środa, 30 grudnia 2015

Dostrzeżony XIV

DOSTRZEŻONY

Rozdział XIV

Widząc zbliżającą się Tashigi zamarł z kluczykami w drzwiach garbuska. Tylko wrodzona kurtuazja wobec kobiet zatrzymała go w miejscu, mimo iż instynkt samozachowawczy kazał jak najszybciej brać nogi za pas. W końcu ten dzień i tak był wystarczająco paskudny bez opierdolu ze strony pielęgniarki. Wciąż dręczyło poczucie winy i strach o Zoro, którego nie mógł nawet zobaczyć. Wiedząc, że godziny odwiedzin, miejscowego szpitala, kończą się akurat w czasie, gdy on szoruje gary w Domu Opieki, bez wyrzutów sumienia olał poranne zajęcia, byleby tylko, choć przez chwilę pobyć z przyjacielem. Potrzymać za rękę, szepnąć kilka podnoszących na duchu słów. I może w końcu pozbyć się tej pieprzonej wizji zielonych włosów pokrytych zakrzepłą krwią, która nie pozwalała mu spać, jeść a nawet palić. Przeszło mu nawet przez myśl, że to jemu te odwiedziny są bardziej potrzebne niż samemu Zoro. Zaraz jednak odrzucił taką wersję. Gdyby naprawdę okazał się niepotrzebny, byłby to dla niego cios w samo serce.
Jednakże jego plan spalił na panewce, zmiażdżony przez siłę wyższą. Na początku okazało się, że mężczyznę poddają jakimś dziwnym badaniom i sama doktor Kureha powiedziała mu Prosto i dosadnie: „WON!”. A kobiet trzeba słuchać. Zwłaszcza, gdy z kieszeni lekarskiego fartucha wystaje im podejrzanie ostry skalpel.
Później, kiedy lekarze już sobie poszli, nie dane mu było nawet dotknąć klamki. Jakiś dryblas z kiepskim zaczątkiem wąsika, upierając się, że jest psychologiem i teraz ma ważną sesje z pacjentem, bezpardonowo usunął go ze swojej drogi, samemu pakując się do sali. I zatrzaskując drzwi przed nosem zdezorientowanego kucharza. W związku z tym nie pozostało mu nic innego jak tylko snuć się po korytarzu licząc, że owa sesja skończy się w miarę szybko, aż nie nadszedł czas powrotu na uczelnię.
Tam okazało się, że to tylko początek złych zdarzeń na dziś, a pech wcale nie miał zamiaru tak łatwo go opuścić. Wykładowca prowadzący poranne zajęcia, po raz pierwszy od lat, postanowił zasłużyć na pobieraną sukcesywnie pensję i zamiast totalnej olewki, jaką do tej pory stosował, poszedł na całość. Każdemu z uczniów przypisał temat pracy na zaliczenie i wymyślił dość restrykcyjne zasady jej sporządzenia. A skoro Sanji nie pojawił się na wykładzie, w ramach kary, trafiło mu się najgorsze zagadnienie. Posłanką złych wieści, była Lily i chyba tylko to, powstrzymało młodego kucharza przed rzuceniem ciągu niecenzuralnych słów w stronę wrednego profesora. Zamiast tego podziękował, zastanawiając się jednocześnie ile godzin przyjdzie mu spędzić w uczelnianej bibliotece, wynajdując odpowiednie pozycje.
Jakby tego było mało na następnych ćwiczeniach całą jego grupę przywitała niezapowiedziana kartkówka. Do której był kompletnie nieprzygotowany, bo cały poprzedni wieczór spędził na myśleniu o Zoro, co zresztą robił przez cały czas. Nawet wpatrując się w podejrzanie czystą kartkę widział na niej świeżą zieleń.
Tak samo było w nocy, przez co teraz w jego głowie pracowało stado robotników, każdy z włączonym na maksa młotem pneumatycznym.
A ukoronowaniem tego wszystkiego była Tashigi.
-Możemy pogadać?
Tashigi prosząca o rozmowę. Cóż… Podobno jak się pieprzy to wszystko na raz, więc czemu od razu nie wziąć na klatę pełnego zestawu?

-Pewnie – mruknął i już miał wyjąć kluczyki, ale kobieta go powstrzymała.
-Nie tu… Właśnie skoczyłam dyżur i nie chcę zostać w tym miejscu dłużej niż to konieczne.
Powód takiej decyzji był dla niego aż nazbyt oczywisty.
-W porządku. To gdzie? – Otworzył jej drzwi od strony pasażera.
-Niedaleko jest taka jedna kawiarnia. – Widać było, że się denerwuje.
Taaa… Akurat to, czego mu potrzeba to dawka kofeiny. Mimo to kiwnął głową zapraszając pielęgniarkę do wozu. Udawał też, że nie widzi grymasu zniesmaczenia na jej twarzy, gdy usadowiła się wewnątrz garbusa. Jak do tej pory nikt jeszcze nie przyjął tego faktu z radością. No, może poza Ginem, który, po całym dniu treningów, mając do dyspozycji własne nogi i jakikolwiek mechaniczny środek lokomocji, przystałby nawet na podróż motorynką.

Zdał się na nawigację, Tashigi i już po niespełna pół godzinnej jeździe siedzieli, naprzeciw siebie w dość przyjemnym lokalu, oddalonym zaledwie o kilkanaście przecznic od Domu Opieki. Szczęściem, dla Sanjiego, lokum kawiarnią było tylko z nazwy i obsługa specjalizowała się raczej w napojach bezkofeinowych. Co wcale nie oznacza, że bezalkoholowych. Mimo tych, niesprzyjających, okoliczności udało mu się wypatrzeć również, dość ubogą, ale jednak, ofertę soków. Zadowolił się jabłkowym, pochodzącym, ku jego rozczarowaniu, z kartonu popularnej sieciówki. Dokładnie taki sam czekał na niego w lodówce. Za to pielęgniarka zdecydowała się na ciemne piwo.
Atmosfera pomiędzy nimi była, co najmniej specyficzna. Gdyby, po drugiej stronie, siedziała jakakolwiek inna kobieta, uznałby to za randkę. A przynajmniej za jej desperacką próbę. Tashigi była jednak ostatnią istotą na ziemi, którą podejrzewałby o zainteresowanie swoją osobą, w ten sposób.
-No, więc? – Z braku lepszego pomysłu, zakręcił słomką w szklance patrząc jak kilka kropel soku spadło na blat. – O czym chciałaś porozmawiać?
Dla animuszu pociągnęła kolejny łyk piwa a w głowie jej zawirowało. Tolerancja na alkohol nigdy nie była jej mocną stroną.
-Chciałam cię przeprosić. – Otarła usta z piany.
Zdecydowanie prędzej spodziewałby się jednak tej randki. Niemniej nie skomentował rzuconego w powietrze zdania. Czekał na ciąg dalszy.
-No wiesz… - Cisza ze strony kucharza wcale jej nie pomagała. – Za to, że cię wtedy uderzyłam.
Instynktownie dotknął policzka.
-Nic się nie stało. Byłaś zdenerwowana. – Na samo wspomnienie tamtych wydarzeń zacisnął dłonie w pięści. Wciąż wywoływały one u niego bolesne skurcze żołądka.  – Rozumiem to…
-Mimo to nie powinnam. – Uciekała od niego wzrokiem. – Wiem, że to nie była twoja wina i, że byłam niesprawiedliwa względem ciebie. – Założyła kosmyk włosów za ucho a Sanji zauważył jak drżą jej dłonie. – Chciałeś dobrze… Zawsze. – Znów przyssała się do szklanki.
Kucharz nic nie powiedział, ale by ukryć zmieszanie również upił kilka łyków. To robiło się coraz dziwniejsze. Zaczynał się zastanawiać, dokąd naprawdę zmierza ta cała wymiana zdań pomiędzy nimi. Bo miał wrażenie, że przeprosiny były tylko pretekstem.
-Bo wiesz… - powiedziała odstawiając piwo. – Jeśli chodzi o Zoro… nie umiem być obiektywna. – Mówiąc to nadal nie patrzyła na niego, całą uwagę skupiając na pianie spływającej wolno po ściankach szklanki. – Traktuję go trochę jak swojego kohai. – Uśmiechnęła się półgębkiem.
O mało nie spadł z krzesła. Utrzymanie równowagi kosztowało go sporo wysiłku i póz jakich nie powstydziłaby się rasowa gimnastyczka. W jednej chwili stał się główną atrakcją kawiarni, zwłaszcza dla grupki małolatów zajmujących stolik po przeciwnej stronie. Słysząc śmiechy, których nawet nie starali się hamować, posłał im mordercze spojrzenie i pozdrowił tym palem, którym zazwyczaj pouczał współużytkowników dróg. Z miejsca wszelkie chichoty ucichły, a gówniarze nagle bardzo szczegółowo zaczęli studiować menu. Tymczasem, Sanji, znów przeniósł swoje zainteresował, litościwie milczącą, Tashigi.
-Znałaś go?! No wiesz… Wcześniej. – Starał się nie krzyczeć, ale momentalnie zawrzał w nim gniew. Jeśli faktycznie tak było, dlaczego mu nie pomogła?! Jak mogła pozwolić na…
-Nie do końca… - wymamrotała.
-To znaczy? – Poczuł się skołowany. Sens i logika tej rozmowy znikały tak szybko jak bąbelki ulatujące z bursztynowego płynu.
Kobieta potarła kciukiem o brodę, zupełnie jakby się zastanawiała nad poprawną odpowiedzią. Widać było, że alkohol powoli robił swoje i z każdą mijającą minutą, coraz trudniej jej było skupić myśli. Sanji już wiedział, że po wszystkim, czeka go jeszcze jedna przejażdżka, tym razem do domu pielęgniarki. Jak ta dopije swoje piwo do końca, może mieć przed sobą damską wersję Luffiego.
W końcu Tashigi wzięła głęboki oddech i zaczął mówić.
-Swego czasu, dość namiętnie, trenowałam kendo. Ale rzuciłam to kilka lat temu. Wiesz, praca, dorosłe życie… zabrakło czasu na hobby, w którym zresztą i tak nie miałam zbyt dużych osiągnięć. – Wyglądało na to, że za wszelką cenę stara się usprawiedliwić. – Pomimo tej decyzji, nadal utrzymuje dobre kontakty ze swoim byłym senseiem. Któregoś dnia poszłam odwiedzić go w dojo i wtedy zobaczyłam jego…
-Zoro? – Upewnił się.
-Tak. – Uśmiechnęła się do wspomnień.  – On… Wyglądał jakby urodził się z mieczem w dłoni. Nie miał sobie równych, czy to wśród rówieśników, czy też własnych senpai.  Taki talent nie zdarza się często… - Zamyśliła się. – Tam, w tym małym dojo Zoro był kimś. Nadzieją na podbicie krajowych… Po raz pierwszy od powstania szkoły, jakiś jej uczeń miał szansę zdobyć znaczący tytuł. Wiesz, jaka to przyjemność, patrzeć na kogoś, kto poświęca się całym sobą, swojej pasji? Nigdy, podczas całej swojej kariery – zaśmiała się gorzko – nie spotkałam nikogo, kto miałby taki ogień o w oczach trzymając miecz. Gołym okiem można było stwierdzić, że był szczęśliwy. Cała jego postawa mówiła „Tak, to mój świat”. Im częściej przyglądałam się jego treningom, tym bardziej wierzyłam w niego. I choć nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, a on chyba nawet nie wiedział o moim istnieniu, zaczęłam…, bo ja wiem – wzruszyła ramionami – wierzyć w niego? Dopingować go. I wtedy to się stało. Kilka dni przed eliminacjami na zawody krajowe… Pamiętam, jak dziś. Szłam do Domino, z prośbą o urlop, żeby w spokoju obejrzeć wszystkie pojedynki. Niestety, zamiast upragnionego wolnego dostałam, wyzbytą z emocji, informację, że mój faworyt siedzi piętro niżej. I raczej już nigdy nie będzie dzierżył miecza.

Kark mu zdrętwiał. Przeciągając się mimowolnie spojrzał na cyferblat zegarka i z przerażeniem stwierdził, że kilka minut temu minęła północ. Przez chwilę powalczył jeszcze ze sobą, by na koniec ulec zmęczeniu. Wstał od stołu, poczym zamknął pokrywę laptopa, a widniejące na ekranie zdjęcie zielonowłosego mężczyzny z drewnianym mieczem, opartym o ramię, zostało pochłonięte przez czerń. Ruszył ku sypialni.

Rozmowa z Tashigi uświadomiła mu jedną istotną rzecz. Jak do tej pory myślał o Zoro w dwóch kategoriach: dzieciaka będącego workiem treningowym dla pieprzniętego ojca i niepełnosprawnego pensjonariusza Domu Opieki. Nigdy mu nawet przez myśl nie przeszło, że przecież zielonowłosy… musiał prowadzić normalne życie! Chodzić do szkoły! Mieć znajomych, przyjaciół, hobby…
Jego świat na pewno nie ograniczał się do czterech ścian, w których ojciec pokazywał, kto tu rządzi! I jak wielkim skurwysynem jest!
A on był kompletnym idiotą, skoro wcześniej nie zdał sobie z tego sprawy.
Dlatego, zaraz po odstawieniu pijaniutkiej pielęgniarki wprost do jej wynajmowanej kawalerki, wrócił do domu. I, nawet nie zdejmując butów, od razu zaczął przeszukiwać wszystkie znane sobie portale społecznościowe, w poszukiwaniu konta Zoro. Do tej pory uważał, że śledzenie ludzi w ten sposób jest przejawem chamstwa i braku jakiejkolwiek kultury, lecz tym razem sytuacja była wyjątkowa. To mógł być jedyny sposób, żeby dowiedzieć się o mężczyźnie czegoś więcej. Łatwość, z jaką namierzył profil przyjaciela zaskoczyła go. Podobnie jak sama zawartość odnalezionego konta. Imię, nazwisko, data urodzenia i kilka zdjęć, głównie z jakiś zawodów szermierskich. Praktycznie żadnych wpisów od znajomych, wspólnych fotografii… Niczego, co mogłoby, chociaż w niewielkim stopniu, sugerować, że Zoro prowadził jakiekolwiek życie towarzyskie. Plan bliższego poznania młodego pensjonariusza spalił na panewce. Jednak nie mógł uznać, swoich poszukiwań, za kompletną porażkę. Dowiedział się przecież, między innymi, że Zoro jest zaledwie rok młodszy od niego i… że za kilka dni wypadają jego urodziny! Od razu zaczął kombinować jakby tu uczcić ten dzień. Musi porozmawiać z Dadan i Tsuru-san. Fotografie podsunęły mu też pomysł na prezent.
W dodatku, po raz pierwszy miał okazję zobaczyć oczy Zoro. Ta barwa uwiodła go całkowicie i od razu zamarzył, by zobaczyć je na żywo. Aczkolwiek daleko mu było do optymizmu w tej kwestii i wiedział, że jeśli zielonowłosy kiedykolwiek zaufa mu w tak dużym stopniu, to i tak do tego zdarzenia, wiodła długa i żmudna droga. Zwłaszcza, że najpierw trzeba odbudować relację sprzed „wypadku”, jak na własny użytek, nazywał to, co się wydarzyło. Wtedy nie bolało aż tak bardzo
Jeszcze długo siedziałby wpatrując się w znalezione fotografie, lecz rano czekały go dość ważne zajęcia, a nie chciał znów znaleźć się z ręką w nocniku i na zaliczenie zostać zmuszonym do najcięższej pracy. Zwłaszcza teraz, kiedy każda chwila była na wagę złota.
-Ciekawe czy lubi truskawki? – To była ostatnio myśl nim zasnął. Po raz pierwszy od wczorajszego ranka w duszy zakwitło mu coś na kształt optymizmu.

Gumowe podeszwy pielęgniarskich butów skrzypnęły ocierając się o wysłużone linoleum, kiedy, bez słowa, spod jego pachy został wyjęty termometr. Zaraz potem usłyszał skrobanie długopisu i dźwięk metalu uderzającego o metal. A na sam koniec trzaśnięcie drzwiami. Kolejna wizyta pielęgniarki, w czasie, której nie padło ani jedno słowo. Rozumiał ich niechęć w stosunku do własnej osoby, w końcu, jak inaczej można traktować kogoś, komu kto w żaden sposób nie szanuje naszej pracy? Gdy był tu pierwszy raz, wszyscy byli dla niego kurewsko mili, nie szczędzili krzepiących słów i wysiłku byleby tylko stanął na nogi. No a teraz siedzi tu, po nieudanym zamachu, na to, co lekarze z takim trudem uratowali. Jego życie.
-Kurwa – pomyślał.
Mają prawo być złe, maja prawo się nie odzywać… Tylko… To jest przerażające. Ta cisza w kompletnej ciemności, gdy wiesz, że ktoś jest tuż obok. Ale kto? Po co? Dlaczego cię dotyka? W sytuacji pozwalały mu się orientować jedynie te typowe, dla ludzkiej działalności dźwięki. Lecz to za mało, by przegnać strach. Bo wiesz, że możesz się pomylić. Dlatego do całej gamy targających nim emocji doszedł jeszcze strach. Jakby mętlik w głowie był niewystarczający.
Jedynymi, którzy przerywali tą zmowę milczenia była Kureha i młody psycholog. O ile jeszcze lekarka mówiła krótko i konkretnie, nie szczędząc kolokwialnych określeń, to temu facetowi usta się nie zamykały i Zoro żałował, że mężczyzna nie strzelił modnego focha. Zamiast tego pieprzył, trzy po trzy para szesnaście, bite dwie godziny bez jakiekolwiek przerwy, całkiem ignorując obojętność i milczenie pacjenta. W dodatku, w jego słowach nie było nic odkrywczego, same farmazony. Że wkrótce będzie mu lżej, że ślepota nie wyklucza normalnego funkcjonowania i niedługo na pewno będzie mógł żyć tak samo jak wcześniej. Rzucił nawet, dobrze wyuczoną, anegdotką. Chyba każdy psycholog ma taką, wypracowaną jeszcze na studiach, idealnie pasującą do każdej sytuacji, oczywiście po uprzednim zmodyfikowaniu, która powinna sprawić, że uraczony nią kuracjusz wyfrunie w stanie euforii z gabinetu. W wersji, jaką został uraczony Zoro, psycholog miał kiedyś kumpla, może nie najlepszego, ale spotykali się od czasu do czasu. Jak można się łatwo domyślić, na skutek tragicznych okoliczności, owy kumpel oślepł. Jednak po kilku, najdziwniejszych zbiegach okoliczności, jakich nie powstydziliby się najlepsi scenarzyści Hollywood, w końcu znalazł kobietę swoich marzeń, która rzecz jasna go zaakceptowała.
I żyli długo i szczęśliwie. I mieli gromadkę dzieci, z których każde skończyło Todai.
A przynajmniej takie zakończenie tej wspaniałej historii wymyślił sobie Zoro. I najchętniej rzuciłby temu idiocie nim w twarz, razem z całym wyjaśnieniem, dlaczego akurat taki szczyt szczęścia nie jest dla niego.
Ale się powstrzymał.
Bo, po co?
Niech sobie gada…
Bo skąd może wiedzieć, że…
… on jest skrzywiony?
Ulga, jaką poczuł po wyjściu mężczyzny z sali, była tak wielka, że aż westchnął. Zdecydowanie wolał nieme oskarżenia pielęgniarek, od tych usilnych prób pomocy.
Pozostawało pytanie „Co teraz?”. Wiedział, że nikt mu nie pozwoli spróbować po raz kolejny. Ani Tashigi, jeśli jeszcze będzie chciała się nim zajmować, ani pozostali pracownicy Domu Opieki. Ale on przecież nie zasługuje by żyć… Żyjąc rani.
Zaczął skubać opatrunki na rękach. Pozszywane rany nie bolały, a raczej… ciągnęły? Lepszego określenia nie mógł znaleźć. To było jakby ktoś cały czas napinał mu skórę i bardziej denerwowało niż sprawiało ból.  Przynajmniej do momentu, w którym nie zaczepił dłonią o wenflon. Ból rozlał się po całej ręce przyprawiając o chwilowy paraliż i na moment wybijając z wątku.
Kiedy gwiazdki przed oczami na dobre stały się przeszłością, powrócił do swoich rozmyślań. Praktykowana do tej pory obojętność, też była złą decyzją. Tym sposobem również zadawał ból ludziom wokół. A niczego przecież nie pragnął, tak bardzo jak tego, by inni nie cierpieli przez niego. W takiej sytuacji najlepiej byłoby zawalczyć. Chociaż spróbować. Ten jeden raz… Rzecz w tym, że nie miał już sił na dalszą walkę. Do tej pory nieustannie mierzył się z rzeczywistością i raz za razem ponosił klęskę. Każdy cios ojca traktował jak porażkę, po której co prawda podnosił się, ale ile można? Najłatwiejszą drogą było poddanie się. Dlaczego martwi się o inny, skoro inni do tej pory mieli go w dupie?
Linoleum znów skrzypnęło a otwierane drzwi wydały z siebie głuchy jęk. Nie rozpoznał kroków. Za to rozpoznał to…
-Cześć.
Sanji!
-Jak się czujesz?
Czy dalsze oszukiwanie siebie ma sens? On nie może cierpieć. Nie przez niego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz