środa, 30 grudnia 2015

Dostrzeżony III

DOSTRZEŻONY

Rozdział III

Uczelniana stołówka emanowała typowym dla siebie połączeniem cichych rozmów o życiu, narzekaniem na system edukacji, ceny alkoholi i nadmiar nauki, z brzdękiem talerzy uderzających o blaty kafeternianych stolików oraz szczękaniem sztućców. W powietrzu unosił się ciężki zapach odgrzewanego w nieskończoność tłuszczu i spalonych potraw.
Sanji był zdania, że gdyby nawet groziła mu śmierć głodowa nigdy, ale to przenigdy nie wziąłby do ust żadnego dania, w którego tworzeniu braliby udział pracownicy baru Studencka Wyżerka. Większość znajomych podzielała jego opinię, ograniczając swoje zakupy do herbaty z torebki, względnie rozpuszczalnej kawy. Jednak w tej drugiej opcji kafeteria i tak przegrywała z, porozstawianymi po całym gmachu, automatami.
Blondyn właśnie rozkoszował się czarnym płynem, starając się jednocześnie dostrzec przyjaciół wśród tłumu innych studentów. Pomimo paskudnego żarcia Studencka Wyżerka była miejscem rozwoju kulturalnego i towarzyskiego uczelni. Tylko tutaj można było w spokoju posiedzieć, pogadać, poczytać, pouczyć się, lub po prostu skorzystać z darmowego wifi. Tak jak robiła to pewna rudowłosa piękność, w skupieniu pochylona nad ekranem laptopa, na którym wyświetlona była akurat mapa Azji.
-Nami-san! – Twarz blondyna rozjaśnił uśmiech.
Dziewczyna, zaalarmowana krzykiem, oderwała się od komputera, przez co niemal zderzyła się z Sanjim, gapiącym się bezczelnie na jej piersi. A było, na co popatrzeć.
-Sanji-kun! – Porwała go w ramiona i wycałowała po policzkach. – Tak się cieszę, że cię widzę!
-Ja też się cieszę, Nami-san… - był tak blisko tych cudownych balonów, jeszcze chwila i będzie mógł ich dotknąć. Na samą myśl, wąska stróżka krwi uleciała mu z nosa. Za co oczywiście dostał w twarz.
-Jak zawsze zboczony – orzechowe oczy kobiety emanowały teraz czymś na wzór radości pomieszanej z żądzą mordu. Przyszły kucharz, jak zawsze w takich sytuacjach, zastanawiał się, która z emocji weźmie górę. W końcu Nami zapanowała nad gniewem i usiadła jednocześnie robiąc miejsce przyjacielowi, z czego on skwapliwie skorzystał.
-Wyzdrowiałeś już? – Poczęstowała go pomarańczą.
-Tak – wziął owoc i przez chwilę się mu przyglądał. Czasem, tak jak teraz na przykład, łamał sobie głową nad tym, jakim cudem pozwolił by taki skarb wydostał mu się z rąk. Nami Thief – nazwisko było jak najbardziej adekwatne, gdyż to właśnie ona, na całe trzy lata skradła mu serce! Zaczęli chodzić w liceum a ich szczenięca miłość przetrwała aż do studiów. Wszystko też wskazywało na to, że przetrwa i je, ale gdy Sanji zaczął już rozglądać się za odpowiednim pierścionkiem zaręczynowym, Nami… zerwała z nim. Zwyczajnie, bez zdrady w tle, bez wielkich deklaracji, że zasługuje na kogoś lepszego, bez wzajemnych oskarżeń… Wszystko odbyło się w cywilizowany sposób, tak że niektórzy rozwodnicy mogliby się od nich uczyć. Choć blondyn skłamałby, gdyby powiedział, że go to nie zabolało. Odchorował swoje, lecz teraz on i Nami byli parą przyjaciół, którzy wiedzą o sobie wszystko i zawsze służą drugiemu radą.
-Hej! Ziemia do Sanjiego!
-Przepraszam, zamyśliłem się. Co mówiłaś?
Kobieta westchnęła teatralnie, co miało znaczyć, „co ja z tobą mam”.
-Pytałam, dwa razy, – podkreśliła, – co tam u ciebie?
Pomyślał o zielonowłosym mężczyźnie.
-Nic ciekawego. A co tam u ciebie?
Wiedział, że tylko czekała na to pytanie. Nami uwielbiała mówić.
-Gadałam z Vivi i wiesz, co?
Oczywiście nie wiedział.
-Wymyśliłyśmy genialne stroje na imprezę! Mówię, ci! Padniesz! Vivi na początku nie chciała się zgodzić, ale ją przekonałam – charakterystyczny błysk w oku rudowłosej kazał Sanjiemu współczuć wspominanej wcześniej dziewczynie. – A ty, za kogo się przebierasz?
-Jeszcze nad tym nie myślałem – wyznał ze skruchą.
-Przecież do zabawy nie zostało już wiele czasu! – Nami wyglądała na przerażoną. Nic dziwnego – halloweenowy bal przebierańców to jedno z najważniejszych wydarzeń w uczelnianym kalendarzu. Był na nim każdy, co coś znaczył w szkole, a strojem, które komentowano jeszcze podczas letniej sesji, można było albo podnieść swój status społeczny, albo wręcz przeciwnie – spaść na szary koniec hierarchii. Było to może trochę dziecinne, ale jeśli w grę wchodził darmowy alkohol, studenci byli gotowi na wiele. A nagrodę za najlepsze przebranie była dziesięciolitrowa beczka piwa, ufundowana przez, o dziwo, wykładowców, którzy też brali czynny udział w zabawie.
-Coś wymyślę – obiecał.
-No mam nadzieję – spojrzała na wyświetlacz laptopa, na którym przesypywały się złote monety. Wygaszacz ekranu idealnie odwzorowywał, co właścicielka urządzeni lubi najbardziej na świecie, poza pomarańczami i mówieniem. – Bo wiesz, kto podobno ma się zjawić… - puściła mu oczko, będąc doskonale zorientowaną, jaki facet zaprząta teraz umysł jej eks.
-Serio? – Zaschło mu w gardle na samą myśl, że zobaczy tam jego.
-Serio, serio. Kaya mi mówiła, a ona jest najlepiej poinformowana.
-Co ci powiedziała moja dziewczyna?
Nagle, niczym z podziemi wyrósł przed nimi, średniego wzrostu chłopak z zatroskaną miną.
-Hej Usopp – Nami klepnęła zachęcająco miejsce obok siebie, które mężczyzna prędko zajął.
-Mów, co ci powiedziała Kaya! Chce ze mną zerwać, prawda? Wiedziałem… I tak długo wytrzymała… - wyglądał jakby miał się zaraz rozpłakać, więc rudowłosa, nie mając tak naprawdę innego wyjścia, zaczęła go pocieszać.
– Nie gadaj głupot! Kaya cie uwielbia! Nie zerwie z tobą.
Usopp nie wyglądał na przekonanego, ale przynajmniej przestał pociągać nosem.
Sanjiego po raz kolejny uderzyło to jak mało pewności siebie ma jego przyjaciel. Choć z drugiej strony mógł go zrozumieć. Kaya była uroczą, drobną blondyneczką o wielkich czarnych oczach z dobrotliwym uśmiechem na twarzy niezależnie od sytuacji. Studiowała medycynę i szło jej naprawdę dobrze – miała drugą najwyższą średnia na roku. A Usopp… No cóż… pomijając fakt, iż studiował malarstwo, czyli kierunek mało opłacalny, to jeszcze nie mógł się pochwalić wyglądem filmowego amanta. Jego ojciec był Afrykaninem, który przyleciał do Japonii na jakiś koncert, zakochał się w tutejszej kobiecie i spłodził jej dziecko. Poczym doszedł do wniosku, że takie życie to nie dla niego, spakował manatki i tyle go widziano. Po nim Usopp odziedziczył ciemniejszą karnację, wydęte usta, oraz czarne kręcone włosy, które starał się okiełznać przygładzając je chustą. Spuścizną matki był natomiast ogromny nos, przez który często nazywano go Pinokiem. On po prostu nie mógł się podobać. Mimo to Kaya wybrała właśnie jego, co nie mieściło się w głowie nawet samemu zainteresowanemu. Dlatego cały czas drżał przed odrzuceniem, popadając od czasu do czasu, w paranoję. Tak jak teraz.
-Ale mówiłaś…
-Tak mówiłam! – Nami wyglądała na zmęczoną tą rozmową. – Kaya powiedziała mi tylko, że Law zjawi się na balu!
Na dźwięk tego imienia serce Sanjiego zabiło mocniej. Trafalgar Law… Facet, który od trzech miesięcy nieprzerwanie zaprzątał jego myśli. Nie ważnie jak bardzo próbował nie mógł wyrzucić z pamięci tego zabójczego spojrzenia czarnych jak obsydian oczu, ciemnej karnacji, ust wygiętych ironicznym uśmiechu. Nawet tatuaże pokrywające ręce tegoż studenta medycyny, go podniecały. Bo czyż może być coś bardziej pobudzającego niż napis DEATH palcach kochanka? Postanowione! Sprawi, że po tej imprezie Law będzie krzyczał jego imię. Czas zastanowić się nad kostiumem.

Zajęcia kończył o piętnastej, ale z powodu kiepskiego połączenia akurat z tą częścią Tokio, do warsztatu dotarł dosłownie na chwilę przed zamknięciem. Dziękując niebiosom, że Tom-san – właściciel tegoż przybytku, okrzykniętego przez środowiskową prasę, najlepszym warsztatem w Japonii – zawsze pilnował, aby drzwi zamykano równo o siedemnastej.
Gdy zdyszany zapukał w falistą blachę robiącą za wejście, wewnątrz pomieszczenia dało się słyszeć niesłychany rumor, a potem pełen wściekłości krzyk:
-Franky! Do jasnej cholery! Miałeś to schować! Przysięgam zboczeńcu, że cię kiedyś zabiję! Kurwa mać!
Wkrótce autor wiązanki przekleństw, jakimi został powitany Sanji, wyłonił się zza drzwi stanowiących granicę pomiędzy częścią „reperową” jak nazywali ją pracownicy, a częścią „klientelską”.
-W czym… - wysoki mężczyzna o granatowych, przylizanych włosach wycierał ręce w ubrudzoną szmatkę. – A cześć Sanji! Przyszedłeś po samochodzik, co?
-Hej Iceburg – uśmiechnął się szeroko. – A po cóż innego zapuszczałbym się w takie rejony – wskazał na niecenzuralne graffiti zdobiące ścianę sąsiedniego budynku.
-No tak, lokalizację mamy nieciekawą – zgodził się mechanik. – Ale nie narzekamy. Tom-san potrafi budzić respekt. A poza tym nawet lokalni zabijacy nie chcą mieć do czynienia z Frankym. Wiesz te jego militarne zapędy… i nie tylko…
Obaj pomyśleli o tym jak pewnego dnia, boss lokalnego gangu przyszedł wymusić haracz na właścicielu warsztatu. I został odprawiony z kwitkiem przez, ubranego w same obcisłe slipki niebieskowłosego mężczyznę, który zastanawiał się, czy jego nowa elektroniczna proca ma jakieś szanse na zbliżającym się festynie naukowym.
-A tak w ogóle to gdzie ten wariat? – Spytał Sanji regulując rachunek, a paragon chowając do portfela. Ktoś niedługo wyskoczy z kasy, oj wyskoczy.
Iceburg nie zdążył odpowiedzieć, gdy z części „reperowej” dało się słyszeć charakterystyczne:
-Suuuuper!
-Już wiem – uśmiechnął się blondyn. Odebrał kluczyki i już po chwili siedział za kierownicą swojego ukochanego żółtego garbusa. Gdy go kupował śmiali się z niego, ale on pokochał ten wóz od pierwszego wejrzenia. Choć Nami zagroziła mu, miesięczną posuchą w ich wspólnym pożyciu, jeśli nabędzie to szkaradztwo. Pomimo takiej, notabene spełnionej, groźby garbus i tak stał się jego własnością. Nigdy nie pożałował tego zakupu. To była jego pierwsza poważniejsza wizyta w warsztacie. Zazwyczaj ograniczał się do wymiany oleju, bądź opon.  Lecz to nie autko było winne tylko pewien nierozgarnięty czarnowłosy chłopak.

Przyzwyczajony do rozkładu jazdy pociągu wyszedł z domu zdecydowanie za wcześnie, dlatego postanowił zostawić samochód przecznicę przed Domem Opieki i resztę drogi przebyć pieszo. Pogoda wręcz zachęcała do spacerów, jesienne słonce przyjemnie grzało, w powietrzu unosił się zapach palonych liści a cały świat tonął w potoku żółci i czerwieni.
Zbliżając się do celu, ponownie pomyślał o zielonowłosym. Postanowił, że jeśli ten znów będzie siedział na ławce pod wiśnią po prostu do niego podjedzie i zacznie rozmowę. Najwyżej wyjdzie na to, że się narzuca.
Po przekroczeniu bramy machinalnie spojrzał w lewo. Dostrzegł go!
-Bingo!
Do rozpoczęcia dyżuru miał jeszcze sporo czasu, więc spokojnie mógł sobie uciąć krótką pogawędkę z zielonowłosym. Zszedł z drogi i ruszył w stronę lasu. Wtem jakaś mała postać przebiegła mu tuż przed nogami, niemal sprowadzając go do parteru. Nim udało mu się ponownie złapać równowagę po winowajcy został tylko rozbrzmiewający echem śmiech.
-Cholerne bachory!
Nie miał nic przeciwko odwiedzinom. Wiedział jak wiele radości sprawia pensjonariuszom widok twarzy dzieci i wnuków, często była to ich jedyna ucieczka od nękających schorzeń i smutnej rzeczywistości. Dlatego cieszył się z tych wizyt, ale dlaczego, do kurwy nędzy, niektóre dzieciaki zachowywały się jak wypuszczone z buszu?! A szacowna mamusia i czcigodny ojciec mieli to głęboko w dupie?! Tak jak rodzie tego smarka, który niemal go podciął. Rozmawiali właśnie z którąś z pielęgniarek, nieświadomi, że ich rozpuszczony bachor stanowi zagrożenie dla otoczenia. I wcale nie chodziło o niego. On, co najwyżej, nabawiłby się kilku siniaków, ale gdyby tak mały potrącił któregoś z pensjonariuszy…
Tak się zapędził w narzekaniu na współczesne dzieci i metody wychowawcze, że ani się spostrzegł a już stał niemal dokładnie za ławkę mogąc w pełni podziwiać plecy nieznajomego. Włosy koloru świeżo ściętej trawy, śniada karnacja i wyraźnie umięśniony kark… Ale jedno mu nie pasowało. Spod czarnego welurowego szlafroka wystawała zielona piżama. Nikt normalny nie wychodzi w takim stroju na ulicę! Wniosek był jeden: mężczyzna był pensjonariuszem.
Sanjiego na chwile zatkało, tego się nie spodziewał. Przyzwyczajony do starszych lokatorów zupełnie zapomniał, że w Domu Opieki mogą zjawić się wszyscy, bez względu na wiek, którym potrzebna jest pomoc w codziennym funkcjonowaniu. To było normalne i wcale nie takie rzadkie, mimo to widok kogoś, mniej więcej, w swoim wieku, skazanego na pobyt w takim miejscu… Coś ścisnęło go za serce, sprawiając, że jeszcze bardziej chciał go poznać.
Tymczasem mężczyzna podniósł się z ławki. Poruszał się z trudem, jakby nie do końca potrafił kontrolować własne ciało. Sanji wciąż nie widział jego twarzy, ale był gotów przysiąc, że malował się na niej wysiłek zmieszany z bólem. Już chciał zaproponować pomoc, gdy znów usłyszał szatański chichot a zielonowłosy wylądował w stercie liści. W ostatniej chwili wyhamował upadek ręką, inaczej zaryłby twarzą o ziemię. Dzieciak nawet nie przystanął, by sprawdzić, kogo potrącił, dalej udawał samolot i z wyimaginowanych laserów celował do lokalnego ptactwa. W blondynie się zagotowało.
-Ty pieprzony bachorze! Uważaj! Tu są chorzy ludzie! W porządku? – Zwrócił się do poturbowanego mężczyzny.
Ten, wciąż pozostając w tej samej pozycji, na kolanach, podpierający się jedną ręką, z twarzą niebezpiecznie blisko podłoża, pokiwał głową, jednocześnie nie robiąc żadnego ruchu, który wskazywałby, na to, że ma zamiar się podnieść.
-Pomogę ci – zaoferował a nie usłyszawszy słowa sprzeciwu dźwignął mężczyznę z ziemi, poczym posadził na ławce. Wreszcie mógł mu się dokładnie przyjrzeć i choć na obliczu nieznajomego perliły się kropelki potu, a we włosach smętnie dyndał jeden żółty liść, to Sanji i tak był oczarowany. Wyraźnie zarysowana szczęka, wąskie, ładnie wykrojone usta, wysokie czoło, kaskada czarnych jak smoła rzęs. Połączenie tych cech tworzyło mężczyznę idealnego. Tylko jego oczy…
-Zoro!
Więc ma na imię Zoro…
Nie zdążył nacieszyć się widokiem, gdy ktoś, jak się okazało pielęgniarka, bezpardonowo odsunęła go na bok i zaczęła sprawdzać czy jej podopiecznemu nic się nie stało.
-Zoro! Wszystko w porządku? – Pytała strzepując resztki ziemi z kolan chłopaka. Ten tylko skinął, nieczuły na wszystkie zabiegi. – Boli cię coś?
Przeczący ruch głową stanowił całą odpowiedź.
-Całe szczęście – kobieta wypuściła z ulgą powietrze. – Robi się chłodno, chodźmy do środka, co?
Znów nie doczekała się odzewu ze strony podopiecznego, ale chyba do tego przywykła, bo tylko uśmiechnęła się szeroko.
-No chodź! – Pomogła mu wstać i oboje ruszyli w żółwim tempie w stronę budynku, a zapomniany Sanji odprowadzał ich wzrokiem zatopiony we własnych myślach. Jak przez mgłę dochodził do niego wrzask dyrektorki opierdzielajacej rodziców oseska.
Oczy mężczyzny…
Były zamknięte…
Zoro był ślepy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz