środa, 31 sierpnia 2016

7 grzechów głównych

Przepraszam za długą nieobecność, jeśli to komuś rzecz jasna, przeszkadzało ;). Moja wena i chęć do pisania postanowiły urządzić strajk. Ale chyba doszłyśmy do jako takiego porozumienia i teraz powinni być ok. Przynajmniej mam nadzieję.

Przepraszam, że nie jest to kolejny rozdział Kursu gotowania czy Poświęcenia, ale na "rozruch" potrzebowałam odpocząć od tych opowiadań. Nie zarzuciłam ich! Nie! Po prostu taka chwila oddechu.
I zdaje sobie sprawę, że tekst jest raczej średni. I temat oklepany niczym wymówka "pies zjadł mi pracę domową". I, że fanki Sanjiego znienawidzą mnie za ten tekst. ALE! Musiałam go napisać. Tak po prostu. Nie dawał mi spać w nocy. Tyle w temacie.

Przepraszam za błędy.

Tytuł: 7 grzechów głównych
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: SanjixZoror; LawxZoro
Ograniczenia wiekowe: +16
Info/Uwagi: Brak.


7 GRZECHÓW GŁÓWNYCH


Dziś znów ich widział. Nic dziwnego. Szpital znajdował się zaledwie przecznicę dalej, a najdłuższa droga na stację wiodła właśnie obok jego restauracji. Zawsze wybierali właśnie ją, jakby chcąc dłużej nacieszyć się swoim towarzystwem. Zwykle szli w milczeniu, obok siebie, raz po raz rzucając sobie ukradkowe, wiele mówiące spojrzenia. Czasem, gdy w pobliżu nie było nikogo, chwytali się za ręce mocno splatając palce. Wtedy, na twarzy Zoro pojawiał się ten specyficzny rumieniec, mówiący zarówno o zażenowaniu jak i ekscytacji. Uwielbiał go. Uwielbiał patrzeć jak ta zwykle poważna, ogorzała od słońca twarz nabiera kolorów, czuć drżenie jego ciała, słyszeć niepewność w głosie mężczyzny, którego pokochał od pierwszego wejrzenia. Tak. Kochał go. Chociaż Zoro już nie był jego… Stracił go bezpowrotnie. Mimo to katował się codziennym widokiem jego szczęśliwej twarzy, czując jak rośnie w nim żal i gniew za każdym razem, gdy czarne oczy, błyszczące nieopisaną wręcz radością, spoglądały na towarzyszącego mu mężczyznę.
Trafalgar Water D. Law. Nienawidził go z całego serca. To on odebrał mu Zoro.  Chociaż, w głębi serca wiedział, że to nieprawda.  To on był winny. Tylko i wyłącznie. Może to właśnie, dlatego, codziennie zastygał w bezruchu na te dziesięć, piętnaście sekund, jakie potrzeba, by minąć restaurację i patrzył. Mógł to robić, bo panoramiczne okno wychodziło wprost na ulicę. Patrzył licząc, że w końcu, pewnego dnia… Zoro odwróci się. I znów zobaczy w jego oczach to uwielbienia, które towarzyszyło mu podczas pięciu najpiękniejszych lat życia. Jednak… Nic takiego się nie stało. Czekał już rok. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni a Zoro nawet nie przystanął. Ani razu nie zawahał się mijając restaurację. I chyba to było najgorsze. Zupełnie jakby wyrzekł się tych pięciu lat, gdy byli razem. Wyrzekł się jego.
-Sanji, w porządku?
-Tak. – Ruszył w stronę kuchni starając się nie myśleć o kwiatach, jakie trzymał każdy z nich, o tym, że dziś mieli rocznicę. Ani tym bardziej o tym, że ich własna wypadałaby za pięć dni. W piątek. Dlaczego zamiast niego Zoro wybrał tego gównianego lekarza?!

PYCHA

-Mam cię już naprawdę dość! – krzyknął Zoro, po czym wyszedł z pokoju trzaskając drzwiami.
Sanji tylko uśmiechnął się drwiąco i odprowadził partnera pełnym politowania spojrzeniem.
-Jak wrócisz będziesz inaczej śpiewał – mruknął z przekąsem. Zawsze tak było. Za każdym razem Zoro wracał i udawał, że wcześniejsza kłótnia nie miała miejsca. Czasem zdarzyło mu się nawet przeprosić. Dlatego, nawet przez myśl mu nie przeszło, że tym razem mogło być inaczej. Że Glon wyniósł się na dobre. Był przecież najlepszym, co spotkało tę Algę w całym jego marnym życiu. Roronoa sam mu o tym powiedział. Może nie dokładnie tymi słowami, ale jednak.
Poza tym ten idiota, z mięśniami zamiast mózgu, powinien skakać ze szczęścia, że postanowił na niego spojrzeć! ON! Sanji Vinsmoke! Zawsze otoczony wianuszkiem kobiet, przyciągający spojrzenia mężczyzn. Obiekt westchnień wielu. Zwrócił na niego uwagę w chwili słabości. To był właściwie przypadek. Nigdy nie zniżyłby się do tego, by zadawać się z plebsem. Ale stało się i nic nie mógł na to poradzić. A widząc zachwyt, jaki wywołał w mężczyźnie postanowił pociągnąć sprawę dalej. Zabawić się. Bo przecież Roronoa Zoro nie był go godny.
Nie miał w planach się zakochać. Nigdy. To w nim się kochano, on zaś pozostawał niewzruszony, z uśmiechem tylko przyjmując kolejne deklaracje. Dlatego nigdy nie przyznał się do swoich uczuć. Ani przed Zoro ani przed nikim innym. Nawet sam przed sobą udawał, nie dopuszczając do siebie myśli, że… ON mógłby się zakochać w NIM! Był dla niego za dobry! Znajdowali się na zupełnie innych poziomach. I nie omieszkał mu o tym przypominać raz na jakiś czas. Zawsze, gdy Glon poczuł się zbyt pewnie w ich związku. Algi trzeba trzymać krótko.
Zatopiony w myślach nawet nie usłyszał, kiedy szczęknął zamek w drzwiach pokoju pojawił się Zoro.
Roronoa stał przez chwilę z miną ucznia wezwanego na dywanik do dyrektora zastanawiającego się usilnie, jak bardzo ma przejebane.
A Sanji milczał. Nie miał zamiaru niczego ułatwiać partnerowi. To jego wina, więc niech doświadczy jej w pełnej rozciągłości.
Nie mogąc znieść przedłużającej się ciszy, Zoro podniósł z ziemi poduszkę, te samą, którą wcześniej rzucił w Sanjiego, po czym otrzepał ją z niewidzialnego kurzu.
-To… Ja… Posprzątam – wydukał.
Sanji bez słowa wyszedł z pokoju, a na jego twarzy gościł pogardliwy uśmiech. Znów był górą.


CHCIWOŚĆ

-Jak ci się nie podoba to wypierdalaj!
-A może właśnie pójdę?!
Sanji patrzył jak Zoro cały się spina gotów do kłótni. On sam nie miał dzisiaj ochoty na słowne, ani tym bardziej fizyczne przepychanki. Po za tym Glon wkurwił go już wystarczająco jak na jeden dzień.
-A proszę bardzo! Tylko ciekawe gdzie? Pod most?! Mam ci przypomnieć, kto w tym domu NAPRAWDĘ przynosi pieniądze? – Uśmiechał się z wyższością widząc jak Zoro kurczy się w sobie, niczym balon, z którego ktoś spuścił powietrze. Doskonale wiedział, gdzie wbić szpilę, tak by zabolało najbardziej. Dla Zoro takim tematem były pieniądze. A raczej ich brak. Roronoa, ze swoją marną policyjną pensją, miesiąc w miesiąc zmagał się z jednym problemem: „dożyć do pierwszego”. W przeciwieństwie do Sanjiego, który, dosłownie opływał w luksusy. Jego restauracja „All Blue”, za sprawą kilku pozytywnych opinii wydanych przez znamienitych krytyków kulinarnych, stała się jednym z najpopularniejszych miejsc w Tokio. Codziennie ściągały tu tłumy. I to nie tylko samych Japończyków. Nawet turyści, przerywali zwiedzanie egzotycznych, dla siebie zakątków, by zjeść, choć jeden posiłek, w miejscu, o którym wspominały wszystkie przewodniki.
Początkowo podchodził do swojego sukcesu trochę sceptycznie i jakby z obawą, że to sen i wkrótce się z niego obudzi. Jednak nic takiego się nie stało. Jeśli faktycznie śnił, to robił to dalej. I z czasem, nie tyle przyzwyczaił się do tłumów klientów, ale zapragnął by było ich więcej. A raczej pieniędzy, jakie po sobie zostawiali. Szczególnie, gdy lokal zaczęły odwiedzać, tak zwane „grube ryby”. Ludzie z pozycją, przywykli do restauracji o zdecydowanie większym prestiżu, gdzie nie wpuszczano byle kogo. Chyba wtedy o tym pomyślał. A pomysł, będący w zasadzie małą kroplą zaczął drążyć skałę i niedługo potem… „All Blue” przeszła metamorfozę. Zniknęła swojskość, z której do tej pory słynęła restauracja. Sanji zrezygnował z niej na rzecz luksusowej aranżacji, kojarzącej się niektórym raczej z pałacem aniżeli z lokalem, gdzie przychodzi się coś zjeść. Zmieniły się też ceny. Na sporo wyższe, przez co większość jego stałych klientów, musiała zrezygnować z ulubionej restauracji. Sanji pożegnał ich niemal bez żalu. Bo zamiast nich, miejsca przy mahoniowych stolikach, zajmowali teraz poważni biznesmeni, ludzie, mający PIENIĄDZE. Które zostawiali jemu. A on pragnął ich bardziej niż czegokolwiek. Więcej i więcej.
Kiedy był pewien swojej pozycji na rynku, kupił tę willę, w której teraz stali naprzeciw siebie mierząc się nienawistnymi spojrzeniami. Sanji wiedział, że jego partner nienawidził tego domu. Był dla niego za duży, obcy. Mimo to Vinsmoke uparł się i nie chciał słyszeć o żadnym innym lokum. Chyba na złość Zoro. Od jakiegoś czasu kochanek wkurzał go niemiłosiernie. Tym swoim brakiem ambicji, denerwował go zachwyt Roronoy nad zapuszczoną klitką, w której ledwie upchnęli łóżko, kanapę, telewizor i kilka zdezelowanych mebli. Prawdą było, że na wszystko ciężko pracowali, razem wynajdując okazje, czy to w internecie, czy na wysprzedażach, ale, kurwa, to było w innym życiu! Teraz miał pieniądze! Stać go było na luksus, o jakim wcześniej nie dane im było nawet marzyć! Więc czemu, do jasnej cholery, Zoro patrzył na niego wilkiem? I kiedy tylko się dało uciekał z luksusowej willi? Czemu on sam nie czuł, przekraczając próg mieszkania, że wrócił do domu?
Nie znał odpowiedzi na te pytania. Nie wiedział też, gdzie podziała się jego radość z gotowania. Teraz zamiast niej, uniesienie czuł jedynie patrząc na dzienny utarg.


POŻĄDLIWOŚĆ

-Sanji…  Dość… Ja już…
Zamknął mu usta pocałunkiem i wszedł w niego po raz kolejny. Zoro tylko jęknął, rezygnując z prób stawiania oporu. Poddał się całkowicie napierającemu ciału partnera. Zacisnął pięści na prześcieradle, kiedy Sanji poruszał się z nim, nierównym, szybkim tempem. Nie czuł już przyjemności, a jedynie ból i pieczenie w odbycie. Mimo to wiedział, że jeśli odmówi, Sanji będzie zły. Dlatego pozwalał mu na wszystko.

Robili to dzisiaj chyba po raz trzeci. No może czwarty. Stracił już rachubę. I choć powinien mieć dość… Wcale tak nie było. Wystarczyło, że raz zerknął na to umięśnione ciało, opaloną skórę, bliznę przecinającą klatkę piersiową… A znów czuł jak wzbiera w nim pożądanie, którego nie umiał opanować. Żądza niemal się w nim gotowała, nie potrafił i zwykle nawet nie chciał jej ujarzmić. Za każdym razem po prostu musiał posiąść Zoro. Nieważnie gdzie akurat byli, na zakupach, w kinie… wtedy po prostu zaciągał partnera do łazienki i robili to szybko, brutalnie niemal, zasłaniając sobie nawzajem usta, żeby przypadkiem nikt w ich nie usłyszał. Po powrocie, wciąż wygłodniali, przynajmniej on był wygłodniały, przenosili się na łóżko. Czasem wiedział, że przesadza, że żąda od Zoro zbyt wiele. Zwykle działo się tak, gdy w ich sypialni pojawiała się krew. Dużo krwi. Zawsze wtedy obiecywał sobie, że następnym razem się pohamuje. Zapanuje nad sobą i swoją rządzą. Lecz kiedy ten następny raz nadchodził… znów przegrywał.


ZAZDROŚĆ

-Kto to był?!
-Kto? – spytał Zoro zmęczonym głosem. Dobrze wiedział, co teraz nastąpi.
-Tamten koleś! – Sanji nawet nie próbował ukrywać swojej złości.
Roronoa westchnął, po czym odwrócił głowę, żeby spojrzeć, o kogo pokłócą się tym razem. Tak po prawdzie to nie szczególnie zwrócił uwagę, komu automatycznie odpowiedział na zwykłe „cześć”. I to był jego błąd.
-Tak! Pogap się na niego. Proszę bardzo!
Puścił tę uwagę mimo uszu starając się zidentyfikować znikającego w tłumie faceta. Czarne włosy, chudy… Dopiero, kiedy dojrzał tatuaże coś w jego mózgu zaskoczyło.
-To Law – powiedział w końcu a wzrok utkwił w czubkach swoich butów. Nie chciał teraz patrzeć na Sanjiego. Dobrze wiedział, co zobaczy. Wykrzywioną przez złość twarz partnera i niemy wyrzut w błękitnych oczach. A zaraz potem dostanie zjebkę.
-O! Widzę, że jesteście po imieniu! – Głos Sanjiego ociekał jadem.
-Trudno żeby było inaczej. Chodzimy do tego samego dojo.
Kucharz stanął a Zoro w jednej chwili zrozumiał, że wspomnienie o dojo było złym pomysłem.
-I, co? Próbujesz mi teraz wmówić, że ze wszystkimi tymi facetami jesteś na ty?!
Przejechał dłonią po twarzy.
-Tak. No prawie… Z senseiem niekoniecznie. – Spróbował zażartować, co, sądząc po minie mężczyzny, nie bardzo mu się udało. – Weź daj spokój! To tylko znajomy!
-No oczywiście! Bo wszystkim znajomym gapisz się na tyłek!
-Nie gapiłem się na jego dupę! Kurwa mać! Sanji! Jedyny tyłek, jaki chcę oglądać, to ten twój, ok.? Chyba już o tym rozmawialiśmy! I przestać robić sceny! – Nerwowo rozejrzał się dookoła, ale na ich szczęście o tej porze, w parku było niewiele ludzi. Głównie nastolatki, które, zajęte swoimi sprawami, nie zwracały większej uwagi na otoczenie. To dobrze. Wciąż pamiętał, jak Sanji urządził mu awanturę, w środku dnia, przy jednej z najbardziej ruchliwych ulic. Wtedy poszło o kobietę. Co było jeszcze głupsze niż dzisiejsze oskarżenie. Bo przecież on w ogóle nie gustował w kobietach. Był zatwardziałym gejem. A tamtej tylko powiedział, która godzina. Nie jego wina, że miała głęboki dekolt, zresztą nie zwrócił na niego uwagi. Damskie piersi nie były dla niego ani trochę pociągające. Sanji jednak uważał inaczej. Jego zdaniem, Zoro krył się ze swoją fascynacją wobec płci przeciwnej, przez co on nic nie podejrzewał, a Roronoa mógł go zdradzać na prawo i lewo. Nie omieszkał mu tego wykrzyczeć prosto w twarz, kiedy tylko kobieta odeszła. Zoro już chciał mu się puknąć w czoło, ale krzyki kucharza zaalarmowały obrońców czci i moralności, dla których samo słowo „gej” działało jak płachta na byka. W kilka minut zostali zmieszano z błotem, wyzywani i życzono im śmierci na, co najmniej tysiąc sposobów. Kilku, co bardziej zapalczywych agresorów gotowych było nawet do bójki. Musieli się ratować ucieczką. Zoro nie miał najmniejszej ochoty tłumaczyć się potem kumplom na posterunku, czemu wysłał do szpitala kilku porządnych obywateli.
-Jasne! Zwal wszystko na mnie! Wiesz, co? Idź sobie do niego, jak tak bardzo ci się podoba! – Sanji obrócił się na pięcie i niemal biegiem ruszył przed siebie, zostawiając partnera samego sobie.
-Ja pierdolę…
-Narobiłem ci kłopotów, co?
Drgnął słysząc czyjś głos. Tuż obok stał Law. Wcale nie wyglądał jakby było mu przykro.
-Nie. Nie bardzo. On po prostu… Zresztą nieważne… - Poczuł, że nie ma siły tłumaczyć zachowania partnera przed stosunkowo obcym facetem. Że w ogóle nie ma ochoty tłumaczyć Sanjiego. Te jego napady zazdrości robiły się naprawdę męczące. – Chciałeś czegoś?
-Zapytać tylko, o której w czwartek jest trening.


NIEUMIARKOWANIE W JEDZENIU I PICIU

-Już wystarczy – mruknął i wyjął Sanjiemu kieliszek z ręki.
Ten spojrzał na niego z wyrzutem, a Zoro zauważył, że błękitne oczy partnera zmętniały, jak u ludzi będących o krok od przekroczenia granicy, za którą czekało łupanie w głowie, suchość w ustach i przemożne pragnienie by w końcu umrzeć. Inaczej mówiąc, kucharz był na prostej drodze, żeby jutro leczyć kaca giganta. A Roronoa postanowił mu tego zaoszczędzić. I sobie przy okazji też. Z doświadczenia wiedział, że skacowany Sanji, to Sanji, którego lepiej unikać. Dla własnego dobra.
Jednak kucharz miał chyba inne plany. Prychnął i ponownie sięgnął po kieliszek, dolewając sobie jeszcze wina. Ręce już mu się trzęsły, więc kilka kropel rozlał, brudząc sobie zarówno spodnie jak i koszulę. Zoro jęknął. Jutro jemu się za to oberwie. Na pewno. To była ulubiona koszula Sanjiego.
-Powiedziałem, że wystarczy! – Znów zabrał partnerowi kieliszek i żeby uciszyć jakikolwiek sprzeciw, wypił jego zawartość jednym haustem. Skrzywił się. Nie przepadał za wytrawnym winem.
Sanji patrzył na to z mieszaniną złości i typowego pijackiego rozbawienia. Co nie wróżyło dobrze.
-Idziemy! – Zawyrokował Zoro, gdy spojrzenie blondyna spoczęło na barmanie. Czy raczej barmance. Takiej w typie Sanjiego, z pełnymi piersiami, wąska talią, alabastrową cerą i oczami jak dwa szmaragdy.  – Idziemy! – powtórzył, lecz kucharz tylko się zaśmiał.
-Spierdalaj! – krzyknął, co z racji procentów w jego krwi zabrzmiało raczej jak „sppeiieeellldadaj”. Po czym wstał i, zataczając się, ruszył w kierunku baru. Kilkukrotnie wpadł na kogoś wymyślając tej osobie, jeśli był to mężczyzna, a jeśli kobieta, próbując nieudolnie flirtować.
Zoro myślał, że spali się ze wstydu patrząc, na to, co wyrabia jego facet. Byli w barze dla homoseksualistów i zachowania hetero nie były tu raczej miel widziane. Większość gości odbierała je niemal jak policzek. Dlatego starał się jak najszybciej dogonić partnera i siłą zawlec do domu. Nie było to jednak takie łatwe. Tłum gęstniał coraz bardziej a Sanji, pomimo upojenia, lawirował w nim zdecydowanie sprawniej, niż Zoro, który prawdę mówiąc nienawidził takich miejsc.
Zanim go dogonił, Sanji zdążył już wyznać dozgonną miłość barmance i co gorsza, jej partnerce. Szykował się nawet do wyliczania zalet życia w trójkącie, kiedy Zoro zasłonił mu usta dłonią.
-Zamknij się, kurwa!
Jakimś cudem kucharz mu się wyrwał.
-Bo, co? Zazdrosny jesteś? – Czknął. –Dajh, hyk, spookój, hyk. Dla cieeeebie, hyk… Też czasem znajdę czas. Hyk! – Na szczęście pijacka czkawka na dobre uniemożliwiła mu dalszą konwersację, bo lada moment i Zoro by mu przyłożył.
-Przepraszam za niego Wanda. – Spuścił głowę kajając się przed barmanką. Nie pierwszy raz zresztą.
-Nie ma sprawy. – Kobieta machnęła ręką. – Ale zabierz go stad. Na dzisiaj mu wystarczy.
-Taaaa… Chodź pijaczyno. Wracamy! – Ujął mężczyznę pod ramię i pociągnął go w stronę wyjścia. Sanji, dzięki czkawce, zdołał się trochę uspokoić i nie sprawiał większych problemów, kiedy partner praktycznie ciągnął go po podłodze.
-Zoro?
-Czego?!
-Będę rzygał…

Odgłos niedający się pomylić z niczym innym i już po chwili do jego nosa doszła paskudna woń wymiocin. Jedną ręką nacisnął spłuczkę, drugą wciąż trzymając Sanjiego za włosy . Czekał.
-Już? – spytał, kiedy przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Kucharz zamiast odpowiedzieć znów zwymiotował. Od tego smrodu i jemu robiło się niedobrze. Nie mógł jednak pozwolić sobie na słabość. Jeśli zostawi Sanjiego samego, ten gotów zarzygać całą kabinę, którą on potem będzie musiał sprzątać.
Wreszcie torsje ustały. Kucharz z trudem wstał, jego kolana zatrzeszczały, i błędnym wzrokiem rozejrzał się dookoła.
-Nadal jesteśmy w barze?
-Taaaa… Już w porządku?
-Chyba tak… Spać mi się chce…
-Już idziemy do domu. Tylko… - urwał. Chciał powiedzieć, żeby Sanji nie zarzygał taksówki. W porę przypomniał sobie, że w stanie, w jakim kucharz się teraz znajdował wystarczyło wspomnieć o wymiotowaniu by znów rzygał jak kot. – Chodź. – Drugi raz tego wieczoru pociągnął go do wyjścia. Powinien odetchnął z ulgą. Jednak najgorsze było dopiero przed nim… Jutro będzie musiał przebrnąć przez piekło. Jak co tydzień.
Idąc poczuł na sobie czyjś wzrok. Rozejrzał się pewien, że zaraz stanie twarzą w twarz z kolejna osobą, którą Sanji, w pijackim amoku, zdążył obrazić. Zamiast tego napotkał spojrzenie, czarnych jak węgiel, oczu Trafalgara Law’a.


GNIEW

-Kurwa! – wrzasnął Sanji i wymierzył partnerowi porządnego kopniaka.
Zoro, który właśnie wrócił z pracy, zmęczony po dwunastogodzinnej nocnej zmianie, nie zdążył się uchylić. Noga kucharza trafiła go prosto w splot słoneczny. Zgiął się wpół, nie mogąc przez chwile złapać tchu, podczas gdy Sanji coś wrzeszczał. Nie rozróżniał słów, bo i jego zaczął opanowywać gniew. Mógł się kłócić z tą zboczoną brewką. Mógł się z nim nawet bić! Tylko niekiedy leciał na pysk, bez niczyjej pomocy. W dodatku… Ostatnio ich kłótnie nabierały na intensywności, co szczerze go martwiło.  W przeciwieństwie do Sanjiego, który był zapalnikiem większości z nich. Blondyn wkurwiał się na niego dosłownie o wszystko. Zaczynając od bałaganu w łazience a kończąc na zakupach zrobionych nie w tym dyskoncie. Darł się wtedy, wyzywał i bił. A on nie pozostawał mu dłużny, przez co obaj chodzili cali posiniaczeni. Niczym gówniarze z podstawówki a nie dwóch dorosłych facetów. Raz nawet kucharz prawie złamał mu rękę, na co odpowiedział ciosem prosto w żołądek, od którego Sanji zwymiotował. Po tej bójce, przez jakiś czas był spokój. Niestety nie trwał on długo. Potem znów czymś zawinił. I wszystko zaczęło się od początku. Naprawdę zaczynał mieć tego dosyć.
-O chuj ci chodzi?! – krzyknął, kiedy, w końcu, udało mu się nabrać powietrza.
-Jeszcze się pytasz, debilu?!
-Tak! Bo może zamiast kopać na prawo i lewo mógłbyś…
Nie dokończył, bo Sanji w tym samym momencie rzucił w niego książką kucharską, która kupił mu na urodziny. Nadal zmęczony nie pomyślał nawet o tym, że twarda oprawa może być niebezpieczna. Dostał w skroń. I zapadła ciemność.

-Obyło się bez szycia.
-Dzięki Law – mruknął pod nosem, zły i równocześnie zawstydzony faktem, że trafił do szpitala z powodu kłótni z partnerem.
-Słuchaj… - Wzrok lekarza zatrzymał się na żółtym siniaku, zdobiącym jego żebra. Pamiątce po kłótni sprzed tygodnia.
-To nic. – Szybko założył koszulkę. Dobrze wiedział, co lekarz chciał zasugerować.
-Na pewno? Bo wiesz…
-Na pewno. Jest dobrze. – Wciąż pamiętał, że kumple widział ich wtedy w klubie, kiedy to Sanji się upił. I kiedy zrobił mu scenę na ulicy też… - Serio.
-Dobra – Mężczyzna westchnął. – Ale jakbyś chciał pogadać… Prywatnie! – zastrzegł widząc minę Zoro. – To masz mój numer.
-Taaa… Dzięki.


LENISTWO

-Wyjdziemy gdzieś w weekend?
Uniósł wzrok znad gazety i obrzucił Zoro badawczym spojrzeniem. Ten speszył nieznacznie, ale zaraz odzyskał rezon.
-Możemy też gdzieś wyjechać… Na przykład nad morze… Moglibyśmy wynająć pokój… Przecież lubisz…
-Nie chce mi się. – Wrócił do lektury.
Zoro skrzywił się.
-Ostatnio nic ci się nie chce.
-Brzmisz jak znerwicowana licealistka.
-A ty się zachowujesz jak stary dziad! Ciągle tylko „nie chce mi się”! – To była prawda. Co by nie zaproponował Sanji był na nie. Odmawiał wszelkich wspólnych wyjść wymawiając się zmęczeniem, czy też po prostu zwykłą niechęcią. Zoro czuł, że coraz mniej chce mu się starać to ciągnąć. Bo, po co walczyć, skoro druga strona olała sprawę? Myślał, że może, chociaż teraz Sanjiemu się zachce i postarają się naprostować swój związek, który ostatnio dość mocno kulał. Jak widać się pomylił.
-Zapomniałem, że to twoja kwestia! – Uśmiechnął się krzywo. To prawda, na początki ich związku to Zoro był tym, któremu nigdy nic się nie chciało. Chociaż zwykle i tak potrafił go przekonać, żeby zrobili to, czego chciał. Dlatego tym bardziej nie rozumiał, czemu Glon się go czepia.
Zagryzł wargi, bo mógłby nie wytrzymać i powiedzieć o kilka słów za dużo a postawił sobie za punkt honoru nie pokłócić się z tym idiotą, przynajmniej do soboty.
-Wiesz, co? Pierdol się!
Wyszedł trzaskając drzwiami. Sanji w tym czasie, gnany zwykłą ciekawością spojrzał na kalendarz. Co temu kretynowi tak zależało na tym weekendzie? Zobaczywszy datę zrozumiał. W sobotę wypadała ich rocznica. To dziwne, że Zoro pamiętał. On sam zupełnie zapomniał. Nie miał nawet prezentu. Przez chwilę pomyślał nawet o propozycji Glona, lecz szybko porzucił ten pomysł. Nie chciało mu się ruszać z domu. Zresztą byli ze sobą już tyle czasu, że to naprawdę nie miało znaczenia. Po co się bezsensownie starać? Przecież było dobrze. Osiągnęli ten poziom stabilności, w którym nie trzeba za bardzo się wysilać. To prawda, może i się trochę rozleniwił, ale Zoro też powinien zrozumieć, że z czasem żar związku się wypala i zostaje zwykła codzienność. A jemu codzienność upływała na pracy w restauracji, po której chciał tylko odpocząć. Z drugiej strony… To w końcu ich rocznica…
-Przygotuje mu coś dobrego. Kolacja przy świecach… Tak to będzie to.

Nie udało mu się jednak wprowadzić swojego planu w życie. Co prawda wrócił wcześniej do domu, zrobił nawet potrzebne zakupy, ale postanowił, że chwilę się zdrzemnie. Owa chwila przeciągnęła dość znacznie i obudził się dopiero, kiedy Zoro wrócił do domu. A wtedy nie było szans, żeby ugotować cokolwiek. Ani tym bardziej żeby uratować sytuację. Mimo to postanowił spróbować.
-Cześć. – Przetarł oczy. – Masz ochotę na pizzę? Możemy zamówić…
Chyba pierwszy raz zobaczył u Zoro taki zawód. Trwało to tylko przez chwilę, bo Roronoa szybko się opanował i teraz wyglądał po prostu na wściekłego. Jakby złością maskował pozostałe uczucia. A Sanjiego przebiło silne poczucie winy. I już wiedział, że widok zawiedzionej twarzy partnera będzie mu towarzyszył zawsze, wypływając na powierzchnię, w najmniej spodziewanych momentach.
-Zapomniałeś! – To nie było pytanie. Raczej stwierdzenie faktu.
-Nie. Wszystkiego najlepszego! – Nawet w jego uszach nie zabrzmiało to szczerze.
-Najlepszego. – Podał mu niewielką paczkę, owiniętą w kolorowy papier. Po ilości taśmy klejącej, jaką zużyto żeby całość trzymała się kupy, mógł wywnioskować, że Zoro sam pakował prezent. I zrobiło mu się głupio. Bo on nic dla niego nie miał. A wystarczyło pójść do sklepu... Tylko, że… nie chciało mu się.
-Dziękuję… - wydukał, lecz mężczyzna już go nie słyszał. Trzasnęły drzwi.

-Halo? Law? Masz ochotę na piwo?


To wtedy go stracił. Czarę goryczy, jego grzechów, przelała ta nieszczęsna rocznica. I jego lenistwo. Wiedział, że tamten wieczór Zoro spędził z NIM. Nie mógł jednak mieć do niego jakichkolwiek pretensji. W dodatku… Nie zdradził go. Choć chyba wolałby, żeby tak się właśnie stało. Wtedy mógłby zrzucić całą winę na niego. Ale nie! Chociaż poleciał do tego całego Trafalgara, to tego wieczoru do niczego nie doszło. Ani następnego. Czy nawet miesiąc później, gdy Zoro się już wyprowadził. Znajomi donosili mu, z mściwą satysfakcją, o rozwijającym się romansie pomiędzy Roronoą a tym chirurgiem od siedmiu boleści. Stąd też wiedział, że Law’owi przekonanie do siebie Zoro zajęło okrągły rok. Tak. Dopiero po roku oficjalnie zostali parą. I są nią do dzisiaj. Tak samo jak on do dzisiaj tęskni i żałuje. Wszystkiego. Każdego swojego grzechu wymierzonego w Zoro. Gdyby mógł, cofnąłby czas. Niestety, to niemożliwe. Dlatego pozostały mu tylko te krótkie chwile, gdy obaj mijają jego restaurację. To i cicha nadzieja, że któregoś dnia, Zoro jednak się odwróci.