nie mam na swoją obronę nic, poza kiepskim wytłumaczeniem, że dopiero się uczę, poznawać twój świat… Ale będę lepszy! Przyrzekam! Nie mogę obiecać, że już nic nie schrzanię, ale… ale… Proszę! Nie skreślał mnie, dlatego!

Stał zszokowany nie wiedząc, co ma powiedzieć. Powoli przygotowywał się na rozpad swojego pierwszego związku a tu taka niespodzianka. Kucharz upierał się, żeby nadal z nim być. Cała gorliwość, z jaką ten wykrzykiwał swoje pragnienia względem niego, niektóre zbyt intymne by na jego policzkach nie wkroczył piekielny żar, tylko utwierdziły, go w postanowieniu, jakie podjął dosłownie chwilę temu.
 -Sanji… Myślę… -  Każda sylaba bolała, raniła zarówno serce jak i umysł, ostrymi niczym brzytwa, cięciami. – Że powinniśmy to zakończyć. Im szybciej tym lepiej…
-O, czym ty pieprzysz?!
Szok był tak duży, że pozwolił, aby Zoro rozplótł z nim palce i odsunął się na bezpieczną odległość, tuż pod ścianę.
-Tak będzie lepiej. – Za całych sił powstrzymywał łzy, próbując zapanować nad gulą urządzającą sobie w jego gardle przejażdżkę windą z góry na dół i z powrotem. – Nie mogę cię skazać…
-Oj przymknij się glonie!
Faktycznie się uciszył. Chyba z powodu szoku wywołanego owym „glonem”.
- Skazać! – Przedrzeźniał zielonowłosego zbliżając się z wolna. – Ty nie masz tu nic do gadania! To tylko moja decyzja! Wiem, na co się piszę!
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia…
Pocałował go!
Najpierw stał jak słup soli, dopiero kiedy język Sanjiego przejechał po jego podniebieniu zareagował oddając pocałunek z gorliwością jakiej się u siebie nie spodziewał. Uczucie, które w jednej chwili go wypełniło było czymś cudownym. Ciepłe ciało napierające na jego własne. Gorący język badające całe wnętrze ust – zęby, dziąsła, podniebie… Dłonie wplecione we włosy… Chciał żeby to trwałe już zawsze. Jednak nie można mieć wszystkiego. Kiedy sam postanowił wykonać ruch i położyć rękę na plecach Sanjiego kucharz się wycofał. Zawiedziony zamknął usta, pewien, że to był pożegnanie.
-Poczułeś?
Pytanie w żaden sposób nie wydało mu się logiczne.
-Co?
-Pytałem się, czy poczułeś! Pocałunek.
-Tak. – Odruchowo kiwnął głową.
-Czym smakował?
Odpowiedź nadeszła bez zawahania.
-Tobą…
-A dokładniej?
Tu musiał się zastanowić.
-Tytoniem… Pastą do zębów… Miętową… I… sokiem pomarańczowym.
Nie mógł się nie uśmiechnąć. Zoro wymienił wszystko idealnie. I w doskonałej kolejności.
-To mi wystarczy, żeby zdecydować, że chcę być z tobą. I nie obchodzi mnie, że nigdy nie pójdziemy razem do kina czy do teatru. Nie damy jazzu na dyskotece… Nie! To nie jest ważne. Ważne jest, że mogę robić z tobą to, co lubię najbardziej.
-To znaczy?
-Gotować! Zoro ja jestem kucharzem! Z powołania! Jeśli możesz jeść moje potrawy i powiedzieć czy ci smakują to ja jestem szczęśliwy. Inne rozrywki są tylko dopełnieniem mojej egzystencji. Mogą być, ale wcale nie muszą. Znajdę sobie inne. Innego ciebie nie znajdę. I nie chcę. Chcę ciebie! Rozumiesz?
Kiwnął głową.
-A ty? Chcesz mnie? Nawet po wczoraj? Po tym, co ci zrobiłem? Zaryzykujesz, że spierdolę jeszcze nie raz?
Od tej jednej odpowiedzi zależała reszta jego życia. Jeżeli straci Sanjiego, jednocześnie zwracając mu wolność, odrzuci jednocześnie jedyną szansę na powrót do normalnego życia. Teraz ćwiczył tylko po to by nie być dla partnera ciężarem. Co i tak, na tle ostatnich wydarzeń, nie bardzo mu wychodziło. Zawsze będzie kilka kroków za, w pełni sprawnymi, ludźmi, którymi kucharz otaczał się każdego dnia. W końcu Sanji może mieć tego dość. Ciągłych problemów, ograniczeń… Nawet, jeżeli teraz mówił, co innego nikt nie wie jak potoczy się ich życie i jakie wydarzenia przyniesie ze sobą przyszłość.
Lecz nie tylko o ową normalność tu chodziło. Głównym powodem jego rozterek był sam Sanji. Utrata ukochanego nie mieściła mu się w głowie. Nie wyobrażał sobie dalszego życia bez tego zwyczajowego „cześć”, zapachu tytoniu i dotyku chłodnej skory. Wcześniej, musiał zebrać całą swoją silną wolę, żeby zaproponować rozstanie. Drugi raz zdobyć się na taki wysiłek… Nie, nie da rady! Chciał się wyrwać i uciec, lecz kucharz twardo mu na to nie pozwalał. Za plecami miał ścianę, która raczej nie zdradzała zamiarów, by w najbliżej przyszłości zmienić położenie. Przed nim zaś stał Sanji, niemal tak samo uparty jak ceglana konstrukcja.
-Odpowiedz mi. Ale ostrzegam! Nie dam się tak łatwo spławić! Jeśli wczoraj zjebałem dokumentnie i twoja odpowiedź będzie brzmiała „nie”, to już możesz się szykować, że zrobię wszystko, żebyś zmienił zdanie! A nie wyobrażasz sobie jak bardzo potrafię być nachalny! To jak będzie?
Raz kozie śmierć.
-Tak… Chcę ciebie… Chcę być z tobą… Ja… Ko… - urwał. Na takie deklaracje było za wcześnie. – Coraz bardziej się w tobie zakochuję… - Objął chłopaka w pasie.
-A ja w tobie. – Uśmiechnął się kładąc głowę na ramieniu Zoro. – Dziękuję!
-Ale z tym seksem na plaży, to jeszcze zaczekamy, dobrze?
Poczuł jak policzki pieką go żywym ogniem. Musi zacząć kontrolować, to, co wypadało z jego ust.