piątek, 23 grudnia 2016

Wesołych Świąt

Ok... Nie umiem składać życzeń, toteż będzie krótko, ale szczerze. 


Wesołych Świąt! 


Dobra... To może jeszcze smacznego karpia (jeśli coś takiego istnieje), pięknej choinki (jeśli nie macie kota), smacznego barszczu (nawet jeśli będzie z torebki) i wymarzonych prezentów pod choinką (czy Zoro zmieści się pod drzewkiem???). I czego sobie tylko życzycie. 

Mówiłam, że nie umiem? Mówiłam. 

To teraz sprawy inne ;).

W związku z Gwiazdkową Wymianą Łan Pisową stworzoną przez Niebieską Myszkę (więcej o akcji na blogach http://umi-monogatari.blogspot.com oraz http://onepiece-fanfiki.blogspot.com) prezentuję dzisiaj opowiadanie, które powstało właśnie na potrzeby tej akcji i jest jednocześnie czyimś prezentem gwiazdkowym.

Ema670! Wesołych Świąt! Mam nadzieję, że to opo jednak nie zakwalifikuje się jako jeden z najgorszych prezentów w Twoim życiu. Jakby, co to mogę je zamienić na ciepłe skarpety ;). Nawet takie w renifery ;).




Tytuł: Łowca Smoków
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: angst, rape
 Para: SanjixZoro
Ograniczenia wiekowe: +18
Korekta: Niebieska Myszka
Info/Uwagi: śmierć postaci



ŁOWCA SMOKÓW


Był blisko.

Czuł to.

W powietrzu unosiła się silna woń krwi a trawa była od niej śliska. Musiał uważnie stawiać stopy, by nie poślizgnąć się na czerwonych kałużach. Brakowało tylko tego, by skręcił sobie kark, nim uda mu się go złapać. W końcu polował, żeby przeżyć. Śmierci nie miał w planach.

Jest ranny – szepnął do siebie.

Najchętniej sięgnąłby po papierosa, ale zapach tytoniu mógłby przyćmić unoszący się wokół fetor oraz zdradzić jego położenie. A wolał podejść go niepostrzeżenie. Im mniej będzie musiał walczyć, tym lepiej. Miał być jego pierwszą ofiarą. I jedyną. Tyle wystarczy, by uratować życie.

Wziął głęboki wdech, pewien, że pod zapachem krwi, od którego robiło mu się już niedobrze, skrywa się kwaśny odór strachu.

Bestia była ranna. Wiedziała, że ktoś ją ściga. Właśnie straciła całe stado. Nie było więc mowy, by w takiej sytuacji nie zawładnęło nią to pierwotne uczucie. A mimo to…

Nie poczuł nic. Tylko krew. Zdziwiony ponownie pociągnął nosem. I znów to samo. Żadnego strachu. Chociaż… Tym razem było coś jeszcze. Coś jakby… żądza mordu. Zadrżał wbrew sobie.

Kurwa!

To musiała być pomyłka!

Wielokrotnie polował razem z braćmi, czy może raczej przyglądał się, jak oni polowali. I jeszcze nigdy nie zdarzyło się tak, by nie towarzyszył im strach zwierzyny. Udało mu się oswoić z tym zapachem, chociaż początkowo nawet jego delikatna woń wystarczyła, żeby wymiotował w krzakach.

To był jeden z licznych powodów, przez które został okrzyknięty czarną owcą klanu. Teraz miał szansę się zrehabilitować i  stać się pełnoprawnym członkiem rodziny Vinsmoke - największych Łowców Smoków po tej stronie oceanu.

Dziś kończył dwadzieścia jeden lat. Jeśli do północy nie przyniesie ojcu głowy własnoręcznie zabitego smoka…  Nie przejdzie próby A Vinsmoke Jajji nie był człowiekiem tolerującym nieudaczników. Nawet, jeśli  znajdował się wśród nich jego własny syn. Bez mrugnięcia okiem wydałby wyrok śmierci -  kara, jaka spotykała tych, którzy zawiedli jego nadzieje.

Prychnął tylko po to, by nie zadrżeć ze strachu.

Ojciec napawał go lękiem. Od zawsze. I raczej na zawsze. Nieważne jak się starał, nigdy nie mógł dorównać swoim braciom. Najlepszym dowodem był fakt, że jako jedyny nie przeszedł jeszcze Próby. Nawet młodszy od niego Yonji przyniósł do domu zabitego smoka, gdy miał zaledwie dwanaście lat.

Od tamtego czasu  był traktowany jeszcze gorzej. Jak niepełnoprawny członek rodziny. Bękart podrzucony któregoś dnia na progu. I gdyby nie fizyczne podobieństwo, sam zacząłby tak o sobie myśleć.

Jego rozmyślania przerwał trzask wydobywający się z sakiewki przytwierdzonej do pasa. Niechętnie sięgnął do środka i wydobył niewielkich rozmiarów szklaną kulę. W środku wirowało coś jakby mgła. Poza przyjemnym dla oka widokiem przedmiot miał jeszcze jedno zastosowanie.

Hej! Sanji! – Ze środka kuli dobiegł ociekający ironią głos Niji’ego.

Czego? – warknął zły, że ktoś mu przeszkadza.

Złapałeś już coś? Czy mamy szykować stryczek? Bo wiesz?! Twoja egzekucja byłaby prawdziwym wydarzeniem! Założę się, że nawet Big Mom przysłałaby swoich przedstawicieli!

Niji nawiązał do głowy rodziny, z którą Vinsmoke'owie prowadzili interesy.

Spierdalaj!

Schował kulę z powrotem do sakiewki. Na szczęście Niji nie próbował ciągnąć dyskusji, tylko od razu się rozłączył.

Ten przedziwny sposób komunikacji był dziełem jego siostry. Reiju parała się magią i jako jedyna spośród rodzeństwa… No może nie życzyła mu dobrze, ale też nie pragnęła jego śmierci. To dzięki niej miał teraz szansę przejść Próbę. Razem ze swoim oddziałem zaatakowała gniazdo smoków, wybijając większość stada, tylko jednemu pozwalając ujść z życiem. To właśnie jego teraz tropił. Nie śmiał prosić o większą pomoc. Już i tak niebezpiecznie nagięli zasady. Musiał samodzielnie zabić smoka – bez armii, bez ingerencji kogokolwiek z rodziny.

Miał nadzieję, że skończy to szybko. Zabijanie innych istot nigdy nie napawało go dumą. Poza tym był jeszcze jeden powód, dla którego czuł niechęć przed zabiciem smoka. Powód, który znał tylko on.

Przystanął.

Z pobliskiej jaskini dochodził jakiś odgłos, jakby sapanie wymieszane z jękami.

Nie wiedział, co ma zrobić.

Trop prowadził prosto, a w  jaskini mógł się po prostu ukryć jakiś człowiek ścigany przez mniej niebezpieczne zwierzęta.

Albo to tylko Echołak…

Kilkukrotnie dał się już zwieść temu stworzeniu, gubiąc trop podczas polowań z braćmi. Raz nawet zniknął na tak długo, że ojciec musiał zorganizować ekipę poszukiwawczą. Po tym wydarzeniu jego pozycja w domu spadła jeszcze niżej. Dlatego nie chciał powtórzyć tego błędu podczas dzisiejszego polowania. Z drugiej strony coś ciągnęło go w tamtą stronę. Jakby instynkt...

Stał nie wiedząc, co zrobić. Porażka nie wchodziła w grę; ciążące nad nim widmo śmierci nijak nie pomagało w podjęciu decyzji.

Kurwa! Ty pierdolony tchórzu! – zrugał sam siebie. – Rusz w końcu dupę!

Postanowił, że jednak sprawdzi jaskinię. Tak na wszelki wypadek. Trop będzie mógł jeszcze podjąć. A gdyby teraz poszedł dalej, cały czas męczyłoby go to parszywe uczucie, że stracił szansę.

Cicho, tak by nie zdradzić swojej obecności, ruszył w stronę wejścia do jaskini. Po drodze sprawdził jeszcze czy miecz, aby na pewno gładko wychodził z pochwy. Nie żeby miał zamiar go używać. Zawsze czuł się lepiej używając do walki nóg. Stąd jego buty – solidna robota krasnoludzkiego rzemieślnika - uszyte zostały z garbowanej skóry salamandry ognistej, po wypowiedzeniu odpowiedniego zaklęcia mogły zająć się ogniem. Który jemu nie wyrządzał krzywdy będąc jednocześnie zabójczym dla wrogów. Dodatkowo podbite najlepszą dostępną stalą i opatrzone zaklęciem, które po zadaniu ciosu zmuszało smoka do przybrania przez niego ludzkiej formy. Samo ich stworzenie zajęło lata. Jednym słowem: były unikalne.

Podobnie jak opanowanie techniki, dzięki której zyskał przydomek Black Leg. A jego ojciec i tak uważał je za nic niewarte śmieci. Nim się urodzili, Vinsmoke Jajji wybrał profesję dla każdego ze swych dzieci. I tak jemu przypadł zawód szermierza. Nieważne, ile razy by oponował, zawsze kończyło się na złości ojca, zwyzwaniu go od najgorszych i skierowaniu do jeszcze okrutniejszego mistrza szermierki, który siłą tłukł mu do głowy podstawy manewrowania tym nic niewartym kawałkiem żelastwa. Szczerze nienawidził tej broni. I wszystkich, którzy nią władali. Żeby jednak nie narażać się na gniew ojca, posłusznie nosił ze sobą długi miecz o prostej klindze i rękojeści wysadzanej magicznymi kamieniami. W większości były to zaklęcia obronne, dodane na wypadek, gdyby podstawowa technika zawiodła i musiał ratować się ucieczką. Sprawdził zaklęcie teleportujące i dopiero wtedy wślizgnął się do jaskini.



Ktoś się zbliżał. Ktoś pachnący niebezpieczeństwem.

Spróbował wstać, ale skończyło się tylko na głuchym plaśnięciu z powrotem na ziemię. Udało mu się przynajmniej nie jęknąć, choć rana na klatce piersiowej odezwała się nową falą bólu. Niechętnie spojrzał na rozcięcie. Zaczynało się ponad lewym obojczykiem i szło skośnie przez całą pierś, by zakończyć się tuż nad prawym biodrem. Zupełnie jakby ktoś chciał go rozpłatać na pół. I prawie mu się udało.

Rana była wyjątkowo głęboka. Możliwe, że ostrze, którym ją zadano, w kilku miejscach zahaczyło o żebra. Najgorsze jednak, że ciągle krwawiła! A on został uwięziony w tej żałosnej człowieczej postaci!

Zwykle nie miał problemów z przebywaniem w ludzkim ciele. Nawet polubił ten charakterystyczny sposób poruszania się i możliwości, jakie dają ręce zamiast łap. Teraz jednak, z chęcią przybrałby swoją prawdziwą postać.

Jako smok zdołałby się wyleczyć w kilka minut. Dodatkowym problemem były rany na nogach, przez które nie mógł się sprawnie poruszać. Skurwiel, który…

Potrząsnął głową, jakby chcąc pozbyć się niechcianych myśli.
Skurwiel, który zabił Usoppa, niemal obciął mu obie kostki. Na wspomnienie towarzysza, któremu, na jego oczach, banda Łowców Smoków odrąbała głowę, zapiekły go oczy. Nie mógł pozwolić sobie na płacz. Nie teraz. Nie tutaj. Później. Tak, później będzie czas, na opłakiwanie poległych towarzyszy. Zaraz po tym jak się zemści, zabijając wszystkich Łowców Smoków. Ale żeby to zrobić musiał przeżyć. Nawet za cenę honoru.

Dlatego, słysząc zbliżające się kroki, podjął kolejną próbę ustania na nogach. Tym razem poszło mu zdecydowanie lepiej. Kuśtykając ruszył w głąb jaskini, licząc, że ktokolwiek zapuścił się tak daleko, nie będzie na tyle głupi, żeby pakować się w głąb tunelu.

Tylko ten jeden raz, Luffy – wyszeptał. – To nie przegrana. Ja… nie podejmuję walki. Ale zobaczysz… Wkrótce… zapłacą.

Szedł, trzymając się ściany, a każdy krok okupiony był nieziemskim bólem. Miał wrażenie, że ktoś smaga mu nogi gorącym żelazem.

Przygryzał wargi, żeby nie jęknąć. Musiał ukryć swoją obecność tak długo, jak tylko się dało. W tej chwili nie pokonałby nawet wieśniaka uzbrojonego w widły.

Zatoczył się.

Od utraty krwi kręciło mu się w głowie. Wymęczony bólem, złością i cierpieniem umysł zsyłał wizje, przez które nie wiedział, co było prawdą a co iluzją. Wspomnieniami z dawnych dni, odległych jednocześnie o jeden dzień jak i całe stulecia. Bo czymże jest czas, gdy stało się nieodwracalne? Jego przyjaciele, jedyna rodzina, jaką miał, została zabita. Dlaczego? Bo przyszło im się urodzić w takiej a nie innej formie. I nieważne, że przez swoją odmienność cierpieli całe życie. Musieli jeszcze z tego powodu umrzeć.



Stanowili przedziwne stado. Jedyne w swoim rodzaju.

Każdy z nich należał do innego gatunku i, z jakiegoś powodu, każdemu z nich przyszło opuścić rodzinne strony.

On sam był Smokiem Zielonym. Jego gatunek charakteryzował się niezwykłą siłą, zdolnością regeneracji oraz… głupotą. Fakt, nie należał do myślicieli, ale nie można było go też zaszufladkować jako tępego mięśniaka. Kiedy trzeba było, potrafił pomyśleć i wyciągnąć całkiem sensowne wnioski.

Odłączył się od stada jeszcze jako dziecko, bo… najzwyczajniej w świecie się zgubił. Nie był z tego dumny. Chociaż miało to swoje dobre strony. Gdyby został z rodziną, nigdy nie spotkałby Luffy'ego.

Luffy - ich przywódca  należał do Smoków Czerwonych znanych z siły i nieposkromionego apetytu na mięso. Ale, w przeciwieństwie do reszty gatunku, Luffy nie gustował w ludzkim mięsie. Zdecydowanie bardziej wolał krwisty befsztyk z   wołowy albo wieprzowy. Dlatego opuścił rodzinne stado i postanowił szukać szczęścia na własną łapę.

Nami, przedstawicielkę Smoków Pomarańczowych, jej własne stado wyrzuciło, bo miała pociąg do błyskotek, zwłaszcza tych zabieranych ludziom. A że Pomarańczowe Smoki, przez swoją zdolność manipulacji pogodą, nad wyraz często miały do czynienia z Łowcami, Starszyzna uznała, że kolejny powód do zmartwień nie był im potrzebny. Nami została wykluczona. Żadne stado nie mogło jej przyjąć, by nie złamać zasad. Ale Luffy miał gdzieś jakiekolwiek zasady.

Poza nimi do stada należeli: Usopp – Smok Żółty, wygnany przez swoje tchórzostwo, Chopper - Smok Fustrzasty, którego wyrzucono z rodziny przez dziwną niebieską plamkę na końcu ogona. Była też Robin – Smoczyca Fioletowa. Nikt nie wiedział, co dokładnie stało się z jej stadem. Podobno zostali wybici przez Łowców Smoków i tylko Robin udało się przeżyć.

No i najstarszy z nich, będący jednocześnie ostatnim ze swojego gatunku Smoków Kościanych – Brook.

Razem stanowili niezwykły  stado wyrzutków. Nieingerujące w odwieczną wojnę pomiędzy Łowcami a Smokami. Dni upływały im raczej na przyjemnościach, drobnych przekomarzaniach czy, tak jak w jego przypadku, treningu.

Dzisiaj miało być tak samo. Nic nie zwiastowało tragedii.



Oi! Zoro!

Niechętnie uchylił powieki. Przed nim stał Luffy wesoło merdający ogonem. Dobry humor był znakiem rozpoznawczym ich przywódcy, toteż nie bardzo zdziwił go ten widok. Inny mógł być tylko powód radości młodego smoka.

Co? – zapytał trochę wbrew sobie.

Zróbmy coś!

Ja już coś robię. – Ziewnął. – Śpię.

Znów zamknął oczy. Nie widział tego, ale mógł się założyć o kolację, że Luffy właśnie wydął policzki niezadowolony z odpowiedzi.

Ale to nie jest zabaaaawne! – Jęk, jaki wydobył się z ust chłopaka, tylko potwierdził jego teorię.

Mnie tam to bawi.

Postanowił się nieco podroczyć, wiedząc, że koniec końców Luffy i tak postawi na swoim. Jak zawsze. 

Pffff! Bo ty jesteś nudny!

Teraz nie miał przed sobą czerwonego smoka a czarnowłosego nastolatka o szerokim uśmiechu i z blizną pod lewym okiem. Czerwona kamizelka powiewała na szczupłym ciele, zaś nogi, odziane w jeansowe spodnie i japonki na stopach luźno zwisały ze skarpy.

– Już wiem! – krzyknął! – Chodźmy popływać! – Wskazał za siebie na miejsce, gdzie morskie fale rozbijały się o skały.

Nie zdążył nawet otworzyć pyska, żeby powiedzieć, jak bardzo zły był to pomysł, gdy nagle Luffy spadł ze skarpy i potoczył się w dół niczym mała lawina.

Ty debilu! Przecież nie umiesz pływać! Znowu chcesz, żebyśmy cię wyciągali z dna?

Przeniósł wzrok z wciąż spadającego Luffey'go, na Pomarańczową Smoczycę machającą gniewnie ogonem.

Przecież ty i tak nigdy po niego nie płyniesz – zauważył i momentalnie pożałował tych słów. Zaczynanie dyskusji z Nami było dobrowolnym zrezygnowaniem ze świętego spokoju, a ten niezwykle sobie cenił. Zastanawiał się, jak zakończyć całą tę rozmowę, nim dziewczyna na poważnie się w nią wkręci, niszcząc mu popołudnie. Nami  otworzyła pysk, gotowa do długiej przemowy, poprzeplatanej krzykami i wyrazami, których zapewne nie zrozumie, zanim jednak wypowiedziała choć jedno słowo, bez ostrzeżenia zmieniła postać, przeistaczając się w młodą dziewczynę o nienagannej figurze i rudych włosach opadających kaskadami na ramiona. Pewnie wyglądałaby pięknie, gdyby nie strzała stercząca z jej gardła i krew płynąca spomiędzy zaciśniętych wokół rany palców.

Nim dotarło do niego, co właśnie się stało, Nami nie żyła. A Usopp zdążył rozedrzeć się, jak opętany.

Łowcy! To Łowcy!

Momentalnie stanął na nogi. Dopiero teraz zauważył, że i on przybrał ludzka postać. Spojrzał po towarzyszach.

Wszyscy byli ludźmi.

To musiała być sprawka Łowców. Pewnie była z nimi jakaś wiedźma. Tylko one potrafiły zmusić smoki do zmiany postaci. Na szczęście większość z nich była przygotowana na podobną sytuację.

Chwycił leżące nieopodal trzy katany i ruszył w stronę przyjaciół, którzy również sięgnęli po broń.

Jestem, Luffy!

Stanął obok przywódcy.

Skopmy im dupę!

Chłopak zacisnął pięści. Nie płakał. Jeszcze nie, żal przekuwał we wściekłość potrzebną do walki.

– Niech zapłacą za to, co zrobili Nami. Nie wybaczę im…

Rzucił szybkie spojrzenie ku pozostałym. Niemal u wszystkich wdział tą samą zaciętość. Jedynie Chopper pochlipywał cicho, lecz i on, choć najmniejszy, był gotów do walki.

On sam starał się nie myśleć o utraconej towarzyszce. Zapomnieć póki nie minie niebezpieczeństwo, wiedząc, że żal i złość mogą odbić się na jego ruchach. A te musiały być precyzyjne. Zwłaszcza, jeśli chciał pomścić Nami. Wiedział jednak, że, kiedy to się skończy, pełne wyrzutu orzechowe oczy dziewczyny będą go prześladować do śmierci. Nawet, jeżeli wypatroszy człowieka, który ją zabił.



I faktycznie mu się udało.

Do tej pory słyszał wrzaski pełne bólu, gdy rozciął mordercę wzdłuż brzucha, tak, że wszystkie wnętrzności wypadły na skropioną krwią ziemię. Gdyby miał więcej czasu, nie wykończyłby go tak łatwo. Postarałby się, by cierpiał. Długo.

Niestety, walka wciąż trwała i Łowcy mieli przewagę. Nie tylko wzięli ich z zaskoczenia, ale ilościowo wypadali zdecydowanie lepiej niż garstka smoków. Miało się wrażenie, że wyrastają spod ziemi. Nieważne ilu, by nie zabili zaraz zjawiali się kolejni. Nawet, jeśli większość stanowiły płotki, to wyrżniecie wszystkich nie było łatwe. Zwłaszcza, jeśli chciał chronić pozostałych. Nie zamierzał stracić nikogo więcej. A mimo to…



Zoro!

Krzyk Choppera powiedział mu gdzie ma biec. Po drodze wymachiwał katanami jak szalony, tnąc wszystko, co spróbowało go zatrzymać. Czuł lepką krew na całym ciele. Jej zapach wdzierał mu się do nosa, budząc bestię, którą krył głęboko w środku. Pierwotny instynkt powoli brał górę nad tą rozumną częścią umysłu. I dobrze. Jeśli pozwoli mu to działać, zabijanie stanie się jeszcze prostsze.

Już niemal całkiem zatracił się w bitewnym szale, gdy dotarł na miejsce, z którego dochodził krzyk towarzysza. Zamiast niewielkiego futrzastego zwierzaka, w którego zamieniał się Chopper, porzucając smoczą postać, zobaczył nieruchome ciało przebite czymś na wzór zakrzywionej szabli.

Poczuł, jak opuszczając go resztki rozsądku. Niewiele myśląc, natarł na człowieka, który nie zdążył jeszcze unieść broni.

Odrąbał mu głową. Jednym ciosem. Po czym, nawet się nad tym nie zastanawiając, stanął na niej jedną nogą i mocno nadepnął. Czaszka pękła niczym dojrzały arbuz, brudząc wszystko dookoła krwią i szaroburą substancją, będącą do niedawna mózgiem Łowcy.

Dopiero to go otrzeźwiło.

Podbiegł do Choppera, ale nim ukląkł, już wiedział. Przybył za późno. Czarne, paciorkowate oczy wpatrywały się pusto w przestrzeń. Z rozchylonego pyszczka sączyła się strużka szybko zasychającej krwi.

Wiedział, że nie powinien tego robić, lecz nie mógł się powstrzymać. Delikatnie ujął ciało przyjaciela, było zadziwiająco lekkie, po czym przytulił je do siebie. Czując pod powiekami piekące łzy, starał się je zatrzymać. Choć było to zdecydowanie trudniejsze niż w przypadku Nami.

Nigdy nikomu tego nie powiedział, ale Chopper był mu najbliższym, zaraz po Luffym, członkiem stada. W dodatku, kurwa mać! To praktycznie jeszcze dziecko! A te skurwysyny…

Znów spojrzał na brzuch przyjaciela i poczuł, jak na nowo zalewa go fala gniewu.

Nie wybaczę – syknął, a z jego nozdrzy uniosła się smużka dymu.

Uznał to za dobry znak. Moc wiedźmy musiała słabnąć.



Mógł mieć pretensje tylko do siebie.

Dał się zwieść. I to tak łatwo. Uwierzył, że szala zwycięstwa ot tak, przechyliła się na ich stronę. Może, gdyby nie popędził wtedy jak na złamanie karku, wszystko skończyłoby się inaczej. A Luffy…

Luffy by żył.



Pokrzepiony tą myślą odłożył ciało Choppera, upewniając się, że przyjaciel leży z dala od bitewnego szału. Nim odszedł, zakrył jeszcze pyszczek zwierzaka czarną bandamą. Tą samą, która towarzyszyła mu przez ostatnie lata, będąc jednocześnie jedyną pamiątką po rodzinnym stadzie.

Ruszył w stronę, z której dobiegały dzikie wrzaski Luffy'ego. Jeśli zaklęcie faktycznie przestanie działać, to chciał być jak najbliżej przywódcy, by móc osłaniać jego plecy, kiedy Luffy… wyrżnie wszystkich w pień. 

Po drodze udało mu się zabić jeszcze kilku Łowców. Praktycznie sami wpadli pod jego ostrza. Śmierć nadeszła szybko i, niestety, w większości bezboleśnie. Wolał, żeby cierpieli. Dlatego postanowił, że pozostałych po prostu spali żywcem.

Lubił walczyć za pomocą mieczy, jednak smoczy sposób załatwiania niektórych spraw bardziej mu odpowiadał. Zwłaszcza, jeśli w grę wchodziła zemsta.

Jedynym pocieszeniem były nieliczne łuski zaczynające porastać jego ręce. Kolejny dowód na słabnięcie zaklęcia.

Przyspieszył, jednocześnie odcinając głowę Łowcy zamierzającemu się na Brooka.

Dziękuję Zoro-san!

Kiwnął tylko głową, wiedząc, że tamten sobie poradzi.

Miał ułatwione zadanie. Nawet najlepiej wyszkolony Łowca stawał jak wryty na widok żywego kościotrupa. Co dawało Brookowi kilka cennych sekund na poszlachtowanie przeciwnika.

W końcu udało mu się dotrzeć do Luffy'ego.

Jego przywódca walczył zawzięcie z młodą kobietą o blond włosach, ubraną w obcisły różowo-czarny strój. Jej niebieskie oczy utkwione były w młodym smoku, jakby sprawdzała, czy ten do czegoś się nadaje.

Kiedy się zbliżył, przeniosła spojrzenie na niego. Dopiero wtedy zauważył, jak dziwne miała brwi: zakręcone, niczym dwie spiralki. W innych okolicznościach roześmiałby się, zamiast tego zagryzł wargi do krwi, zrozumiawszy, kogo miał przed sobą.

Wiedźma.

Jakby na potwierdzenie jego domysłów Luffy warknął.

To ona! To jej wina.

Więcej mu nie było trzeba. Stanął obok przywódcy gotowy do walki. Mocniej zaciskając rękę na mieczu, szepnął:

Chopper też…

I te dwa ostatnie słowa były błędem.

Luffy wpadł w szał. Wydawało się, że zaraz przyjmie prawdziwą postać. Nic takiego się jednak nie stało. Nadal pozostali ludźmi. A wiedźma tylko się śmiała.

Śmiała się też, kiedy ostrze przecięło jego klatkę piersiową. Zamroczony bólem nie był pewien, czy faktycznie ją usłyszał. Chyba powiedziała coś, co brzmiało jak:

Ty będziesz dobry.

Po czym odwróciła się i jednym ruchem ręki zabiła Luffy'ego. Zanim odcięła mu głowę, pozwoliła ostatni raz zamienić się w smoka. Zdezorientowany Luffy nie miał szans. Buchnęła krew, zalewając wszystko i wszystkich dookoła. A on poczuł, jak w jego sercu ktoś wypala dziurę bez dna. Nagle rany stały się nieważne, bo Luffy…

Jak zahipnotyzowany patrzył na nieruchome ciało przyjaciela. Na głowę pakowaną w jutowy worek z zastygłym wyrazem zdziwienia pomieszanego z nienawiścią.

Nie... To nie miało się tak skończyć! Luffy miał być tym, który zjednoczy wszystkie smoki! Da im wszystkim prawdziwą wolność! Sprawi, że podziały związane z kolorami przestaną mieć znaczenie. Luffy miał być Królem Smoków! A nie padliną pozostawioną na żer dla parszywych stworzeń.



Jęknął.

To wciąż bolało. Strata najlepszego przyjaciela. Tego samego, który wcześniej uratował mu życie. I jednocześnie tego, którego obiecał chronić.

Gdyby tylko był silniejszy...



Nie wybaczę… –  wysapał, wstając.

Klatka piersiowa rwała potwornym bólem, a od utraty krwi kręciło mu się głowie a obraz rozmywał się. Wiedział, że zaraz umrze  - w takim stanie nie pokonałby noworodka a co dopiero wiedźmę - ale musiał, chociaż spróbować pomścić Luffy'ego.

– Nie wybaczę…

Kobieta tylko się roześmiała.

Spodobasz mu się – powiedziała i… zniknęła.

Tak po prostu. Zabierając ze sobą głowę Luffy'ego. Jej ostatnie słowa nieco go zdziwiły, lecz nie zastanawiał się nad ich znaczeniem. Podejrzewał, że po prostu sam je sobie wymyślił. Zamiast tego ruszył w stronę toczonych walk. Luffy'emu nie zdołał pomóc, lecz jeszcze byli pozostali. Oni na pewno jeszcze żyją! Nie może być tak, że oni wszyscy….



Niestety, spóźnił się.

Został ostatnim ze stada.



Kiedy trafił w sam środek walk, na polu bitwy pozostał tylko Usopp. A i on walczył ostatkiem sił. Chciał mu pomóc, ale poślizgnął się na własnej krwi. Dzięki czemu Łowca, chcąc go spowolnić ciął go w nogi, niemal je odcinając. Po czym po prostu odrąbał Usoppowi głowę. Nie przejął się tym, że chłopak nadal był w swojej ludzkiej postaci. Rozglądał się dookoła, nie mogąc się poruszyć. Miejsce, które do niedawna było ich domem,  stało się cmentarzem.

Najbliżej niego leżała Robin. Jej głowę oszczędzili, zamiast tego wzięli serce. W klatce piersiowej kobiety ziała ogromna dziura, z której wciąż wypływała krew.

Brook  leżał kawałek dalej. Chyba biegł jej na pomoc. Złamali mu kark. Zginęli wszyscy poza nim. A i to wkrótce się zmieni.

Oczekiwał ciosu w każdej chwili. Rany na nogach i klatce piersiowej uniemożliwiały mu podjęcie walki. Pogodził się z tą myślą, gotów przyjąć śmierć z czyjejkolwiek ręki. Wtedy będzie mógł dołączyć do przyjaciół. I błagać ich o przebaczenie.



Śmierć jednak nie nadeszła.

Chyba stracił przytomność, bo kiedy znów otworzył oczy, zrobiło się już ciemno. Najwyraźniej Łowcy uznali, że nie żyje i zostawili go w spokoju.

Leżąc w kałuży zastygłej krwi, pośród zwłok zarówno przyjaciół jak i wrogów, gdy w powietrzu wyczuwało się delikatny odór gnijących ciał, a z oddali dochodziło wycie drapieżników, poprzysiągł zemstę.

Skoro nadal żył, był to winien swoim kompanom. Ale, aby tego dokonać, musiał uciec. Nie mógł zostać w tym miejscu ani chwili dłużej. Nawet po to, by pochować przyjaciół. Uchronić ich ciała przed atakiem padlinożerców. A wszystkiemu znów winni byli Łowcy. Wiedział, że czasem wracają żeby przeszukać smocze leża. Kierowani głupimi przesądami, jakoby po śmierci, kości smoków zmieniały się w diamenty.

Nie zdołałby teraz pokonać ekipy poszukiwawczej. Dlatego dźwignął się z ziemi i ruszył przed siebie z zamiarem znalezienia spokojnego miejsca, w którym będzie mógł zaczekać, aż zaklęcie przestanie działać.

W smoczej postaci szybko wyleczy doznane rany i będzie mógł odpłacić  ludziom, którzy ich zaatakowali. Wiedział, gdzie ich szukać. Zdążył zauważyć wielką cyfrę 66 wytatuowaną na udach wiedźmy, która zabiła Luffy'ego.

Vinsmoke.

Najgorsi i najbardziej zaciekli Łowcy Smoków po tej stronie Grand Line.

Myśląc o zemście, coraz bardziej oddalał się od leża. Aż w końcu wylądował w tej jaskini. Żałosny, ranny, uciekający przed byle odgłosem.

Wybacz, Luffy…



Krew. Więcej krwi. Czuł ją.

Smoczą krew! A jednak miał rację! Nagle, nie wiedzieć czemu, przypomniały mu się słowa siostry.

To będzie mój prezent urodzinowy dla ciebie, braciszku.

Czyżby chodziło jej o?… Nie! To niemożliwe! Nikt poza nim nie znal tego sekretu! Reiju chodziło pewnie o smoka podanego wprost na tacy. Jakby chcąc przekonać samego siebie, przyspieszył. Im szybciej z tym skończy, tym lepiej.  Do północy zostało zaledwie kilka godzin, a musiał jeszcze wrócić z trofeum do zamku.



Szedł najszybciej, jak umiał, gdy nagle jego noga natrafiła w próżnię. Zachwiał się, tracąc równowagę, i już nie zdołał jej odzyskać.

Poleciał do przodu, lądując w niewielkim podziemnym jeziorku. Czy może raczej większej kałuży, do której wpadł, łamiąc lewe ramię. Ból, jaki przeszył całą rękę, sprawił, że pociemniało mu przed oczami. Jakby tego było mało, zimna woda podrażniła pozostałe rany. Lodowate igiełki bólu wbijały mu się w kostki, obejmowały we władanie klatkę piersiową, wywołując jednocześnie dreszcze na całym ciele.

Spróbował wstać, by, jak najszybciej, wydostać się z wody, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Znów upadł, tym razem całemu zanurzając się w zimnym płynie.

Chłód objął go całego: od zewnątrz i od wewnątrz. Sporo wody dostało mu się do nosa, dlatego, przez upiornie długą chwilę, miał wrażenie, że się utopi, w tej parodii jeziora.

To byłaby żałosna śmierć. I myśl o niej, o tym, że co, jak co, ale tak ginąć nie chce, pozwoliła mu się podnieść. Przynajmniej do klęczek. Ale dzięki temu mógł normalnie oddychać. Nawet jeśli cały dygotał z zimna. Postanowił podjąć drugą próbę opuszczenia jeziorka. Tym razem nie próbował już wstawać.

Poruszał się na czworakach, podpierając się zdrową ręką. Druga nadal bolała, chociaż ten ból zlał się z cierpieniem trawiącym resztę ciała.

Kiedy dotarł na brzeg, miał wrażenie, że los ponownie z niego zakpił.

Skały były przeraźliwie zimne. Praktycznie nie zarejestrował żadnej różnicy. Gdyby był smokiem, mógłby się rozgrzać, paląc wszystko wokół. Zamiast tego dygotał niezdolny do żadnego innego ruchu.

Jednym pocieszeniem był fakt, iż zaklęcie z każdą godziną traciło moc. Mógł to stwierdzić po łuskach porastający coraz bardziej jego dłonie. Nie widział ich, bo dookoła było ciemno, na co uwagę zwrócił dopiero teraz, ale wyraźnie czuł chropowata powierzchnię, kiedy odgarniał strużki wody z rozpalonej twarzy. Jeśli zaczynał gorączkować, to naprawdę zły znak.

Przeanalizował swoją sytuację.

Było gorzej niż źle.

Został unieruchomiony. Rany na nogach, podrażnione wodą i wysiłkiem, pogłębiły się, czyniąc go niezdolnym do walki. Niewiele zdziałałby jedną rękę, w dodatku tą słabszą. W głowie kręciło mu się od utraty krwi.

Pozostało mu liczyć, że osoba, która zmusiła go do dalszego zagłębiania się w jaskinię, straci zainteresowanie lub okaże się niegroźna. Albo skręci kark, spadając z tego samego urwiska, co on.



Poruszał się ostrożnie, nie chcąc uprzedzić bestii o swoim przybyciu. Ani, tym bardziej, spierdolić się z jakiegoś niespodziewanego spadku. Gdy poczuł, że czubki palców nie znajdują oparcia w twardym podłożu, przystanął, jednocześnie próbując coś dostrzec w otaczającej go czerni.

Przed sobą miał nicość i tylko tego był pewien. Nie wiedział, czego mógł się spodziewać, idąc dalej. Spadek mógł mieć zarówno metr jak i kilka kilometrów. Wolał nie sprawdzać tego na własnej skórze. Tak samo jak nie chciał korzystać z pochodni wiszącej u jego pasa. Bo równie dobrze, w takiej sytuacji, mógłby po prostu stanąć i wrzasnąć: „Hej! Smoku! Tu jestem! Przyszedłem cię zabić! Bądź tak grzeczny i się nie ruszaj, kiedy będę obcinać ci głowę! No i bez obrazy! Taka praca!”.

Chwilę zastanawiał się, co zrobić. W końcu zdecydował się rzucić przed siebie kamyk. Na tyle mały, by nie wzbudził w tropionym zwierzęciu podejrzeń, lecz jednocześnie wystarczająco duży, aby pozwolił zorientować się, jak głęboki był spadek przed nim. Znalezienie odpowiedniego odłamka nie zajęło mu wiele czasu.

Jaskinia pełna była ukruszonych skał, więc nawet szukanie po omacku nie stanowiło wyzwania.

Rzucił.

Najpierw do jego uszu dotarł charakterystyczny odgłos świadczący o spadaniu, a już po chwili, niezwykle krótkiej, plusk. Bez wątpienia kamień wpadł do wody.

Sanji, jesteś mistrzem w stwierdzaniu oczywistości – zbeształ się w myślach. – Zamiast tego pomyśl, jak się tam dostać!

Fakt, miał problem.

Po pierwsze nie wiedział, jak głęboki jest zbiornik, do którego wpadł kamyk, a po drugie… nie miał zielonego pojęcia, czy smok faktycznie tam jest. Mógł przecież ruszyć dalej. Nikt nie powiedział, że jaskinia kończyła się na tej jamie.

Ale jest przecież ranny. Nie mógł odejść daleko… To chyba jego limit…

Zaczął się obawiać, że gadanie do siebie wejdzie mu w nawyk. I co gorsza opuści sferę mentalną. Bracia nie odpuściliby mu, gdyby faktycznie tak się stało. Oczywiście, jeśli pożyje wystarczająco długo.

Oj, przestań już marudzić. Zabijesz go i tyle.

Jakoś od początku wiedział, że to będzie Smok. Nie Smoczyca. Smok. Reiju wiedziała, jakim szacunkiem darzył kobiety, nawet te nieludzkie. Nie wmanewrowałaby go w zabicie jednej z nich. Chyba, że faktycznie pragnęłaby jego śmierci. Prędzej zginie niż skrzywdzi jakąkolwiek damę. I nieważne, że ma łuski! Oraz ogon…

Przez te rozważania zmarnował naprawdę sporo czasu, dlatego postanowił zaryzykować. Sprawdził, czy wszystkie zaklęcia są gotowe do użycia, po czym skoczył. Spodziewał się wpadnięcia do głębokiej wody, toteż nabrał w płuca sporo powietrza... Co okazało się całkowicie zbędne. Było zimno, ale woda sięgała mu zaledwie do kolan. A urwisko, czy raczej wyższy stopień, miało może z metr wysokości... Czyli zrobił z siebie totalnego durnia. Na szczęście nikt z rodzeństwa tego nie widział. Nie wspominając o ojcu.

Wtem usłyszał warknięcie. Typowe smocze warknięcie. Spiął się w oczekiwaniu na atak.



Coś wpadło do wody.

To nie mógł być przypadek. Po zapachu – z zadowoleniem stwierdził, że wracał mu węch - wnioskował, że to mężczyzna podążał jego śladem.  Lecz to wciąż za mało. Potrzebował swojej zdolności regeneracji, by choć marzyć o walce z Łowcą. 

Na razie mężczyzna badał teren. Co znaczyło, że raczej nie ma szans, że skręcił sobie kark, wpadając do wody. Jego nadzieje rozwiały się niczym poranna mgła. Musiał wymyślić inny sposób na przeżycie tego spotkania,

Wybór miał niewielki. Nogi nadal pozostawały obojętne na rozkazy głowy, która też nie pracował najlepiej. Ucieczka na piechotę odpadała. Wciąż nie odzyskał skrzydeł, zaledwie namiastkę ogona, a, mówiąc dosadnie, narośl o długości kilkunastu cali. Jak mogła mu pomóc w walce?

Nie zionął też ogniem. Tak po prawdzie, to to cholerne zaklęcie działało w bardzo wkurwiający sposób. Cofając się, oddawało mu te smocze cechy, które, do kurwy nędzy, w ogóle nie dawały mu przewagi w jakimkolwiek starciu.

Pierwszy raz się z czymś takim spotkał. Nie jedna wiedźma rzuciła już na niego swój czar, ale nigdy nie trwał on dłużej niż godzinę. Może dwie. A kiedy puszczał, stawało się to gwałtownie. W jednej chwili był zielonowłosym mężczyzną a w drugiej… ogromnym Smokiem, szczerzącym garnitur ostrych, jak brzytwa, zębów. Dlatego tak bardzo wkurwiała go ta sytuacja. A sprawę pogarszał jeszcze ten mężczyzna. Łowca.

Zagryzł zęby, które stały się nieco ostrzejsze od tych ludzkich.

Super – mruknął. – W razie, czego będę mógł go ugryźć w dupę.

Jednak to rozwiązanie postanowił uznać za ostateczne.

Chwycił za spory kamień leżący nieopodal. Nie podda się bez walki. Nawet jeśli będzie musiał bronić się kawałkiem głazu.

Wtedy usłyszał, jak ktoś wskoczył do jeziora. Łowca! Warknięcie samo wydobyło się z jego gardła. Wiedząc, że zjebał mocniej zacisnął rękę na kamieniu, gotów odeprzeć każdy atak.



Nic się nie działo.

Żadna bestia, czy to jako smok, czy człowiek, nie rzuciła się na niego z zamiarem pozbawienia życia. Może się przesłyszał? Albo… Smok był tak słaby, że nie mógł się poruszyć?

Na samą myśl serce zabiło mu mocniej. A kiedy, po kolejnych kilku minutach, nadal nie poczuł smoczego oddechu na karku, wziął ją za pewnik. I pokrzepiony tym odkryciem postanowił zapalić pochodnię.

Gdy niewielki płomień rozjaśnił mrok jaskini, od razu go zobaczył.

Leżał na brzegu jeziora, które okazało się zaledwie oczkiem wodnym. Cały we krwi, z lewym ramieniem sterczącym pod dziwnym kątem i nienawiścią wymalowaną na bladej twarzy. Z jego zielonych włosów kapała woda, a on sam trząsł się niczym w febrze. Musiał cały wpaść do zbiornika nieopodal, bo ubranie też miał mokre. W sumie to by się nawet nie dziwił. Zielone smoki znane są z głupoty… Poza tym widział rany na jego nogach. To cud, że w ogóle zaszedł tak daleko. Powinien umrzeć kilka kilometrów wcześniej! A mimo to…

Czuł bijącą od stwora wolę walki. Spodobało mu się to. Tak samo jak kilka zielonych łusek porastających jego policzki. Zaklęcie Reiju bardzo powoli traciło swą moc. 



Światło na moment go oślepiło, a kiedy już odzyskał wzrok, nie mógł uwierzyć, w to, co widział. Blond włosy…

Niebieskie oczy…

Ta skręcona brew…

Ty! – warknął, zupełnie zapominając o swoim położeniu, bólu, a nawet o tym, że ma przed sobą mężczyznę.

W jego umyśle stała przed nim wiedźma odpowiedzialna za śmierć Luffy'ego.

– Zabiję cię! Jakimś cudem udało mu się wstać. A nawet skoczyć ku Łowcy. Ten jednak podniósł nogę i potraktował go kopniakiem. Tak mocnym, że dookoła zapanowała ciemność.



Po raz drugi, w ciągu kilku zaledwie godzin, obudził się, choć nie powinien.

Śmierć uparcie nie chciała go ze sobą zebrać. Zupełnie jakby się z niego śmiała. Albo karała za to, że jako jedyny oparł się Łowcom. Nie zginął w walce, więc teraz będzie się tułał po świecie, wciąż i wciąż doznając nowych upokorzeń.

Tym razem jednak pobudka była zdecydowanie bardziej nieprzyjemna. Choć przyzwyczaił się do bólu, to teraz wchodził on na nowe, nieznane mu do tej pory, poziomy.

Lewa ręka, ta, którą złamał spadając, przodowała w doznawanym przez niego cierpieniu. Przyćmiła nawet ranę na klatce piersiowej. Poharatane nogi też ustępowały pod jej naporem. Zastanawiał się czemu. Dopiero po chwili dotarło do niego, że ma ją wykręconą za plecami, co jeszcze bardziej naruszało połamane kości. I jakby tego było mało, ktoś go skuł. Instynktownie spróbował rozerwać łańcuch oplatający mu nadgarstki, co okazało się błędem. Ból przyćmił wszystko. Przeszył każdą komórkę jego ciała. Sprawił, że na moment zapomniał o przysiędze złożonej martwym przyjaciołom. Więcej.  Zapomniał nawet o nich. Liczył się tylko ból. Natarczywy, obezwładniający, zachłanny. Posiadł go całkowicie.

Wszystko trwało nie więcej niż kilka chwil, lecz jemu wydawało się to wiecznością. Kiedy odzyskał kontakt z rzeczywistością, z trudem łapał powietrze. Postanowił już więcej nie próbować się uwolnić.

Nie próbuj więcej.

Ktoś jakby wypowiedział na głos jego własne myśli. Dopiero wtedy dotarło do niego, że nie jest sam. Jakoś wcześniej nie skojarzył, że jego uwięzienie może wiązać się z obecnością jeszcze kogoś. I chyba nawet wiedział kogo. Blondwłosego Łowcy…

Draniu… –  warknął, jednocześnie otwierając oczy.

Do tej pory wszystko działo się w całkowitej ciemności, dlatego łuna światła, bijąca od porozstawianych w losowych miejscach pochodni, oślepiła go. Mimo to odszukał wzrokiem mężczyznę. Stał tylko kilka metrów dalej i również się w niego wpatrywał. Nic nie mógł wyczytać z jego twarzy. Tak podobnej do twarzy zabójczyni Luffy'ego, że to aż bolało.

– Skurwielu…

Przetoczył się na drugi bok, chcąc odciążyć złamaną rękę.

– Zabiję cię! Poszatkuje twoje nic niewarte ciało, a potem pożrę i wysram, jak najgorszy… –  Chciał wstać, ale powstrzymało go spojrzenie niebieskich oczu.



Nie próbuj.

Patrzył na bezsensowne starania młodego smoka.

Łańcuchy, którymi go skuł, również były dziełem jego siostry. Używali ich do poskromienia naprawdę upartych gadów. Ich główną zaletą było wysyłanie wiązki bólu do związanej nimi ofiary. Paskudnego bólu, który kiedyś odczuł na własnej skórze.

Zaraz po ich wynalezieniu Ichiji i Niji koniecznie chcieli je przetestować. A że akurat brak było żywego smoka na stanie, uznali, że królikiem doświadczalnym  może zostać młodszy brat. Nikt nie protestował, kiedy obwiązali go nimi od stóp do głów i kopniakami zmusili, do próby uwolnienia.

Miał wtedy osiem lat. Już dawno nauczył się korzystać z łazienki, lecz tego dnia zlał się w spodnie. Z bólu i szoku. A bracia tylko się śmiali. Gdyby tylko oni byli świadkami jego upokorzenia, ale… Ojciec wszedł do pokoju wkrótce po tym, jak zaczęli się nad nim pastwić, i nic nie zrobił, żeby mu pomóc. Więcej. Sam również się uśmiechał!

A potem pogratulował Reiju.

Ani słowem nie skomentował tego, co zrobili jego synowie. Samo wspomnienie tamtego dnia wystarczyło, żeby wywołać u niego gęsią skórkę. I przemożoną chęć na papierosa.

Postanowił jej ulec. Przedtem jednak zdecydował, że należy uświadomić więźnia o bezsensowności jego działań. Nie chciał więcej słyszeć tych jęków. Za bardzo przypominały mu jego własne.

Nie rozerwiesz ich – powiedział, sięgając po papierosy. – Tylko niepotrzebnie będziesz cierpiał.

Tak? – Smok łypnął na niego okiem. – Aż tak ci nie w smak moje cierpienie? Może jeszcze powiesz, że zakułeś mnie w to kurestwo, żeby zaproponować mi sielskie życie w rozejmie pomiędzy naszymi rasami?

Splunął. Nie miał jednak szans go trafić. Opluł sobie tylko spodnie.

Nie. – Pokręcił głowę. – Związałem cię, bo muszę cię zabić.

Specjalnie powiedział „muszę” zamiast „chcę”, chociaż… Czy tego smoka to w ogóle obchodziło? Może nic, bo przecież nieważne, czy zginiesz z ręki człowieka wypełniającego swoje obowiązki, czy zostaniesz zabitym przez świra, któremu odbieranie życia sprawia frajdę. Będziesz trupem. Tak czy siak. 

Gdy to mówił, bardziej zależało mu na zgodzie z własnym wnętrzem. Bo naprawdę nie miał ochoty go zabijać. Chciał… zrobić z nim coś zupełnie innego.

Niemal bezwiednie oblizał wargi.

Kiedy tylko zobaczył tego gada, na ten ułamek sekundy nim powalił go jednym ciosem po nieudanej próbie ataku, zrozumiał słowa siostry. Oraz to, że wiedziała. Wiedziała o jego głęboko skrywanym sekrecie. Perwersji, która mogła zrujnować mu życie, gdyby dowiedział się o niej któryś z braci. Albo, co gorsza, ojciec.

Podniecały go smoki. Nie Smoczyce. Smoki.

Wśród ludzi nawet nie spojrzałby na mężczyznę w ten sposób, podczas gdy te gadzie plugastwa, w swej człowieczej postaci, czy raczej tej pomiędzy, podniecały go. Wystarczyło, iż zobaczył ciało pokryte lśniącą łuską, i już był stracony. Za kilka chwil przyjemności pozwalał schwytanym smokom opuścić sidła, całą winę biorąc na siebie i swoje gapiostwo.

Wtedy miał jednak gdzieś wyzwiska i razy, jakimi raczyli go bracia, bo wciąż czuł na sobie dotyk smoczych łusek. Ogona prześlizgującego się po nagiej skórze i gorącego gadziego wnętrza, które tak chętnie go przyjmowało w zamian za darowanie życia.

Dziś jednak nie mógł sobie pozwolić na taki układ. Tego smoka musiał zabić.

Dlatego, gdy nieprzytomny, leżał u jego stóp, skrępował go gotów poczekać, aż zaklęcie Reiju przestanie działać. I wtedy zrobić to, co zrobić musiał. Ale… im dłużej patrzył na to niezwykłe ciało, tym bardziej zaczynał się zastanawiać, czy…

Przecież nie musi dotrzymywać złożonej smokowi obietnicy. Więcej! Nie musi mu nic obiecywać. Czy nawet pytać o zgodę! Może go posiąść siłą! Skoro i tak zginie, nikomu nie powie.

Początkowo chciał dać sobie w twarz za ten niedorzeczny pomysł, ale wtedy znów na niego spojrzał. Na tą przystojną, męską twarz. Nawet nieprzytomny wyglądał śmiertelnie poważnie. I te zielone włosy… Tak niezwykłe u ludzi, a u smoków będące niemal normą. Przynajmniej dla jednego gatunku.

Z zielonym jeszcze nie byłem… –  powiedział do siebie. W tamtej chwili podjął decyzję. Dalsze wpatrywanie się w umięśnioną klatkę piersiową przeciętą długą szramą, mocne nogi i ręce szersze niż jego uda, choć niemające nic wspólnego z otyłością, tylko go w niej utwierdziły. Poza tym… To przecież prezent! A prezenty się szanuje.

Wiedział, że będzie musiał później porozmawiać o tym z siostrą, lecz teraz postanowił cieszyć się danym mu czasem. Północ zbliżała się nieubłaganie, więc jeśli chciał jeszcze się zabawić musiał się pospieszyć.

Kiedy jego zdobycz leżała nieprzytomna, on porozstawiał dookoła pochodnie.  Chciał widzieć jak najwięcej, żeby mieć, co wspominać.



Teraz, kiedy smok się obudził, stał przed nim i wpatrywał się w błyskające nienawiścią czerwone tęczówki. Prawą stronę twarzy niemal w całości pokrywały łuski, przez co poczuł, jak zaczyna robić mu się duszno z ekscytacji. Może język…

Zabiję cię – powiedział, mając nadzieję, że jego głos nie zdradza podniecania, jakie odczuł. – Ale najpierw… zrobimy coś innego.



Zabiła go.

Wciąż nie mógł pojąć, jak bardzo ta dwójka była do siebie podobna.

Co?

Ta wiedźma, która wygląda jak ty… Zabiła Luffy'ego.

Zrozumiał.

Reiju zabijał wiele smoków. Ale nie nią bym się teraz martwił…

Ja się nie martwię. Ja cię informuje – wyszczerzył kły. – Najpierw zginiesz ty, bo jesteś do niej podobny. A potem ona zapłaci za to, co zrobiła. Cała wasza rodzinka za to zapłaci, Vinsmoke'owie!



Zgrzytnął zębami, i nim zdążył o tym, pomyśleć, uderzył mężczyznę w twarz. Sam nie wiedział, co go tak zdenerwowało. Buta w głosie smoka czy nazwanie go jednym z Vinsmoke’ów…

Szczerze nienawidził całej swojej rodziny. Jedynym odstępstwem od tej reguły była jego matka, ale ona umarła wiele lat temu.

A teraz został uznany za jednego z nich… Ponownie zgrzytnął zębami i resztkami sił musiał się powstrzymywać, żeby nie uderzyć gada po raz drugi. Chociaż… ta wąska strużka krwi cieknąca z kącika ust wyglądała całkiem interesująco. Może faktycznie go jeszcze trochę sponiewiera, zanim zabierze się za właściwe… działania.

Słuchaj – klęknął przy mężczyźnie i chwycił go za kark tak mocno, że usłyszał trzask kości. – Chyba nie do końca zdajesz sobie sprawę ze swojego położenia. To może cię uświadomię. Nie bardzo masz teraz podstawy, żeby grozić komukolwiek. A już na pewno nie mi, czy mojej… siostrze. – Nie mógł się zmusić do powiedzenia „rodzinie”. – Dlatego zamknij pysk, to może będę delikatny.

Przygotował się na ciętą ripostę albo stek przekleństw. Zamiast tego zielonowłosy splunął mu w twarz. Ślina zmieszana z krwią trafiła go prosto między oczy. Z wyraźną odrazą puścił smoka i zaczął ją wycierać, wywołując jednocześnie rozbawienie u leżącego obok gada.

Bawi cię to? – warknął.

Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo. – Uśmiechnął się wrednie.

Wiedział, że nie wyjdzie z tego żywy, że nie zdoła pomścić swoich przyjaciół. Ale… Nie odejdzie z pokorą. Będzie walczył do końca. I napsuje tyle krwi swojemu oprawcy, ile tylko zdoła.

Zaraz przestanie ci być do śmiechu!

Mówisz?

Łypnął na niego okiem, które po chwili pochłonęła ciemność.

– Kurwa!

Czuł, jak gorąca krew spływa mu po twarzy, dostając się do ust w takich ilościach, że niemal się nią krztusił. Nie to było jednak najgorsze. Wraz z krwią płynęła również obrzydliwa galaretowa substancja, która jeszcze chwile temu była jego gałką oczną.

– Kurwa! Ty chory pojebie!

Mówiłem.

Wzruszył ramionami, wyrzucając sztylet, którym przejechał po twarzy więźnia, pozbawiając go oka.

Nie był z siebie dumny. W ogóle nie wiedział, po co to zrobił. Ani dlaczego. Po prostu… W jednej chwili pomyślał, że Niji by tak postąpił a w następnej czuł na palcach gorącą smoczą krew.

– Teraz już nie chcesz się śmiać, prawda?

Musiał udawać, że od początku taki był jego plan, bo smok wyczuje jego wahanie… I chyba właśnie się tak stało.

Wręcz przeciwnie.

Nie przejął się zbytnio stratą. To nie miało znaczenia, zwłaszcza, że wkrótce straci o wiele więcej. Nieważne, więc czy w zaświaty trafi w jednym czy w kilku kawałkach. Byle z dumnie uniesioną głową. Nawet jeżeli ta głowa chwilę później zostanie odcięta.

– Teraz mam na to jeszcze większą ochotę. Nic nie bawi tak, jak patrzenie na dzieciaka, próbującego udawać dorosłego. A z ciebie jest właśnie taki gówniarz, skurwielu.

Co?

Aż nim zatrzęsło. Już podnosił nogę, gotów wymierzyć smokowi porządnego kopniaka, kiedy uświadomił sobie, że nie może tego zrobić. Kreatura i tak była w kiepskim stanie, a jeżeli chce się z nim jeszcze zabawić, nie powinien marnować resztek zdrowia, jakie gadowi pozostały.

– Chcesz mnie wkurwić, prawda? – zapytał, zamiast uderzyć.

Jak na to wpadłeś?

Cios nie nadszedł, ku jego zdziwieniu. Był pewien, że przejrzał blondyna na wylot. Ten go jednak zaskoczył, co nie wróżyło dobrze.

Zmiął w ustach przekleństwo.

Posłuchaj mnie. – Znów klęknął obok więźnia, tym razem w bezpiecznej odległości. Tak, by tamten nie miał już okazji na niego napluć. – Nie jestem taki, jak reszta Łowców.

To wiem. Jesteś o wiele bardziej żałosny.

Jak odejść to w wielkim stylu. Los poskąpił mu śmierci w walce. Jedynej rzeczy, jakiej pragnął: stoczyć niezapomniany pojedynek i umrzeć, nim ciało dotknie ziemi. Zamiast tego przyjdzie mu wyzionąć ducha okryty hańbą, przepełniony poczuciem winy, a co najgorsze… z ręki najbardziej żałosnego Łowcy Smoków, jakiego widział w życiu. Mężczyzna, który przed nim stał, nie umywał się do tych, z którymi przyszło mu już walczyć. Nie chodziło jednak o jego siłę fizyczną. O nie. Gdyby porównywać tylko ją, to blondyn wygrałby bez dwóch zdań. Nawet w tym stanie, gdy ból docierał do najgłębszych zakamarków jego ciała, a ono samo ledwie utrzymywało się w pozycji pionowej, mógł stwierdzić, że ten młody Vinsmoke był silny.

Problem leżał w jego psychice. Tak rozchwianego, czy to człowieka czy to smoka, nie widział nigdy. Jakby dwie sprzeczne osobowości toczyły w nim walkę. Mógł to stwierdzić, chociaż zagłębianie się psychikę innych było mu obce. To bardziej Robin spędzała w ten sposób wolny czas…

Na wspomnienie przyjaciółki iskra bólu przeszyła mu serce. Wiedział, że Smoczyca potrafiłaby dokładnie opisać przypadek blondyna. Mógł się opierać tylko na swoim instynkcie wojownika, który wariował, bo nie potrafił określić, z jakim typem przeciwnika przyjdzie mu się zmierzyć.

Tak jak teraz.

Spiął się gotowy przyjąć cios, lecz zamiast tego usłyszał szczery śmiech blondyna.



Możliwe, że masz rację. Ojciec często mi to powtarza. Ale… pamiętaj, że źle będzie świadczyć również o tobie… Zginiesz z ręki takiego żałosnego Łowcy Smoków jak ja…

Nie dbam o to.

Domyśliłem się. W końcu nie pozostał nikt, dla kogo byś coś znaczył. Nikt nie będzie żałował twojej śmierci – mówił dalej, rozkoszując się bólem, jaki malował się na twarzy zielonowłosego.

Wiedział, że Reiju wybiła całe jego stado. A stado dla smoków jest jak rodzina. Jeśli je stracą, na zawsze pozostają same. Nie mogą od tak wkraść się w łaski innego stada, zostać przyjętymi do innej rodziny. Choć ten tutaj i reszta kreatur, z którymi walczyła jego siostra, złamali tę zasadę. Tym bardziej, więc ich strata musiała boleć gada.

– Dlatego nieważne, czy umrzesz z honorem, czy… –  zrobił pauzę – zhańbiony. Mogę obedrzeć cię z tego twojego głupiego honoru.

Spóźniłeś się. Już go straciłem.

Serio? – Uniósł brew, udając zdumienie. – Zaraz się przekonamy, czy w sposób, o którym ja myślę.



Słowa blondyna sprawiły, że zaczął odczuwać coś na wzór lęku. Nie był to jeszcze strach, bardziej początki zaniepokojenia. Coś mu mówiło, że niedługo przekona się, że honor można stracić na wiele różnych sposobów. Mimo to uśmiechnął się zadziornie.

A co też nasz mały Łowca wymyślił?

Niebieskie oczy błysnęły. Ale nie szaleństwem czy złością. Czymś zdecydowanie gorszym. Pożądaniem.

Miał nadzieję, że mu się tylko zdawało. Przecież to niemożliwe…

Ludzie i smoki? Wolne żarty. Żadna z ras nigdy nie zniżyłaby się do tego poziomu! Nie mówiąc już o tym, że obaj byli facetami! Wiedział, że istniały jednostki, które podniecała sama myśl o Smoczycach. Takich można było zliczyć na palcach jednej ręki. Ale żeby kogoś podniecał Smok?! Nigdy nawet przez myśl mu to nie przeszło.

Przekonasz się.

Usłyszał i, nim zdążył w ogóle zareagować, blondyn chwycił go za włosy i zmusił go klęknięcia przed nim.

Ciało zalała mu nowa fala bólu. Zranione mieczem nogi ugięły się pod naporem , a mocne szarpnięcie podrażniło ranę na klatce piersiowej tak, że znów chlusnęła krwią. Przeszło mu przez myśl, że jeszcze trochę i Łowca nie będzie musiał nic robić, bo najzwyczajniej w świecie się wykrwawi.

Blondyn chyba doszedł do podobnego wniosku, bo zrobił zawiedzioną minę, jakby zabawka, którą mu obiecano i która była już na wyciągniecie ręki, nagle została mu zabrana.

Przyjrzał się bliżej rozcięciu.

Coś trzeba z tym zrobić – mruknął.

Rana wyglądała paskudnie. I z całą pewnością mogła być śmiertelna, zarówno dla człowieka jak i smoka. Jakim cudem ta zielona kreatura nadal żyła? Dlaczego nie zdechła od upływu krwi? Szoku? Zakażenia?

Wątpił, by to zaklęcia siostry trzymały smoka przy życiu. Za tym musiało kryć się coś więcej. Wola życia potrafiąca przezwyciężyć słabości ciała. Poczuł radość na myśl, że to on ją złamie, ale najpierw musiał się upewnić, że rzeczywistość go w tym nie ubiegnie.

Puścił mężczyznę, pozwalając mu ponownie osunąć się na zimne skały, po czym podszedł do najbliżej pochodni i chwile się jej przyglądał, by w końcu uznać, że jest za duża dla jego celów. Mogłaby tylko wyrządzić więcej szkody niż pożytku. Dlatego podniósł upuszczony wcześniej sztylet. Ten sam, którym pozbawił zielonowłosego oka. Oczyścił go z piasku i odkaził nad ogniem.



Patrzył, jak stal przybiera coraz to nowe kolory. Jak jarzy się najpierw na czerwono, by potem przejść w żółć a na końcu emanować białym blaskiem. Nie trzeba było geniusza, żeby nie domyślić się, co planował Łowca. Miał zamiar, sposobem starym jak świat, zająć się jego raną. A może i ranami. Instynktownie spróbował się uwolnić, by uciec, ale kolejna dawka bólu, jaką zaserwowały mu łańcuchy, zmusiła go do pozostania w miejscu. I do obserwowania, z coraz większą grozą, poczynań swojego oprawcy.



Kiedy uznał, że wystarczy, wyjął nożyk z płomieni i ruszył w stronę więźnia. Widział jak smok cały drży. Nie wiedział tylko, czy ze złości czy ze strachu. Pewnie obie odpowiedzi były prawidłowe.

Nie tracąc czasu, przyłożył gorące ostrze do klatki piersiowej smoka, zasklepiając w ten sposób rozcięcie.

Niemal nie słyszał wrzasków gada. Był też ślepy na konwulsyjne drgawki jego ciała. Całą uwagę skupił na zadaniu. I nagrodzie, jaka czekała go, kiedy już skończy.

Musiał powtarzać całą procedurę cztery razy. Sztylet był zdecydowanie zbyt krótki, żeby przypalić całą ranę za jednym zamachem. Ale już skończył. Niestety smok w międzyczasie zemdlał. Ten stan rzeczy można było szybko zmienić.

Chwycił zielonowłosego za kołnierz i bezceremonialnie wrzucił do sadzawki. Już po chwili usłyszał, jak zaczyna się krztusić. I bardzo dobrze.

Wyciągnął mężczyznę z wody, z radością obserwując coraz więcej zielonych łusek pokrywających jego ciało. Głównie zaczęły pojawiać się wokół świeżo „opatrzonej” rany. Może gdyby zajął się też rozcięciami na nogach… Ale nie. Na to nie miał czasu.

Hej! Śpiąca królewno! Wstawaj! Twój książę przybył. Zrobimy coś, o czym w bajkach nie piszą!

Smok otworzył sprawne oko.



Wiedział, co za chwilę nastąpi, ale i tak nijak nie potrafił się przygotować na ból, który był gorszy niż wszystko, co go dzisiaj spotkało. Nawet te cholerne łańcuchy nie umywały się przy wrażeniu, że całe twoje ciało spala się na popiół.

Szarpał się, przez co pogarszał sprawę.

Ból był wszędzie. Był nim! Zabierał go rzeczywistości kawałek po kawałku i odsyłał do świata mroku, w którym nareszcie czekało ukojenie.

Zemdlał.

Pobudka, trzecia już dzisiaj, niemal odesłała go w zaświaty.

Kiedy rzeczywistość uderzyło go wszechobecnym zimnem zrozumiał, że nie ma czym oddychać. I nic się nie zmieniało, kiedy szerzej otwierał usta. Zamiast życiodajnego powietrza wdzierała się w nie lodowata woda.

Ten psychopata wrzucił go do jeziora! Zanim to zrozumiał, blondyn zdążył wyciągnąć jego bezwładne ciało z wody.

Hej! Śpiąca królewno! Wstawaj! Twój książę przybył. Zrobimy coś, o czym w bajkach nie piszą!

Otworzył oko, licząc, że legendy o zabójczym smoczym spojrzeniu może mają w sobie choć ziarnko prawdy. Bynajmniej.

A co to za mina? – Usłyszał. – Przecież ci pomogłem.

Skurwiel.

Nieeee… –  Blondyn pokręcił głową. – Nazywam się Sanji. A ty?

Spierdalaj.



Wybuchnął śmiechem.

A wiesz, że nawet pasuje do takiego idioty jak ty? Ale ja cię będę nazywał Marimo. Podoba ci się? Każę nawet zrobić tabliczkę z takim imieniem i powieszę ją tuż pod twoja głową w salonie. Co ty na to?

Jesteś chory!

Możliwe – zgodził się.

Sam dawno zaobserwował u siebie niepokojące sygnały. Na pewno miało to coś wspólnego z dorastaniem wśród tych sadystów:  Ichijiego, Nijiego i Yonjiego.

– Ale to akurat twoje najmniejsze zmartwienie. Dobra… To na czym skończyliśmy? A! Już wiem!

Ponownie pociągnął smoka za włosy, zmuszając, by ten klęknął przed nim. Drugą ręka zawzięcie pracował przy swoim pasku, zrzucając najpierw pochwę z mieczem, a potem resztę zbędnego balastu.

Kiedy wszystko upadło na ziemię, mógł wreszcie opuścić spodnie. Oczom smoka ukazał się spory penis, niemal w pełnym zwodzie.



Chciał się wyrwać, lecz Łowca mocno go trzymał, a ciało osłabione walką, utratą krwi i torturami, jakie dążył mu zafundować blondyn, nie chciało go słuchać.

Jesteś chory! – powtórzył.

Tak, tak…

Korzystając z okazji, wepchnął swojego członka do otwartych ust gada. Momentalnie oplotły go przyjemne ciepło i wilgoć.

– I ani mi się waż gryźć!

Zaczął ruszać biodrami, mocno wypychając je w stronę zielonowłosego. Tak bardzo, że cały jego członek zagłębiał się w ustach gada, tym samym wyciskając mu łzy ze zdrowego oka. A on czuł się wspaniale!

Wyraźnie odczuwał chropowatą fakturę rozwidlonego języka przesuwającą się po trzonie. Ostre zęby drażniły wrażliwą skórę, co jakiś czas pozostawiając płytkie ranki. Uwielbiał to! Ta świadomość, że dominuje nad bestią w jednym z najpierwotniejszych aktów. A niepewność i wisząca w powietrzu nuta grozy tylko podsycały jego pożądanie. Przecież gad w każdej chwili może się zbuntować i  użyć swoich zębów do czegoś więcej niż delikatne „pieszczoty”.

Sama myśl o tym nakręciła go jeszcze bardziej.

Przyspieszył.

Teraz poruszał się tak szybko, że ledwie sam nadążał łapać oddech. Wchodził i wychodził z niechętnych ust młodego smoka, cały czas bacznie obserwując jego twarz.

Nienawiść, ból, złość i pogarda mieszały się na niej, dając niezwykły efekt. Nawet ta mina, która powinna go przerazić, sprawiała, że czuł się jeszcze bardziej podniecony.

Prawie zbliżał się już do finału, kiedy nieziemska rozkosz została zastąpiona przez ból. Tak dotkliwy, że aż zawył.

Kurwa!

Chociaż zwykle nie używał do walki rąk, tym razem uderzył smoka pięścią. Zrobiłby wszystko, żeby tylko ten zwolnił uścisk swoich szczęk, w którym uwięziony był jego penis.

Ten pierdolony gad go ugryzł! Więcej! Gryzł dalej!

Widział krew cieknącą zielonowłosemu po brodzie i skupującą na ziemię. Przeraziło go to. A co jeśli naprawdę mu go odgryzie?

Spanikowany zaczął walić na oślep, wreszcie trafiając smoka w gardło. Pozbawiony powietrza musiał puścić członka oprawcy. Padł na ziemię, charcząc i plując krwią wymieszaną z białą substancją. Ból sprawił, że doszedł, ale w żaden sposób nie czuł się usatysfakcjonowany tym orgazmem.

Ty popierdoleńcu!

Z rosnącym przerażeniem patrzył na swojego wiotkiego penisa, z którego kapała krew. A u nasady znajdowały się głębokie ślady po smoczych zębach.

– Skurwielu!

Kopnął mężczyznę w brzuch tak mocno, że tamten zwymiotował. Potem zrobił to jeszcze raz. I kolejny. Przestał dopiero, kiedy zielonowłosy osunął się na ziemię niemal bez życia. Nie miał zamiaru mu jednak pozwolić zemdleć. Ignorując ból w strategicznej części ciała, podciągnął spodnie i ciągnąc za sobą niemal nieprzytomnego gada, podszedł do sadzawki. Po czym zanurzył głowę mężczyzny w lodowatej wodzie napawając się konwulsjami, jakie od razu przeszyły jego ciało.



Kiedy blondyn wsadził mu swojego penisa do ust, myślał, że zwymiotuje.

Momentalnie owionął go nieprzyjemny zapach męskiego podniecenia, a w gardle poczuł gorzki posmak. Nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo Łowca zaczął się poruszać.

Wpychał mu swojego członka aż do gardła, sprawiając, że złapanie tchu stawało się nie lada wyczynem. W dodatku obraz mu się zamazywał przez łzy. Nie chciał płakać, lecz ciało reagowało instynktownie.

Czuł skurcze żołądka i to, jak mocno biło mu serce, kiedy blondyn gwałcił jego usta. Upokorzenie z każdą chwilą stawało się coraz większe. Bardziej realne. W końcu, gdy tylko poczuł, że tamten jest już blisko, nie wytrzymał. Najmocniej, jak umiał, zacisnął szczęki. Usta momentalnie wypełniła krew.

Trzymał mocno, ignorując razy, jakie wymierzał mu mężczyzna. Puścił dopiero, kiedy cios w gardło pozbawił go oddechu. Wypluł wszystko, co miał w ustach, po to by choć trochę pozbyć się obrzydliwego posmaku, ale głównie chciał zrobić miejsce dla powietrza, jakie miał nadzieję zaczerpnąć.

Kiedy wreszcie mu się to udało, spadł na niego grad ciosów. Od pierwszego się zwymiotował. Potem przyszły kolejne. Gorsze. A może lepsze?  Może owładnięty szałem Łowca go zabije? Tracąc możliwość pociągnięcia go za sobą na dno upokorzenia.

Już niemal całkiem odpłynął w niebyt, gdy nagle otoczyła go zimna woda, a płuca ponownie nie mogły zaczerpnąć życiodajnej dawki tlenu. Zaczął się rzucać, licząc to, że to w jakiś sposób pozwoli mu się uwolnić. Niewiele wskórał.

Łowca trzymał go mocno. I zdawał się czerpać perwersyjną przyjemność z podtapiania go, bo robił to stanowczo za długo, zawsze wyjmując jego głowę w kluczowym momencie. Słyszał jego przyspieszony oddech, kiedy wykorzystywał chwile odpoczynku na złapanie tchu. Chociaż może tylko mu się wydawało, bo poza tym jednym dźwiękiem słyszał jedynie łupanie w głowie.



Odkył, iż zabawa w pana życia i śmierci bardzo mu się podoba, przez co zaczynał rozumieć swoich braci. Świadomość bycia nad kimś, pokazania swojej wyższości… Gdy druga strona musiała zaakceptować porażkę…

Jeśli faktycznie Ichiji, Niji i Yonji czuli się tak samo, gdy katowali jego, to teraz, po doznaniu pewnego rodzaju objawienia, był chyba nawet skłonny im wybaczyć te wszystkie lata.

Znęcanie się nad smokiem sprawiało, że penis, wciąż jeszcze obolały, znów zaczął twardnieć. Ponownie opuścił spodnie i zaczął wolną ręką pobudzać się jeszcze bardziej. Ból mieszał się z przyjemnością, co tylko mocniej go nakręcało.

Będąc już blisko granicy, wyciągnął zielonowłosego z wody.

Zadowolony patrzył jak ten kaszle i charczy, wypluwając wodę zmieszaną z krwią ze świeżo otwartej rany na oku. Czerwień tak pięknie błyszczała w świetle pochodni… Tylko jednego koloru brakowało w tym obrazku, by poczuł się w pełni usatysfakcjonowany.

Rzucił niemal bezwładnym ciałem gada o ziemię, uśmiechając się, gdy z jego gardła wydobył się jęk bólu. Specjalnie celował w ten sposób, aby upadł na złamaną rękę.

Jednocześnie ani na moment nie zaniedbał swojego penisa, który był już gotów na wielki finał. I pozwolił mu na to. Spuścił się wprost na poranioną twarz gada, starając się, by jak najwięcej spermy wleciało do szeroko otwartych ust.



Nie wiedział już, co było gorsze. Powolne duszenie się w zimnej wodzie, czy ten paskudny smak w ustach, gdy już został wyciągnięty na brzeg. Jakby tego było mało, cała jego twarz lepiła się od spermy Łowcy.

Kurwa!

Powinien mu go ogryźć. Teraz mógł mieć pretensje tylko do siebie. Nie do jakiegoś bliżej niesprecyzowanego boga, stwórcy, istoty wyższej… Nie wierzył w tego typu zabobony. Był zdania, że tylko on ponosi odpowiedzialność za swój los. A teraz wychodziło na to, że spieprzył na całej linii. I niedługo przyjdzie mu za to zapłacić.

Jakby na potwierdzenie jego myśli, został kopnięciem przewrócony na brzuch. Jęknął, czując, jak pękają żebra osłabione wielokrotnymi razami. Nie to go jednak przeraziło. Kości. jak to kości - jeśli da im się odpowiednio dużo czasu, zrosną się.

Nic nie przywróci mu jednak dziewictwa. A tego najwyraźniej pragnął blondyn, który zdążył już przy nim uklęknąć i z zadziwiającą łatwością pozbawiał go spodni. Pomagał mu w tym ten cholerny nożyk, którym wcześniej go zranił.

Teraz robił to znowu, z tym, że chyba nie do końca świadomie. Podczas cięcia materiału, zdarzało mu się zbyt głęboko wbić ostrze i w ten sposób razem ze spodniami kroić jego nogi.

Rany były miejscami płytkie, nóż ledwie zahaczył o skórę, lecz gdzie indziej dochodziły do żywego mięsa.

Łowca był tak skupiony na swoim zadaniu, że nawet tego nie zauważył. Dopiero, gdy całkiem pozbawił go odzieży, dotarły do niego inne skutki jego działań.



To musiało boleć – mruknął bez większych emocji.

Teraz już nie czuł tego dziwnego podniecenia płynącego ze znęcania się nad kimś słabszym. Radość całkiem wyparowała, nie pozostawiając po sobie nawet poczucia winy. Za to, im dłużej patrzył się na odsłonięte pośladki smoka, tym głośniej dobijało się do niego podniecenie. Nieważne, że doszedł już dzisiaj dwa razy. Teraz czuł, że mógłby to zrobić po raz kolejny. Jego penis był podobnego zdania, bo już stał niemal na baczność. I nawet otwarta rana mu w tym nie przeszkadzała.

Postanowił poddać się uczuciu, z którym nie potrafił już walczyć.

Chwycił smoka za włosy zmuszając go, by klęknął, jednocześnie wypinając tyłek w jego stronę.

Kurwa!

Oblizał lubieżnie wargi.

Jak można być tak seksownym? Widział wcześniej mięśnie zielonowłosego: Tors, ręce… Ale były to widoki, do jakich przywykł… Choć niekoniecznie w takiej skali. Jednak tym, co naprawdę wzbudziło jego podziw, był ten wypięty tyłek.

Zbudowany jakby z samych mięśni, bez grama tłuszczu. Pośladki wyrzeźbione jak u antycznych posągów – niedoścignionych kanonów męskiego piękna. I jeszcze… ten ogon!

Co prawda teraz był to zaledwie zalążek, mogący mieć nie więcej niż kilkanaście cali długości. A mimo to… Lśniąca w świetle pochodni łuska przyciągała wzrok barwą młodych liści.

Nie potrafił przestać na niego patrzeć. Zapragnął, by go dotykał. Gładził rozgrzaną skórę, wkradał się do najbardziej zakazanych części ciała. Tak. Chciał być pieszczony przez tego smoka. Przez jego cudowny ogon. Wiedział , że to niemożliwe. Zielonowłosy tego nie zrobi. Nie po tym, co on zrobił jemu. Czy to bezpośrednio, czy też rękoma siostry, wspólne miłosne igraszki pozostawały w sferze marzeń. A on, jeśli faktycznie chciał się znów spełnić, musiał wziąć, to czego pragnął, siłą.

Chwycił naprężony ogon, czym zmusił smoka do jęku.

Dobrze wiedział, że tak będzie. To jedna z najbardziej wrażliwych części ciała tego gatunku. Ciągle o tym pamiętając uznał, że nie będzie się ograniczał. Zmusił smoka, by ten wstał. Nie obyło się bez komplikacji. Gdyby nie trzymał go za łańcuch zdobiący nadgarstki, Smok upadłby twarzą na kamienie. Uśmiechnął się. To nawet dobrze. Nie będzie się wyrywał.

Przygwoździł gada do ściany jaskini. Ta pozycja nie należała do jego ulubionych, ani też najwygodniejszych, jednak dzięki niej mógł sobie pozwolić na zabawy z ogonem zielonowłosego.

Wsadził go sobie pod koszulkę rozkoszując się niezwykłą gładkością łusek, które powinny przecież być twarde i chropowate. Może to dlatego, że dopiero zaczynał rosnąć? Może młode smoki mają właśnie takie łuski?

Zastanawianie się nad tym mogło mieć nieprzyjemne konsekwencje, toteż porzucił ten temat, wracając myślami do ciała przed nim.

Pieść mnie – wyszeptał do ucha ozdobionego trzema złotymi kolczykami.

To zabawne, ale dostrzegł je dopiero teraz.

Będą świetną pamiątką po dzisiejszym dniu. 



Chyba cię popierdoliło – warknął, choć nawet oddychanie sprawiało mu ból.

Nogi naznaczoną masą cięć trzęsły się pod jego ciężarem. W każdej chwili mógł po prostu upaść. Poza tym… Dotyk zimnych dłoni na jego ogonie - perwersyjny dotyk - był nawet gorszy od obciągania temu skurwysynowi, bo w jakiś sposób podniecał.

Bez względu na to, czy on tego chciał, czy nie.

Ogon był niezwykle wrażliwy a blondyn… musiał obcować z wieloma smokami, bo doskonale wiedział, jak się z nim obchodzić. Zrobiło mu się niedobrze na samą myśl. Czy naprawdę wśród jego gatunku, byli tacy, którzy chcieliby to robić z człowiekiem?! Nawet za cenę życia?! On nigdy by się nie zgodził! Wołałby umrzeć!

Niestety wybór nie należał do niego.

Nie dość, że zginie, to jeszcze zostanie zgwałcony. Mimo to nie przyczyni się w żaden sposób by…

Pieść mnie! – Usłyszał znowu.

Tym razem słowom towarzyszył dotyk zimnej stali na jego penisie. Zadrżał. On chyba nie zamierza.

– Albo ci go obetnę.

Nie! Nie zrobi tego!

Wtedy poczuł ból. Ostrze delikatnie zgłębiło się w miękkiej skórze. I jakby tego było mało, Łowca drugą ręka pieścił jego ogon.

Zrób to. Wiem, że chcesz.

Nie chciał! Ale ciało zareagowało instynktownie, jakby w obawie przed kolejną falą bólu. Tym razem tak niewyobrażalną, że nawet nie potrafił o niej myśleć.

Dlatego zaczął ruszać ogonem, badając klatkę piersiową oprawcy, drażniąc jego sutki, kręcąc kółka wokół pępka. Starał się nie słyszeć jęków, jakie wydobywały się tamtemu z gardła.

Nim też możesz się zająć.

Poczuł jak Łowca nakierowuje jego ogon na swojego penisa. Już prawie całkiem twardego. Chcąc nie chcąc, okręcił ogon wokół przyrodzenia blondyna, ściskając go jednocześnie.

Ach… Jak dobrze. Zacznij ruszać.

Zrobił, co kazał.

To było upokarzające. Tym bardziej, że jego starania przynosiły rezultat. Mężczyzna jęczał mu do ucha, wbijał paznokcie w skórę i wypychał biodra w rytm jego ruchów.

O tak! Dobry w tym jesteś…

Przyspieszył. Chciał to jak najszybciej skończyć. Może, kiedy tamten dojdzie postanowi go jednak zabić. Bez… Wtem poczuł coś, co rozwiało jego nadzieje.

Nie – jęknął wbrew sobie.

A właśnie, że tak. Powiedz… Ile palców włożyłem?



Dotyk smoczej łuski na penisie był tym, co naprawdę uwielbiał.

Tym razem doznanie było jeszcze wspanialsze, bo i dotykający go ogon miał fakturę tak inną od tej znanej mu dotychczas. Wciąż czuł przyjemne ciepło w miejscach, gdzie był pieszczony.

Wiedział, że niebawem dojdzie. Ale nie chciał kończyć bez całkowitego zdobycia tego wspaniałego ciała. Nie czekając dłużej, włożył od razu dwa palce w odbyt gada. Nie po to, by i jemu przyszły stosunek sprawiał przyjemność. Bał się, że ciasne wnętrze naruszy zranionego penisa, a on straci przez to okazję na dobry seks.

Nie…

Usłyszał jęk.

A właśnie, że tak. Powiedz… Ile palców włożyłem? – zapytał, jednocześnie dokładając trzeci.

Nie otrzymawszy odpowiedzi, spróbował zmusić do niej smoka, wciskając do odbytu niemal całą dłoń. I to okazało się błędem.

Spomiędzy palców zaczęła  popłynęła krew. Spływała też szkarłatnymi strumyczkami po nogach smoka, podczas gdy ten jęczał.

– Ała! – zaśmiał się. – Chyba, co nieco ci rozerwałem… Ale to nawet lepiej. Będzie lepszy poślizg.

Mówiąc to, strącił smoczy ogon i wszedł od razu cały w ciało gada.

Zawsze go to dziwiło: pomimo swojej zimnokrwistości, jeszcze nigdy nie spotkał smoka, który nie byłby przyjemnie ciepły tam w środku.  Krew dalej leciała, a on czuł, jak dzięki niej, jego penis może poruszać się bez ograniczeń.

Od razu narzucił bestii swoje ulubione tempo, nie przejmując się jękami wydobywającymi się z jego gardła. Wchodził głęboko, biodrami obijając się o uda tamtego. Każdemu jego ruchowi towarzyszyło plaśnięcie, które nakręcało go jeszcze bardziej.

Przestań… –  usłyszał zmęczony głos zielonowłosego.

Nie… ma… mowy…





Ból był… nawet nie potrafił go określić. Okropny. Upokarzający.

Kiedy blondyn wkładał w niego palce, mógł jeszcze wytrzymać. Nawet gdy odbyt przez chore zabawy tamten niemal rozerwał mu odbyt, a spomiędzy nóg wydobywała się krew. To… dało się wytrzymać. Ale kiedy rękę zastąpił twardy penis…

Miał ochotę wyć. Ból może i się nie zmienił, ale do tego doszło jeszcze cierpienie psychiczne. Był gwałcony przez Łowcę! Swojego najgorszego wroga!

Przestań – szepnął, nie licząc, że to coś da.

Zdziwił się, kiedy blondyn faktycznie przestał. Chyba coś mówił, ale on tego nie zrozumiał. Zrozumiał za to, że Łowca wcale nie skończył. Po prostu zmienił pozycję.

Zmusił go, żeby położył się na ziemi, po czym podniósł i zgiął nogi tak, że teraz kolanami dotykał własnej klatki piersiowej.

Zaraz potem ponownie w niego wszedł, tym razem głębiej. Mocniej!

Czuł ruchy mężczyzny i miał ochotę wyć. Wchodził i wychodził z niego z niezwykłą pasją. Gwałcił go, jakby od tego zależało jego życie.

Myślał, że zwariuje. Z każdym kolejnym pchnięciem mocniej zaciskał pięść. Ne czuł już bólu w złamanej ręce. W ogóle nie czuł nic poza tym cholernym penisem. Miał wrażenie, że cały się rozpada. Chciał, żeby to się skończyło. Nieważne jak. Niech go w końcu zabije! Byleby z niego wyszedł!

Nagle blondyn znieruchomiał. Choć powinien wiedzieć, dlaczego i tak silny strumień gorącej spermy, rozlewający się w jego wnętrzu, zaskoczył go. To było obrzydliwe. Zwymiotował. Łowcę to jednak nie ruszyło. Wyszedł z niego powoli, a jego penis cały był we krwi i spermie. Bał się, że każe mu to zlizywać, ale tamten chyba uznał, że ma dość. Najzwyczajniej w świcie założył spodnie i… uśmiechnął się.



Jesteś zajebisty. Szkoda, że muszę cię zabić.

Odwrócił się do gada i ruszył po swój miecz.

To był najlepszy seks w jego życiu. Najchętniej zachowałby zielonowłosego jako domowe zwierzątko. Zwierzątko z… dodatkowym zastosowaniem, ale wiedział, że nie może. – Żałuję, bo chętnie wykorzystałbym twoją dupę jeszcze raz. – Sięgnął po pochwę. – Niezła z ciebie dziwka…

Z ciebie też.

Drgnął zaskoczony, słysząc znany głos. Głos osoby, której tu nie powinno być.

Kto by pomyślał, że nasz braciszek ma takie upodobania….

Zawsze wiedziałem, że on jest pierdolnięty, ale żeby aż tak?

Obrócił się na pięcie i stanął twarzą w twarz ze swoimi braćmi. Cała trójka patrzyła na niego tym samym pogardliwym wzrokiem.

Co… co… co wy tu robicie? – wykrztusił przerażony.

Sprawdzamy, jak ci idzie z tym smokiem od Reiju. – Ichiji udał zaniepokojonego. – Bo prawie północ, a ciebie nie ma…

No właśnie.

Niji podszedł do smoka, który stracił przytomność.

– A przecież żaden z nas nie chce, żeby ojciec skazał cię na śmierć.

Czuł, że oni coś kombinują. Już wiedzieli o jego fetyszu. Czy teraz będą go szantażować? A może powiedzą ojcu, by ten skazał go na wygnanie?

Nawet jeśli jara cię pieprzenie się ze smokami.

Yonji podszedł do niego i objął go ramieniem.

– Jesteś w końcu naszym bratem… –  mówiąc to, wykonał jeden szybki ruch i Sanji momentalnie znalazł się na ziemi przygwożdżony jego butem.

Czego chcecie?!

Upewnić się, że honor rodziny Vinsmoke nie zostanie splamiony.

Po wypowiedzeniu tych słów Ichiji rzucił czymś w smoka. W jednej chwili zielonowłosy przyjął swoją gadzią postać. Był jeszcze piękniejszy niż przedtem , Sanji przełknął głośno ślinę. Będzie musiał go zabić na ich oczach. Nie tak to sobie zaplanował, ale niech będzie.

Dobra, rozumiem. – Spróbował wstać, ale brat trzymał go mocno. – Zabiję go i po sprawie.

O nie! Właśnie gdybyś to zrobił, Vinsmoke'owie zostaliby splamieni. Ktoś taki jak ty, nie ma prawa być jednym z nas.

Powiedziawszy to, Niji sięgnął do pasa, dobywając miecza. Jedne ruch wystarczył, by smocza głowa potoczyła się po skałach i wpadła do sadzawki.

– Przykro mi, Sanji. Minęła północ. Mam nadzieję, że podobały ci się twoje ostatnie urodziny. Nie mogę powiedzieć, żeby bycie twoim bratem było dla mnie zaszczytem, ale… no powiedzmy, że będę o tobie pamiętać.

Z przerażeniem patrzył na smoczy łeb do połowy zanurzony w wodzie. Zielonowłosy nie żył. A on niedługo podzieli jego los. Wyrok wydali na niego bracia.



Nie czekano nawet do rana.

Gdy tylko Ichiji, Niji i Yonji przyprowadzili go do domu, a razem z nim smoczy łeb, ojciec pojawił się błyskawicznie. Sanji podejrzewał, że on doskonale wiedział, jak skończyła się próba jego syna. Mimo to grał do końca. I nawet udał żal, gdy Ichiji poinformował go o porażce Sanjiego. Mimo to bez mrugnięcia okiem wydał wyrok.

Śmierć przez ścięcie.

Dlatego klęczał teraz, z głową na pieńku, obserwując swój ostatni wschód słońca. Myślał o tym, że to mogło skończyć się inaczej. Gdyby zabił go od razu.

Myślałam, że będziesz ostrożniejszy.

Reiju spojrzała mu w oczy.

Przepraszam… I dziękuję za prezent. Był wspaniały.

Nie zdążył powiedzieć nic więcej.

Katowski topór świsnął w powietrzu. Nim ostrze oddzieliło jego głowę od reszty ciała, zdał sobie sprawę, że w zasadzie to… było warto.






 ________________________________________________________________



 To co? Jednak skarpety??