DOSTRZEŻONY
Rozdział XIV
Widząc
zbliżającą się Tashigi zamarł z kluczykami w drzwiach garbuska. Tylko wrodzona
kurtuazja wobec kobiet zatrzymała go w miejscu, mimo iż instynkt
samozachowawczy kazał jak najszybciej brać nogi za pas. W końcu ten dzień i tak
był wystarczająco paskudny bez opierdolu ze strony pielęgniarki. Wciąż dręczyło
poczucie winy i strach o Zoro, którego nie mógł nawet zobaczyć. Wiedząc, że
godziny odwiedzin, miejscowego szpitala, kończą się akurat w czasie, gdy on
szoruje gary w Domu Opieki, bez wyrzutów sumienia olał poranne zajęcia, byleby tylko,
choć przez chwilę pobyć z przyjacielem. Potrzymać za rękę, szepnąć kilka
podnoszących na duchu słów. I może w końcu pozbyć się tej pieprzonej wizji
zielonych włosów pokrytych zakrzepłą krwią, która nie pozwalała mu spać, jeść a
nawet palić. Przeszło mu nawet przez myśl, że to jemu te odwiedziny są bardziej
potrzebne niż samemu Zoro. Zaraz jednak odrzucił taką wersję. Gdyby naprawdę
okazał się niepotrzebny, byłby to dla niego cios w samo serce.
Jednakże
jego plan spalił na panewce, zmiażdżony przez siłę wyższą. Na początku okazało
się, że mężczyznę poddają jakimś dziwnym badaniom i sama doktor Kureha
powiedziała mu Prosto i dosadnie: „WON!”. A kobiet trzeba słuchać. Zwłaszcza,
gdy z kieszeni lekarskiego fartucha wystaje im podejrzanie ostry skalpel.
Później,
kiedy lekarze już sobie poszli, nie dane mu było nawet dotknąć klamki. Jakiś
dryblas z kiepskim zaczątkiem wąsika, upierając się, że jest psychologiem i
teraz ma ważną sesje z pacjentem, bezpardonowo usunął go ze swojej drogi,
samemu pakując się do sali. I zatrzaskując drzwi przed nosem zdezorientowanego
kucharza. W związku z tym nie pozostało mu nic innego jak tylko snuć się po
korytarzu licząc, że owa sesja skończy się w miarę szybko, aż nie nadszedł czas
powrotu na uczelnię.
Tam
okazało się, że to tylko początek złych zdarzeń na dziś, a pech wcale nie miał
zamiaru tak łatwo go opuścić. Wykładowca prowadzący poranne zajęcia, po raz
pierwszy od lat, postanowił zasłużyć na pobieraną sukcesywnie pensję i zamiast
totalnej olewki, jaką do tej pory stosował, poszedł na całość. Każdemu z
uczniów przypisał temat pracy na zaliczenie i wymyślił dość restrykcyjne zasady
jej sporządzenia. A skoro Sanji nie pojawił się na wykładzie, w ramach kary,
trafiło mu się najgorsze zagadnienie. Posłanką złych wieści, była Lily i chyba
tylko to, powstrzymało młodego kucharza przed rzuceniem ciągu niecenzuralnych
słów w stronę wrednego profesora. Zamiast tego podziękował, zastanawiając się
jednocześnie ile godzin przyjdzie mu spędzić w uczelnianej bibliotece,
wynajdując odpowiednie pozycje.
Jakby
tego było mało na następnych ćwiczeniach całą jego grupę przywitała niezapowiedziana
kartkówka. Do której był kompletnie nieprzygotowany, bo cały poprzedni wieczór
spędził na myśleniu o Zoro, co zresztą robił przez cały czas. Nawet wpatrując
się w podejrzanie czystą kartkę widział na niej świeżą zieleń.
Tak
samo było w nocy, przez co teraz w jego głowie pracowało stado robotników,
każdy z włączonym na maksa młotem pneumatycznym.
A
ukoronowaniem tego wszystkiego była Tashigi.
-Możemy
pogadać?
Tashigi
prosząca o rozmowę. Cóż… Podobno jak się pieprzy to wszystko na raz, więc czemu
od razu nie wziąć na klatę pełnego zestawu?
-Pewnie
– mruknął i już miał wyjąć kluczyki, ale kobieta go powstrzymała.
-Nie
tu… Właśnie skoczyłam dyżur i nie chcę zostać w tym miejscu dłużej niż to
konieczne.
Powód
takiej decyzji był dla niego aż nazbyt oczywisty.
-W
porządku. To gdzie? – Otworzył jej drzwi od strony pasażera.
-Niedaleko
jest taka jedna kawiarnia. – Widać było, że się denerwuje.
Taaa…
Akurat to, czego mu potrzeba to dawka kofeiny. Mimo to kiwnął głową zapraszając
pielęgniarkę do wozu. Udawał też, że nie widzi grymasu zniesmaczenia na jej
twarzy, gdy usadowiła się wewnątrz garbusa. Jak do tej pory nikt jeszcze nie
przyjął tego faktu z radością. No, może poza Ginem, który, po całym dniu
treningów, mając do dyspozycji własne nogi i jakikolwiek mechaniczny środek
lokomocji, przystałby nawet na podróż motorynką.
Zdał
się na nawigację, Tashigi i już po niespełna pół godzinnej jeździe siedzieli,
naprzeciw siebie w dość przyjemnym lokalu, oddalonym zaledwie o kilkanaście
przecznic od Domu Opieki. Szczęściem, dla Sanjiego, lokum kawiarnią było tylko
z nazwy i obsługa specjalizowała się raczej w napojach bezkofeinowych. Co wcale
nie oznacza, że bezalkoholowych. Mimo tych, niesprzyjających, okoliczności
udało mu się wypatrzeć również, dość ubogą, ale jednak, ofertę soków. Zadowolił
się jabłkowym, pochodzącym, ku jego rozczarowaniu, z kartonu popularnej
sieciówki. Dokładnie taki sam czekał na niego w lodówce. Za to pielęgniarka
zdecydowała się na ciemne piwo.
Atmosfera
pomiędzy nimi była, co najmniej specyficzna. Gdyby, po drugiej stronie,
siedziała jakakolwiek inna kobieta, uznałby to za randkę. A przynajmniej za jej
desperacką próbę. Tashigi była jednak ostatnią istotą na ziemi, którą
podejrzewałby o zainteresowanie swoją osobą, w ten sposób.
-No,
więc? – Z braku lepszego pomysłu, zakręcił słomką w szklance patrząc jak kilka
kropel soku spadło na blat. – O czym chciałaś porozmawiać?
Dla
animuszu pociągnęła kolejny łyk piwa a w głowie jej zawirowało. Tolerancja na
alkohol nigdy nie była jej mocną stroną.
-Chciałam
cię przeprosić. – Otarła usta z piany.
Zdecydowanie
prędzej spodziewałby się jednak tej randki. Niemniej nie skomentował rzuconego
w powietrze zdania. Czekał na ciąg dalszy.
-No
wiesz… - Cisza ze strony kucharza wcale jej nie pomagała. – Za to, że cię wtedy
uderzyłam.
Instynktownie
dotknął policzka.
-Nic
się nie stało. Byłaś zdenerwowana. – Na samo wspomnienie tamtych wydarzeń
zacisnął dłonie w pięści. Wciąż wywoływały one u niego bolesne skurcze
żołądka. – Rozumiem to…
-Mimo
to nie powinnam. – Uciekała od niego wzrokiem. – Wiem, że to nie była twoja
wina i, że byłam niesprawiedliwa względem ciebie. – Założyła kosmyk włosów za
ucho a Sanji zauważył jak drżą jej dłonie. – Chciałeś dobrze… Zawsze. – Znów
przyssała się do szklanki.
Kucharz
nic nie powiedział, ale by ukryć zmieszanie również upił kilka łyków. To robiło
się coraz dziwniejsze. Zaczynał się zastanawiać, dokąd naprawdę zmierza ta cała
wymiana zdań pomiędzy nimi. Bo miał wrażenie, że przeprosiny były tylko
pretekstem.
-Bo
wiesz… - powiedziała odstawiając piwo. – Jeśli chodzi o Zoro… nie umiem być
obiektywna. – Mówiąc to nadal nie patrzyła na niego, całą uwagę skupiając na
pianie spływającej wolno po ściankach szklanki. – Traktuję go trochę jak
swojego kohai. – Uśmiechnęła się
półgębkiem.
O
mało nie spadł z krzesła. Utrzymanie równowagi kosztowało go sporo wysiłku i
póz jakich nie powstydziłaby się rasowa gimnastyczka. W jednej chwili stał się
główną atrakcją kawiarni, zwłaszcza dla grupki małolatów zajmujących stolik po przeciwnej
stronie. Słysząc śmiechy, których nawet nie starali się hamować, posłał im
mordercze spojrzenie i pozdrowił tym palem, którym zazwyczaj pouczał
współużytkowników dróg. Z miejsca wszelkie chichoty ucichły, a gówniarze nagle
bardzo szczegółowo zaczęli studiować menu. Tymczasem, Sanji, znów przeniósł
swoje zainteresował, litościwie milczącą, Tashigi.
-Znałaś
go?! No wiesz… Wcześniej. – Starał się nie krzyczeć, ale momentalnie zawrzał w
nim gniew. Jeśli faktycznie tak było, dlaczego mu nie pomogła?! Jak mogła
pozwolić na…
-Nie
do końca… - wymamrotała.
-To
znaczy? – Poczuł się skołowany. Sens i logika tej rozmowy znikały tak szybko
jak bąbelki ulatujące z bursztynowego płynu.
Kobieta
potarła kciukiem o brodę, zupełnie jakby się zastanawiała nad poprawną
odpowiedzią. Widać było, że alkohol powoli robił swoje i z każdą mijającą
minutą, coraz trudniej jej było skupić myśli. Sanji już wiedział, że po
wszystkim, czeka go jeszcze jedna przejażdżka, tym razem do domu pielęgniarki.
Jak ta dopije swoje piwo do końca, może mieć przed sobą damską wersję Luffiego.
W
końcu Tashigi wzięła głęboki oddech i zaczął mówić.
-Swego
czasu, dość namiętnie, trenowałam kendo. Ale rzuciłam to kilka lat temu. Wiesz,
praca, dorosłe życie… zabrakło czasu na hobby, w którym zresztą i tak nie
miałam zbyt dużych osiągnięć. – Wyglądało na to, że za wszelką cenę stara się
usprawiedliwić. – Pomimo tej decyzji, nadal utrzymuje dobre kontakty ze swoim
byłym senseiem. Któregoś dnia poszłam odwiedzić go w dojo i wtedy zobaczyłam
jego…
-Zoro?
– Upewnił się.
-Tak.
– Uśmiechnęła się do wspomnień. – On…
Wyglądał jakby urodził się z mieczem w dłoni. Nie miał sobie równych, czy to
wśród rówieśników, czy też własnych senpai.
Taki talent nie zdarza się często… - Zamyśliła się. – Tam, w tym małym
dojo Zoro był kimś. Nadzieją na podbicie krajowych… Po raz pierwszy od
powstania szkoły, jakiś jej uczeń miał szansę zdobyć znaczący tytuł. Wiesz,
jaka to przyjemność, patrzeć na kogoś, kto poświęca się całym sobą, swojej
pasji? Nigdy, podczas całej swojej kariery – zaśmiała się gorzko – nie
spotkałam nikogo, kto miałby taki ogień o w oczach trzymając miecz. Gołym okiem
można było stwierdzić, że był szczęśliwy. Cała jego postawa mówiła „Tak, to mój
świat”. Im częściej przyglądałam się jego treningom, tym bardziej wierzyłam w
niego. I choć nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, a on chyba nawet nie wiedział
o moim istnieniu, zaczęłam…, bo ja wiem – wzruszyła ramionami – wierzyć w
niego? Dopingować go. I wtedy to się stało. Kilka dni przed eliminacjami na
zawody krajowe… Pamiętam, jak dziś. Szłam do Domino, z prośbą o urlop, żeby w
spokoju obejrzeć wszystkie pojedynki. Niestety, zamiast upragnionego wolnego
dostałam, wyzbytą z emocji, informację, że mój faworyt siedzi piętro niżej. I
raczej już nigdy nie będzie dzierżył miecza.
Kark
mu zdrętwiał. Przeciągając się mimowolnie spojrzał na cyferblat zegarka i z
przerażeniem stwierdził, że kilka minut temu minęła północ. Przez chwilę
powalczył jeszcze ze sobą, by na koniec ulec zmęczeniu. Wstał od stołu, poczym
zamknął pokrywę laptopa, a widniejące na ekranie zdjęcie zielonowłosego
mężczyzny z drewnianym mieczem, opartym o ramię, zostało pochłonięte przez czerń.
Ruszył ku sypialni.
Rozmowa
z Tashigi uświadomiła mu jedną istotną rzecz. Jak do tej pory myślał o Zoro w
dwóch kategoriach: dzieciaka będącego workiem treningowym dla pieprzniętego
ojca i niepełnosprawnego pensjonariusza Domu Opieki. Nigdy mu nawet przez myśl
nie przeszło, że przecież zielonowłosy… musiał prowadzić normalne życie!
Chodzić do szkoły! Mieć znajomych, przyjaciół, hobby…
Jego
świat na pewno nie ograniczał się do czterech ścian, w których ojciec pokazywał,
kto tu rządzi! I jak wielkim skurwysynem jest!
A
on był kompletnym idiotą, skoro wcześniej nie zdał sobie z tego sprawy.
Dlatego,
zaraz po odstawieniu pijaniutkiej pielęgniarki wprost do jej wynajmowanej
kawalerki, wrócił do domu. I, nawet nie zdejmując butów, od razu zaczął
przeszukiwać wszystkie znane sobie portale społecznościowe, w poszukiwaniu
konta Zoro. Do tej pory uważał, że śledzenie ludzi w ten sposób jest przejawem
chamstwa i braku jakiejkolwiek kultury, lecz tym razem sytuacja była wyjątkowa.
To mógł być jedyny sposób, żeby dowiedzieć się o mężczyźnie czegoś więcej.
Łatwość, z jaką namierzył profil przyjaciela zaskoczyła go. Podobnie jak sama
zawartość odnalezionego konta. Imię, nazwisko, data urodzenia i kilka zdjęć,
głównie z jakiś zawodów szermierskich. Praktycznie żadnych wpisów od znajomych,
wspólnych fotografii… Niczego, co mogłoby, chociaż w niewielkim stopniu,
sugerować, że Zoro prowadził jakiekolwiek życie towarzyskie. Plan bliższego
poznania młodego pensjonariusza spalił na panewce. Jednak nie mógł uznać,
swoich poszukiwań, za kompletną porażkę. Dowiedział się przecież, między
innymi, że Zoro jest zaledwie rok młodszy od niego i… że za kilka dni wypadają
jego urodziny! Od razu zaczął kombinować jakby tu uczcić ten dzień. Musi
porozmawiać z Dadan i Tsuru-san. Fotografie podsunęły mu też pomysł na prezent.
W
dodatku, po raz pierwszy miał okazję zobaczyć oczy Zoro. Ta barwa uwiodła go
całkowicie i od razu zamarzył, by zobaczyć je na żywo. Aczkolwiek daleko mu
było do optymizmu w tej kwestii i wiedział, że jeśli zielonowłosy kiedykolwiek
zaufa mu w tak dużym stopniu, to i tak do tego zdarzenia, wiodła długa i żmudna
droga. Zwłaszcza, że najpierw trzeba odbudować relację sprzed „wypadku”, jak na
własny użytek, nazywał to, co się wydarzyło. Wtedy nie bolało aż tak bardzo
Jeszcze
długo siedziałby wpatrując się w znalezione fotografie, lecz rano czekały go
dość ważne zajęcia, a nie chciał znów znaleźć się z ręką w nocniku i na
zaliczenie zostać zmuszonym do najcięższej pracy. Zwłaszcza teraz, kiedy każda
chwila była na wagę złota.
-Ciekawe
czy lubi truskawki? – To była ostatnio myśl nim zasnął. Po raz pierwszy od
wczorajszego ranka w duszy zakwitło mu coś na kształt optymizmu.
Gumowe
podeszwy pielęgniarskich butów skrzypnęły ocierając się o wysłużone linoleum,
kiedy, bez słowa, spod jego pachy został wyjęty termometr. Zaraz potem usłyszał
skrobanie długopisu i dźwięk metalu uderzającego o metal. A na sam koniec
trzaśnięcie drzwiami. Kolejna wizyta pielęgniarki, w czasie, której nie padło ani
jedno słowo. Rozumiał ich niechęć w stosunku do własnej osoby, w końcu, jak
inaczej można traktować kogoś, komu kto w żaden sposób nie szanuje naszej
pracy? Gdy był tu pierwszy raz, wszyscy byli dla niego kurewsko mili, nie
szczędzili krzepiących słów i wysiłku byleby tylko stanął na nogi. No a teraz
siedzi tu, po nieudanym zamachu, na to, co lekarze z takim trudem uratowali.
Jego życie.
-Kurwa
– pomyślał.
Mają
prawo być złe, maja prawo się nie odzywać… Tylko… To jest przerażające. Ta
cisza w kompletnej ciemności, gdy wiesz, że ktoś jest tuż obok. Ale kto? Po co?
Dlaczego cię dotyka? W sytuacji pozwalały mu się orientować jedynie te typowe,
dla ludzkiej działalności dźwięki. Lecz to za mało, by przegnać strach. Bo
wiesz, że możesz się pomylić. Dlatego do całej gamy targających nim emocji
doszedł jeszcze strach. Jakby mętlik w głowie był niewystarczający.
Jedynymi,
którzy przerywali tą zmowę milczenia była Kureha i młody psycholog. O ile
jeszcze lekarka mówiła krótko i konkretnie, nie szczędząc kolokwialnych określeń,
to temu facetowi usta się nie zamykały i Zoro żałował, że mężczyzna nie
strzelił modnego focha. Zamiast tego pieprzył, trzy po trzy para szesnaście,
bite dwie godziny bez jakiekolwiek przerwy, całkiem ignorując obojętność i
milczenie pacjenta. W dodatku, w jego słowach nie było nic odkrywczego, same
farmazony. Że wkrótce będzie mu lżej, że ślepota nie wyklucza normalnego
funkcjonowania i niedługo na pewno będzie mógł żyć tak samo jak wcześniej.
Rzucił nawet, dobrze wyuczoną, anegdotką. Chyba każdy psycholog ma taką,
wypracowaną jeszcze na studiach, idealnie pasującą do każdej sytuacji,
oczywiście po uprzednim zmodyfikowaniu, która powinna sprawić, że uraczony nią
kuracjusz wyfrunie w stanie euforii z gabinetu. W wersji, jaką został uraczony
Zoro, psycholog miał kiedyś kumpla, może nie najlepszego, ale spotykali się od
czasu do czasu. Jak można się łatwo domyślić, na skutek tragicznych
okoliczności, owy kumpel oślepł. Jednak po kilku, najdziwniejszych zbiegach okoliczności,
jakich nie powstydziliby się najlepsi scenarzyści Hollywood, w końcu znalazł
kobietę swoich marzeń, która rzecz jasna go zaakceptowała.
I
żyli długo i szczęśliwie. I mieli gromadkę dzieci, z których każde skończyło
Todai.
A
przynajmniej takie zakończenie tej wspaniałej historii wymyślił sobie Zoro. I
najchętniej rzuciłby temu idiocie nim w twarz, razem z całym wyjaśnieniem,
dlaczego akurat taki szczyt szczęścia nie jest dla niego.
Ale
się powstrzymał.
Bo,
po co?
Niech
sobie gada…
Bo
skąd może wiedzieć, że…
…
on jest skrzywiony?
Ulga,
jaką poczuł po wyjściu mężczyzny z sali, była tak wielka, że aż westchnął.
Zdecydowanie wolał nieme oskarżenia pielęgniarek, od tych usilnych prób pomocy.
Pozostawało
pytanie „Co teraz?”. Wiedział, że nikt mu nie pozwoli spróbować po raz kolejny.
Ani Tashigi, jeśli jeszcze będzie chciała się nim zajmować, ani pozostali
pracownicy Domu Opieki. Ale on przecież nie zasługuje by żyć… Żyjąc rani.
Zaczął
skubać opatrunki na rękach. Pozszywane rany nie bolały, a raczej… ciągnęły?
Lepszego określenia nie mógł znaleźć. To było jakby ktoś cały czas napinał mu skórę
i bardziej denerwowało niż sprawiało ból.
Przynajmniej do momentu, w którym nie zaczepił dłonią o wenflon. Ból
rozlał się po całej ręce przyprawiając o chwilowy paraliż i na moment wybijając
z wątku.
Kiedy
gwiazdki przed oczami na dobre stały się przeszłością, powrócił do swoich
rozmyślań. Praktykowana do tej pory obojętność, też była złą decyzją. Tym
sposobem również zadawał ból ludziom wokół. A niczego przecież nie pragnął, tak
bardzo jak tego, by inni nie cierpieli przez niego. W takiej sytuacji najlepiej
byłoby zawalczyć. Chociaż spróbować. Ten jeden raz… Rzecz w tym, że nie miał
już sił na dalszą walkę. Do tej pory nieustannie mierzył się z rzeczywistością
i raz za razem ponosił klęskę. Każdy cios ojca traktował jak porażkę, po której
co prawda podnosił się, ale ile można? Najłatwiejszą drogą było poddanie się.
Dlaczego martwi się o inny, skoro inni do tej pory mieli go w dupie?
Linoleum
znów skrzypnęło a otwierane drzwi wydały z siebie głuchy jęk. Nie rozpoznał
kroków. Za to rozpoznał to…
-Cześć.
Sanji!
-Jak
się czujesz?
Czy
dalsze oszukiwanie siebie ma sens? On nie może cierpieć. Nie przez niego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz