środa, 30 grudnia 2015

Dostrzeżony X

DOSTRZEŻONY
 
Rozdział X
 
A potem, w spowijającej dom śmiertelnej ciszy, siedząc bezradnie na brzegu łóżka z twarzą schowaną w dłoniach, usłyszał wysoki, słodki, złowrogi śmiech dziecka…
… a potem odgłosy ssania…

-Nie! Mam dość! Nigdy więcej! – Z odrazą zamknął książkę i gdyby nie fakt, iż po drodze tomiszcze musiałoby minąć dziergającą na drutach Tsuru-san a o nie był zbyt pewny swojej celności, w końcu Usopp zawsze gnoił go na każdej strzelnicy, lektura roztrzaskałaby się o przeciwległą ścianę. Dlatego musiał wybrać lepszy sposób na rozładowanie kłębiących się w nim emocji. Niekoniecznie pozytywnych. Odsunął książkę jak najdalej od siebie, pilnując jednak by nie zleciała na podłogę, bądź, co bądź nie była przecież jego własnością i zaczął chodzić w te i z powrotem po pokoju wspólnym Domu Opieki wplatając palce we włosy.
Była to kolejna z czytelniczych sesji, jakie zafundował Zoro i jak do tej pory całkiem nieźle radził sobie z dziełem mistrza grozy, aż do dzisiaj. Dziś dotarli do takiego fragmentu, w którym jego serce znalazło się w gardle a dusza w piętach. Życiowy pech dał o sobie znać i tym razem, bo też akurat tego dnia, z powodu silnego wiatru musieli się przenieść do wnętrza budynku, przez co stanowił niemałą atrakcję dla pozostałych pensjonariuszy i kręcącej się w bezpiecznej odległości pielęgniarki, która chyba za punkt honoru postawiła sobie uprzykrzać mu życie.
Zaczął mamrotać pod nosem groźby pod adresem długonosego przyjaciela.
-Skopie mu tą jebaną dupę, ale najpierw… - wtem zatrzymał się w półmroku, bo wiem do jego uszu doszedł pewien dźwięk. Dźwięk tak nierealny, że przez chwile wydawało mu się, że śni. Ale nie. Pozostali też to słyszeli, Tsuru-san odłożyła druty, Dadan wychyliła się znad czytanego motoryzacyjnego pisma, siedzący w kącie dziadek uśmiechnął się pod nosem, a pielęgniarka ocierała łzy wzruszenia, które nie wiadomo skąd pojawiły się na jej policzkach. Wszyscy jak jeden mąż patrzyli na Zoro, który… chichotał jak szalony. I choć starał się hamować swój głos dłonią, widać było jak cały aż się strzęsie ze śmiechu. Sanji po raz pierwszy widział przyjaciela tak… szczęśliwego. Po prostu, bez żadnego, ale.
-A co to za podśmiechujki?! – Próba nadania swojemu głosowi poważnego tonu zakończyła się fiaskiem. Sromotną porażką. Został pokonany przez szeroki wyszczerz, jaki nieproszony zawitał na jego własnej twarzy.  – Śmiejesz się ze mnie?! Jesteś okropny! – W końcu udało mu się, jako tako udawać obrażonego. – Idę sobie!
W jednej chwili pożałował swoich słów. Zoro momentalnie spoważniał, zniknął grymas rozbawienia zastąpiony przez strach. I poczucie winy. To bolało, tak cholernie bolało.
Zielonowłosy spuścił głowę i wyciągnął rękę w przestrzeń. Sanji sparaliżowany obserwował jak dłoń przyjaciela porusza się bezładnie w powietrzu, zupełnie jakby czegoś szukając, by w końcu natrafić na rąbek jego koszuli. Momentalnie ścisnął go tak mocno, aż zbielały mu knykcie.
-Zoro… - oparł się pokusie złapania za palce gniotące mu ulubioną koszulkę.– To był żart – nic nie wychodziło z jego usilnych starań roześmiania się. – Żartowałem, nigdzie nie idę!
Uścisk ani na chwilę nie zelżał, a nawet chyba przybrał na sile.  Zielonowłosy jednocześnie błagał i przepraszał, swoją postawa chcąc najwidoczniej przekazać, to czego nie potrafił ująć słowami.
Usiadł obok i tym razem pogłaskał przyjaciela po dłoni, którego mięśnie momentalnie stężały, nienawykłe do takich pieszczot. Ciało Zoro automatycznie przygotowało się na otrzymanie ciosu, co tylko jeszcze bardziej zasmuciło blondyna. W tym momencie był zły na cały świat a najbardziej na siebie. Wciąż zapominał, że z Zoro trzeba… inaczej.
-Możesz puścić – powiedział łagodnie. – Nie zostawię cię, musimy przecież przeczytać książkę. Obiecałeś, że pomożesz mi przetrzymać ta katorgę – nie była to do końca prawda, ale w tym momencie nie miało to zbyt dużego znaczenia.
Dopiero po kilkunastu stronach zielonowłosy odważył się zostawić koszulkę kucharza.

Dotarli właśnie do polowy kolejnego rozdziału, gdy przeszkodziła im pielęgniarka.
-Zoro, czas na obiad.
Sanji rozkojarzony rozejrzał się wokół i ze zdziwieniem stwierdził, że są w pokoju wspólnym sami. Wszyscy udali się już do jadalni. Widocznie kobieta czekała dosłownie do ostatniego momentu, by wkroczyć, co dało blondynowi nadzieję, że być może w końcu mu uwierzyła. Napięta atmosfera pomiędzy nimi z całą pewnością nie wpływała dobrze na zielonowłosego, a to przecież o niego cały czas chodziło.
 -Chodź.
Mężczyzna wstał i z miną kogoś nawykłego do wykonywania rozkazów dał się poprowadzić w stronę drzwi. Ale tylko on wiedział jak wiele kosztowało go zostawienie Sanjiego. Zdawał sobie sprawę z tego, że gdy wróci kucharza już nie będzie.
-Zoro!
Głos przyjaciela jak zwykle wywołał w nim dreszcze, posłusznie stanął w oczekiwaniu na ciąg dalszy.
-Zaczekam na ciebie, co? Dokończymy jeszcze ten rozdział…– przejechał palcami po kartach, tak by te zafurkotały przyjemnie. Cały czas uczył się dostarczać jak najwięcej bodźców słuchowych zielonowłosemu. Dla niego było to zupełnie nowe doświadczenie, wciąż zaskakiwała go ilość dźwięków, na które do tej pory nie zwracał uwagi. Zupełnie jakby dzięki Zoro wkraczał w całkiem nowy, nieznany świat, ukryty przecież tuż obok jego własnego. Na ten dziwnej przyjaźni nie zyskiwał tylko młody pensjonariusz. – Zgoda?

Nawet nie mógł sobie wyobrazić piękniejszej propozycji. I choć umysł kazał mu pozostać obojętnym, całą siłą woli zmusił się do kiwnięcia głową.
-Super! No to czekam! Smacznego!

-Kropka! – Jego żart nie spotkał się ze zrozumieniem, dlatego niepocieszony zamknął książkę i westchnął głośno. – Hej…
Zoro siedzący tuż obok niego drgnął nerwowo. Coś w tonie głosu kucharza kazało mu spodziewać się złych wieści.
-Słuchaj… Jutro - zaczął wyłamywać sobie palce, zupełnie tak samo jak wtedy, gdy był dzieckiem i musiał powiedzieć ojcu o wybitej szybie w domu sąsiada. – Ja… nie przyjdę.
Dokładnie takiej reakcji się spodziewał. Na twarz zielonowłosego wpełzł wyraz całkowitej obojętności, tak dobrze mu przecież znany. Wiedział, że to sposób Zoro na zamaskowanie swojego smutku i żalu, dlatego kolejne słowa coraz trudniej wydostawały się z jego ust.
-Jutro jest Halloween i mamy w szkole imprezę – kontynuował wiedząc, że tym samym krzywdzi młodego pensjonariusza, który pomimo miny „gówno mnie to obchodzi”, na pewno przeżywał istną burzę emocji. – Muszę na niej być, po prostu muszę! Nami mi łeb urwie jak się nie pojawię… Rozumiesz? Ale obiecuję, że pojutrze będę i wszystko ci opowiem, zgoda?
Wzruszył ramionami, nawet przed samym sobą nie chcąc przyznać jak bardzo czuł się rozczarowany. Dzień bez Sanjiego… Prawdopodobnie jeden z, wielu, bo gdy kucharz przypomni sobie jak piękny jest świat, gdy u boku brak uciążliwego kaleki, zacznie znikać częściej. I na dłużej.

Wciąż się wahał czy aby nie odpuścić sobie tego balu, ale za bardzo bał się swojej byłej dziewczyny, w dodatku nie chciał jej zostawić na lodzie… Chociaż rudowłosa i tak pewnie olśni niejednego kolesia, zmuszając biedaka do postawienia sobie piwa. Westchnął. Mimo wszystko nie mógł się wycofać. Teraz pozostawała tylko kwestia Zoro… Musiał przekonać przyjaciela, że na pewno do niego wróci. By to zrobić, chwycił jego rękę, co nie spotkało się z żadnym sprzeciwem ze strony zielonowłosego i złączył ich małe palce.
-Przyjdę pojutrze – powtórzył. – To obietnica!

-Ty sobie chyba jaja robisz?! – Ton głosu Nami, wzmacniany przez akustyczne wnętrze garbusa, dość dobitnie wyjaśnił mu, że to, co on uznał jeszcze wczoraj wieczorem za szczęśliwy traf, dla rudowłosej było totalną porażką. Mowa o jego przebraniu. Dzięki litościwym bogom strój kelnera znalazł się na ostatnim wieszaku w najciemniejszym kącie szafy, dzięki czemu jedyne śnieżnobiałe prześcieradło pozostało nienaruszone. – Błagam powiedz, że to jakiś kiepski żart a w bagażniku masz schowany prawdziwy kostium!
-Nic z tych rzeczy piękna – roześmiał się odpalając samochód. – To jest moje przebranie i lepiej się z tym pogódź.
Nami oparła się o siedzenie i z miną obrażonej księżniczki zaczęła majstrować przy radiu.
-Jednego nie rozumiem – stwierdziła, w gdy w końcu udało jej się znaleźć ulubioną stację nadającą dwadzieścia cztery godziny na dobę ckliwe piosenki o miłości. – Od jakiegoś czasu notorycznie gdzieś znikałeś, unikając naszego towarzystwa… Byłam pewna, że szykujesz się na dzisiaj, a ty mi wyskakujesz z… z tym – wskazała na kamizelkę, która najwidoczniej najmniej przypadła jej do gustu. – Nie wierzę, że tooo – jej głos pełen był czystej odrazy – zajęło ci tyle czasu!
-Nie, wyciągnąłem go z szafy wczoraj – powiedział zgodnie z prawdą jednocześnie delikatnie wchodząc w zakręt. Zaczynało padać, widoczność uległa sporemu pogorszeniu, przez co bardziej musiał koncentrować się na drodze.
-Więc, co takiego robiłeś?!
-Byłem – przez chwile prowadził walkę z samym sobą, lecz w końcu uznał, że to za wcześnie by powiedzieć Nami o Zoro. Nie zrozumiałaby. On sam jeszcze do końca nie rozumiał. – Zajęty.
-Czym?!
-Kiedyś ci powiem – obiecał. – A co z twoim kostiumem? – Zmienił temat. – Tyle o nim mówiłaś a teraz, co? – Wskazał brodą płaszcz Nami zapięty pod samą szyję, tak iż nie mógł dostrzec nawet kawałeczka z tego, co znajdowało się pod spodem.
-Tajemnica! – Poprawiła swoje włosy ułożone w misterne fale a złote bransoletki na nadgarstkach zadźwięczały wesoło. – Musisz zaczekać na Vivi.

Z wolna popijał sok obserwując to, co działo się na parkiecie. Większa część towarzystwa miała już nieźle w czubie, niektórzy zaczęli pić przecież przed imprezą, choć każdy trzymał się na własnych nogach. On postanowił dziś nie tykać alkoholu pod żadną postacią. Z kilku powodów: po pierwsze musiał odwieść Nami, która akurat teraz zniknęła mu z pola widzenia. Pewnie razem z Vivi postanowiła zaszpanować w innej części sali. Jego była dziewczyna i jej przyjaciółka wyglądały naprawdę zjawiskowo w strojach tancerek brzucha, nie było kolesia, który by się za nimi nie odwrócił, kilku nawet gwizdnęło z zachwytu. Większość jednak pozostawała dziwnie milcząca i powściągliwa. A wszystko za sprawa kucharza, który już na wstępie sprzedał solidnego kopniaka jakiemuś niewychowanemu troglodycie za dwuznaczny komentarz skierowany w stronę obu pań. Reszta wolała nie ryzykować bliskiego spotkania z czarnym obcasem.
Po drugie: nie chciał by jutro męczył go „syndrom dnia poprzedniego”, objawiający się zazwyczaj silnym bólem głowy oraz wymiotami, i by Zoro musiał przez cały dzień wdychać zapach przetrawionego alkoholu. Biorąc pod uwagę jego historie, był to raczej zapach, z którym nie miał dobrych wspomnień.
I w końcu po trzecie: w każdej chwili mógł natknąć się na Lawa, a wspomnienie tego, co wyrabiali podczas jego ostatniej przygody z alkoholem było zdecydowanie zbyt żywe. Wolał spasować. Na szczęście młodego lekarza jak na razie ani widu ani słychu. W przeciwieństwie do Ace’a, który wbrew wcześniejszym zapowiedzią wcale nie przebrał się za śmieciarza, najwidoczniej koło, do którego tak usilnie udawał, że się uczy, poszło mu zdecydowanie lepiej niż podejrzewał. W związku z tym paradował teraz po sali przebrany za… Ludzką Pochodnię z Fantastycznej Czwórki. Co było o tyle, niestosowne, że brunet postanowił cały kostium zrobić tanim kosztem. Ubrał więc swoje najlepsze bokserki, do klatki piersiowej przykleił wyciętą z papieru czwórkę, na głowę założył kąpielowy czepek, poczym… pomalował się od stóp do głów pomarańczową farbą! Czego, jak czego, ale inwencji twórczej nie można mu było odmówić. Najdziwniejsze było jednak to, że jego kostium robił furorę, niemal taką samą jak strój profesora Shanksa, który faktycznie przebrał się za jednorękiego bandytę. W dodatku tak skonstruował swoje przebranie, że gdy ktoś, zazwyczaj jakaś młoda piękna studentka, pociągnęła go za rękę, ucharakteryzowaną jak gałka automatu, na ruchomych obrazkach, które mężczyzna zamontował na wysokości swojej piersi pojawiała się tańcząca para. Był to znak, że „szczęściara” wygrała taniec z profesorem.
Sanji był, pod wżeniam pomysłowości tego człowieka. Widząc jak bardzo rzuca się w oczy z sokiem w ręku, postanowił odczekać w jakimś kącie najbliższe pół godziny. Tyle zapewne wystarczy, by wszyscy stracili kontakt z rzeczywistością na tyle, iż mógłbym wmawiać, że to po prostu bardzo słaby drink. Po raz niewiadomo, który omiótł wzrokiem sale. Plotki okazały się prawdą i tego roku panował wampiryczny klimacik. W sufitu zwisały sztuczne nietoperze, pod ścianami stały otwarte kartonowe trumny, a większość drinków przyprawiono czerwonym barwnikiem spożywczym. Trzeci rok gastronomii pokusił się nawet o przygotowanie galaretowych ludzików, którym można było wysysać krew, zastąpioną w tym przypadku malinowym dżemem. Owy eksperyment okazał się hitem wieczoru, bo poza oryginalnością cieszył też podniebienie niebiańskim smakiem. Sanji sam zjadł chyba ze cztery ludziki, a gdy nikt nie patrzył schował do kieszeni dwa z myślą o Zoro. W ogóle zielonowłosy ani na chwilę nie chciał opuścić jego głowy. Czuł się fatalnie z myślą, że jest tu, a nie w Domu Opieki i nie chodziło tylko o wyrzuty sumienia, że zostawił przyjaciela dla własnej przyjemności. Brakowało mu Zoro, tak po prostu. Chciał być przy nim. Przez chwile rozważał nawet czy nie olać całego towarzystwa, które z minuty na minutę coraz bardziej zaczynało mu działać na nerwy, zostawić Nami pieniądze na taksówkę a samemu nie pojechać do Domu Opieki. Poczucie obowiązku i strach przed taksówkarzem zboczeńcem zaważyły jednak na tym, że został.
-Ech… - westchnął dopijając sok.
-Co ci tak ciężko, panie kelnerze?
-Witaj Robin-chan – uśmiechnął się do brunetki. – Wyglądasz wspaniale!
Kobieta skwitowała komplement chichotem, musiał go dzisiaj słyszeć nie raz i nie dwa, a co najmniej dziesięć. Nawet podczas Halloween manifestowała swoją fascynację archeologią przywdziewając strój słynnej badaczki starożytnych tajemnic, Lary Croft. Krótkie spodenki odrywały idealnie zgrabne nogi, a koszulka była opięta dokładnie tam gdzie trzeba. Chyba sam pierwowzór mógłby się czuć zażenowany takimi gabarytami. Nie zabrakło też dwóch pistoletów w kaburach na udach kobiety – nieodłącznej broni pięknej Lary.
-Prawdziwe? – Spytał.
-Niestety nie… - obrzuciła niechętnym spojrzeniem grupkę pijanych w sztok pierwszoroczniaków, wśród których, o z zgrozo, znajdował się Luffy! Młody brunet wyglądał niespecjalnie. Blady, z rozbieganym spojrzeniem i miną jakby zaraz miał puścić pawia. Jego znajomi zaśmiewali się do łez patrząc na nieporadne próby młodszego brata Ace’a, gdy tylko próbował wstać.
-Ty imbecylu! Pani wybaczy – skłonił się w stronę Robin, poczym ruszył w stronę przyjaciela. Po drodze próbował wyłapać z tłumu Ace’a, ale ten jakby zapadł się pod ziemię. Został, więc sam na placu boju. – Wypierdalać! – Wrzasnął do napitej młodzieży i dla lepszego efektu kopnął najbliżej siedzącego wyrostka prosto między nogi. Delikwent zwinął się z bólu na podłodze, a koledzy nie chcąc stracić możliwości reprodukcji czmychnęli tak szybko, na ile pozwoliły im ociężałe alkoholem członki. Został tylko Luffy i przebrany za klauna pechowiec.
-Saaangi! – Wybełkotał brunet z wyrazem szczerego zadowolenia na twarzy.
-Czy ty jesteś normalny?! – Dźwignął chłopaka na nogi. – Jak Akainu cię zobaczy w takim stanie, to nawet Garp ci nie uratuje dupy! Rozumiesz?!
To było raczej pytanie retoryczne. Luffy na pewno nie rozumiał i na pewno nie był w stanie utrzymać się w pozycji pionowej. Znów rozkraczył się na parkiecie. Widząc, co się dzieje, blondynowi nie pozostało nic innego jak tylko ciągnąć chłopaka, w stroju pirata w stronę męskiej toalety. Musi go doprowadzić do stanu używalności, nim wpadnie rektorska kontrola.
-Co ci strzeliło do tego pustego łba, żeby tak się najebać i to na początku imprezy?! – Był wściekły.
-Boooo… booo… - dalej bełkotał. – Obiwiecal, ze… dost…- czknął – doststfanę mięso, jak wypppiję… to… - wskazał palcem butelkę po wódce leżącą na wprost drzwi.
-Kto ci obiecał?!
-Buggy! – Tym razem palec, trzęsący się niemiłosiernie, skierowany był w niebieskowłosego chłopaka wciąż trzymającego się za jądra.
-Zajebiście! – Dotarli w końcu do toalet.
-Będęzygał – stwierdził niespodziewanie Luffy.
-Jasna dupa! – Blondyn wcale nie był uszczęśliwiony tą wiadomością. – Zaczekaj, chociaż aż ci kabinę otworzę! Jak mi zarzygasz buty, zginiesz marnie!
-Pomóc?
Ten głos rozpoznałby na końcu świata. Czy ten dzień może być jeszcze gorszy?! Trzeba było jednak pójść do Zoro.
-Obejdzie się, Law.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz