DOSTRZEŻONY
Rozdział X
A potem, w spowijającej dom
śmiertelnej ciszy, siedząc bezradnie na brzegu łóżka z twarzą schowaną w
dłoniach, usłyszał wysoki, słodki, złowrogi śmiech dziecka…
… a potem odgłosy ssania…
-Nie!
Mam dość! Nigdy więcej! – Z odrazą zamknął książkę i gdyby nie fakt, iż po drodze
tomiszcze musiałoby minąć dziergającą na drutach Tsuru-san a o nie był zbyt
pewny swojej celności, w końcu Usopp zawsze gnoił go na każdej strzelnicy, lektura
roztrzaskałaby się o przeciwległą ścianę. Dlatego musiał wybrać lepszy sposób
na rozładowanie kłębiących się w nim emocji. Niekoniecznie pozytywnych. Odsunął
książkę jak najdalej od siebie, pilnując jednak by nie zleciała na podłogę, bądź,
co bądź nie była przecież jego własnością i zaczął chodzić w te i z powrotem po
pokoju wspólnym Domu Opieki wplatając palce we włosy.
Była
to kolejna z czytelniczych sesji, jakie zafundował Zoro i jak do tej pory
całkiem nieźle radził sobie z dziełem mistrza grozy, aż do dzisiaj. Dziś
dotarli do takiego fragmentu, w którym jego serce znalazło się w gardle a dusza
w piętach. Życiowy pech dał o sobie znać i tym razem, bo też akurat tego dnia,
z powodu silnego wiatru musieli się przenieść do wnętrza budynku, przez co
stanowił niemałą atrakcję dla pozostałych pensjonariuszy i kręcącej się w
bezpiecznej odległości pielęgniarki, która chyba za punkt honoru postawiła
sobie uprzykrzać mu życie.
Zaczął
mamrotać pod nosem groźby pod adresem długonosego przyjaciela.
-Skopie
mu tą jebaną dupę, ale najpierw… - wtem zatrzymał się w półmroku, bo wiem do
jego uszu doszedł pewien dźwięk. Dźwięk tak nierealny, że przez chwile wydawało
mu się, że śni. Ale nie. Pozostali też to słyszeli, Tsuru-san odłożyła druty,
Dadan wychyliła się znad czytanego motoryzacyjnego pisma, siedzący w kącie
dziadek uśmiechnął się pod nosem, a pielęgniarka ocierała łzy wzruszenia, które
nie wiadomo skąd pojawiły się na jej policzkach. Wszyscy jak jeden mąż patrzyli
na Zoro, który… chichotał jak szalony. I choć starał się hamować swój głos
dłonią, widać było jak cały aż się strzęsie ze śmiechu. Sanji po raz pierwszy
widział przyjaciela tak… szczęśliwego. Po prostu, bez żadnego, ale.
-A
co to za podśmiechujki?! – Próba nadania swojemu głosowi poważnego tonu
zakończyła się fiaskiem. Sromotną porażką. Został pokonany przez szeroki wyszczerz,
jaki nieproszony zawitał na jego własnej twarzy. – Śmiejesz się ze mnie?! Jesteś okropny! – W
końcu udało mu się, jako tako udawać obrażonego. – Idę sobie!
W
jednej chwili pożałował swoich słów. Zoro momentalnie spoważniał, zniknął
grymas rozbawienia zastąpiony przez strach. I poczucie winy. To bolało, tak
cholernie bolało.
Zielonowłosy
spuścił głowę i wyciągnął rękę w przestrzeń. Sanji sparaliżowany obserwował jak
dłoń przyjaciela porusza się bezładnie w powietrzu, zupełnie jakby czegoś
szukając, by w końcu natrafić na rąbek jego koszuli. Momentalnie ścisnął go tak
mocno, aż zbielały mu knykcie.
-Zoro…
- oparł się pokusie złapania za palce gniotące mu ulubioną koszulkę.– To był
żart – nic nie wychodziło z jego usilnych starań roześmiania się. – Żartowałem,
nigdzie nie idę!
Uścisk
ani na chwilę nie zelżał, a nawet chyba przybrał na sile. Zielonowłosy jednocześnie błagał i
przepraszał, swoją postawa chcąc najwidoczniej przekazać, to czego nie potrafił
ująć słowami.
Usiadł
obok i tym razem pogłaskał przyjaciela po dłoni, którego mięśnie momentalnie
stężały, nienawykłe do takich pieszczot. Ciało Zoro automatycznie przygotowało
się na otrzymanie ciosu, co tylko jeszcze bardziej zasmuciło blondyna. W tym
momencie był zły na cały świat a najbardziej na siebie. Wciąż zapominał, że z
Zoro trzeba… inaczej.
-Możesz
puścić – powiedział łagodnie. – Nie zostawię cię, musimy przecież przeczytać
książkę. Obiecałeś, że pomożesz mi przetrzymać ta katorgę – nie była to do
końca prawda, ale w tym momencie nie miało to zbyt dużego znaczenia.
Dopiero
po kilkunastu stronach zielonowłosy odważył się zostawić koszulkę kucharza.
Dotarli
właśnie do polowy kolejnego rozdziału, gdy przeszkodziła im pielęgniarka.
-Zoro,
czas na obiad.
Sanji
rozkojarzony rozejrzał się wokół i ze zdziwieniem stwierdził, że są w pokoju
wspólnym sami. Wszyscy udali się już do jadalni. Widocznie kobieta czekała
dosłownie do ostatniego momentu, by wkroczyć, co dało blondynowi nadzieję, że
być może w końcu mu uwierzyła. Napięta atmosfera pomiędzy nimi z całą pewnością
nie wpływała dobrze na zielonowłosego, a to przecież o niego cały czas
chodziło.
-Chodź.
Mężczyzna
wstał i z miną kogoś nawykłego do wykonywania rozkazów dał się poprowadzić w
stronę drzwi. Ale tylko on wiedział jak wiele kosztowało go zostawienie Sanjiego.
Zdawał sobie sprawę z tego, że gdy wróci kucharza już nie będzie.
-Zoro!
Głos
przyjaciela jak zwykle wywołał w nim dreszcze, posłusznie stanął w oczekiwaniu
na ciąg dalszy.
-Zaczekam
na ciebie, co? Dokończymy jeszcze ten rozdział…– przejechał palcami po kartach,
tak by te zafurkotały przyjemnie. Cały czas uczył się dostarczać jak najwięcej bodźców
słuchowych zielonowłosemu. Dla niego było to zupełnie nowe doświadczenie, wciąż
zaskakiwała go ilość dźwięków, na które do tej pory nie zwracał uwagi. Zupełnie
jakby dzięki Zoro wkraczał w całkiem nowy, nieznany świat, ukryty przecież tuż
obok jego własnego. Na ten dziwnej przyjaźni nie zyskiwał tylko młody
pensjonariusz. – Zgoda?
Nawet
nie mógł sobie wyobrazić piękniejszej propozycji. I choć umysł kazał mu
pozostać obojętnym, całą siłą woli zmusił się do kiwnięcia głową.
-Super!
No to czekam! Smacznego!
-Kropka!
– Jego żart nie spotkał się ze zrozumieniem, dlatego niepocieszony zamknął
książkę i westchnął głośno. – Hej…
Zoro
siedzący tuż obok niego drgnął nerwowo. Coś w tonie głosu kucharza kazało mu
spodziewać się złych wieści.
-Słuchaj…
Jutro - zaczął wyłamywać sobie palce, zupełnie tak samo jak wtedy, gdy był
dzieckiem i musiał powiedzieć ojcu o wybitej szybie w domu sąsiada. – Ja… nie
przyjdę.
Dokładnie
takiej reakcji się spodziewał. Na twarz zielonowłosego wpełzł wyraz całkowitej
obojętności, tak dobrze mu przecież znany. Wiedział, że to sposób Zoro na
zamaskowanie swojego smutku i żalu, dlatego kolejne słowa coraz trudniej
wydostawały się z jego ust.
-Jutro
jest Halloween i mamy w szkole imprezę – kontynuował wiedząc, że tym samym
krzywdzi młodego pensjonariusza, który pomimo miny „gówno mnie to obchodzi”, na
pewno przeżywał istną burzę emocji. – Muszę na niej być, po prostu muszę! Nami
mi łeb urwie jak się nie pojawię… Rozumiesz? Ale obiecuję, że pojutrze będę i wszystko
ci opowiem, zgoda?
Wzruszył
ramionami, nawet przed samym sobą nie chcąc przyznać jak bardzo czuł się
rozczarowany. Dzień bez Sanjiego… Prawdopodobnie jeden z, wielu, bo gdy kucharz
przypomni sobie jak piękny jest świat, gdy u boku brak uciążliwego kaleki,
zacznie znikać częściej. I na dłużej.
Wciąż
się wahał czy aby nie odpuścić sobie tego balu, ale za bardzo bał się swojej
byłej dziewczyny, w dodatku nie chciał jej zostawić na lodzie… Chociaż
rudowłosa i tak pewnie olśni niejednego kolesia, zmuszając biedaka do
postawienia sobie piwa. Westchnął. Mimo wszystko nie mógł się wycofać. Teraz
pozostawała tylko kwestia Zoro… Musiał przekonać przyjaciela, że na pewno do
niego wróci. By to zrobić, chwycił jego rękę, co nie spotkało się z żadnym
sprzeciwem ze strony zielonowłosego i złączył ich małe palce.
-Przyjdę
pojutrze – powtórzył. – To obietnica!
-Ty
sobie chyba jaja robisz?! – Ton głosu Nami, wzmacniany przez akustyczne wnętrze
garbusa, dość dobitnie wyjaśnił mu, że to, co on uznał jeszcze wczoraj
wieczorem za szczęśliwy traf, dla rudowłosej było totalną porażką. Mowa o jego
przebraniu. Dzięki litościwym bogom strój kelnera znalazł się na ostatnim
wieszaku w najciemniejszym kącie szafy, dzięki czemu jedyne śnieżnobiałe
prześcieradło pozostało nienaruszone. – Błagam powiedz, że to jakiś kiepski
żart a w bagażniku masz schowany prawdziwy kostium!
-Nic
z tych rzeczy piękna – roześmiał się odpalając samochód. – To jest moje
przebranie i lepiej się z tym pogódź.
Nami
oparła się o siedzenie i z miną obrażonej księżniczki zaczęła majstrować przy
radiu.
-Jednego
nie rozumiem – stwierdziła, w gdy w końcu udało jej się znaleźć ulubioną stację
nadającą dwadzieścia cztery godziny na dobę ckliwe piosenki o miłości. – Od
jakiegoś czasu notorycznie gdzieś znikałeś, unikając naszego towarzystwa… Byłam
pewna, że szykujesz się na dzisiaj, a ty mi wyskakujesz z… z tym – wskazała na
kamizelkę, która najwidoczniej najmniej przypadła jej do gustu. – Nie wierzę,
że tooo – jej głos pełen był czystej odrazy – zajęło ci tyle czasu!
-Nie,
wyciągnąłem go z szafy wczoraj – powiedział zgodnie z prawdą jednocześnie
delikatnie wchodząc w zakręt. Zaczynało padać, widoczność uległa sporemu pogorszeniu,
przez co bardziej musiał koncentrować się na drodze.
-Więc,
co takiego robiłeś?!
-Byłem
– przez chwile prowadził walkę z samym sobą, lecz w końcu uznał, że to za
wcześnie by powiedzieć Nami o Zoro. Nie zrozumiałaby. On sam jeszcze do końca
nie rozumiał. – Zajęty.
-Czym?!
-Kiedyś
ci powiem – obiecał. – A co z twoim kostiumem? – Zmienił temat. – Tyle o nim mówiłaś
a teraz, co? – Wskazał brodą płaszcz Nami zapięty pod samą szyję, tak iż nie mógł
dostrzec nawet kawałeczka z tego, co znajdowało się pod spodem.
-Tajemnica!
– Poprawiła swoje włosy ułożone w misterne fale a złote bransoletki na nadgarstkach
zadźwięczały wesoło. – Musisz zaczekać na Vivi.
Z
wolna popijał sok obserwując to, co działo się na parkiecie. Większa część
towarzystwa miała już nieźle w czubie, niektórzy zaczęli pić przecież przed
imprezą, choć każdy trzymał się na własnych nogach. On postanowił dziś nie
tykać alkoholu pod żadną postacią. Z kilku powodów: po pierwsze musiał odwieść
Nami, która akurat teraz zniknęła mu z pola widzenia. Pewnie razem z Vivi
postanowiła zaszpanować w innej części sali. Jego była dziewczyna i jej
przyjaciółka wyglądały naprawdę zjawiskowo w strojach tancerek brzucha, nie
było kolesia, który by się za nimi nie odwrócił, kilku nawet gwizdnęło z
zachwytu. Większość jednak pozostawała dziwnie milcząca i powściągliwa. A
wszystko za sprawa kucharza, który już na wstępie sprzedał solidnego kopniaka
jakiemuś niewychowanemu troglodycie za dwuznaczny komentarz skierowany w stronę
obu pań. Reszta wolała nie ryzykować bliskiego spotkania z czarnym obcasem.
Po
drugie: nie chciał by jutro męczył go „syndrom dnia poprzedniego”, objawiający
się zazwyczaj silnym bólem głowy oraz wymiotami, i by Zoro musiał przez cały
dzień wdychać zapach przetrawionego alkoholu. Biorąc pod uwagę jego historie,
był to raczej zapach, z którym nie miał dobrych wspomnień.
I
w końcu po trzecie: w każdej chwili mógł natknąć się na Lawa, a wspomnienie
tego, co wyrabiali podczas jego ostatniej przygody z alkoholem było zdecydowanie
zbyt żywe. Wolał spasować. Na szczęście młodego lekarza jak na razie ani widu
ani słychu. W przeciwieństwie do Ace’a, który wbrew wcześniejszym zapowiedzią
wcale nie przebrał się za śmieciarza, najwidoczniej koło, do którego tak
usilnie udawał, że się uczy, poszło mu zdecydowanie lepiej niż podejrzewał. W
związku z tym paradował teraz po sali przebrany za… Ludzką Pochodnię z
Fantastycznej Czwórki. Co było o tyle, niestosowne, że brunet postanowił cały
kostium zrobić tanim kosztem. Ubrał więc swoje najlepsze bokserki, do klatki
piersiowej przykleił wyciętą z papieru czwórkę, na głowę założył kąpielowy
czepek, poczym… pomalował się od stóp do głów pomarańczową farbą! Czego, jak
czego, ale inwencji twórczej nie można mu było odmówić. Najdziwniejsze było
jednak to, że jego kostium robił furorę, niemal taką samą jak strój profesora
Shanksa, który faktycznie przebrał się za jednorękiego bandytę. W dodatku tak skonstruował
swoje przebranie, że gdy ktoś, zazwyczaj jakaś młoda piękna studentka,
pociągnęła go za rękę, ucharakteryzowaną jak gałka automatu, na ruchomych
obrazkach, które mężczyzna zamontował na wysokości swojej piersi pojawiała się
tańcząca para. Był to znak, że „szczęściara” wygrała taniec z profesorem.
Sanji
był, pod wżeniam pomysłowości tego człowieka. Widząc jak bardzo rzuca się w
oczy z sokiem w ręku, postanowił odczekać w jakimś kącie najbliższe pół
godziny. Tyle zapewne wystarczy, by wszyscy stracili kontakt z rzeczywistością
na tyle, iż mógłbym wmawiać, że to po prostu bardzo słaby drink. Po raz niewiadomo,
który omiótł wzrokiem sale. Plotki okazały się prawdą i tego roku panował
wampiryczny klimacik. W sufitu zwisały sztuczne nietoperze, pod ścianami stały
otwarte kartonowe trumny, a większość drinków przyprawiono czerwonym barwnikiem
spożywczym. Trzeci rok gastronomii pokusił się nawet o przygotowanie
galaretowych ludzików, którym można było wysysać krew, zastąpioną w tym przypadku
malinowym dżemem. Owy eksperyment okazał się hitem wieczoru, bo poza
oryginalnością cieszył też podniebienie niebiańskim smakiem. Sanji sam zjadł
chyba ze cztery ludziki, a gdy nikt nie patrzył schował do kieszeni dwa z myślą
o Zoro. W ogóle zielonowłosy ani na chwilę nie chciał opuścić jego głowy. Czuł
się fatalnie z myślą, że jest tu, a nie w Domu Opieki i nie chodziło tylko o
wyrzuty sumienia, że zostawił przyjaciela dla własnej przyjemności. Brakowało
mu Zoro, tak po prostu. Chciał być przy nim. Przez chwile rozważał nawet czy
nie olać całego towarzystwa, które z minuty na minutę coraz bardziej zaczynało
mu działać na nerwy, zostawić Nami pieniądze na taksówkę a samemu nie pojechać
do Domu Opieki. Poczucie obowiązku i strach przed taksówkarzem zboczeńcem
zaważyły jednak na tym, że został.
-Ech…
- westchnął dopijając sok.
-Co
ci tak ciężko, panie kelnerze?
-Witaj
Robin-chan – uśmiechnął się do brunetki. – Wyglądasz wspaniale!
Kobieta
skwitowała komplement chichotem, musiał go dzisiaj słyszeć nie raz i nie dwa, a
co najmniej dziesięć. Nawet podczas Halloween manifestowała swoją fascynację
archeologią przywdziewając strój słynnej badaczki starożytnych tajemnic, Lary
Croft. Krótkie spodenki odrywały idealnie zgrabne nogi, a koszulka była opięta
dokładnie tam gdzie trzeba. Chyba sam pierwowzór mógłby się czuć zażenowany
takimi gabarytami. Nie zabrakło też dwóch pistoletów w kaburach na udach
kobiety – nieodłącznej broni pięknej Lary.
-Prawdziwe?
– Spytał.
-Niestety
nie… - obrzuciła niechętnym spojrzeniem grupkę pijanych w sztok
pierwszoroczniaków, wśród których, o z zgrozo, znajdował się Luffy! Młody
brunet wyglądał niespecjalnie. Blady, z rozbieganym spojrzeniem i miną jakby
zaraz miał puścić pawia. Jego znajomi zaśmiewali się do łez patrząc na
nieporadne próby młodszego brata Ace’a, gdy tylko próbował wstać.
-Ty
imbecylu! Pani wybaczy – skłonił się w stronę Robin, poczym ruszył w stronę
przyjaciela. Po drodze próbował wyłapać z tłumu Ace’a, ale ten jakby zapadł się
pod ziemię. Został, więc sam na placu boju. – Wypierdalać! – Wrzasnął do
napitej młodzieży i dla lepszego efektu kopnął najbliżej siedzącego wyrostka
prosto między nogi. Delikwent zwinął się z bólu na podłodze, a koledzy nie
chcąc stracić możliwości reprodukcji czmychnęli tak szybko, na ile pozwoliły im
ociężałe alkoholem członki. Został tylko Luffy i przebrany za klauna pechowiec.
-Saaangi!
– Wybełkotał brunet z wyrazem szczerego zadowolenia na twarzy.
-Czy
ty jesteś normalny?! – Dźwignął chłopaka na nogi. – Jak Akainu cię zobaczy w
takim stanie, to nawet Garp ci nie uratuje dupy! Rozumiesz?!
To
było raczej pytanie retoryczne. Luffy na pewno nie rozumiał i na pewno nie był
w stanie utrzymać się w pozycji pionowej. Znów rozkraczył się na parkiecie. Widząc,
co się dzieje, blondynowi nie pozostało nic innego jak tylko ciągnąć chłopaka,
w stroju pirata w stronę męskiej toalety. Musi go doprowadzić do stanu
używalności, nim wpadnie rektorska kontrola.
-Co
ci strzeliło do tego pustego łba, żeby tak się najebać i to na początku imprezy?!
– Był wściekły.
-Boooo…
booo… - dalej bełkotał. – Obiwiecal, ze… dost…- czknął – doststfanę mięso, jak
wypppiję… to… - wskazał palcem butelkę po wódce leżącą na wprost drzwi.
-Kto
ci obiecał?!
-Buggy!
– Tym razem palec, trzęsący się niemiłosiernie, skierowany był w
niebieskowłosego chłopaka wciąż trzymającego się za jądra.
-Zajebiście!
– Dotarli w końcu do toalet.
-Będęzygał
– stwierdził niespodziewanie Luffy.
-Jasna
dupa! – Blondyn wcale nie był uszczęśliwiony tą wiadomością. – Zaczekaj,
chociaż aż ci kabinę otworzę! Jak mi zarzygasz buty, zginiesz marnie!
-Pomóc?
Ten
głos rozpoznałby na końcu świata. Czy ten dzień może być jeszcze gorszy?!
Trzeba było jednak pójść do Zoro.
-Obejdzie
się, Law.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz