piątek, 15 września 2017

Kurs Gotowania XVIII

Jak zwykle, wielkie DZIĘKUJĘ skierowanie w stronę KokutoYoru za sprawdzenie rozdziału. Podziwiam cię, że Ci się chce :).


KURS GOTOWANIA 

ROZDZIAŁ XVIII
"Mój"


Był pewien, że Zoro się na niego rzuci, gdy tylko przekroczą próg sypialni. I trochę się tym stresował. Nie, żeby nie chciał… Nie!  Teraz marzył tylko o tym, by znów znaleźć się w uścisku tych silnych ramion, by ukochane dłonie gładziły każdy skrawek jego ciała, by Zoro go posiadł.

Lecz nawet to pragnienie nie mogło odegnać odczuwanego przez niego strachu.
Ostatnio robili to, kiedy obaj byli pijani. Jak będzie teraz? Czy Zoro o wszystko zadba? Czy może on powinien… Cholera! Miał się kochać z facetem drugi raz w życiu! W szkole nie dawali do tego instrukcji! Oglądane w złości filmy porno też na niewiele się zdały. Bo przecież to nie zawodowy aktor go teraz niósł. A Zoro. Jego Zoro. Mocniej przylgnął do klatki piersiowej ukochanego. Jakby w ten sposób miał się pozbyć zżerających go strachu i niepewności. Lecz, kiedy usłyszał szybkie bicie serca Roronoy, poczuł się jeszcze mniej pewnie. Zielonowłosy był napalony. On też, tylko… No właśnie! Dla niego to wciąż była nowość.
- Zoro – wysapał, kiedy mężczyzna położył go na łóżku.
- Tak? – Roronoa delikatnie wyjął z jego dłoni zarówno żel jak i prezerwatywy, po czym odłożył je na szafkę nocną. Wcale nie wyglądał, jakby zaraz miał się rzucić na Sanjiego niczym wygłodniałe zwierzę. Czym niezwykle zdziwił blondyna.
- Czy… - Do tego stopnia, że nie potrafił nawet wydusić z siebie jednego pytania. – Czy… Może być delikatnie? – Wreszcie! – I… wolno?
Z niepokojem patrzył na Zoro, z którego twarzy ciężko było cokolwiek wyczytać. Może go zniechęcił? Powiedział coś nie tak? Przecież… Kurwa! Zoro na pewno nie miał zamiaru się ograniczać! Nie po tak długim czekaniu! Już otwierał usta, by zamienić swoje pytanie w żart. Nieśmieszny, ale zawsze jakiś. Jednak sam zainteresowany szybko wybił mu ten pomysł z głowy. W najlepszy możliwy sposób. Pocałunkiem. Długim, delikatnym, zmysłowym… Takim, po którym wyzbył się wszelkich wątpliwości. A słowa, jakie padły zaraz potem, pozwoliły mu całkiem zawierzyć Zoro.
- Co tylko zechcesz.

- Co tylko zechcesz – szepnął, wyczuwając zdenerwowanie Sanjiego. Wiedział, że mógł czuć się nieco… nie na miejscu... W końcu… nie miał za dużego doświadczenia. Zoro napawał dumą fakt, iż to on był pierwszym Sanjiego. Postanowił zrobić wszystko, żeby blondyn nie żałował swojej decyzji. Nawet, jeśli sam miał ochotę na trochę… ostrzejsze zabawy.
Widząc przyzwolenie w błękitnych oczach, zaczął rozpinać guziki żółtej koszuli. Opuszkami palców wodził po odsłoniętej klatce piersiowej, napawając się jękami ukochanego. Nawet tak delikatny dotyk działał na Sanjiego. Czuł to. I widział. Nabrzmiała męskość dość wyraźnie odznaczała się pod materiałem spodni. Powinien się nią zająć. Ale to później. Teraz postanowił skupić się na „wyższym piętrze”.
Zaczął muskać ustami szyję blondyna, dłońmi cały czas błądząc po mlecznobiałej skórze. Co jakiś czas zahaczał o sutki. Wtedy z ust Sanjiego dało się słyszeć urywany jęk. Urywany, bo mężczyzna zagryzał rękę, nie chcąc wydać z siebie głośniejszych dźwięków.
Zoro uśmiechnął się. Wstydliwy ten jego Kucharzyk.
- Nie… - szepnął i odciągnął smukłą dłoń od ukochanych ust. Na których potem złożył krótki pocałunek. – Chcę cię słyszeć. 
Sanji zamglonym wzrokiem spojrzał na Zoro.
- Zboczeniec.
Roronoa nie mógł się nie roześmiać.
- Wiedziałeś, na co się piszesz. – Ugryzł partnera w ucho.
- A czy ja narzekam? – Było mu tak dobrze. Dłonie Zoro błądzące po jego ciele. Ten gorący oddech na skórze. I cudowne czarne oczy wpatrujące się w niego z uwielbieniem. Ale… to wciąż było mało. Chciał więcej. Dużo więcej. – Zoro?
- Tak? – wysapał, na chwilę przestając obsypywać obojczyki Sanjiego pocałunkami.
- Rozbierz się.
Zoro podciągnął się, by móc spojrzeć ukochanemu w oczy.
- A może to ty mnie rozbierzesz? – Kiedy nakierowywał dłoń Sanjiego na skraj swojej koszulki, w jego oczach błyszczały wesołe iskierki.
Blondyn nie dał się dwa razy prosić. Jednym, no może dwoma, ruchami ściągnął z Roronoy ubranie. Nareszcie. W końcu mógł napawać się widokiem umięśnionego torsu. Zaraz jednak jego zachwyt został przysłonięty przez żal. I strach. Bowiem teraz przed oczami nie miał jednej blizny – strasznej już samej w sobie. A dwie. Drugą zrobiła pistoletowa kula. Która mogła mu na zawsze odebrać Zoro. Nim go w ogóle dostał.
- Boli? – szepnął, kładąc dłoń na świeżej bliźnie.
- Nie. Już nie. – Zabrał dłoń Sanjiego i złożył na niej krótki pocałunek. – Myślę, że są miejsca, które bardziej czekają na twój dotyk. – Położył rękę blondyna na swojej piersi. – Tak… - jęknął, kiedy chłodna skóra zetknęła się z jego rozpalonym torsem. – O wiele lepiej.

Sanji, widząc jak Zoro zareagował na jego dotyk, nabrał śmiałości. Postanowił nie przejmować się przeszłością, której i tak nie zmieni. Zamiast niej miał przecież teraźniejszość. O wiele przyjemniejszą teraźniejszość.
Sam zaczął sunąć dłońmi po ciele ukochanego. Badał strukturę, wyszukiwał wrażliwych miejsc. Drażnił sutki, gładził brzuch, przejeżdżał wzdłuż linii kręgosłupa. Dając i biorąc. Bo Zoro też nie próżnował. Porzucając pieszczoty dłońmi, odkrywał jego ciało za pomocą ust. Mokre pocałunki znaczyły drogę od szyi po brzuch. W kilku miejscach Zoro ozdobił bladą skórę krwistoczerwonymi malinkami. Które jeszcze bardziej nakręciły Sanjiego. Postanowił się zrewanżować. Przysnął usta do obojczyka Roronoy. Najpierw musnął go delikatnie, potem przejechał językiem, by w końcu… Przyssać się do wrażliwego miejsca. Zoro jęknął. Bynajmniej nie z bólu.
- Szybko się uczysz…
- Mam dobrego nauczyciela. – Oblizał wargi, podziwiając wynik swojej pracy. Wyszła mu naprawdę ładna malinka.  Idealny znak mówiący, że ten człowiek już do kogoś należy. I tym kimś był właśnie Sanji.
Świadomość, że w ten oto sposób oznaczył, Zoro jako swoją własność, podziałała na Sanjiego jak najlepszy afrodyzjak. Nagle ręce, wciąż błądzące po jego torsie, przestały mu wystarczać. Gorące, nabrzmiałe od pocałunków usta nie potrafiły dać mu tego, czego naprawdę pragnął. Wiedziony pierwotnym instynktem i zwierzęcą potrzebą zaspokojenia, sięgnął do paska Roronoy, po czym zaczął go rozpinać.
Zoro momentalnie oderwał się od szyi Sanjiego.
- Co…
- Przecież miałem cie rozebrać – przerwał mu Black, teraz mocując się z guzikiem. – Kurwa!
Zoro zamarł na ułamek sekundy. Zmiana tempa zaskoczyła go. Przecież miało być wolno.
Nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo Sanji poradził już sobie ze spodniami. I teraz na straży jego męskości stały tylko bokserki. A Black z niezwykłym zaangażowaniem bawił się gumką od nich. Zupełnie, jakby nie wiedział, czy chce przeciągnąć jeszcze moment rozbierania, czy też pokusa, by zobaczyć Zoro nagiego, była silniejsza. A sam Zoro czuł, że te nieszczęsne bokserki z każdą chwilą cisną go coraz bardziej. Dlatego, gdy Sanji zdecydował w końcu ściągnąć z niego bieliznę, aż jęknął, czując niewysłowioną ulgę.
Ów jęk bardzo spodobał się blondynowi.
- Aż tak ci dobrze? – spytał zaczepnie, wpatrując się jednocześnie w twardego penisa partnera. Widok ten, choć zdecydowanie wart grzechu, budził w nim dość sprzeczne emocje. Z jednej strony czuł ekscytację. Zoro był ogromny! Z drugiej – strach. Bo… Zoro był ogromny! Paradoks sytuacji wywołał u niego nerwowy chichot. Który Zoro wziął za kolejną zaczepkę.
- Mam nadzieje, że sprawisz, że będzie jeszcze lepiej… - Roronoa przejechał językiem po wargach w dość prowokacyjnym geście.
Sanji znów się uśmiechnął. Tym razem z rozczuleniem. I pewną dumą. Bo faktycznie mógł tego dokonać. On i tylko on. Nikt więcej. Przecież Zoro należał do niego. Całe to ciało. Cudowne. Umięśnione. Pokryte kropelkami potu. Drążące z emocji i podniecenia. Tylko on miał prawo je oglądać w takim stanie. Tylko on mógł do takiego stanu doprowadzić!
- Zoro – jęknął, biorąc w dłoń jego penisa.  – Jesteś mój. – Zaczął poruszać ręką, samemu znajdując w tym perwersyjną przyjemność.
Zoro czuł, jak rozkosz przychodziła do niego falami w rytm ruchów blondyna. Był gotów w niej utonąć.
- Cały – wysapał pomiędzy jednym jękiem a drugim. Temu człowiekowi był gotów oddać się w całości. Podarować każdą, najmniejszą część siebie. – Cały – powtórzył. – Wszystko jest twoje. – Gdzieś w głębi wiedział, że to głupie. Oddawać się komuś tak mocno. Zwłaszcza człowiekowi, który już raz go skrzywdził. I który w każdej chwili mógł to zrobić ponownie. A mimo to, Zoro chciał tego. Pomimo grożącego mu ryzyka, pragnął być własnością Sanjiego. Teraz i na zawsze. Fizycznie i duchowo. Musiał przyznać to przed samym sobą. Pragnął kochać i być kochanym.
Sanji poczuł, jak robi mu się podejrzanie duszno. I nie miało to nic wspólnego z ogarniającym go podnieceniem. To szczerość, usłyszanego właśnie wyznania, sprawiła, że dziwne uczucie ciepła zalało go od środka.
- Zoro… - Ostatni raz przesunął dłonią po członku partnera. Ułożył się, przybierając najbardziej kuszącą pozę, na jaka go tylko było stać. – Rób, co chcesz.
Zoro miał wrażenie, że śni. To nie mogło dziać się naprawdę. A mimo to… działo się. Sanji mu się oddawał. Pozwolił robić ze sobą wszystko! Mimo to postanowił być delikatny. Tak, by ich pierwszy w pełni świadomy seks kojarzył się Sanjiemu dobrze. I chciał go powtórzyć.
Jeszcze raz spojrzał na partnera, po czym niechętnie odsunął się od niego. Co prawda Sanji go rozebrał, ale tylko połowicznie. Zarówno spodnie, jak i bokserki utknęły na wysokości kolan, krępując mu ruchy.
Szybko pozbył się niepotrzebnej odzieży. Cały czas był bacznie obserwowany przez niebieskie tęczówki. Zupełnie, jakby Black bał się, że Zoro zaraz zwieje.
- Nigdzie się nie wybieram – uspokoił go, gdy ponownie, tym razem stuprocentowo nagi, zawisnął nad kochankiem.
- Wiem. Bo nigdzie bym cię nie puścił. Nie teraz… Jesteś mój. A ja jestem twój.
Uśmiechnął się, słysząc to wyznanie. Tak bardzo go pragnął. Nawet bardziej niż tego chętnego ciała, które miał przed sobą. I które tak cudownie się pod nim wiło. Niestety, wciąż w ubraniu. Postanowił naprawić ten błąd. Lekko pociągnął Sanjiego ku sobie i zsunął z jego ramion koszulę, która szybko poszybowała w bliżej nieokreślonym kierunku. Następnie przyszedł czas na spodnie. Nie miał ochoty bawić się w subtelności. Nie na tym etapie. Dlatego po prostu je ściągnął. Razem z bokserkami. Dopiero wtedy mógł w pełni rozkoszować się widokiem nagiego Sanjiego. Czy raczej prawie nagiego. Bo w tym ferworze zapomniał o jednym, dość istotnym szczególe. Skarpetki. I teraz, kiedy patrzył na blondyna, ubranego właśnie w nie, miał ochotę się roześmiać. Cały nastrój po prostu diabli wzięli. Dlatego czym prędzej skierował swoje ruchy ku ostatniemu, najbardziej podstępnemu elementowi sanjinowej odzieży.
Sam Sanji, czując łaskotki na stopach, zachichotał. Ale kiedy uczucie nie mijało, otworzył, do tej pory zamknięte, oczy i… o mało nie parsknął bardzo szyderczym śmiechem. Z rozebraniem go, Zoro nie miał problemów. Ale już ze ściągnięciem skarpetek… Jeszcze chwila i mu je podrze! Nową parę! Pociągnął nogą, wyrywając ją tym samym z objęć zielonowłosego i sam ściągnął najpierw jedną, a potem drugą skarpetkę. Na oczach zszokowanego Zoro.
- Swoje też możesz zdjąć. – Nie, żeby mu ten stan rzeczy przeszkadzał. Zoro wyglądał seksownie nawet, jeśli całe jego odzienie stanowiły czarne skarpetki. Jednak chęć wkurwienia Glona wygrała z podnieceniem.
Roronoa warknął. Zupełnie zapomniał, że on również nie pozbył się tego bawełnianego cholerstwa. Szybkim ruchem ściągnął obie skarpetki, po czym… Przygwoździł Sanjiego do łóżka.
- Bawi cię to?
- Trochę – przyznał Black. – Ale, prawdę mówiąc, wolałbym żebyś w końcu zajął się czymś ciekawszym…
Nie trzeba było mu dwa razu tego powtarzać. Wpił się w usta blondyna, od razu językiem penetrując całe ciepłe, chętne wnętrze. Jednocześnie zaczął poruszać dłonią po penisie kochanka, co jakiś czas naciskając kciukiem na główkę.
Początkowo Sanji oddawał pocałunki z gorliwością i zaangażowaniem, jakich do tej pory u siebie nie doświadczył. Jednak z czasem, gdy pieszczoty Zoro, nakierowane na jego członka, przybierały na sile, stracił jakąkolwiek umiejętność reagowania na rzeczywistość. Starał się się nadążać za tymi ustami. Próbował dłońmi pieścić plecy partnera. Pragnął dawać Zoro tyle samo, ile sam dostawał. Niestety nie był w stanie. W końcu się poddał. Pozwolił Roronorze całkiem nad sobą dominować, przyjmując dawaną przyjemność z prawdziwą radością.
Widząc, że Sanji był już blisko spełnienia, Zoro zaczął drugą dłonią drażnić jego jądra. A ustami pieścić sutki.
To dla Blacka było zdecydowanie zbyt dużo.
- Zo… ro… Ja… Zaraz…
Nie dokończył. Biały płyn, będący zwieńczeniem ogarniającej go ekstazy, wytrysnął wprost na rękę Zoro. Który tylko uśmiechnął się z wyższością. O to właśnie mu chodziło. Doprowadzić Sanjiego do spełnienia.
Kiedy kucharz dyszał po, dopiero co osiągniętym, orgazmie, Roronoa sięgnął po buteleczkę z żelem. Chętnie pobawiłby się jeszcze trochę, ale jego własne ciało domagało się spełnienia. Wycisnął trochę specyfiku na dłoń i zaczął rozcierać go w palcach. Cały czas obserwując, powracającego do rzeczywistości, Sanjiego.
Black czuł się… wspaniale. Przeżyty orgazm i świadomość, kto do niego doprowadził, niemal całkiem odebrały mu rozum. I dech w piersiach. Dyszał, próbując się uspokoić. Jednocześnie interesowało go, co w tym czasie robił Zoro. Przecież to nie mógł być koniec!  Kiedy wreszcie udało mu się wrócić do rzeczywistości uchylił powieki. I zaraz na nowo je zamknął. Widok był zbyt… erotyczny, by teraz mógł na niego choćby spoglądać. Zoro całą swoją uwagę skupiający na żelu, spływającym mu po palcach, dłoni, wzdłuż silnego przedramienia... Kurwa! Kurwa! Kurwa! Dlaczego go to podniecało? Przecież nie powinno!
- Zoro… - jęknął.
- Tak? – Roronoa ani na chwilę nie zaprzestał czynności. Chciał jak najbardziej rozgrzać żel, zmniejszając tym samym dyskomfort Sanjiego. Nie mógł sobie jednak darować szybkiego pocałunku.
- Pospiesz się.
- Ale…
- Żadne ale! – W głosie kucharza zabrzmiała stalowa nuta. – Zrób to! Chcę cię poczuć… - dodał już łagodnie.
Nie pozostało mu nic innego, jak tylko posłuchać.
Pochylił się nad Sanjim, którego ciało wciąż nosiło ślady przeżytego orgazmu, i powoli włożył w niego jeden palec. Na twarzy kucharza pojawił się grymas świadczący o przeżywanym dyskomforcie. Szybko jednak zniknął, zastąpiony przez przyjemność, bo Zoro, by skupić uwagę partnera na czymś innym, zaczął na nowo stymulować jego penisa.  Po chwili dołożył drugi palec, wciąż zaspokajając ukochanego ręką. Tym razem jednak Sanji odczuwał dyskomfort trochę dłużej. I Zoro musiał się bardziej skupić na przygotowaniach, by wreszcie móc dołożyć trzeci palec. Wtedy też Sanji syknął.
- Wybacz – przeprosił Zoro.
- Nic… Nic się nie stało. Kontynuuj. – Ciężko mu było się zdecydować, co tak naprawdę czuł. Z jednej strony ból, spowodowany rozciąganiem, z drugiej przyjemność, której źródłem był jego penis. Zoro ani na chwilę go nie zaniedbał. Cały czas przesuwał po nim ręką, raz po raz to zaciskając dłoń, to poluźniając uścisk. Tak, że Sanji czuł, jakby same opuszki partnera błądziły po jego przyrodzeniu. Co dziwne, wyważenie tych dwóch pieszczot wychodziło Roronorze fenomenalnie. Sanji nigdy nie przypuszczał, że zwykła stymulacja ręką tak bardzo go podnieci. I da mu tyle przyjemności.
Powoli też uczucie dyskomfortu wewnątrz przeradzało się w rozkosz. Palce Zoro wchodziły coraz głębiej, a on podświadomie zaczął wypychać biodra im naprzeciw. To było wspaniałe. Ale… Mimo wszystko, wolałby poczuć tam coś większego.
- Zoro… wystarczy… Bo znów dojdę… - To była prawda. Jeszcze trochę i by szczytował.
Roronoa posłusznie zabrał obie ręce. Kiedy palce kochanka się z niego wysunęły, Sanji zadrżał.
- W porządku? – Niby wypieki na policzkach blondyna, urywany oddech i to rozkojarzenie w oczach mówiły mu, że tak, ale Zoro wolał się upewnić.
- Tak… - jęknął. Po co ten głupi Glon się pyta. Niech go wreszcie weźmie! – Pospiesz się!
- A nie miało być wolno? – Chociaż i jemu erekcja dawała się we znaki a żądza niemal przesłoniła zmysły, nie potrafił darować sobie tej jednej złośliwości.
- I jest – burknął blondyn. – Nawet za wolno! Pospiesz się. – Uniósł kolano, drażniąc tym samym sterczącą męskość ukochanego. – Bo zaraz sam dojdziesz… za wcześnie. – Znów go dotknął, tym razem trochę mocniej.
Zoro syknął. Parszywy Kucharzyk! Sięgnął po prezerwatywę, jednak nagle na jego dłoni znalazła się dłoń Sanjiego.
- Co?
- Ja to zrobię. – Jednym ruchem zmusił Zoro, by ten usiadł. Sam również podniósł się do siadu, by mieć jak najlepszy widok na kochanka. Sięgnął po prezerwatywę, po czym ją otworzył. I, drżącymi z ekscytacji dłońmi, rozwinął materiał, pochylając się nad Zoro.
- Robię to pierwszy raz, więc się nie śmiej – zastrzegł, lecz widząc minę zielonowłosego zrozumiał, że ten tekst mógł sobie darować. Zoro wpatrywał się w niego z takim pożądaniem, że zrobiło mu się jeszcze bardziej gorąco. Niewiele myśląc, sięgnął po żel i niewielką jego część rozsmarował na członku Roronoy. Mężczyzna zadrżał. Płyn był zimny, co tylko spotęgowało doznanie. Zresztą… Czuł, jakby spełniały się wszystkie jego pragnienia. Sanji naprawdę go chciał! I to bardzo! Dotyk zimnych, szczupłych palców na jego penisie doprowadzał go do szaleństwa. A widok Sanjiego, zakładającego mu prezerwatywę, trochę niewprawnie, nerwowo z rządzą wymalowana na twarzy, sprawił, że prawie doszedł.
- Skończone – wysapał w końcu Black. Wiedział, że w tym, co zrobił było coś nieprzyzwoitego. Jakby sam seks z facetem miałby być przyzwoity. – Zróbmy to wreszcie! – Zbliżył się do Zoro i wykonał ruch, jakby chciał mu usiąść na kolanach. Jednak Roronoa go zatrzymał.
- Będzie boleć.
- Nieważne. – Pokręcił głową i opuścił się delikatnie. – Pomóż…
Zoro, wciąż niepewny, nakierował swojego penisa na odbyt kochanka. Ten znów zaczął się opuszczać, jeszcze wolniej niż wcześniej. Czuł, jak Zoro powoli go wypełniał. Uczucie, choć wspaniałe, niosło ze sobą trochę bólu. Jednak, kiedy robił to powoli… Mógł ten ból znieść. Ba! Przy odpowiednim tempie to ekstaza brała górę.
- O tak… - jęknął. – Tak…
Zoro miał ochotę krzyczeć. Już sam widok jego penisa, zagłębiającego się w Sanjim, sprawiał mu niezwykłą rozkosz. A towarzyszące temu ciepło i wilgoć dodatkowo odbierały rozum. Walczył ze sobą, by nie pozwolić działać pierwotnym instynktom i siłą nie zmusić Sanjiego by ten poruszał się szybciej. Już tak bardzo chciał być w nim cały.
Wreszcie Sanji usiadł mu na biodrach, ciężko dysząc.
- Czuję… Czuje… go… Jest w środku…
- Tak – wysapał mu do ucha. – Jesteś cholernie gorący… To wspaniałe…
Blondyn uśmiechnął się.
- Nie gadaj tyle. Pocałuj mnie.
Zrobił to. Jednocześnie przyciskając mężczyznę do siebie. Całowali się jak szaleni. Ich języki splatały się w jakimś pierwotnym tańcu, a dłonie poszukiwały nawzajem ciała tego drugiego. By dać rozkosz. Przekazać targające obojgiem uczucia.
Jednak dla Zoro to było zbyt mało. Wciąż mu czegoś brakowało.
- Sanji… - wyszeptał kucharzowi do ucha, jednocześnie przygryzając płatek. – Zacznij się ruszać. Proszę.
Odpowiedziałby coś zjadliwego, ale nie był w stanie. On też tego pragnął. Położył dłonie na ramionach Zoro, szukając jakiegoś oparcia i powoli uniósł biodra.Tylko po to, by zaraz je opuścić. Trochę bolało, ale przyjemność, jaka przechodziła całe jego ciało, skutecznie pozwalał mu o tym zapomnieć.  Znów się uniósł. I znów opadł.
Z racji przyjętej pozycji, Zoro penetrował go znacznie głębiej, niżby zrobił to tradycyjnie. Dlatego też dotarcie do prostaty blondyna nie zajęło zielonowłosego dużo czasu. Kiedy wreszcie jego penis trafił w punkt P Sanjiego, kucharz krzyknął.
- Tak! Tak!
Zoro uśmiechnął się. Taką właśnie reakcję chciał wywołać. Położył dłonie na biodrach ukochanego i sam zaczął nadawać rytm jego ruchom. Samemu wypychając biodra w tym samym tempie. Otaczające go ciepło i ciasnota wnętrza Blacka, seksowny głos tuż przy uchu, dłonie splecione na karku… to wszystko dawało mieszankę emocji wprost niewyobrażalnych. Wiedział, że z każdą chwilą, coraz bardziej zbliżał się do końca. Nie chciał jednak dochodzić przed Sanjim. Dlatego ponownie złapał znów twardego penisa partnera i zaczął go stymulować w rytm ich wspólnych ruchów.
- Tak! Tak!
Znowu to usłyszał. I znowu poczuł dumę.
Kochali się w ten sposób jeszcze przez chwilę. Obaj byli blisko. Obaj chcieli dojść. Jednak to Sanji pierwszy osiągnął szczyt. Z imieniem Zoro na ustach doszedł, brudząc zarówno swój, jak i partnera brzuch spermą.
Widok szczytującego Blacka sprawił, że Roronoa nie mógł się dłużej powstrzymywać. Zmusił Sanjiego do jeszcze dwóch ruchów i sam również doszedł.
Sanji poczuł, jak prezerwatywa wewnątrz niego pęcznieje, a jego samego zalewa przyjemne ciepło. I w sumie nie bardzo wiedział, co powinien teraz zrobić. Bo było mu zwyczajnie zbyt dobrze…
To Zoro pierwszy się otrząsnął. Chyba głównie dlatego, że kierowało nim poczucie odpowiedzialności za Sanjiego. Położył blondyna na poduszkach, jednocześnie z niego wychodząc. Mężczyzna zadrżał. Co zostało skwitowane przez Zoro krótkim pocałunkiem. Po którym zielonowłosy zdjął prezerwatywę i wywalił ją do stojącego nieopodal kosza na śmieci. Uporawszy się z tym problemem, sięgnął po chusteczki i wytarł ich obu.
Sanji obserwował ruchy ukochanego spod półprzymkniętych powiek. Było w tym coś… ujmującego.
- Dziękuję – szepnął, kiedy Zoro wyrzucił zużytą chusteczkę do tego samego kosza, co wcześniej prezerwatywę.
- Za co?
- Za zajęcie się mną. – Uśmiechnął się. – A teraz chodź. Połóż się obok. – Pomimo bólu rozchodzącego się po całym jego ciele, posunął się kawałek. – Proszę.
Nie trzeba było mu dwa razy tego powtarzać. Legnął tuż obok Sanjiego, od razu przyciągając Blacka do swojej klatki piersiowej.
- Było cudownie – szepnął. – Kocham cię.
- A ja ciebie. I, chociaż pewnie zwariowałem, cholernie mnie to cieszy.

Leżeli obok siebie, wykończeni seksem i tymi wszystkimi emocjami, jakie na nich spadły w tym czasie. Sanji, wciąż przytulony do klatki piersiowej Zoro, dłonią gładził bok kochanka. Zaś Roronoa ukrył twarz we włosy blondyna, zaciągając się tym wspaniałym specyficznym zapachem. Wsłuchiwał się w równomierne bicie serca kochanka i czuł, jak powoli ogarnia go senność.
- Zoro?
Z tego przyjemnego stanu wyrwał go niepewny głos Sanjiego.
 - Tak?
Mężczyzna przełknął ślinę.
- Czy… Mogę zostać… do jutra? – Ich ostatnia wspólna noc zakończyła się katastrofą i nie bardzo wiedział, czy Zoro chciałby ją powtórzyć tak szybko.
Tymczasem Roronoa odsunął od siebie zszokowanego blondyna i wstał z łóżka.
- Zoro?
Nie odpowiedział. Zamiast tego, ruszył ku drzwiom wyjściowym. Wciąż nagi, co jeszcze bardziej zdziwiło Sanjiego. I zaniepokoiło. Zwłaszcza, gdy usłyszał chrobot klamki. Zupełnie, jakby…
Zoro wrócił do pokoju, od razu wchodząc do łóżka i przyjmując tę samą pozę, co wcześniej. Sanji nic z tego nie rozumiał. Zachowanie partnera trochę go wkurzyło. Czy ten debil nie może po prostu odpowiedzieć.
- Zoro… Wyjaśnisz mi…
- Musiałem sprawdzić, czy drzwi są zamknięte.
- Hę?
Spojrzał Sanjiemu prosto w twarz. Ilość miłości w czarnych tęczówkach na chwilę pozbawiła kucharza oddechu.
- Bo nareszcie mam w domu coś… czy raczej kogoś… kogo warto chronić.
To wyznanie sprawiło, że Sanjiemu zaszkliły się oczy. Było w nim coś piękniejszego i wymowniejszego niż we wcześniejszym kocham cię.  Kurwa! Ten Glon był za dobry w te klocki!
Żeby Zoro nie zobaczył jego łez, Sanji schował twarz w zagłębieniu ramienia partnera.
- Debil.
Nie odpowiedział. Po prostu przytulił Sanjiego jeszcze mocniej.

Obudził go jakiś ruch. Uchylił powieki i ujrzał, jak Sanji stara się wyplątać z jego uścisku. Po kręgosłupie przeszedł mu zimny dreszcz. Zdusił w sobie nagłą chęć przyciągnięta blondyna jeszcze bliżej. I jeszcze mocniej. Zamiast tego, poluzował uścisk, zwracając Sanjiemu wolność. Ten ruch nie uszedł uwadze Blacka. Mężczyzna odwrócił się w stronę partnera, a na jego twarzy pojawił się uspokajający uśmiech.
- Zaraz wracam. Muszę do kibla. – Na odchodne pocałował jeszcze Zoro w policzek i ruszył w stronę toalety.
Zoro zaś odprowadził go wzrokiem, aż nie zniknął za drzwiami. Wtedy zaczął nasłuchiwać. Z niepokojem czekał na chrobot klucza i trzask zamykanych drzwi. Bał się. Naprawdę się bał. Że Sanji, mimo wszystko, wymknie się z mieszkania, zawstydzony i zawiedziony tym, do czego między nimi doszło. Jego obaw nie potrafił rozwiać nawet fakt, że Black poszedł do tej cholernej łazienki goluteńki, jak go Matka Natura stworzyła. Dopiero, kiedy ponownie ujrzał Sanjiego, dosłownie wbiegającego do łóżka, poczuł ulgę.
- Kurwa! – Blondyn wtulił się w Zoro, łaknąc zarówno jego obecności jak i dawanego przez niego ciepła. – Jak zimno!
Roronoa zaśmiał się tylko i mocniej opatulił mężczyznę kołdrą.
- O wiele lepiej. – Usłyszał w odpowiedzi. – A teraz śpij, debilu. Jutro idziemy na zakupy.
Zoro spojrzał na stojące obok zegarek. Było dobrze po północy.
- Dzisiaj.
- To tym bardziej śpij! – Wtulił się w Zoro jeszcze mocniej. Wiedział, o czym partner myślał. Że chciał uciec. Spodziewał się, że podobne rysy na zaufaniu będą się Roronorze zdarzać jeszcze bardzo długo. Zamierzał z nimi walczyć. W najlepszy znany sobie sposób. Ciągłym zapewnieniem o swojej miłości. I to nie słowami. Czynami. Bo te bardziej trafiały do kogoś takiego jak Zoro.
- Dobranoc. – Usłyszał Sanji.
- Dobranoc. Kocham cię. – Ale czasem na kilka słodkich słów też mógł sobie pozwolić.

- A ten? – Zoro wskazał na najbliżej wiszący garnitur. Czym wywołał u Sanjiego kolejny napad złości.
- Serio? – warknął blondyn. – Serio?
Roronoa westchnął.
- A co jest z nim nie tak? – Kurwa! Dla niego te wszystkie garnitury wyglądały dokładnie tak samo! Gdyby nie kolor, nie potrafiłby wskazać między nimi żadnej różnicy. W przeciwieństwie do Sanjiego, który od razu wyłapywał takie subtelności jak firma, ułożenie guzików, krój czy choćby materiał. I bez przerwy wściekał się na Zoro, kierującego się głównie ceną. Przecież jego facet… Tak! Jego facet! Powinien wyglądać na zbliżającym się ślubie obłędnie. Tak, by wszyscy mu go zazdrościli. Tylko dlaczego ta głupia Alga nie chciała współpracować? Tak jak teraz. Ledwie porzucił owo szkaradztwo, na które wcześniej zwrócił uwagę a już sięgał po kolejną paskudę.  Znaczy samo ubranie wyglądało nawet znośnie, ale w tym kroju Zoro wyglądałby jak wieśniak.
- Nawet tego nie dotykaj! – zastrzegł i samemu zaczął się rozglądać. – Najlepiej niczego nie dotykaj! Masz koszmarny gust…
Ledwie wypowiedział te słowa a na twarzy już Zoro gościł wredny uśmiech.
- Koszmarny, mówisz? – Przysunął się bliżej Blacka tak, by móc bezkarnie położyć mu dłoń na pośladku, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Sanji spłonął rumieńcem. Za który w równomiernym stopniu odpowiedzialna była prowokacyjna pieszczota, jak i świadomość, że sam sobie wrzucił.
- Do ubrań, kretynie! Do ubrań! – Starał się ratować, ale sam wiedział, że wyszło to żałośnie. A Zoro tylko się śmiał. Sanji miał ochotę trzasnąć go w ten wyszczerz. Prawie tak samo wielką, jak zaciągnąć gdzieś do toalety i zrobić to samo, co robili rano pod prysznicem. Na samo wspomnienie przeszedł go miły dreszcz. A myśl, że jeszcze niedawno miał Zoro za impotenta, teraz wydawała się po prostu niedorzeczna.
Żeby odsunąć od siebie sprośne myśli, zanurkował pomiędzy wieszaki. W poszukiwaniu czegoś, w czym Zoro wyglądałby wystarczająco obłędnie a jednocześnie zakup nie wymagałby pozbycia się, przez nich obu, nerki.
Zoro, widząc jak Sanji z uwagą przygląda się niemal każdemu z garniturów, odnalazł wzrokiem najbardziej w tym momencie pożądaną przez siebie rzecz. Kanapę. Legnął na niej, wiedząc, że ukochany, kiedy w końcu znajdzie, czego szukał, zawoła go. Albo zmaterializuje się obok z szaleńczym błyskiem w oku i już teraz, natychmiast każe mu zapierdalać do przymierzalni.
Zoro westchnął. Myślał, że będąc gejem nigdy nie doświadczy szaleństwa zakupów. Jak widać, życie zweryfikowało jego poglądy. I to dość brutalnie.
- Ubrałeś już? – Zza kotary dało się słyszeć głos Sanjiego.
- Zaraz! – Zarzucił na siebie marynarkę i wyszedł z przymierzalni. Czuł się jak debil. Poza tym, naprawdę nie widział różnicy pomiędzy mierzonym właśnie garniakiem a tym, który wisiał w jego szafie. W przeciwieństwie do Blacka.
- Obróć się.
Zrobił, co mu kazano. Chyba tak właśnie czują się małpy w cyrku.
- I jak? – zapytał z nadzieją w głosie. Jeśli Sanji walnie akceptacją, będą mogli w końcu wrócić do domu.
- Nie wiem… - Black pokręcił głową. Niby Zoro wyglądał dobrze… Ale nadal coś mu tu nie pasowało.
- Rozmiar mniejszy byłby lepszy.
Obaj odwrócili się w stronę, z której dochodził ów głos. Sanji poczuł, jak zimny dreszcz przechodzi mu po kręgosłupie. A Zoro pojął, że ktoś ewidentnie robi sobie z jego życia jaja.
- Cześć, Mihawk – mruknął Roronoa, rozglądając się jednocześnie za Peroną. Tylko spotkania z tym różowowłosym czymś mu dzisiaj brakowało.
Sanji ograniczył się do lekkiego kiwnięcia głową. To i tak był szczyt jego zdolności komunikacyjnych w stosunku do tego człowieka. Dracule Mihawk naprawdę napawał go lękiem.
- Witaj, Roronoa. Panie Black. – Skinął głową, jakby wcale nie poczuł się urażony tym, w jaki sposób potraktował go Sanji.  – Rozumiem, że to jakaś specjalna okazja. – Wskazał na garnitur Zoro. – Inaczej w życiu byś się nie dał tu zaciągnąć.
- Można tak powiedzieć. – Roronoa wzruszył ramionami. Mihawk miał rację. Gdyby nie Sanji, to następny garnitur, o ile komuś by się chciało go kupić, dostałby na własny pogrzeb. Nie uważał, by jakakolwiek okazja była warta takiego poświęcenia. W przeciwieństwie do pewnego blondwłosego idioty. – Wesele – dodał, widząc, że Dracule czeka na sprecyzowanie.
Brwi mężczyzny uniosły się do góry w dość wymownym geście.
- Wasze?
Zoro prawie udławił się własną śliną, a Sanji, gdyby to było możliwe, zapadłby się pod ziemię.
- NIE! – wrzasnęli obaj. Jakoś wizja ślubu żadnemu z nich, w tym momencie, nie wydawała się kusząca.
Tymczasem Mihawk uśmiechał się kpiąco. Mogli sobie wrzeszczeć do woli. Ale nikt mu nie powie, że w oczach blondyna na ułamek sekundy nie zabłysły iskierki ekscytacji. A Zoro nie przełknął nerwowo śliny. Chyba sam musiał zacząć szukać odpowiedniego garnituru. Chociaż… Frak byłby chyba lepszy. Perona padnie, kiedy jej o tym powie. Nigdy nie była na gejowskim ślubie. On zresztą też nie. Shanks jakoś nie chciał się hajtać.
Widząc, że Mihawk nie kontynuuje wątku, Zoro postanowił naprostować całą sprawę.
- Jego kumple biorą ślub. A my idziemy za darmo się nachlać.
Sanji miał ochotę trzasnąć tego tępego Glona w łeb. Przecież to wcale nie tak, że szedł na ślub Usoppa żeby pić! Poza tym, miał być świadkiem… Już chciał wygarnąć Roronorze, co o tym wszystkim myślał, ale poczuł na sobie wzrok sokolich oczu towarzyszącego im mężczyzny. I jakoś momentalnie stracił ochotę na pyskówkę. A nawet na przebywanie w tym towarzystwie.
- Zoro… To może ja faktycznie pójdę po ten mniejszy rozmiar… - I nim zielonowłosy zdążył cokolwiek powiedzieć, Sanji zniknął pomiędzy wieszakami.
- Wystraszyłeś mi faceta – rzucił w stronę Mihawka, czując się trochę niekomfortowo. Nie przywykł do tego, że przyjaciel zna jego orientacje.
- Jak kocha, to wróci. – Nie przejął się zbytnio ucieczką blondyna. Już się przyzwyczaił, że w ten sposób właśnie działał na ludzi. Dlatego każdy, kto podczas pierwszego spotkania z nim, nagle nie przypominał sobie o żelazku na gazie, zyskiwał w jego oczach coś na kształt zainteresowania. I też dlatego związał się z Peroną. Bo jego aura zdawała się na nią nie działać. A przynajmniej w mniejszym stopniu, niż na innych ludzi. – Powiedz… To już ten etap? Wspólne wesela? Obiady zapoznawcze z rodzinką?
- Jakbyś zgadł… Jego ojciec chce mnie poznać. – W tym rzuconym, jakby od niechcenia wyznaniu, krył się strach i zakłopotanie. Które Mihawk od razu wychwycił. Jeśli Zoro stresował się wizytą u przyszłego teścia, to znaczyło, że sprawa była poważna. Tym bardziej, że zielonowłosy nie należał do ludzi towarzyskich i ten nieszczęsny obiad mógłby przypominać stypę. Albo jego własny wieczorek zapoznawczy, kiedy z całych sił powstrzymywał się przed ukatrupieniem ojca Perony. Moria do dzisiaj działał mu na nerwy. Na szczęście spotykali się tylko kilka razy do roku.
- To dobrze. – Nie miał zamiaru dzielić się swoimi wątpliwościami z przyjacielem. Gołym okiem było widać, że ten związek wiele znaczył dla Zoro. – Czyli facet akceptuje fakt, że jego syn spotyka się z mężczyzną. Byłoby gorzej, gdyby całkiem zignorował twoje istnienie.
Zoro w duszy marzył o takim rozwiązaniu. Nawet, jeśli oznaczało ono z jego strony czyste tchórzostwo.
- Powiedz lepiej, kiedy wracasz do pracy.
Sanji, przysłuchujący się tej konwersacji zza wieszaka, nagle zastygł w bezruchu. Bo jemu jakoś nigdy nie przyszło do głowy spytać o to Zoro. Nie interesował się stanem zdrowia ukochanego, wychodząc z założenia, że skoro wypuścili go ze szpitala, to najgorsze minęło. A przecież Zoro ciągle był na zwolnieniu lekarskim. I, ku swojemu niezadowoleniu, musiał chodzi na kontrole do swojego lekarza rodzinnego. A on nigdy po takiej wizycie nie zapytał partnera, jak było. Spieprzył.
Zoro wzruszył ramionami ze złością.
- Nie wiem. Żaden z tych konowałów nie chce mi nic konkretnego powiedzieć. Czepiają się tego oka jak pojebani. – Dotknął dłonią blizny. – Że niby trzeba czekać. Ciekawe, na co? – burknął. – Przecież nie odrośnie.
Dracule tylko pokiwał głową. Rozumiał frustrację mężczyzny, ale wiedział też, o czym mówili lekarze. Zoro mógł sobie gadać, co chciał. I udawać, nawet przed samym sobą, że wszystko było w porządku. Ale on widział tą niepewność jego ruchów. Ciało Zoro wciąż nie przyzwyczaiło się do ograniczeń. A w pracy policjanta nawet sekundowa zwłoka może zaważyć na życiu i śmierci. O czym obaj już się przekonali.
- Ale dzięki temu masz więcej czasu dla swojego chłopaka. – Naprawdę nie chciał się wdawać w tę dyskusję. Może kiedyś. Kiedy Zoro sam sobie zda sprawę ze swojej ułomności.
Zielonowłosy kiwnął głową. Niby prawda, ale jednak tęsknił za pracą. Nawet tym parszywym patrolowaniem ulic, czy łapaniem piratów drogowych.
- Ale ile można siedzieć w domu?!
- Długo. I pamiętaj. Masz teraz czas, żeby odwiedzić przeszłego teścia. – Nie, żeby był złośliwy, nigdy w życiu. Jednak mina Zoro wywołała uśmiech na jego twarzy. Z chęcią powiedziałby coś jeszcze, gdyby nie uporczywy dzwonek jego telefonu. Nawet nie musiał sprawdzać. Doskonale wiedział, kto się do niego dobijał. Perona musiała skończyć mierzyć te wszystkie „przepiękne sukienki” i teraz potrzebowała jego karty kredytowej, by za nie zapłacić. – Muszę iść. – Poklepał Roronoę po ramieniu. – Jakbyś chciał… - W sumie nie bardzo wiedział, co. Obaj nie należeli do osób rozmownych, a i gust alkoholowy mieli zupełnie inny. Mimo to… Z jakiegoś powodu wiedział, że Zoro… - Jakby co, możesz wpaść. Z Blackiem, albo sam.
- Dzięki. – Z jakiegoś powodu zaproszenie Mihawka poprawiło my humor. Wiedział, że prędzej czy później z niego skorzysta. – Do zobaczenia.
Dracule tylko kiwnął w jego stronę głową, kierując się jednocześnie do kasy. Musiał jeszcze zapłacić za tę nieszczęsną koszulę.
Zoro westchnął.
- Możesz już wyjść – powiedział do wciąż ukrywającego się Sanjiego.
Blondyn momentalnie spłonął rumieńcem. Z ociąganiem opuścił kryjówkę, dzierżąc w dłoniach garnitur.
- Od kiedy wiedziałeś?
- Od samego początku. – Wziął od niego ubranie. – Mihawk też, gdyby cię to interesowało. – Zniknął w przymierzalni, zostawiając partnera sam na sam ze swoim zażenowaniem.

Garnitur faktycznie leżał lepiej niż poprzedni i obaj zgodzili się, że to właśnie to, czego szukali. I że spokojnie mogą iść do domu. Znaczy każdy do swojego. Co Zoro przyjął z lekkim rozczarowaniem. Naprawdę nie chciał się rozstawać z Sanjim. Ale Black uparł się, że kiedyś musi wrócić do siebie. Choćby po to, by się przebrać w normalne ciuchy (ubrania Zoro, choć pachniały cudownie, to nawet po skurczeniu w pralce były na niego za duże) i trochę ogarnąć mieszkanie. Naprawdę nie chciał, żeby zalęgły mu się tam pająki. Czy inne robactwo. Roronoa zaś musiał wracać do swojego domu, choćby ze względu na leki, które lekarze nadal kazali mu łykać, a które zostały w szafce nad zlewem. No i następnego dnia mieli pójść wreszcie w odwiedziny do Usoppa i Kayi. Dlatego lepiej, żeby każdy z nich przygotował się do tego spotkania we własnych czterech ścianach. Nie wspominając już o tym, że z rana, Black miał pierwsze zajęcia z nową grupą.
- Zoro… - zaczął Sanji, kiedy szli w kierunki stacji.
- No?
- Przepraszam.
Spojrzał na niego jak na idiotę.
- Za co?
- Za… Za to, że nie interesowałem się twoim zdrowiem. Nie pytałem, jak było u lekarza. Ani kiedy wrócisz do pracy… Wiem, że powinienem, ale…
- Nie martw się – przerwał mu Zoro. Black spojrzał na partnera i ku swojemu zdziwieniu stwierdził, że Roronoa się uśmiechał. – Ja nawet się cieszę, że tego nie robiłeś. Chyba bym cię znienawidził, gdybyś zasypywał mnie takimi pytaniami. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Serio? – spytał z powątpiewaniem.
- Serio. Nie znoszę czegoś takiego. Skoro żyję, to chyba oznacza, że jest dobrze.
Pokręcił głową, nie wiedząc, co o tym myśleć. Zoro naprawdę był bardzo specyficzną osobą.
- Jesteś dziwny – stwierdził w końcu.
- Ale za to mnie kochasz.
W sumie…
- Tak. Za to też.
W końcu nadszedł czas pożegnania. Żaden z nich nie chciał się rozstawać, jednak rzeczywistość miała gdzieś ich pragnienia. Zwłaszcza Sanji nie miał ochoty wracać do siebie. W porównaniu do mieszkania Zoro, jego własne lokum wydawało mu się zimne i pozbawione jakiejkolwiek osobowości. I nawet, jeśli w mieszkaniu Glona większość rzeczy prowadziła koczowniczy tryb życia, co skutecznie wkurwiało pedantyczną część jego osobowości, to… I tak wolał przebywać właśnie tam. W miejscu, gdzie… Czuć było obecność Zoro. Ciekawe, czy gdyby mu o tym powiedział, Roronoa pozwoliłby mu wprowadzić się na stałe… Czy może na to było zbyt wcześnie? Spróbuje porozmawiać z nim o tym, po odwiedzinach u Usoppa i Kayi.

_________________________________________________________


I zanim ktoś się przyczepi, że chłopaki użyli gumek... Sanji chciał mieć, po prostu, lepszy poślizg ;). Co by mniej bolało ;).

niedziela, 10 września 2017

Wygrać 1.

Tytuł: Wygrać
Liczba rozdziałów: ??
Gatunek: yaoi
Para: Trafalgar Law x Roronoa Zoro
Anime: One Piece
Ograniczenia wiekowe: +18
Info/Uwagi: Dla niektórych ludzi świat budzi się w nocy. Świat pełen ryku silników, zapachu benzyny i ciągłej potrzeby wygrywania. Ci ludzie, spotykają się, co noc, sprawdzając, który z nich jest szybszy. Któremu dzisiaj dopisze szczęście i dogoni najważniejszą rzecz na świecie - nieograniczoną wolność.

Do takich ludzi należy także Monkey D. Luffy oraz jego załoga. Ścigają się na ulicach East Blue, żyjąc z dnia na dzień. Aż, którego wieczoru, składa im wizytę Trafalgar Law - jeden z najlepszych kierowców North Blue. Ma on dla Luffiego pewną propozycję. Która może wywrócić świat Mugiwary, oraz jego przyjaciół, do góry nogami. Jednak nim Monkey, w ogóle podejmie decyzję, Roronoa Zoro, na własnej skórze, przekona się, jak bardzo Trafalgar może namieszać w czyimś życiu. A potem nie będzie już odwrotu.



WYGRAĆ

ROZDZIAŁ 1.


Czuł na sobie wzrok wszystkich dookoła. Nic dziwnego, wyróżniał się spośród nich. Jego sprane jeansy oraz rozciągnięta bluza dość mocno odstawały od ogólnie przyjętego dress cod’u. W dodatku był obcy. Więc potencjalnie niebezpieczny. Mógł być wtyką policji, jakimś samotnym świrem, złodziejem…

Uśmiechnął się do siebie. Chyba nikt z obecnych nie podejrzewał nawet, że tak naprawdę był kimś gorszym.

Jednym z nich.

Też należał do tego świata pełnego ryku silników, zapachu benzyny i prędkości, która pozwalała dogonić najcenniejszą rzecz na świecie – wolność.

Law nie miał złudzeń. Niewielu z mijanych przez niego motocyklistów jeździło dla idei. Większość skusiła obietnica szybkiego zarobku. Na nielegalnych wyścigach faktycznie można było się nieźle wzbogacić. Zwłaszcza, jeśli potrafiłeś kierować maszyną i miałeś odwagę stawać w szranki z lepszymi od siebie. On potrafił. Odwagi też mu nie brakowało. Do tego stopnia, że jego nazwisko znane było w całym wyścigowym półświatku. Tak samo jak żółto-czarny kombinezon i charakterystyczny kask. Biały w czarne kropki. Mógł je dzisiaj założyć i nie wyróżniać się tak bardzo, ale od razu by go rozpoznali. I na pewno znalazłby się jeden czy drugi idiota, który pokusiłby się o wyzwanie go. I pomijając nawet fakt, iż jego motor wciąż był w warsztacie, on sam, po prostu, nie miał ochoty użerać się z płotkami. Przybył do tego miasta w jednym celu. Dla jednego człowieka. Monkey D. Luffy. Nazywany także Słomianym Kapeluszem, od czasu, gdy wygrał swój pierwszy wyścig, na głowie mając, zamiast kasku, właśnie słomiany kapelusz. Wtedy uznano go za idiotę. Idiotę z cholernym szczęściem. Ale, im częściej Monkey się ścigał i im więcej wygrywał, tym bardziej, opinia publiczna, upatrywała w nim silnego przeciwnika. A on sam, bez skrępowania mówił, że zostanie następnym Królem Piratów. Do tej pory nazywano tak Gol D. Rogera, który w najkrótszym znanym człowiekowi czasie, przejechał trasę znaną, jako Nowy Świat. Wielu próbowało pobić jego wyczyn. Jednak nikt nie zbliżył się nawet do wyniku Króla. A kilku przypłaciło swoje starania życie. Nowy Świat to nie przelewki. Trasa była naprawdę trudna. Law kiedyś tamtędy pojechał. Wolno, nie chcąc za bardzo ryzykować. W połowie zawrócił. Pokusa, aby przyspieszyć była zbyt silna, a on miał jeszcze coś do zrobienia na tym świecie.

I do tego właśnie potrzebny był mu Monkey D. Luffy. I dlatego przyjechał do East Blue. A teraz, chodził pomiędzy napakowanymi facetami, atrakcyjnymi kobietami i drogimi maszynami, wypatrując charakterystycznego kasku, stylizowanego na słomiany kapelusz. Co wcale nie było takie łatwe. Tym bardziej, że trwał wyścig. Law postanowił podejść na metę, licząc, że wśród zgromadzonych tam mężczyzny znajdzie w końcu Mugiware.

Nie pomylił się. Chłopak stał blisko, nawet zbyt blisko, wyznaczonej linii i z napięciem na twarzy obserwował zbliżające się maszyny. Czy raczej jedną. Bo zielone Kawasaki Ninja wyprzedziło motocykl przeciwnika i z prawdziwą gracją przejechało przez linie mety. Kierowca zatrzymał się z piskiem opon zaraz za nią. Tłum zaczął wiwatować, nie szczędząc przekleństw, lecz sam motocyklista nie wydawał się być tym poruszony. Nie wykonał żadnego gestu świadczącego o radości ze zwycięstwa. A kiedy wrzeszczący Mugiwara dosłownie rzucił się na niego, o mało nie wywracając motoru, odsunął go i dopiero wtedy zdjął, czarny jak noc, kask ruchem, od którego Lawowi zaschło w ustach. Długo przypatrywał się mężczyźnie, nie mogąc oderwać od niego wzroku.  Zielone włosy, blizna przechodząca przez lewe oko, trzy złote kolczyki… Oto miał przed sobą Roronoę Zoro. Jednego z członków grupy Luffiego. Słyszał już o nim niejedno. Ale to był pierwszy raz, gdy miał okazję zobaczyć go na żywo. I musiał przyznać, że… nie rozczarował się. Roronoa wyglądał… Świetnie. Zwłaszcza w czarnym, obcisłym kombinezonie z zielonymi elementami. I tą poważną, lekko znudzoną miną. Zupełnie jakby wygranie wyścigu nie było dla niego żadnym wyzwaniem. Law, choć nie powinien, zaczął się zastanawiać, jakby to było mieć go w łóżku. I czy po seksie też przyjmował taką właśnie minę… Może, jeśli sprawy potoczą się jak by sobie tego życzył, dane mu będzie się o tym przekonać. Tymczasem wygrana Roronoy była doskonałą okazją, do rozpoczęcia rozmowy.

Podszedł do mężczyzny, teraz otoczonego wianuszkiem innych osób. Zapewne reszta paczki Mugiwary postanowiła pogratulować jednemu z towarzyszy. Ku swojemu dziwieniu Law odkrył, że wśród nich był też chłopiec. Na oko jedenastoletni.

- Ładna jazda – mruknął stając wystarczają blisko, by zostać usłyszanym i jednocześnie na tyle daleko, aby, w razie czego, mieć pole do obrony przed nadchodzącym ciosem.

Słysząc obcy głos, Zoro momentalnie się spiął. Jak dzikie zwierzę, które zwęszyło niebezpieczeństwo. Law pogratulował sobie porównania. Było wyjątkowo trafne. Bo Roronoa faktycznie zachowywał się jak zwierze. Dość agresywne zwierze.

Ani na moment nie spuszczając wzroku z potencjalnego zagrożenia, zsiadł z motoru i własnym ciałem zasłonił chłopca – najbardziej bezbronnego członka całej załogi. Czym zyskał u Lawa kilka punktów. A chęć poznania Roronoy zmieniła się w potrzebę.

Uśmiechnął się do siebie. Rzadko zdarzało mu się, by ktoś aż tak bardzo go zaintrygował.



- Dzięki. – Skinął głową bacznie obserwując nowo przybyłego. Zaintrygował go. Roztaczał wokół siebie aurę niebezpieczeństwa. Z drugiej strony… Podskórnie czuł, że oni nie mają się czego, z jego strony, obawiać. Co nie znaczyło, że postanowił mu zaufać. Ani tym bardziej opuścić gardy.

W przeciwieństwie do Luffiego, który, najwidoczniej, nie widział w nieznajomym, żadnego zagrożenia.

- Prawda?! – W oczach Monkey’a dosłownie zaświeciły się gwiazdki ekscytacji. – Zoro jest świetny!

Sam Roronoa nie zareagował na komplement. W przeciwieństwie, do blondyna, stojącego tuż za Luffym. Do tej pory, mężczyzna mierzył go tak samo nieufnym spojrzeniem, co zielonowłosy. Jednak teraz całą swoją uwagę skupił Monkey’u. No prawie całą. Law, nie miał, co do tego żadnych wątpliwości. Gdyby zrobił jeden fałszywy ruch, nie tylko Roronoa byłby jego przeciwnikiem.

- Phi – prychnął z pogardą blondyn wyciągając z kieszeni pudełko papierosów. – Każdy głupi by to wygrał.

Zoro spojrzał na niego jak na wyjątkowo upierdliwego robaka.

- To, czemu sam się nie zgłosiłeś, Kucharzyku od siedmiu boleści? Bałeś się, że nie dasz rady na tak prostej trasie?

- Coś ty powiedział Glonie?!

- To, co słyszałeś Brewko!

- Odszczekaj to idioto!

- Zmuś mnie!

Skonsternowany Law patrzył jak dwóch mężczyzn skacze sobie do oczu, przy akompaniamencie głośnego śmiechu Luffiego. Reszta paczki zdawała się nie reagować. Zupełnie jakby przywykli do takich widoków. Co więcej nie tylko oni. Bo nagle, wokół kłócących się, wyrósł spory tłumek gapiów. A kiedy Roronoa zamachnął się na blondyna, z kilku gardeł wyrwał się okrzyk radości. Który tylko przybrał na sile, po zablokowaniu ciosu, nogą. Wtedy, do akcji wkroczyła rudowłosa piękność. Zaczęła przechadzać się pomiędzy zgromadzonymi, przyjmując zakłady.

- Sto na Zoro!

- Sto pięćdziesiąt na Sanjiego!

- Dwieście, że obaj dostaną po pysku!

Przez chwilę miał wrażenie, że i jemu przyjdzie wziąć udział w tych chorych zakładach. Jednak, zanim rudowłosa do niego podeszła, ktoś pociągnął go za ramię, wyciągając z tłumu. Zdezorientowany rozejrzał się dookoła i napotkał spojrzenie niebieskich oczu Nico Robin – jednej z przyjaciółek Mugiwary. Kobieta przyglądała mu się z pewnym zainteresowaniem.

- Spokojnie, nie zajmie im to wiele czasu. – Uśmiechnęła się. – Wtedy będziesz mógł porozmawiać z Luffym.

Zdziwiła go jej bezpośredniość.

- Naprawdę mi na to pozwolisz? – spytał wkładając ręce do kieszeni. Zaczynał zastanawiać się, czy Słomiani Kapelusze, są na pewno normalni.

- Oczywiście. – W tym momencie przez tłum przeszła ogólna eksplozja radości. Co mogło oznaczać, że jednemu z bijących się mężczyzn, w końcu, udało się trafić tego drugiego. Robin uśmiechnęła się, zupełnie jakby i ona cieszyła się z trwającej walki. – Chciałabym wiedzieć, jaka sprawę, do mojego kapitana, ma sam Trafalgar Law, jeden z najlepszych kierowców North Blue.

Tego się nie spodziewał. Naprawdę liczył, że nie zostanie rozpoznany, do momentu aż sam się nie przedstawi.

- Skąd…

-Lubię wiedzieć różne rzeczy. – Znowu się uśmiechnęła. Ten uśmiech wydał mu się niepokojący. Jak sama Robin.

- No tak… - On też przywołał na twarz uśmiech, starając się tym ukryć swoje zakłopotanie. – To bywa przydatne. Długo im to jeszcze zajmie?

Wzruszyła ramionami.

- Pewnie nie. Nami zawsze dba, żeby nie zrobili sobie krzywdy. Kiedy robi się gorąco, bo chłopakom zapomni sie, że tak naprawdę to się lubią, wkracza do akcji. Zresztą zaraz się przekonasz.

Faktycznie. Krzyki ze strony gapiów robiły się coraz głośniejsze. I bardziej zażarte. Zupełnie jakby wszyscy oglądali prawdziwe walki w klatce, a nie przyjacielską potyczkę. Przy takim dopingu mógł tylko podejrzewać, jak bardzo chłopaki sobie dokopali. Spodziewał się przynajmniej kilku złamanych kości.

Nagle jego rozmyślania, przerwał kobiecy krzyk.

- Dość!

Cały tłum umilkł. Kilka osób nawet odeszło, dzięki czemu Law mógł teraz dobrze przyjrzeć się walczącym. Było lepiej niż podejrzewał. Jedyne widoczne rany, jakie udało mu się dojrzeć znajdowały się na twarzach mężczyzn. Blondynowi krew kapała z nosa, zaś Zoro miał rozciętą wargę. Umazana w posoce twarz sprawiła, że Law przełknął ślinę. Czuł jak serce mu biło a krew szybciej pulsowała w żyłach. Kiedy zaś wychwycił spojrzenie Roronoy, dzikie, prawie, że zwierzęce, zrozumiał, że… musiał mieć tego mężczyznę. Roronoa Zoro stał się jego celem. Chyba nawet ważniejszym niż sojusz z Mugiwarą.

Zafascynowany, nie zauważył, kiedy Nami, ta niepozorna kobieta, wkroczyła pomiędzy mężczyzn i jednym, celnym ciosem, zmusiła obu by się uspokoili. Law podejrzewał, że zrobili to raczej ze względu na łączące ich więzi, niż siłę ciosu.

- Nami mówi, że woli zachować ich w całości, bo inaczej straciłaby szansę na zarobek przy następnych zakładach. – Usłyszał wyjaśnienie Nico Robin, jednak nie poświęcił mu zbyt wiele uwagi. Nadal skupiony był na Roronorze. Z jakiegoś powodu fakt, iż nie postawił się rudowłosej, chociaż na pewno mógłby to zrobić, sprawił, że zielonowłosy stał się dla niego, jeszcze ciekawszy.



Blondyn szybko wytarł krew z nosa i skłonił się, niczym najprawdziwszy dżentelmen, w stronę rudowłosej.

- Nami-san! Wybacz! To przez tego idiotę!

- Prosisz się o powtórkę, kuku! – warknął Zoro również wycierając twarz. Po jego minie widać było, że chętnie kontynuowałby walkę. To samo zresztą, jak Sanji. Jednak blondynowi za bardzo zależało na opinii rudowłosej Nami, żeby na nowo wszcząć bójkę. A Zoro i jego mordercze zapędy, powstrzymał sam Luffy, klepiąc przyjaciela po plecach.

- No już, już! – Monkey uśmiechał się szeroko. – Zoro, przecież lubisz Sanjiego.

Roronoa tylko prychnął niczym rozwścieczony tygrys. Ale opuścił gardę.

- Debil – rzucił w stronę Sanjiego.

- Idiota! – Blondyn nie pozostał mu dłużny.

Nie wyglądało jednak na to, by znów mieli się na siebie rzucić. A w razie czego, Luffy nadzorował całą sytuację. Bo Nami, poszła rozliczyć się z zebranych zakładów. Szeroki uśmiech, na jej twarzy, świadczył o wygraniu sporej kwoty.

- Chodźmy. – Robin pociągnęła Lawa, w stronę przyjaciół. Kiedy tylko się pojawili, zarówno Sanji jak i Zoro, zaraz zapomnieli o kłótni, koncentrując się na Trafalgarze. Fakt, że sama Robin go do nich przyprowadziło, trochę uspokoił obu mężczyzn, nadal jednak nie ufali nieznajomemu. Law uśmiechnął się do siebie. W sumie spodziewał się takiej reakcji. Niektórzy ludzie, naprawdę byli łatwi do rozszyfrowania.

- Robin! – Luffy rzucił się w stronę przyjaciółki, zapominając o Zoro. Albo po prostu uznał, że dłużej nie musi go pilnować. – Kto to? – Wskazał na Lawa.

Kobieta zachichotała. Jej kapitan nigdy nie należał do ludzi taktowanych.

- Ten człowiek ma do ciebie sprawę, Luffy.

Zoro to się nie spodobało. Nieznajomy go intrygował, to prawda. Może nawet więcej niż intrygował. Co znaczyło tylko tyle, że trzeba było na niego uważać, bardziej niż na innych. Od dnia narodzin, sukcesywnie uczył się ufać swojemu instynktowi, który jeszcze nigdy go nie zawiódł. A coś mu mówiło, że nieznajomy sprowadzi na nich wszystkich kłopoty. Że oto stają, oko w oko, z bestią. Czarną panterą... Najchętniej zabroniłby mu zbliżać się do przyjaciół. Ale, przez ostatnie lata, nauczył się, także, ufać Luffiemu. A Monkey reagował spokojnie na obecność mężczyzny. Dlatego postanowił się nie wtrącać, obserwując całą sytuację z boku. Przynajmniej na razie.  W przeciwieństwie do Sanjiego.

- A niby, czemu Luffy miałby go w ogóle słuchać? – Blondyn stanął, pomiędzy Lawem a brunetem, mierząc tego pierwszego wzrokiem pełnym nienawiści. Co było u niego raczej normalne. Nigdy nie reagował pozytywnie na spotkania z jakimkolwiek nieznanym sobie mężczyzną. Znanym zresztą też. Zoro pomasował żebra, w które trafił czarny but Vinsmoke’a.

- Bo mam propozycję, która Mugiwarze może przypaść do gustu. – Law z uznaniem patrzył na blondyna. Widać było, że miał zamiar bronić swojego kapitana do samego końca. Rzadko zdarzał się ktoś tak lojalny.

Sanji prychnął. Za kogo ten człowiek się uważał?! Miał ochotę nakopać mu do głowy trochę rozumu. I dobrych manier!

- Zwykle nie wysłuchujemy propozycji od obcych… - To nie do końca było prawdą. Luffy miał w zwyczaju rozmawiać z każdy, kto się nawinął, bez znaczenia czy dana osoba się przedstawiła czy też nie. Zwykle mu na to pozwalał. Jednak ten mężczyzna, a w szczególności jego żółte, oczy mu się nie podobał. Coś z nim było nie tak. Dlatego trzepnął Luffiego w głowę, gdy ten spróbował się wtrącić i zaprzeczyć. Przy tym, cały czas, bacznie obserwował nieznajomego.  Na którym jego słowa najwyraźniej nie zrobiły wrażenia.

- No tak… Zapomniałem się przedstawić. – Musiał przyznać, że buta blondyna bardzo przypadła mu do gustu. Prawie tak samo jak cicha obserwacja ze strony Roronoy. Zielonowłosy ani na chwilę nie spuszczał z niego wzroku. Law widział te napięte do granic możliwości mięśnie. To skupienie na twarzy. Ale poza ostrożnością, z Roronoy emanowało coś jeszcze… I on już dobrze wiedział, co. – Trafalgar Law.

Po wypowiedzeniu przez niego tych słów, wśród Słomianych Kapeluszy zapanowała idealna cisza. Nikt nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku. No może poza Robin, która zachichotała widząc jak kilku z jej przyjaciół, momentalnie blednie. A jednemu z nich, temu długonosemu, zaczynają drżeć kolana. Blondyn, też wydawał się być poruszony, choć w mniejszym stopniu. Bo rozpraszała go rudowłosa tuląca się do jego ramienia. Law widział, że Sanji nie mógł się zdecydować, czy wciąż miał uważać na niego, czy też rozpływać się w radości, z powodu kobiecej bliskości. Z czystej ciekawości spojrzał na Roronoę. Mężczyzna nie wydawał się zbyt zaskoczony. W ogóle wyglądało na to, że słowa Lawa go nie ruszyły. W przeciwieństwie do chłopca, który teraz wtulał się w nogę Roronoy. Zoro głaskał go delikatnie po głowie, jakby zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Widząc, że Law na niego patrzy, posłał mu wiele mówiące spojrzenie. Trafalgar od razu zrozumiał przekaz. „Skrzywdź ich a nie wyjdziesz stąd żywy”. Nie miał złudzeń, nie były to tylko czcze pogróżki.

Najmniej przejętą osobą zdawał się być sam Mugiwara. Luffy przekręcił głowę przyglądając się Lawowi z miną myślą nieskalaną. Czym wywołał jeszcze większe przerażenie u długonosego.

- Luu… fffyyyy… - Usopp cały drżał. Prawie narobił w gacie ze strachu. – Zrób… coś!

Monkey spojrzał na przyjaciela.

- Ale co? Przecież jeszcze nie powiedział, czego chce. – Wzruszył ramionami.

- CO?!

Krzyk, jaki wydobył się z gardła zarówno Usoppa jak i Nami, mógł uszkodzić niejedne bębenki.

- Ty jeszcze chcesz go słuchać?! – Rudowłosa wyglądała jakby nie mogła się zdecydować czy dalej ma być przerażona, czy może, dla odmiany, wściekać się na kapitana. – Słyszałeś, kim on jest?!

Luffy wzruszył ramionami. Co niemal doprowadziło Usoppa do zawału.

- Przecież to Trafalgar Law! Jeden z Najgorszego Pokolenia! – Wskazał na Lawa palcem. A kiedy dotarło do niego, co zrobił, szybko schował się za Luffym. Któremu nadal nie zaświeciła się żadna lampka.

Trafalgar patrzył na to z rozbawieniem. Jeszcze nigdy jego osoba nie wywołała tylu sprzecznych reakcji. I chociaż było to zabawne, to chciałby jeszcze dziś, porozmawiać z Mugiwarą. Już otwierał usta, żeby doprowadzić motocyklistów do porządku, kiedy przeszkodziła mu Robin.

- Usopp, chciałabym zauważyć, że zarówno Luffy jak i Zoro też do niego należą.

- Ale… ale… - Mężczyzna nie bardzo wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Najgorsze Pokolenie to nie przelewki. W końcu, nie bez powodu policja zrobiła sobie, nieoficjalną, bo nieoficjalną, listę najbardziej wkurwiających kierowców. Ale… jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby powiązywać z nią Zoro i Luffiego. Znaczy wiedział, że też na niej byli, ale… Oni… Należeli do jednej załogi, więc nie było się, czego bać. A Trafalgar był obcy. I do Najgorszego Pokolenia nie trafiało się przecież za przejechanie na czerwonym świetle!

Kiedy on zastanawiał się nad ripostą, Luffy, najzwyczajniej w świecie, się roześmiał.

- Shishishishi! To może być zabawne! Dajesz Trao!

Zanim Law zrozumiał, że Mugiwara właśnie zwrócił się do niego, do zgromadzonych motocyklistów podjechała kolejna maszyna. Piękna Honda z wymalowanymi płomieniami. Jej właściciel podniósł szybkę kasku i ku swojemu zdumieniu, Trafalgar ujrzał twarz Portagasa D. Ace’a. Jednego z członków załogi Białobrodego. Co ten człowiek, tu robił? Na zapyziałym East Blue?!

- Luffy! – Ace zignorował nieznajomego. Jeśli jego brat jeszcze mu nie dokopał, to znaczy, że nie stanowił zagrożenia. – Musimy się zwijać. Marynarka chce nam złożyć wizytę. – Opuścił szybkę i pognał przed siebie.

Wśród Słomowych zapanowało niemałe poruszenie.

- Kurwa! – Sanji warknął zbierając własny kask. – Pierdolona Marynarka. – Kierowcy, w każdym z miast, zwykli nazywać policję, właśnie Marynarką. No skoro oni byli piratami, drogowymi, bo drogowymi, to i ich przeciwnik musiał nosić odpowiednie miano. – Nami-san! Jedziesz ze mną?

Kobieta pokręciła głową.

- Nie. Odstawię Choppera i wracam do domu. No chodź mały.

Chłopiec niechętnie odkleił się od nogi Zoro i poczłapał w stronę rudowłosej. Po chwili ruszyli.

Reszta też zaczynał się zbierać. Nagle Law przestał być atrakcją, czy nawet potencjalnym zagrożeniem. Przegrał w starciu z Marynarką. No tak. On, co najwyżej mógł obić mordę. Marynarka zaś, obić mordę, zamknąć w pace oraz, co najgorsze, skonfiskować, motor i odebrać prawo jazdy. Nic dziwnego, że Mugiwara, wraz z resztą paczki, zamiast wysłuchać, co ma do powiedzenia, po prostu zebrali się w trybie natychmiastowym i zniknęli w mroku ulic East Blue.

Law zaklął. Nie ma chuja we wsi, żeby udało mu się stąd zniknąć, przed pojawieniem się Marynarki. Nie bez motoru. Ciekawe jak się wytłumaczy… Pani władzo, wyszedłem, na odświeżający spacerek?

- Kurwa!

- Nie kurwuj tylko wsiadaj! – Zdziwiony zauważył, że Roronoa jeszcze nie odjechał. Zamiast tego patrzył wyczekująco, z wyciągniętym w jego stronę kaskiem. – Chyba, że masz ochotę na spotkanie z Garpem?

Pokręcił głową.

- Przeżyje bez tego. – Przyjął kask i usadowił się za plecami Roronoy.

- Trzymaj się – Krzyknął Zoro i ruszył. Law zrobił dokładnie to, co mu kazano. Objął mężczyznę w pasie i przywarł do szerokich pleców. Nawet bardziej niżby wynikało to z sytuacji. Zoro nie zareagował.



Jechali dobre pół godziny. Najpierw wzdłuż głównych dróg, potem bocznymi uliczkami aż, w końcu wyjechali z miasta.

Zoro zatrzymał się na jakimś placu budowy. Skonsternowany zdjął kask i rozejrzał się dookoła.

- Kurwa!

Lawowi jakoś od początku wybrana przez mężczyznę trasa nie wydawał się poprawna. Ale to on był nowy w mieście, więc zawierzył wiedzy Roronoy. I jak widać, przejechał się na niej. I to dosłownie.

- Zgubiłeś się? – Złożył ręce na piersi patrząc na rzucającego przekleństwami zielonowłosego.

- Morda! Chyba, że chcesz żebym cie tu zostawił. – Było mu wstyd. Nie pierwszy raz pomylił drogę do domu. Jego orientacja w terenie pozostawiała wiele do życzenia. Jednak pierwszy raz zbłaźnił się tak przed kimś, komu chciał zaimponować. Tak. Chciał zaimponować Lawowi. Ten mężczyzna dziwnie na niego działał. I liczył, że ich dzisiejsze spotkanie nie skończy się pod drzwiami Trafalgara. Wolałaby jednak za nimi… A teraz… Kurwa! Kurwa! I jeszcze raz kurwa!

- Może ja poprowadzę? – Law uśmiechnął się. Wiedział, że słowa Roronoy to tylko czcze pogróżki. Zielonowłosy miał ochotę zakończyć ten wieczór, w ten sam sposób, co on. Czuł to.

- Morda, powiedziałem! – Kurwa mać! – Gdzie cię zawieźć?

- A trafisz jak ci powiem?

- Grabisz sobie! Jeszcze chwila i naprawdę cię tu zostawię. Czy raczej twojego trupa!

Widząc, że trafił w czuły punkt postanowił się jednak zamknąć. Nie ma sensu tracić upojnej nocy, przez głupie żarty. Nie komentując już więcej tragicznego wyczucia kierunku Zoro, podał adres. Znów ruszyli. Tym razem trochę wolniej, jak gdyby Roronoa baczniej przyglądał się mijanym ulicom. I chyba faktycznie tak było, bo w końcu, udało im się do jechać pod dom Trafalgara. Co prawda, zajęło to kolejną godzinę i trzy razy trafili w ślepy zaułek, ale efekt końcowy… Cóż… Był znośny.

Law zsiadł z motoru i oddał Zoro kask. Przez chwilę patrzyli się na siebie jakby zastanawiając się, który pierwszy zaproponuje to, na czym obojgu zależało.

Padło na Lawa. Który uznał, że jego ostatnie żarty mogły zniechęcić Roronoę.

- Dzięki za podwózkę. Wejdziesz? – zapytał jak gdyby nigdy nic.

Zoro zmierzył go wzrokiem.

- Po co? – Każdy głupi wiedziałby, po co. Ale zastanawiała go odpowiedzieć Lawa.

Ten uśmiechnął się chytrze.

- To trzeba opatrzyć. – Przejechał opuszkami palców po rozciętej wardze Roronoy. – A tak się składa, że mam w domu, wszystko, co potrzebne. – Mówiąc to patrzył mężczyźnie prosto w oczy. Nie zabrał też dłoni, cały czas trzymając ją na twarzy Zoro i muskając palcami opuchniętą ranę.

- Dzięki za propozycję. Dam sobie radę sam. – Nie odsunął się jednak. Zupełnie jakby chciał sprawdzić, co w takiej sytuacji wymyśli Law.

Trafalgar uśmiechnął się wrednie. Postawa Zoro spodobała mu się.  Gdyby zgodziłby się d razu, oznaczałoby to, że był łatwym facetem. A na takich Law nie chciał tracić czasu. Nawet, jeżeli mieli być tylko przygodą na jedną noc.

- To może… Herbata?

Zoro parsknął śmiechem.

- Serio? Tylko mi nie mów, że ten bajer ci zwykle wychodzi.

- Nikt do tej pory nie odmówił. – Law wzruszył ramionami. Zazwyczaj tym kiepskim dowcipem udawało mu się zwabić nawet najbardziej opornego osobnika. Po minie Roronoy wnioskował, że mężczyzna nie będzie wyjątkiem. – Parzę naprawdę dobrą herbatę.

Cały czas się uśmiechając, Zoro strzepnął rękę Lawa ze swojej twarzy, jednocześnie robiąc krok w jego stronę. Tak, że teraz praktycznie stykali się nosami.

- A masz zieloną? – Jeszcze nikt go nie podrywał na taki tekst. A, co najśmieszniejsze w ustach Trafalgara nie brzmiał on wcale źle. Powiedziałby nawet… zachęcająco.

- Coś się znajdzie…

- W taki razie… prowadź.



Ledwie przekroczyli próg mieszkania, rzucili się na siebie, niczym dwa dzikie, wygłodniałe zwierzęta. Jeszcze zamek w drzwiach nie zdążył porządnie się zatrzasnąć, gdy Law już wpijał się w usta Zoro, dłonie wplatając w te niezwykłe zielone włosy. Roronoa nie pozostał mu dłużny. Oddawał pocałunki z pasją, nie oponując, kiedy zwinny język Trafalgara wślizgnął się do jego ust. Jednocześnie niecierpliwie błądził dłońmi, po ciele mężczyzny, szukając najlepszego sposobu, na ściągniecie z niego ubrania. Widząc, czy raczej czując pośpiech Zoro, Law prawie się uśmiechnął. Prawie, bo jemu też się spieszyło. Zaczął rozpinać Roronorze kurtkę, samemu pozwalając dłoniom zielonowłosego na wtargnięcie pod jego bluzę.

Rozbierali się szybko, chaotycznie. W żaden sposób nie delektując się tym obustronnym spektaklem. Chcieli tylko jednego. Zobaczyć się nago. I zrobić z tej nagości użytek.

- Fajne tatuaże. – Zoro zacmokał z uznaniem widząc wyrzeźbioną klatkę piersiową Lawa. Pokrywające ją tatuaże sprawiły, że miał na mężczyznę jeszcze większą ochotę.

- Fajna blizna. – Odwdzięczył się, wodząc palcami po wypukłości przechodzącej przez całą klatkę piersiową Roronoy, od barku, aż po linię spodni. Jeśli mogło istnieć coś, co sprawiłoby, że Roronoa pociągałby go jeszcze bardziej, to ta blizna była właśnie taką rzeczą. Długa, nierówna, cholernie głęboka… - Lubisz życie na krawędzi, co…

- Kto wie… - Uśmiechnął się, kładąc dłoń na pasku Lawa. – Ale zaraz mogę ci pokazać, co na pewno lubię… - Oblizał lubieżnie wargi.

Lawowi, od samego patrzenia robiło się gorąco. A kiedy usłyszał trzask klamry i poczuł dłoń Roronoy wślizgującą się pod materiał bokserek, nie potrafił powstrzymać swojego głosu.

- Ach… - Był na siebie zły. Nie chciał reagować w ten sposób. To Roronoa powinien jęczeć i wzdychać… - Ach… - Nic jednak nie mógł na to poradzić. Zoro właśnie trzymał w dłoniach jego penisa. I pieścił go naprawdę sprawnie. Dłoń mężczyzny przesuwała się po członku, w cudownym tempie. Roronoa był w tym naprawdę dobry. Wiedział, kiedy ścisnąć, a kiedy poluzować uścisk, tak by Law mógł tylko jęczeć prosząc o więcej. – Ach… Nie… Nie… Tu… Sypialnia… - wydusił z siebie, póki jeszcze miał jakąś szansę wpłynąć na sytuację.

- Prowadź. – Zoro zabrał rękę z penisa Lawa i wrócił do całowania chętnych ust.

Kiedy pieszczoty w najbardziej strategicznym miejscu ustały, Trafalgar odzyskał, przynajmniej częściowo zdolność racjonalnego myślenia. Oddając pocałunki, poprowadził Roronoę do sypialni. Będąc już u celu, oderwał się niespodziewanie od mężczyzny i pchnął zaskoczonego Zoro na łóżko. Musiał pokazać temu gówniarzowi, kto dzisiaj będzie górą. Szybko pozbył się reszty swoich ubrań i nim, kochanek w ogóle zdążył zareagować, już nagi, pochylił się nad nim.

Nie wyglądało na to, by zmiana w jakikolwiek sposób przeszkadzała Zoro. Wręcz przeciwnie, mężczyzna uśmiechał się szeroko.

- Duży jesteś. – Znów złapał penisa Lawa i zaczął go pieścić. Tym razem Trafalgar był jednak przygotowany i pieszczota, choć cudowna, nie odebrał mu całkiem rozumu. Nawet, gdy Zoro zaczął pocierać, mokrą już, główkę.

- Jeszcze się przekonasz jak bardzo.

- To brzmi jak obietnica… - Uśmiech, ani na chwilę, nie schodził Zoro z twarzy. – Mam nadzieję, że jej dotrzymasz.

Law prychnął sięgając do paska Roronoy.

- Zawsze dotrzymuję słowa. – Znów go pocałował, by zaraz wrócić do rozbierania. Szybko pozbył się spodni, oraz bokserek Zoro i aż zacmokał z uznaniem. – Ty też jesteś niczego sobie… - Sam widok nagiego Roronoy wystarczył, by jego penis zareagował niezwykle żywiołowo. A podniecenie, towarzyszące mu od pierwszych chwil spędzonych z Zoro, osiągnęło apogeum.

- Chcesz się przekonać, jak bardzo? – Roronoa położył mu dłoń na plecach i, delikatnie wodząc opuszkami palców po rozpalonej skórze, zaczął schodzić coraz niżej, aż trafił an kształtne pośladki dzisiejszego kochanka. Ścisnął jeden z nich, a w jego oczach pojawił się błysk. Trochę rozbawienia a trochę… drapieżnej rządzy, która powoli pochłaniała go całego. Dlaczego to wszystko tak długo trwało?! Dlaczego ten pieprzony, wytatuowany debil, jeszcze się na niego nie rzucił. Dlaczego wciąż bawili się w tę cała grę wstępną? Zamiast zwyczajnie się pieprzyć?

Law zrobił się cały czerwony. I powodem tego było nie tylko rosnące podniecenie, ale też złość.

Niedoczekanie! To on tu dzisiaj będzie dominował!

Bez słowa, przewrócił Zoro na brzuch i zmusił go, by ten wypiął się w jego stronę. Pewien, że zaraz usłyszy wyrzut, czy nawet sprzeciw przygotował, na tę okoliczność, ciętą ripostę. Nic takiego się jednak nie stało. Jedyną reakcją Zoro było jedynie wygodniejsze ułożenie się, na pomiętej już pościeli. Law zamarł. Nie tak zwykle wyglądały jego „randki”. Zamarł z żelem intymnym w ręku, na tyle długo, by Zoro zaczął się niecierpliwić.

- Kurwa! – warknął, odwracając się w stronę Trafalgara. – Wkładasz go, czy nie?!

Dopiero to otrzeźwiło mężczyznę. Klnąc pod nosem nabrał trochę specyfiku na dłoń i, całkiem ignorując konieczność ogrzania go, włożył od razu dla palce w odbyt Zoro. Mężczyzna syknął.

- Cholera! To boli!

Usłyszał tylko cichy śmiech, kiedy Trafalgar dołożył trzeci palec. Zoro znów zaklął i zacisnął dłonie na pościeli czekając aż uczucie dyskomfortu zniknie. W sumie Law i tak postępował, z nim delikatniej, niżby się tego spodziewał. Był pewien, że mężczyzna, po prostu, go weźmie. Nie przejmując się przygotowaniami. A tu proszę… Jednak postanowił zapewnić mu trochę komfortu.

Po dłuższej chwili, ból zmienił się w całkiem przyjemne uczucie. Które Zoro chętnie kontynuowałby z czymś większym, w miejsce palców. Law jednak nadal twardo penetrował jego wnętrze dłonią, jakby zapominając jak ma wyglądać prawdziwy seks. Co Zoro przestało się podobać. Przyjechał tu z myślą o spędzeniu całkiem upojnej nocy. Takie zabawy mógł uskuteczniać sam w domu!

- Do jasnej cholery! Włożysz go w końcu?!

Wściekłość Roronoy bardzo mu się podobała. Tak samo jak fakt, że mógł wreszcie przejść dalej. Erekcja już od jakiegoś czasu bardzo mu przeszkadzała, ale mimo to… Chciał dobrze przygotować kochanka. Z racji wykonywanego zawodu, dobrze wiedział, czym może się skończyć zbyt ostry seks. I nie miał ochoty narażać zielonowłosego na tego typu doznania. Nie, jeśli mieli później razem współpracować, a co było jego pierwotnym celem.

- A co? Tak ci spieszno? – Uznał, że lepiej nie wspominać kochankowi o potencjalnym zagrożeniu. Oraz własnej opiekuńczej stronie.

- Z tego, co pamiętam mieliśmy się pieprzyć! – Kurwa! Przecież nie będzie prosił, żeby koleś mu włożył!

- A mi się wydawało, że zapraszałem cię na herbatę… - Law w końcu wyjął palce i uśmiechnął się pod nosem. Wkurwianie tego człowieka, dawało mu naprawdę sporo satysfakcji. Jednak widok wypiętego, w jego stronę, tyłka Roronoy przyćmiewał resztę trawiących go uczuć. Tak… To było naprawdę coś.

- Nie wkurwiaj mnie! – Cholera! Dobra, jeśli ten koleś chciał się tak bawić, to on stąd spada. Noc jeszcze młoda. Na pewno uda mu się kogoś poderwać i jeszcze przeżyć, co nieco. – Żadnej pierdolonej herbatki nie chcę. – Zaczął się podnosić. – To ja spa… - Nie zdążył dokończyć, bo Law przycisnął go do łóżka.

- Chyba mnie teraz nie opuścisz, co?

- Daj mi dobry powód, żeby tego nie robić… - Czyli jednak Law też miał ochotę.

- Oj… żebyś wiedział, że ci dam… - Sięgnął do szuflady i wyciągnął z niej prezerwatywę. Szybko, nawet trochę chaotycznie, rozerwał opakowanie i założył kondom. Dopiero wtedy zaczął ocierać się penisem o pośladki Roronoy. Ten jęknął, bezwiednie wypychając biodra w jego stronę. Law poczuł, że dłużej nie da rady. Jednym płynnym ruchem znalazł się w Zoro.

Roronoa jęknął czując jak Trafalgar go wypełnia. Naprawdę był duży.  A to, co robił było naprawdę przyjemne. Zwłaszcza, kiedy zaczął się ruszać. Czuł jak członek Trafalgara porusza się w nim, z każdym pchnięciem wchodząc coraz głębiej. Nie minęło wiele czasu, nim Law trafił w jego prostatę. Zoro zagryzł wargę żeby nie krzyknąć, jednak zduszony jęk i tak wydobył się z jego ust, dając Lawowi znać, by kontynuował.



Ciepło, wilgoć i ciasnota wewnątrz Zoro sprawiły, że na moment stracił oddech. A zaraz potem, nie całkiem kontrolując własne odruchy, zaczął się ruszać. Robił to coraz szybciej i szybciej, nie przejmując się tym, czy Roronorze było dobrze. Chodziło mu tylko o to, by samemu się zaspokoić. Jednak, kiedy do jego uszu dotarł lekko przytłumiony jęk, poczuł się… dobrze. Jakby sprawienie przyjemności temu drugiemu, mogło zadziałać zbawczo na jego własne ciało. Nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Kierując się potrzebą ponownego zaznania tego uczucia, sięgnął po penisa zielonowłosego i zaczął go pieścić w rytm własnych ruchów.



Tym razem nijak nie udało mu się zatrzymać swojego głosu.

- Ach… - To było po prostu kurewsko przyjemne. Penis Lawa raz po raz drażniący jego prostatę oraz dłoń bruneta wyczyniająca cuda na członku. Natężenie przyjemności sprawiło, że mocniej zacisnął dłonie na pościeli. Wiedział, że długo tak nie wytrzyma.

- Law… Ja… Zaraz…

- Wiem… - Czuł jak penis w jego ręce drży. W dodatku Zoro coraz mocniej zaciskał się na nim, sprawiając, że też był już blisko. – Dojdź. – Przyspieszył jakby chcąc szybszej doprowadzić do nieuniknionego. – Dojdź… - powtórzył. I Zoro faktycznie doszedł. A Law tuż za nim. Obaj skupili się na przeżywanym orgazmie, tylko gdzieś tam, na granicy świadomości, zdając sobie sprawę, z tego, że ten drugi też już skończył.

W końcu, wykończeni, opadli na łóżko, ciężko dysząc. Law, niechętnie wysunął się z Zoro i zaczął ściągać prezerwatywę. Wyrzucił ją do kosza a zaraz potem położył się obok, łapiącego oddech sporymi haustami, Roronoy. Napięcie powoli z nich opadało i Trafalgar zdał sobie sprawę, że właśnie przechodzą do najbardziej niezręcznej części seksu z nieznajomym. Co robić tuż po? Większość jego jednonocnych partnerów, właśnie wtedy najwięcej u niego traciła. Był ciekaw jak zachowa się Roronoa.

Tymczasem Zoro przeciągnął się, jednak, kiedy ból, w dolnych partach ciała, uderzył go z całą stanowczością ostatnich wydarzeń, zaniechał tego.

- Cholera… To było dobre. – Spojrzał na Lawa. – Niezły jesteś.

Trafalgar spojrzał na kochanka z mieszaniną uznania i zdziwienia. Jeszcze nikt nie rozmawiał z nim, po seksie, z takim spokojem.

- Dzięki. Ty też jesteś niczego sobie. I masz zajebisty tyłek.

Zoro się zaśmiał.

- Uznam to za komplement. To ja będę spadał. – Usiadł. – Dzięki za wszystko. – Spróbował wstać, jednak ból, jaki rozszedł się po jego miednicy skutecznie mu to uniemożliwił. – Kurwa! – warknął siadając. – Naprawdę jesteś wielki! – Pomasował dół pleców. – Już sobie wyobrażę drogę do domu. – Na samą myśl o spędzeniu na motorze kolejnych kilkudziesięciu minut, skrzywił się. – Dobra, zbieram się.

Law patrzył jak Zoro, z pochmurną miną, chodzi po pokoju i zbiera swoje ubrania. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, nawet dla siebie samego, zapytał:

- To może zostaniesz na noc? – Już, gdy wypowiadał to zdanie miał ochotę ugryźć się w język. Co mu kurwa odwaliło?! Przecież zwykle sam, wypierdalał swoich kochanków za drzwi. Jeszcze się nie zdarzyło, by któremukolwiek zaproponował nocleg. A tu, do jasnej cholery, wyskakuje z czymś takim, jak ostatni, pojeb.

Zoro zamarł z bokserkami w ręku. Nie tego się spodziewał. I w sumie… nie liczył na to. Wiedział, jak wyglądają tego typu relacje. Szybki, namiętny seks, a potem wszyscy rozchodzą się do swoich domów.

- To ma być jakiś słaby podryw, Law? – spytał wkładając majtki.

- Nie. – Pokręcił głową wzruszając jednocześnie ramionami. – Tylko wydało mi się to lepszą opcją niż jazda w nocy, w deszczu z bolącą dupą. No chyba, że faktycznie lubisz takie klimaty.

Zastanowił się. To, co mówił Law miało sens. No i faktycznie, kiedy zerknął za okno, ujrzał świat pogrążony w totalnej ulewie. Wiedział, że mimo to powinien odmówić, ale…

- Tak właściwie… To całkiem kusząca perspektywa. A przynajmniej lepsza niż druga opcja. – Uśmiechnął się.

Law odwzajemnił uśmiech.

- No to chodź. – Wskazał na łóżko. – Jestem kurewsko śpiący.

Zoro skorzystał z zaproszenia.

- A! Jakby, co… To kibel jest na końcu korytarza. Drugie drzwi po lewej. 
___________________________________________________________
Ok... To jest mój nowy projekt, który chodził mi po głowie naprawdę dłuuugo. Mam nadzieję, że nie zjebie go totalnie. I od razu zastrzegam! Wiedzy technicznej na temat motocykli nie mam! Właściwie to cała moja wiedza na temat nielegalnych wyścigów, motorów i tym podobnych wynika z filmu Biker Boyz. Także ten... Proszę o wybaczenie jeśli gdzieś poniesie mnie fantazja...