DOSTRZEŻONY
Rozdział III
Uczelniana
stołówka emanowała typowym dla siebie połączeniem cichych rozmów o życiu,
narzekaniem na system edukacji, ceny alkoholi i nadmiar nauki, z brzdękiem
talerzy uderzających o blaty kafeternianych stolików oraz szczękaniem sztućców.
W powietrzu unosił się ciężki zapach odgrzewanego w nieskończoność tłuszczu i
spalonych potraw.
Sanji
był zdania, że gdyby nawet groziła mu śmierć głodowa nigdy, ale to przenigdy
nie wziąłby do ust żadnego dania, w którego tworzeniu braliby udział pracownicy
baru Studencka Wyżerka. Większość znajomych
podzielała jego opinię, ograniczając swoje zakupy do herbaty z torebki,
względnie rozpuszczalnej kawy. Jednak w tej drugiej opcji kafeteria i tak
przegrywała z, porozstawianymi po całym gmachu, automatami.
Blondyn
właśnie rozkoszował się czarnym płynem, starając się jednocześnie dostrzec
przyjaciół wśród tłumu innych studentów. Pomimo paskudnego żarcia Studencka Wyżerka była miejscem rozwoju
kulturalnego i towarzyskiego uczelni. Tylko tutaj można było w spokoju
posiedzieć, pogadać, poczytać, pouczyć się, lub po prostu skorzystać z
darmowego wifi. Tak jak robiła to pewna rudowłosa piękność, w skupieniu
pochylona nad ekranem laptopa, na którym wyświetlona była akurat mapa Azji.
-Nami-san!
– Twarz blondyna rozjaśnił uśmiech.
Dziewczyna,
zaalarmowana krzykiem, oderwała się od komputera, przez co niemal zderzyła się
z Sanjim, gapiącym się bezczelnie na jej piersi. A było, na co popatrzeć.
-Sanji-kun!
– Porwała go w ramiona i wycałowała po policzkach. – Tak się cieszę, że cię
widzę!
-Ja
też się cieszę, Nami-san… - był tak blisko tych cudownych balonów, jeszcze
chwila i będzie mógł ich dotknąć. Na samą myśl, wąska stróżka krwi uleciała mu
z nosa. Za co oczywiście dostał w twarz.
-Jak
zawsze zboczony – orzechowe oczy kobiety emanowały teraz czymś na wzór radości
pomieszanej z żądzą mordu. Przyszły kucharz, jak zawsze w takich sytuacjach,
zastanawiał się, która z emocji weźmie górę. W końcu Nami zapanowała nad
gniewem i usiadła jednocześnie robiąc miejsce przyjacielowi, z czego on skwapliwie
skorzystał.
-Wyzdrowiałeś
już? – Poczęstowała go pomarańczą.
-Tak
– wziął owoc i przez chwilę się mu przyglądał. Czasem, tak jak teraz na
przykład, łamał sobie głową nad tym, jakim cudem pozwolił by taki skarb wydostał
mu się z rąk. Nami Thief – nazwisko było jak najbardziej adekwatne, gdyż to właśnie
ona, na całe trzy lata skradła mu serce! Zaczęli chodzić w liceum a ich
szczenięca miłość przetrwała aż do studiów. Wszystko też wskazywało na to, że
przetrwa i je, ale gdy Sanji zaczął już rozglądać się za odpowiednim pierścionkiem
zaręczynowym, Nami… zerwała z nim. Zwyczajnie, bez zdrady w tle, bez wielkich
deklaracji, że zasługuje na kogoś lepszego, bez wzajemnych oskarżeń… Wszystko
odbyło się w cywilizowany sposób, tak że niektórzy rozwodnicy mogliby się od
nich uczyć. Choć blondyn skłamałby, gdyby powiedział, że go to nie zabolało.
Odchorował swoje, lecz teraz on i Nami byli parą przyjaciół, którzy wiedzą o
sobie wszystko i zawsze służą drugiemu radą.
-Hej!
Ziemia do Sanjiego!
-Przepraszam,
zamyśliłem się. Co mówiłaś?
Kobieta
westchnęła teatralnie, co miało znaczyć, „co ja z tobą mam”.
-Pytałam,
dwa razy, – podkreśliła, – co tam u ciebie?
Pomyślał
o zielonowłosym mężczyźnie.
-Nic
ciekawego. A co tam u ciebie?
Wiedział,
że tylko czekała na to pytanie. Nami uwielbiała mówić.
-Gadałam
z Vivi i wiesz, co?
Oczywiście
nie wiedział.
-Wymyśliłyśmy
genialne stroje na imprezę! Mówię, ci! Padniesz! Vivi na początku nie chciała
się zgodzić, ale ją przekonałam – charakterystyczny błysk w oku rudowłosej
kazał Sanjiemu współczuć wspominanej wcześniej dziewczynie. – A ty, za kogo się
przebierasz?
-Jeszcze
nad tym nie myślałem – wyznał ze skruchą.
-Przecież
do zabawy nie zostało już wiele czasu! – Nami wyglądała na przerażoną. Nic
dziwnego – halloweenowy bal przebierańców to jedno z najważniejszych wydarzeń w
uczelnianym kalendarzu. Był na nim każdy, co coś znaczył w szkole, a strojem,
które komentowano jeszcze podczas letniej sesji, można było albo podnieść swój
status społeczny, albo wręcz przeciwnie – spaść na szary koniec hierarchii. Było
to może trochę dziecinne, ale jeśli w grę wchodził darmowy alkohol, studenci
byli gotowi na wiele. A nagrodę za najlepsze przebranie była dziesięciolitrowa
beczka piwa, ufundowana przez, o dziwo, wykładowców, którzy też brali czynny udział
w zabawie.
-Coś
wymyślę – obiecał.
-No
mam nadzieję – spojrzała na wyświetlacz laptopa, na którym przesypywały się
złote monety. Wygaszacz ekranu idealnie odwzorowywał, co właścicielka urządzeni
lubi najbardziej na świecie, poza pomarańczami i mówieniem. – Bo wiesz, kto
podobno ma się zjawić… - puściła mu oczko, będąc doskonale zorientowaną, jaki
facet zaprząta teraz umysł jej eks.
-Serio?
– Zaschło mu w gardle na samą myśl, że zobaczy tam jego.
-Serio,
serio. Kaya mi mówiła, a ona jest najlepiej poinformowana.
-Co
ci powiedziała moja dziewczyna?
Nagle,
niczym z podziemi wyrósł przed nimi, średniego wzrostu chłopak z zatroskaną
miną.
-Hej
Usopp – Nami klepnęła zachęcająco miejsce obok siebie, które mężczyzna prędko
zajął.
-Mów,
co ci powiedziała Kaya! Chce ze mną zerwać, prawda? Wiedziałem… I tak długo wytrzymała…
- wyglądał jakby miał się zaraz rozpłakać, więc rudowłosa, nie mając tak naprawdę
innego wyjścia, zaczęła go pocieszać.
–
Nie gadaj głupot! Kaya cie uwielbia! Nie zerwie z tobą.
Usopp
nie wyglądał na przekonanego, ale przynajmniej przestał pociągać nosem.
Sanjiego
po raz kolejny uderzyło to jak mało pewności siebie ma jego przyjaciel. Choć z
drugiej strony mógł go zrozumieć. Kaya była uroczą, drobną blondyneczką o
wielkich czarnych oczach z dobrotliwym uśmiechem na twarzy niezależnie od sytuacji.
Studiowała medycynę i szło jej naprawdę dobrze – miała drugą najwyższą średnia
na roku. A Usopp… No
cóż… pomijając fakt, iż studiował malarstwo, czyli kierunek mało opłacalny, to
jeszcze nie mógł się pochwalić wyglądem filmowego amanta. Jego ojciec był
Afrykaninem, który przyleciał do Japonii na jakiś koncert, zakochał się w
tutejszej kobiecie i spłodził jej dziecko. Poczym doszedł do wniosku, że takie
życie to nie dla niego, spakował manatki i tyle go widziano. Po nim Usopp
odziedziczył ciemniejszą karnację, wydęte usta, oraz czarne kręcone włosy,
które starał się okiełznać przygładzając je chustą. Spuścizną matki był
natomiast ogromny nos, przez który często nazywano go Pinokiem. On po prostu
nie mógł się podobać. Mimo to Kaya wybrała właśnie jego, co nie mieściło się w
głowie nawet samemu zainteresowanemu. Dlatego cały czas drżał przed
odrzuceniem, popadając od czasu do czasu, w paranoję. Tak jak teraz.
-Ale
mówiłaś…
-Tak
mówiłam! – Nami wyglądała na zmęczoną tą rozmową. – Kaya powiedziała mi tylko,
że Law zjawi się na balu!
Na
dźwięk tego imienia serce Sanjiego zabiło mocniej. Trafalgar Law… Facet, który
od trzech miesięcy nieprzerwanie zaprzątał jego myśli. Nie ważnie jak bardzo
próbował nie mógł wyrzucić z pamięci tego zabójczego spojrzenia czarnych jak
obsydian oczu, ciemnej karnacji, ust wygiętych ironicznym uśmiechu. Nawet
tatuaże pokrywające ręce tegoż studenta medycyny, go podniecały. Bo czyż może
być coś bardziej pobudzającego niż napis DEATH
palcach kochanka? Postanowione! Sprawi, że po tej imprezie Law będzie
krzyczał jego imię. Czas zastanowić się nad kostiumem.
Zajęcia
kończył o piętnastej, ale z powodu kiepskiego połączenia akurat z tą częścią
Tokio, do warsztatu dotarł dosłownie na chwilę przed zamknięciem. Dziękując
niebiosom, że Tom-san – właściciel tegoż przybytku, okrzykniętego przez
środowiskową prasę, najlepszym warsztatem w Japonii – zawsze pilnował, aby
drzwi zamykano równo o siedemnastej.
Gdy
zdyszany zapukał w falistą blachę robiącą za wejście, wewnątrz pomieszczenia
dało się słyszeć niesłychany rumor, a potem pełen wściekłości krzyk:
-Franky!
Do jasnej cholery! Miałeś to schować! Przysięgam zboczeńcu, że cię kiedyś
zabiję! Kurwa mać!
Wkrótce
autor wiązanki przekleństw, jakimi został powitany Sanji, wyłonił się zza drzwi
stanowiących granicę pomiędzy częścią „reperową” jak nazywali ją pracownicy, a
częścią „klientelską”.
-W
czym… - wysoki mężczyzna o granatowych, przylizanych włosach wycierał ręce w
ubrudzoną szmatkę. – A cześć Sanji! Przyszedłeś po samochodzik, co?
-Hej
Iceburg – uśmiechnął się szeroko. – A po cóż innego zapuszczałbym się w takie
rejony – wskazał na niecenzuralne graffiti zdobiące ścianę sąsiedniego budynku.
-No
tak, lokalizację mamy nieciekawą – zgodził się mechanik. – Ale nie narzekamy.
Tom-san potrafi budzić respekt. A poza tym nawet lokalni zabijacy nie chcą mieć
do czynienia z Frankym. Wiesz te jego militarne zapędy… i nie tylko…
Obaj
pomyśleli o tym jak pewnego dnia, boss lokalnego gangu przyszedł wymusić haracz
na właścicielu warsztatu. I został odprawiony z kwitkiem przez, ubranego w same
obcisłe slipki niebieskowłosego mężczyznę, który zastanawiał się, czy jego nowa
elektroniczna proca ma jakieś szanse na zbliżającym się festynie naukowym.
-A
tak w ogóle to gdzie ten wariat? – Spytał Sanji regulując rachunek, a paragon
chowając do portfela. Ktoś niedługo wyskoczy z kasy, oj wyskoczy.
Iceburg
nie zdążył odpowiedzieć, gdy z części „reperowej” dało się słyszeć charakterystyczne:
-Suuuuper!
-Już
wiem – uśmiechnął się blondyn. Odebrał kluczyki i już po chwili siedział za
kierownicą swojego ukochanego żółtego garbusa. Gdy go kupował śmiali się z
niego, ale on pokochał ten wóz od pierwszego wejrzenia. Choć Nami zagroziła mu,
miesięczną posuchą w ich wspólnym pożyciu, jeśli nabędzie to szkaradztwo. Pomimo
takiej, notabene spełnionej, groźby garbus i tak stał się jego własnością.
Nigdy nie pożałował tego zakupu. To była jego pierwsza poważniejsza wizyta w
warsztacie. Zazwyczaj ograniczał się do wymiany oleju, bądź opon. Lecz to nie autko było winne tylko pewien
nierozgarnięty czarnowłosy chłopak.
Przyzwyczajony
do rozkładu jazdy pociągu wyszedł z domu zdecydowanie za wcześnie, dlatego
postanowił zostawić samochód przecznicę przed Domem Opieki i resztę drogi przebyć
pieszo. Pogoda wręcz zachęcała do spacerów, jesienne słonce przyjemnie grzało,
w powietrzu unosił się zapach palonych liści a cały świat tonął w potoku żółci
i czerwieni.
Zbliżając
się do celu, ponownie pomyślał o zielonowłosym. Postanowił, że jeśli ten znów
będzie siedział na ławce pod wiśnią po prostu do niego podjedzie i zacznie
rozmowę. Najwyżej wyjdzie na to, że się narzuca.
Po
przekroczeniu bramy machinalnie spojrzał w lewo. Dostrzegł go!
-Bingo!
Do
rozpoczęcia dyżuru miał jeszcze sporo czasu, więc spokojnie mógł sobie uciąć
krótką pogawędkę z zielonowłosym. Zszedł z drogi i ruszył w stronę lasu. Wtem
jakaś mała postać przebiegła mu tuż przed nogami, niemal sprowadzając go do
parteru. Nim udało mu się ponownie złapać równowagę po winowajcy został tylko rozbrzmiewający
echem śmiech.
-Cholerne
bachory!
Nie
miał nic przeciwko odwiedzinom. Wiedział jak wiele radości sprawia
pensjonariuszom widok twarzy dzieci i wnuków, często była to ich jedyna
ucieczka od nękających schorzeń i smutnej rzeczywistości. Dlatego cieszył się z
tych wizyt, ale dlaczego, do kurwy nędzy, niektóre dzieciaki zachowywały się
jak wypuszczone z buszu?! A szacowna mamusia i czcigodny ojciec mieli to
głęboko w dupie?! Tak jak rodzie tego smarka, który niemal go podciął.
Rozmawiali właśnie z którąś z pielęgniarek, nieświadomi, że ich rozpuszczony
bachor stanowi zagrożenie dla otoczenia. I wcale nie chodziło o niego. On, co
najwyżej, nabawiłby się kilku siniaków, ale gdyby tak mały potrącił któregoś z
pensjonariuszy…
Tak
się zapędził w narzekaniu na współczesne dzieci i metody wychowawcze, że ani
się spostrzegł a już stał niemal dokładnie za ławkę mogąc w pełni podziwiać
plecy nieznajomego. Włosy koloru świeżo ściętej trawy, śniada karnacja i wyraźnie
umięśniony kark… Ale jedno mu nie pasowało. Spod czarnego welurowego szlafroka
wystawała zielona piżama. Nikt normalny nie wychodzi w takim stroju na ulicę!
Wniosek był jeden: mężczyzna był pensjonariuszem.
Sanjiego
na chwile zatkało, tego się nie spodziewał. Przyzwyczajony do starszych
lokatorów zupełnie zapomniał, że w Domu Opieki mogą zjawić się wszyscy, bez
względu na wiek, którym potrzebna jest pomoc w codziennym funkcjonowaniu. To
było normalne i wcale nie takie rzadkie, mimo to widok kogoś, mniej więcej, w
swoim wieku, skazanego na pobyt w takim miejscu… Coś ścisnęło go za serce,
sprawiając, że jeszcze bardziej chciał go poznać.
Tymczasem
mężczyzna podniósł się z ławki. Poruszał się z trudem, jakby nie do końca
potrafił kontrolować własne ciało. Sanji wciąż nie widział jego twarzy, ale był
gotów przysiąc, że malował się na niej wysiłek zmieszany z bólem. Już chciał zaproponować
pomoc, gdy znów usłyszał szatański chichot a zielonowłosy wylądował w stercie
liści. W ostatniej chwili wyhamował upadek ręką, inaczej zaryłby twarzą o
ziemię. Dzieciak nawet nie przystanął, by sprawdzić, kogo potrącił, dalej
udawał samolot i z wyimaginowanych laserów celował do lokalnego ptactwa. W blondynie
się zagotowało.
-Ty
pieprzony bachorze! Uważaj! Tu są chorzy ludzie! W porządku? – Zwrócił się do
poturbowanego mężczyzny.
Ten,
wciąż pozostając w tej samej pozycji, na kolanach, podpierający się jedną ręką,
z twarzą niebezpiecznie blisko podłoża, pokiwał głową, jednocześnie nie robiąc
żadnego ruchu, który wskazywałby, na to, że ma zamiar się podnieść.
-Pomogę
ci – zaoferował a nie usłyszawszy słowa sprzeciwu dźwignął mężczyznę z ziemi,
poczym posadził na ławce. Wreszcie mógł mu się dokładnie przyjrzeć i choć na
obliczu nieznajomego perliły się kropelki potu, a we włosach smętnie dyndał
jeden żółty liść, to Sanji i tak był oczarowany. Wyraźnie zarysowana szczęka,
wąskie, ładnie wykrojone usta, wysokie czoło, kaskada czarnych jak smoła rzęs.
Połączenie tych cech tworzyło mężczyznę idealnego. Tylko jego oczy…
-Zoro!
Więc ma na imię Zoro…
Nie
zdążył nacieszyć się widokiem, gdy ktoś, jak się okazało pielęgniarka,
bezpardonowo odsunęła go na bok i zaczęła sprawdzać czy jej podopiecznemu nic
się nie stało.
-Zoro!
Wszystko w porządku? – Pytała strzepując resztki ziemi z kolan chłopaka. Ten
tylko skinął, nieczuły na wszystkie zabiegi. – Boli cię coś?
Przeczący
ruch głową stanowił całą odpowiedź.
-Całe
szczęście – kobieta wypuściła z ulgą powietrze. – Robi się chłodno, chodźmy do środka,
co?
Znów
nie doczekała się odzewu ze strony podopiecznego, ale chyba do tego przywykła,
bo tylko uśmiechnęła się szeroko.
-No
chodź! – Pomogła mu wstać i oboje ruszyli w żółwim tempie w stronę budynku, a
zapomniany Sanji odprowadzał ich wzrokiem zatopiony we własnych myślach. Jak
przez mgłę dochodził do niego wrzask dyrektorki opierdzielajacej rodziców
oseska.
Oczy
mężczyzny…
Były
zamknięte…
Zoro
był ślepy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz