czwartek, 16 lipca 2015

Śmiertelny



Tytuł: Śmiertelny
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek:dramat
Para: ZoroxNami
Ograniczenia wiekowe: +16
Info/Uwagi: Śmierć postaci


ŚMIERTELNY


"Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Najgorsze, że to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie, w tym właśnie sęk! "

Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata



Trumna powoli osuwała się w dół, przy akompaniamencie całkowitej ciszy. Jakby za sprawą magicznego zaklęcia umilkł wiatr, jeszcze niedawno dmący w koronach drzew. Zamilkli zgromadzeni na cmentarzu żałobnicy. Ucichł monotonny głos księdza, nie po raz pierwszy, odprawiającego swą posługę bardziej z obowiązku z niż z czystej potrzeby serca. Mężczyzna, którego chował nie wierzył w wyznawanego przez niego Boga. Tak naprawdę nie wierzył w nic, poza swoją siłą. I nieśmiertelnością. Kolejna wiara, która nie przetrwała próby czasu. Lecz tym razem nie odczuwał słodkiej, choć z całą pewnością grzesznej, radości zwycięstwa gorliwego chrześcijanina. Przesuwając wzrokiem po pogrążonych w smutku, graniczącym z rozpaczą, ludziach pragnął, ten jeden raz, się mylić. By to, w czym go wychowali i czemu poświęcił swoje życie okazało się pomyłką. Prawdą zaś – nieśmiertelność tego młodego człowieka. Jednak ludzie są śmiertelni. Rodzą się, żyją, po to by na końcu swej drogi umrzeć. Czasem ciężko to zrozumieć. Zwłaszcza, gdy śmierć przybędzie za szybko. Wiedział o tym. Dlatego milczał, pogrążony we własnych grzesznych myślach.
Milczały też dzieci. Te niewinne istoty nieznające, nierozumiejące pojęcia śmierci, które na skutek dziwnych zbiegów okoliczności znalazły się teraz tu – w miejscu gdzie niezwyciężony dorosły…
…przegrywa.
To wszystko było dla nich nowe. Rytuały, których znaczenie powinny pojąć dopiero za kilka, kilkanaście lat. Lecz tym razem nowe wcale nie oznaczało dobre, ciekawe… Wręcz przeciwnie – było złe. Pomimo całego niezrozumienia sytuacji, w jakiej je postawiono podskórnie wyczuwały czające się dookoła zło. Tak nie powinno być. I one dobrze o tym wiedziały. Dlatego stały cicho, nie domagając się uwagi ze strony rodziców, mocniej tylko przylegając do tatusiowych nóg i maminych spódnic, drobnymi rączkami szukając oparcia w spracowanych dłoniach rodziców.
To samo robiła dziewczynka stojąca najbliżej grobu. Ani na chwile nie puściła ręki matki, choć to co zostało, z jeszcze niedawno, pięknie spiłowanych paznokci, raz po raz wbijało się w jej delikatną skórę pozostawiając po sobie czerwone półksiężyce pulsujące tępym bólem. Nie wydała się z siebie słowa skargi. Wiedziała, że mama nie robi jej krzywdy specjalnie, że całą swoją uwagę skupia teraz na tej dziwnej drewnianej skrzyni. Skrzyni, w której był Tatuś! Choć teraz opuszczono wieko i nie sposób było dostrzec, kto lub co znajduje się wewnątrz, ona wiedziała. To Tatusia właśnie wkładali do tego dołu. I nikt jej nie wmówi, że jest inaczej! Widziała go! Jeszcze chwilę temu, kiedy wszyscy znajdowali się w kościele z otwartej skrzyni (trumny – jak mówili dorośli) wystawały jasnozielone włosy! Identyczne jak jej własne. Wszędzie rozpoznałaby tę barwę. Była całkiem zagubiona. Dlaczego Tatuś jest tam? A nie obok niej? Dlaczego nie trzyma jej na barana? Dlaczego właściwie wszyscy są w kościele zamiast na placu zabaw? Przecież dzisiaj nie niedziela… Na śniadanie nie było naleśników… Chciała o to wszystko zapytać mamę, z premedytacją ignorując odwieczny zakaz rozmawiania w kaplicy. Jednak… Słowa uwięzły jej w gardle. Mama płakała… Tak samo jak każdego dnia od wizyty Pana Policjanta. Wtedy też zniknął Tatuś. Nie przychodził utulić jej do snu, chociaż czekała na niego tuląc ukochanego pluszowego tygryska. Nie budził jej gromkim śmiechem udając (albo i nie), że zabłądził po drodze do łazienki. Po prostu go nie było… Ale Tatuś już się znalazł! Jest tam! W tej skrzyni (trumnie! Znów przypomniały jej się słowa dorosłych). Wystarczy go zawołać! Prawda mamo? Byle głośno, bo pewnie śpi. Jak zawsze na mszy. I pewnie, kiedy wyjdą, jak zwykle, dostanie za to burę od mamy…
Ale nic takiego się nie stało.
Kiedy wyszli z kościoła Tatuś dalej spał. Zamknięto jego skrzynię (trumnę!) i wszyscy ruszyli w stronę przeciwną do wyjścia.
A teraz, zdała sobie jasno z tego sprawę, chcą Tatusia zakopać!
Dlaczego?!
Jak on stamtąd będzie ją odwiedzał?!
Przecież Tatuś powinien być obok. Opowiadać bajki, przemycać słodycze między posiłkami i zaśmiewać się do łez podczas wspólnego oglądania kreskówek…
A nie leżeć zakopany w skrzyni (TRUMNIE!).
Chciała to wszystko wykrzyczeć. Kazać im przestać! I oddać Tatusia… Już niemal wyrwała rączkę z uścisku matki, gdy nagle poczuła czyjąś dłoń na ramionach. Podniosła główkę i napotkała spojrzenie smutnych czarnych oczu, niemal całkiem skrytych pod okazałym afro.
Wujek Usopp.
Zaczęła płakać. Cichutko, ledwie wydobywając z siebie szloch, a jej ciałem raz po raz wstrząsały dreszcze.
Bo przecież Tatuś już jej nie kocha.

Od czasu wizyty Pana Policjanta wszystko się zmieniło. I nie chodziło tylko o nieustający płacz mamy i brak Taty. Do domu zaczęli schodzić się goście – całe zastępy wujków i cioć przemaszerowały przez ich niewielkie mieszkanko, często wpadając na siebie, zawsze bez słowa, ledwie z uprzejmym kiwnięciem głową. Zwykle zostawali na dłużej. Na przykład Ciocia Robin albo Ciocia Vivi praktycznie zamieszkały z nimi przejmując obowiązki mamy.
Bo mama płakała.
W dodatku każdy był smutny. Nawet Ci, których smutek zdawał się do tej pory nie dotyczyć. Wujek Luffy, chował się za ukochanym słomianym kapeluszem, Wujek Chopper pociągał nosem. Nawet Wujek Usopp… I chyba to przerażało ją najbardziej. Smutek tego człowieka. To wtedy zaczęła czuć, że stało się coś złego. Bo on nie bywał smuty. Zawsze roześmiany od ucha do ucha, opowiadał niestworzone historie. Śmiał się. Kłamał „dobre kłamstwa”, jak mawiał Tatuś. I bał się kolejek w wesołym miasteczku. A teraz, pod tym wielkim nosem, zamiast wesołego uśmiechu widniał grymas żalu. Coś było nie tak. To Wujek Usopp był pierwszą osobą, która w tym całym zamieszaniu, zwróciła na nią uwagę. Zamiast ignorować, bądź obdarzać sztucznym wymuszonym uśmiechem, postanowił wszystko jej wyjaśnić.
Wykorzystując fakt, że pozostali dorośli nie zwracali na niego uwagi, zajęci próbą ogarnięcia domu, mamy i innych spraw, które wcześniej zeszły na dalszy plan, wśliznął się do jej pokoju, kiedy, jak zwykle, siedziała z nosem przy szybie ściskając tygryska.
Wziął ją na kolana i długo gładził po włosach milcząc. Jakby szukał odpowiednich słów. Albo jakby to, co chciał powiedzieć było bolesne. Dla nich obojga. Dla mamy. Dla cioci Robin. Dla Cioci Vivi. Dla Wujka Luffiego. Dla wszystkich. A on nie chciał ranić nikogo z nich. Każda chwila przedłużającej się ciszy sprawiała, że jej niepokój rósł. Teraz już nie ściskała tygryska – wtulała się w niego całym ciałem. Tak jakby wypchany zwierzak mógł ją obronić przed rzeczywistością. Wreszcie Wujek otworzył usta. I po raz pierwszy powiedział prawdę.

Wbrew temu, co myślą dorośli, dzieci nie tak łatwo da się oszukać. Wręcz przeciwnie – maluchy świetnie orientują się w ich kłamstwach i kłamstewkach a świadomość rys na obrazie dorosłych pogłębia się rok za rokiem.
Dlatego żaden malec nie nabierze się na to, że brukselka jest smaczna, zastrzyk od Pana Doktora wcale nie będzie bolał a ukochany chomik żyje spokojnie w domku na wsi. Zawsze też wiedzą, kiedy akurat Dorosły mówi prawdę. I choćby ten zarzekał się, że wypowiedziane przed chwilą nieopatrzne słowa były czystym żartem, dziecko wie swoje. A w naprawdę poważnych kwestiach nie trzeba malucha przekonywać by uwierzył.

I wujek Usopp też nie musiał jej przekonywać. Kiedy tylko otworzył usta wiedziała, że tym razem nie skłamie. Nie zrobił tego, jednak to, co powiedział prześladowało ją aż do teraz.
-Wiesz Shasa… Tęsknisz za tatą?
Skwapliwie pokiwała główką.
-Tak! Chcę żeby już wrócił! Żeby było jak dawniej!
Mogłoby się zdawać, że ból na twarzy Wujka Usoppa jeszcze się pogłębił.
-Maleńka… - Przytulił ją mocno do siebie, tak że prawie nie mogła oddychać. – Tata… On… Nie wróci…
-Nie! – krzyknęła próbując wyrwać się z objęć mężczyzny. – Kłamiesz!
Nie kłamał.
-Kłamiesz! Kłamiesz! Kłamiesz! Tatuś wróci! – Szarpanina nic nie dawała. Wujek trzymał ją mocno. Nie zwolnił uścisku nawet wtedy, kiedy zaczęła go kopać i okładać piąstkami. – Kłamiesz!
Nie kłamał.
-Nie kłamię… - Z jego oczu zaczęły płynąć łzy. – Zoro… Tata nie wróci… Jego już tu nie ma…
Na chwilę przestała się szamotać wytrącona z równowagi przez ten niecodzienny widok. Wujek Usopp nie płakał. Nie naprawdę!
-Gdzie jest Tatuś?
-Tata… - Znów się zaciął. Przez chwilę wycierał nos jakby to miało sprawić, że jego twarz będzie wyglądała lepiej. Odegnać z niej całą rozpacz i żałobę. – On… - podjął w końcu. – On… jest teraz w lepszym miejscu.
Zdezorientowana rozejrzała się po pokoju. Czu wujek sobie z niej żartuje? Bo czy gdzieś może być lepiej niż tu?! Na jej dywanie, z niedokończoną klockową wieżą, nowiutkim karmnikiem (Tatuś obiecał, że jak tylko zrobi się zimno powieszą go na wierzbie przed domem i będę obserwować ptaki), jej strojem do nauki kendo, którą miała zacząć już niedługo? Z mamą wołającą na obiad? Z jej zabawkami? Z…
Zrozumiała.
Zaczęła płakać. Tak głośno jak jeszcze nigdy w życiu. Głośniej nawet niż wtedy, kiedy spadła z drabinek i stłukła sobie kolano. Głośniej niż wtedy, kiedy mama ją sprała za używanie swoich kosmetyków. Głośnej niż wtedy, kiedy chłopiec w przedszkolu pociągnął ją za kucyki.
Płakała i nie mogła się uspokoić. Nie pomagał szept Wujka Usoppa, ani objęcia mamy, która zjawiła się znikąd. Nic nie było w stanie przerwać jej rozpaczy.
Nic.
Bo zrozumiała.
Tatuś odszedł, bo przestał ją kochać.

Głuche uderzenie trumny o dno grobu wyrwało ją z marazmu, w jaki zapadła jeszcze podczas mszy. Dopiero teraz przypomniała sobie gdzie jest i co właśnie ma miejsce. Odruchowo spojrzała na Sashę, tylko po to by zauważyć siniejące pręgi na drobnych rączkach. Prędko rozluźniła uścisk, na tyle by już jej nie ranić, lecz nadal dawać poczucie względnego bezpieczeństwa. Nie zareagowała jednak na płacz. Trochę z niemocy, bo jak można pocieszyć, dziecko, które żegna właśnie na zawsze, ukochanego ojca? A trochę z… zazdrości. Ona nie była już wstanie płakać. Najzwyczajniej zabrakło jej łez. Straciła wszystkie w ciągu ostatnich kilku dni, kiedy to, jako matka, zawiodła na całej linii. Powinna być wtedy podporą dla Sashy, a nie skupiać się na własnym bólu.
Poczuła jak ktoś obejmuje ją ramieniem. Posłała pełne wdzięczności spojrzenie Usoppowi. Gdyby nie on i reszta przyjaciół… Zamiast jednej mogłyby być dwie trumny. Kto by pomyślał, że śmierć tego kretyna tak ją zaboli.
-Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz.
Jak na komendę pociągnęła córkę za sobą i obie stanęły nad grobem. Nie znajdując w sobie dość sił, by spojrzeć w dół po prostu rzuciła niewielką grudkę ziemi do środka starając się własnymi myślami zagłuszyć dźwięk, który powstał, gdy kiedy ta zderzyła się z lakierowanym drewnem. Mimo to echo wciąż rozbrzmiewało jej w głowie, głośniej nawet niż słowa księdza.
Mała, nadal pociągając nosem, z buzią wygiętą w podkówkę, wzięła przykład z matki i wrzuciła do dołu zmaltretowaną białą różę. Za kwiatem poleciał obrazek. Namalowany dziecięcą rączką, lekko koślawy, zielonowłosy Tata tulił do siebie uśmiechniętą córeczkę.

Ksiądz rozpoczął swoją przemowę, podczas gdy kolejne grudki ziemi spadały na coraz mniej widoczną trumnę. Słuchała go niezbyt uważnie, większą uwagę poświęcając przyjaciołom pochylających się nad grobem.

Czy ON też podejdzie?
Czy się odważy?
Czy…


Wreszcie pochód osób, chcących po raz ostatni pożegnać Roronoę Zoro, się skończył (ON nie podszedł), a ona mogła skupić się na słowach kapłana.
-Niektórzy odchodzą z tego świata za wcześnie…
Instynktownie dotknęła sporego brzucha, w którym nienarodzone maleństwo właśnie zaczęło kopać. Najwyraźniej i jemu nie służyła atmosfera cmentarza.
-Pozostawiają po sobie pustkę, żal, smutek i mnóstwo niedokończonych spraw.
-Cholerna racja klecho – pomyślała. – Zoro, ty debilu! – Jedna zapodziana do tej pory łza potoczyła się po jej policzku. – Tak śpieszno ci tam było? Zawsze spóźniony, zagubiony, do piekła pierwszy znalazłeś drogę, co? Pieprzony egoisto! Nie mogłeś poczekać?! Pomyśleć o nas?! Zoro! Umarłeś nie wiedząc, że będziesz miał syna! Tak, to chłopiec. Wyczekiwany przez ciebie chłopak, którego miałeś uczyć grać w piłkę i z którym miałeś chodzić na mecze. – Pogładziła się po brzuchu. – Twoja księżniczka będzie miała brata. Szkoda tylko, że oboje będą się wychowywali bez ojca… Kretynie.

Deszcz bębniący o metalowy parapet mieszał się z jednostajnym BUM BUM BUM dochodzącym z głośników.
-Słyszysz jak bije serduszko? – Uśmiechnęła się do Sashy, jednak dziewczynka jak urzeczona wpatrywała się w monitor, na którym jej nienarodzony brat wyczyniał cuda.

Deszcz bębniący o metalowy parapet mieszał się z nieregularnym PIK PIK PIK dochodzącym z głośników, brzdękiem sprzętów chirurgicznych oraz „kurwami”, jakie wymieniali między sobą lekarze, próbując wyrwać z objęć śmierci młodego człowieka leżącego na stole operacyjnym.
-Cholerni gówniarze! – Mężczyzna będący najstarszym z całego lekarskiego grona kierowany ogarniającą go wściekłością rzucił okrwawiony skap lep do odpowiedniego pojemniczka, nie przejmując się hałasem, jaki wywołał. Zresztą i tak utonął on w szumie pracujących maszyn. – Zacisk!

Nami uśmiechnęła się do siebie spoglądając na oczarowaną córkę. Jeszcze nie tak dawno to ją oglądali na za pośrednictwem nowoczesnej technologii. A na tym samym krzesełku, które teraz zajmowała dziewczynka siedział Zoro. I robił tak samo głupią minę – połączenie radości i niedowierzania, że to się dzieje naprawdę. Chyba właśnie wtedy pozwoliła kiełkować w sercu czemuś na kształt nadziei mówiącej, że jednak stworzą…
…Rodzinę?

-Czy oni nie mają rodziny?! Nawet taki idiota ma chyba, dla kogo żyć?! Co?! – Pytanie nie było skierowane do żadnej konkretnej osoby, a i on raczej nie oczekiwał odpowiedzi pochylony w skupieniu nad pokiereszowanym ciałem, praktycznie ignorował współpracowników.
-Weź tu, kurwa, odessij! – Chyba, że akurat potrzebował ich pomocy. – Wszystko jest tak zapaprane krwią, że ledwo coś widać.
-A ty weź się uspokój. – Mężczyzna użył ssaka we wskazanym miejscu i aż się skrzywił na widok tego, co wyłoniło się spod warstwy posoki. – Ale burdel.
-Burdel, burdel. – Zgodził się lekarz jednocześnie opuszczając ramiona. Tak jakby, w tym momencie, zeszło z niego napięcie ostatnich kilku minut. Zrozumiał chyba, że czyniony przez niego trud jest daremny. Temu człowiekowi już nic nie było w stanie pomóc. – Wiecie, co? Mam wrażenie, że to było bardziej samobójstwo niż wypadek. – Znów pochylił się nad pacjentem, by nie musieć oglądać twarzy pozostałych pracowników szpitala. Wiedział, co na nich zobaczy: potwierdzenie wypowiedzianych przed chwilą słów. I nieme przyzwolenie, żeby przestał próbować.
-Nie każdemu ze zmarłych serce zamilkło. – Usłyszał tuż przy uchu, kiedy mocował się z rozwaloną śledzioną. Na chwilę zamarł z ręką w połowie drogi do metalowej nerki. To było hasło. Coś jakby tajny kod między lekarzami. Znaczyło mniej więcej tyle, że pacjent już jest trupem. I nikt nie będzie miał mu za złe, jeśli przestanie zgrywać Syzyfa, bo jego praca nie przyniesie efektów.
-Gówno prawda! – Na przekór wszystkim: współpracownikom, pacjentowi, Bogu, Diabłu i Śmierci czającej się za rogiem, wrócił do przerwanego zajęcia z jeszcze większą pasją. – Koleś jeszcze żyje. I założę się, że ma jeszcze sporo do zrobienia. Na pewno, gdzieś tam, jest dziewczyna, która tylko czeka aż ten idiota padnie na kolana! Będzie romantyczne wyznanie, pierścionek z diamentem, potem huczne wesele i gromadka dzieci. Będzie ukochana córeczka i syn stanowiący ojcowską dumę. Jedna głupia wpadka nie może przekreślić całej przyszłości!

Wpadka, po suto zakrapianej imprezie, przestała tak bardzo przerażać, kiedy patrzyła na wesołe iskierki tańczące w czarnych oczach rejestrujących każdy ruch na monitorze. Tutaj też jej się oświadczył. Nie było drogiego pierścionka z diamentem, o którym marzyła, romantycznego padnięcia na kolana i zapewnienia o miłości. Zamiast tego dostała raczej proste stwierdzenie: „Weźmiemy ślub”. No cóż… Zoro nigdy nie należał do grona romantyków. I chyba to również ją w nim pociągało. Typowy macho. Macho, który miękł za każdym razem, ilekroć zwróciły się ku niemu orzechowe oczy ich córki.
-To naprawdę mój braciszek?
A skoro o Sashy mowa, wystarczyło, że na chwilę spuściła ją z oczu, a mała już władowała się lekarce na kolana, by bliżej przyjrzeć się wierzgającemu na monitorze maleństwu.
-Tak. –Kobiecie to chyba jednak nie przeszkadzało. – Widzisz tu ma rączki, a tu nóżki… - Po raz niewiadomo, który wskazywała części ciała maluszka na czarno-białym ekranie, jednocześnie podając Nami chusteczki, by mogła się wytrzeć, po skończonym badaniu.
-Pomachał do mnie! – Ekscytowała się tymczasem Sasha, już całkowicie zakochana w bracie.
-Lubi cię. – Lekarka się uśmiechnęła. – Jak myślisz, tata się ucieszy, że będzie miał synka?
-Tak! – Mała energicznie pokiwała główką. – Cały czas powtarza mamie, że to na pewno będzie chłopak.! – O dziwo w jej głosie nie słychać było typowej dla jedynaczki zazdrości.
-Twój tata jest szczęściarzem. Piękna żona, śliczna córeczka i na dodatek syn. Żyć nie umierać. – Puściła oko do Nami.

-Ten koleś raczej nie miał szczęścia…
-Taaa… - odpowiedział ściągając rękawiczki. Najchętniej wyszedłby zapalić, ale póki trwa operacja nie wolno im było opuszczać sali. Nawet, jeśli o pacjenta walczył już tylko jeden z nich. Siwowłosy doktor, któremu twarde wychowanie w tak zwanej „starej szkole” nie pozwoliło się poddać dopóki powietrza nie przeszył dźwięk znany całemu społeczeństwu.
-Piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii

Zapamiętując zalecenia pani doktor, ledwie wyłapała sygnał karetki nadjeżdżającej karetki. Właściwie zdała sobie z niego sprawę, bardziej podświadomie i prawie natychmiast wyrzuciła z pamięci. Tyle spraw wymagało jej uwagi, że nie starczyło już miejsca na kolejnego pacjenta szpitala. Przecież setki z nich przetaczają się każdego dnia przez te mury, dlaczego więc ten miałby być wyjątkowy?
-Chodź skarbie! – Rozłożyła parasol i chwyciła córkę za rękę. – Trzeba zrobić obiad. Na co masz ochotę?
Obie minęły policyjny radiowóz przekomarzając się na temat tego, co powinno być daniem głównym, a co deserem.

-Czas zgonu?
-15:48.
Odpowiednie liczby trafiły na właściwe miejsce w urzędowej tabelce, ciało, do niedawna będące młodym mężczyzną, przed którym świat stał otworem przykryto białym płótnem, na znak, że teraz, co najwyżej otworzy się przed nim trumna, a lekarze, po wykonanej pracy powoli opuszczali salę. W końcu został tylko jeden. Najstarszy z nich. Ten, który w swoim życiu widział więcej śmierci niż oni wszyscy razem wzięci. I, który, jako jedyny, nigdy się z nią nie pogodził. Każdy stracony pacjent pozostawał w jego pamięci nawiedzając go podczas długich bezsennych nocy. A teraz do całego panteonu doszedł kolejny członek – zielone włosy były tym, co mężczyzna spodziewał się zobaczyć dziś, gdy sen urządzi sobie strajk.
-Co kolego? – spytał stygnące zwłoki. – Naprawę nic cię tu nie trzymało?


Cmentarz powoli pustoszał. Żałobnicy wykruszali się jeden po drugim, chcąc jak najszybciej wrócić do domu i…
Zapomnieć.
Żyć własnym życiem, pozwolić by czas uleczył rany. W końcu świat kręci się dalej, prawda?

Ze zdziwienie odkryła, że to właściwie już koniec. Przegapiła moment, w którym skończono zakopywać trumnę, ten w którym świeżą mogiłę pokryło może kwiatów i wiązanek przepasany wstęgami z napisem „Ostatnie Pożegnanie”. Jeśli ktoś wygłosił mowę to ona o tym nie wiedziała. W jednej chwili urągała ukochanemu, a w następnej było już po wszystkim. To głupie, że ostatnie pożegnanie człowieka na świecie jest takie krótkie. To głupie, że wystarczy tak niewiele, by umrzeć. Śmierć jest głupia.
-Nami, chodź. – Ktoś pociągnął ją delikatnie za ramię. Dała się poprowadzić w stronę bramy cmentarza cały czas trzymając rączkę córki. Mała już nie płakała tylko pociągała nosem. W tym prostym geście kryło się jednak więcej rozpaczy niż we wcześniejszym rozdzierającym krzyku. Bo, co może bardziej świadczyć o wewnętrznym bólu niż ciało ignorujące rozum i własne ograniczenia, zmuszającego do przeżywania bólu pomimo zmęczenia oraz tego wewnętrznego głosiku, który każe przestać, gdy przekroczenie norm staje się bardziej niż prawdopodobne.
Nie wiedziała jak pomóc córce, sama jeszcze nie uporała się z własną rozpaczą, więc jak może dokonać tego u kogoś innego? U kogoś, kto poniósł taką samą, jeśli nie większą, stratę jak ona?
-To niemożliwe… - Nieopatrzenie wypowiedziała swoje myśli na głos.
-Nami?
-Przepraszam, zamyśl… - urwała w pół słowa. Bo osobą, która wypowiedziała jej imię, wcale nie była Vivi, wciąż obejmująca ją ramieniem. Nie. To był ON. Złote włosy lekko zmatowiały, błękitne oczy straciły swój blask, a wokół nich pojawiła się cienie. Skóra, do tej pory lśniąca barwą kości słoniowej nabrała niezdrowego szarego odcienia. Usta pokrywała siateczka drobnych pęknięć, świadcząca o tym, że ich właściciel nabrał ostatnio nieprzyjemnego nawyku przygryzania warg. Elegancki, dobrze skrojony czarny garnitur ozdobiony rzędem złotych guzików mieniących się w promieniach słońca, z całą pewnością szyty na zamówienie, teraz wyglądał jak ściągnięty ze starszego brata. Dla odzianego w niego mężczyzny minęły czasy, gdy krawiec brał miarę na owo cudo sztuki krawieckiej. Teraz jakby ginął w zwojach materiału chudszy o dobre dziesięć kilo. Zwieńczeniem żałosnego wyglądu były zakurzone buty. I to właśnie one pokazywały jak bardzo jest z nim źle. Buty. Brudne. Rzecz nie do pomyślenia u Sanjiego Black’a, którego znała od podstawówki. Sanjiego, który miał swoje trzy… Koniki? Dziwactwa? Można to i tak nazwać.
Kobiety.
Gotowanie.
Buty.
I to koniecznie w tej kolejności. Te rzeczy stanowiły kwintesencję człowieka odpowiedzialnego za…
…zniszczenie jej życia.

-Nami? – Głos miał zachrypnięty, ostry, nieprzyjemny. Podobnie jak ciało, on też różnił się od dawnego sanjinowego „ja”. To niesamowite, co wyrzuty sumienia mogą zrobić z człowiekiem.
-Vivi? – Chociaż bardzo chciała od tej rozmowy nie mogła uciec. – Weźmiesz Sashę?
Przyjaciółka bez słowa złapała dziewczynkę za rączkę i poprowadziła do samochodu, za kierownicą, którego siedział już Franky
Milczała czekając aż córka oddali się na bezpieczną odległość, tak by żadne słowo nie trafiło jej uszu. Równocześnie taksowała wzrokiem dawnego przyjaciela. Bo kiedy uważasz kogoś za mordercę wspólnie spędzone dziecięce lata nagle przestają mieć znaczenie. I bez względu to jak źle wyglądasz nie możesz liczyć na współczucie. Nawet, jeśli racjonalna część umysłu próbuje za wszelką cenę wygrać ze wszechogarniającą rozpaczą. „To nie jego wina”. U Nami ta część mówiła głosem Bell-mere-san. Tym samym, który upominał ją, kiedy jeszcze była małą dziewczynką. „To nie on wlał mu to piwo do gardła, nie on kazał mu podjąć wyzwanie, nie od wsadził go na motor i to nie on docisnął gaz wiedząc, że jezdnia jest śliska. To nie on”.
Było blisko i prawie przyznała głosowi rację.
-Nami?
Prawie. Bo on wcale nie musiał tego robić! Wystarczyło, że spojrzał się na niego wymownie. Słowa nie były potrzebne. Tylko wzrokiem mógł skłonić Zoro do wszystkiego! Nienawiść wybuchła w niej na nowo płomieniem gorętszym niż kiedykolwiek. Bo oto przed nią stoi człowiek, który nie tylko zabrał jej Zoro, ale, co gorsze, sprawił, że Zoro nigdy naprawdę nie był jej. To on stał u zielonowłosego na pierwszym miejscu. Nie ona, nawet nie Sasha, tylko ten cholerny podrywacz. Wystarczyło, że zadzwonił, a Zoro rzucał wszystko i leciał na pomoc przyjacielowi. Przyjacielowi, do którego czuł coś więcej niż twardą męską przyjaźń. Przyjacielowi, który zdawał sobie sprawę z tych uczuć i chociaż ich nie odwzajemniał to nigdy tak naprawdę nie zgasił tej iskierki nadziei tlącej się w Roronorze. Do samego końca pozwalał mu wierzyć. Nie usunął się w cień nawet wtedy na świat przyszła Sasha, tym samym nie pozwalając Zoro w pełni skupić się na rodzinie. I to przez niego zielonowłosy nie zrezygnował z tych głupich motocyklowych wyścigów. „Bo Sanji je lubi”. Nic dziwnego, skoro trzepał całkiem niezłą kasę z zakładów…
Chciała mu to wszystko wykrzyczeć, wraz innymi inwektywami i pobożnymi życzeniami, które sprowadzały się szybkiej i bolesnej śmierci blondyna. Lecz ten, przeczuwając zbliżający się atak sam zaczął mówić.
-Wiem, że nie mam prawa tu być… I powinienem zostawić cię w spokoju. Ale… - Zaczął grzebać w kieszeniach spodni. – Musiałem ci do dać. – Niemal wcisnął w jej ręce niewielkie bordowe pudełeczko. – To było stawką w tym wyścigu. Zoro wygrał. Rozbił się dopiero za linią mety. – Nie patrzył na nią. Wzrok miał utkwiony w swoich zakurzonych butach, lecz zamiast nich widział ciało przyjaciela przygniecione przez czarny motocykl. – Należy do ciebie. I tak miałaś go dostać. Tyle, że w radośniejszej atmosferze. – Obrócił się na pięcie i, nie dając jej szansy na odpowiedź, wybiegł z cmentarza.
Najpierw chciała wyrzucić pudełko, ale ciekawość zwyciężyła. Łzy, o których myślała, że wyschły znów zaczęły płynąć a ona sama osunęła się na żwirowaną alejkę nie mogąc oderwać wzroku od pudełeczka. W środku, na czerwonym aksamicie spoczywał pierścionek z diamentem. Taki, o jakim marzyła.

Wszystkie drogi prowadzą do...



Tytuł: Wszystkie drogi prowadzą do…
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: ZoroxSanji
Ograniczenia wiekowe: +18
Info/Uwagi: Brak.





WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ DO...



Słońce świeciło jasno na nieboskłonie, czyste niebo nie przesłaniała ani jedna chmurka, morskie fale leniwie kołysały okrętem a szczęśliwa załoga Słomianego Kapelusza cieszyła się nowym nabytkiem w postaci super hiper wypasionego statku. Przynajmniej tak określał swoje dzieło Franky – cieśla i zarówno kolejny członek tej dziwnej kompanii. Sunny Go, bo tak został ochrzczony okręt, ku ogólnej rozpaczy swojego konstruktora, był jedyny w swoim rodzaju. Próżno szukać na wodach całego Grand Line, drugiego takiego dzieła. Dlatego żaden z załogantów, poza oczywiście samym twórcą, nie rozgryzł swojego nowego domu w pełni. Wciąż pozostawały ukryte tajemnice, których Franky im nie wyjawił, chcąc ich zaskoczyć, bądź po prostu o nich zapominając, lub uznając za nieistotne. Dlatego zawsze można było natknąć się na kolejną dziwną, bądź wspaniałą rzecz…
-Wynoś się stąd ty pieprzony zboczeńcu!
Albo po prostu się zgubić.
Zoro podrapał się po uchu, pewny, że wrzask Nami uszkodził mu bębenki. I czego ta wiedźma się drze? Przecież nie nakrył jej w bieliźnie, albo o zgrozo, nago! Wyjął palec z ucha i uśmiechnął się z zadowoleniem. Jednak słyszał. Najlepszym dowodem na to była coraz bardziej boląca od krzyków głowa, w którą otrzymywał ciosy od wkurzonej kobiety.
Może i wrzask nawigatorki nie uszkodził mu słuchu, ale z całą pewnością przyciągnął do korytarza kolejną niepożądaną osobę.
Sanji biegł ile sił w nogach, a wąska strużka krwi płynęła mu z nosa i skapywała wprost na świeżo wyprasowaną błękitna koszulę. Oczywiście kierowała nim wewnętrzna potrzeba uratowania damy w opałach. Ale Nami krzyczała coś o zboczeńcu… Jeśli przy okazji będzie mógł, chociaż zerknąć na to cudowne ciało, to nie pogardzi. Gdy w końcu dodarł na miejsce jego oczom ukazał się następujący obrazek: wściekła Nami okładała pięściami Zoro, który stał jak gdyby nigdy nic, ziewając tylko od czasu do czasu.
-Ty gówniany glonie! – Chciał go kopnąć, ale jego atak od razu został sparowany jedną z katan zielonowłosego. – Coś ty zrobił Nami-san?!
-Nic – szermierz wzruszył ramionami.
-Jak to nic! – Do dyskusji wtrąciła się sama zainteresowana. – Wparowałeś do mojej kajuty jak gdyby nigdy nic, akurat, kiedy się przebierałam! – Przestała już bić zielonowłosego, ale jej mina jasno dawała do zrozumienia, że jest gotowa zacząć na nowo w każdej chwili.
Zaraz, zaraz… czy to Marimo widziało przepiękne ciało Nami-san?! Bez ubrania?! Jego świat legł w gruzach.
-Przecież byłaś ubrana – schował miecz do pochwy i wyglądało na to, że ma zamiar się ulotnić, zanim ta dyskusja rozgorzeje na dobre.
Odetchnął z ulgą. Przynajmniej tyle.
-A gdybym nie była?!
-Ale byłaś! Nie ma sensu gdybać!
-Nie zwracaj się tym tonem do damy! Ty gówniany szermierzu! – Znów kop, lecz tym razem, zamiast sparować zielonowłosy najzwyczajniej w świecie zrobił unik, czym tylko jeszcze bardziej rozdrażnił kucharza gotowego do bitki w każdej chwili.
-A tak w ogóle – dotarło do niej, że wyzywanie Zoro od zboczeńców mijało się z celem. Równie dobrze mogłaby posądzić Luffiego o tego typu zamiary. Przecież ta dwójka jest całkowicie aseksualna! Czego niestety nie można powiedzieć o innych członkach załogi. – Sanji-kun, krew ci leci.
Jednak myślenie o Nami-san w jej obecności było złym pomysłem. Czerwony jak burak i zawstydzony do granic możliwości wytarł lecącą posokę, rzucając jeszcze wściekłe spojrzenia w stronę Zoro. Ot, tak dla zasady. Zaraz, zaraz… czy mu się zdaje, że szermierz patrzy na niego… Lubieżnie? Nie! Na pewno nie! Pewnie po prostu znowu chce go wkurzyć.
-Dobra, wracając do tematu, czego szukałeś w damskiej kajucie, Zoro?!
-Niczego.
-Więc, po jaką cholerą tam wszedłeś, ty niedorobiona główko kapusty! – Nie daruje mu faktu, iż to właśnie on prawie zobaczył nagą Nami-san.
-Szukałem kibla.
W jednej chwili, zarówno, nawigatorka jak i kucharz zaliczyli bliskie spotkanie z podłogą. Jednak teraz wszystko było jasne. Zoro się po prostu zgubił. Tak jak robił to… zawsze! A odkąd dostali Sunnyego było tylko gorzej! Szermierz notorycznie spóźniał się na posiłki, nie mogąc odnaleźć drogi do jadalni, poproszony o przyniesienie konkretnej rzeczy z konkretnego pomieszczenia znikał na długie godziny, poczym zawsze odnajdywał się w przeciwległej części statku niż miał się udać. A jakby tego było mało, raz zdarzyło mu się zabłądzić pod pokładem, przez co przegapił walkę z Marynarką i gdy oni męczyli się walcząc i ryzykując życie on spokojnie sprawdzał stan zapasów sake. A teraz jeszcze to najście. To robiło się męczące!
-To zupełnie w inną stronę sieroto! – Znów uderzyła mężczyznę w głowę. – Sanji-kun… Proszę, zaprowadź go do łazienki. Nie chcę ryzykować, że znowu właduje nam się do pokoju bez pytania. – Zatrzepotała rzęsami najpowabniej jak tylko umiała. Wiedziała, że blondyn nie oprze się temu spojrzeniu. Zresztą mogła się na niego spojrzeć jak na psią kupę a i tak zrobiłby wszystko, o co by go poprosiła.
-Ależ oczywiście, Nami-san! – Złapał szermierza za kołnierz i pociągnął w odpowiednim kierunku. – Idziemy Glonie!
Zoro chciał odpowiedzieć jakąś uszczypliwością, ale pełny pęcherz odbierał mu zdolność myślenia. Ignorował go tak długo jak tylko się dało, ale jeśli zaraz nie dorwie się do łazienki… W końcu jego modły zostały wysłuchane, chociaż może nie w takiej formie jakby sobie tego życzył, bowiem Sanji dosłownie wrzucił go do ubikacji, tak, że nogą zaczepił o sedes i o mało nie wywinął orła. Czuł jak woda przelewa się w jego żołądku, zrobiło się naprawdę niebezpiecznie.
-Mam nadzieję, że zapamiętałeś drogę –wiedział, że to po prostu niemożliwe. – Zrób, co masz zrobić i chodź do jadalni. Zaraz będzie obiad!

-On to znowu zrobił! Rozumiesz Franky!
Cieśla podniósł wzrok znak kupki śrubek, których przeznaczenie było owiane tajemnicą dla wszystkich poza cyborgiem właśnie i spojrzał na swoją towarzyszkę spod przeciwsłonecznych okularów.
-Nie rozumiem – zawsze był dość bezpośredni i szczery. I miał gdzieś czy inni uznają go za głupka czy geniusza. – Kto? I co?
-Zoro! Znów się zgubił! – Powiedziała to takim tonem, jakby to było, co najmniej oczywiste.
-Masz jakieś wąty do mojego suuuuper projektu?! – Był gotów do kłótni.
-Nie. To nie wina twoich ciesielskich zdolności tylko samego Zoro! On się wszędzie gubi!
-Czyli jest po prostu idiotą. Ale czego oczekujesz ode mnie w związku z tym? Mam go prowadzać na smyczy?
-Nie. Ale masz mi dać wszystkie plany statku!
-Po, co ci one?
-Narysuję temu głupkowi mapę! Bo przysięgam! Jeśli jeszcze raz mi się wpakuje do kajuty to zagryzę! Wsadzę mu te katany prosto w dupę! I to wszystkie trzy na raz!
Franky widząc, w jakim stanie jest rudowłosa, grzecznie wstał i poszedł po plany, jednocześnie odnotowując, by nie nadepnąć jej na odcisk. Nigdy!

-Masz!
Damska uderzyła go prosto w pierś, wyrywając tym samym z popołudniowej drzemki. Niechętnie otworzył jedno oko i od razu napotkał wściekłe spojrzenie Nami. Widać kobieta nadal gniewała się za ten wypadek z toaletą, Ale no przecież każdemu może się zdarzyć! Ten statek był naprawdę wielki! Dopiero po chwili zauważył papier leżący na jego klatce piersiowej.
-Co to? – Spytał podejrzliwie, mając w pamięci wszystkie okazje, kiedy dał się nawigatorce zrobić w jajo, powiększając swój mityczny dług. – Weksel?
-Nie – była zdziwiona, tym, iż szermierz zna tak trudne słowa. – Mapa.
-Mapa?
-Tak mapa! Czy ja do cholery mówię niewyraźnie?
-Ale, czego mapa? – Rozłożył kartkę i zaczął ją studiować.
On jest idiotą!
-Naszego statku – wyjęła mu papier z rąk, obróciła o sto osiemdziesiąt stopni i oddała mężczyźnie. – Żebyś się znowu nie zgubił!
On się nie gubi! On wybiera dłuższą drogę! Albo to rzeczywistość się nastawia się przeciw niemu zmieniając położenie miejsc, do których chce dotrzeć. Ale dla świętego spokoju schował kartkę do kieszeni, nie chciał tracić czasu na niepotrzebne dyskusje z kobietą. Po wszystkim zamknął oczy dając do zrozumienia, że rozmowa skończona, i że Nami może sobie iść męczyć kogoś innego.

Miarowy stukot, będący zagadką dla znacznej części załogi rozchodził się po całym statku.
-Czyżby Luffy znowu zaczął rozrabiać – zastawiał się głośno Usopp podnosząc wzrok znad swojej ulepszanej właśnie procy.
-Jestwem tuftwaj! – Oburzony takim oskarżeniem kapitan wyłonił się spomiędzy drzewek pomarańczy wciąż mając pełne usta owoców.
-No to pewnie Zoro…
-Nie – przerwał mu Sanji. Kucharz właśnie wyłonił się z kuchni w jednej ręce trzymając zapalonego papierosa, w drugiej zaś tacę z kolorowymi, smacznie wyglądającymi, drinkami. – Ten idiota śpi w kuchni śliniąc cały stół!
Strzelcowi skończyły się pomysły odnośnie źródła hałasu, więc zamilkł i wrócił do pracy udając, że wcale go to nie obchodzi.
Za to na pewno obchodziło Frankiego! Cyborg aż poczerwieniał ze złości i ruszył w stronę, z której dochodził ten paskudny stukot a z całej jego postawy emanował rządza mordu. Ktoś ośmielił się niszczyć jego statek! Niech go tylko dorwie! Pożałuje dnia, w którym matka wydała go na ten ziemski padół!
Pozostali, wyłączając śpiącego Zoro i wciąż wcinającego pomarańcze Luffiego, ruszyli za cyborgiem. Nawet Usopp przestał udawać brak zainteresowania, co zresztą średnio mu wychodziło.
Dziwny dźwięk dochodził z pobliża ładowni, gdy w końcu tak dotarli, zobaczyli coś, czego nie spodziewali się ujrzeć w tym życiu. Otóż Nami, kobieta, której życiową pasją, poza rysowaniem map i powiększaniem swoich funduszy na każdy możliwy sposób, było miganie się od pracy fizycznej właśnie z niezwykłą pasją machała młotkiem przybijając koślawą strzałkę do ściany. Na strzałce wyryty był napis „ŁADOWNIA”. W dodatku nawigatorka cały czas mruczała pod nosem coś, co brzmiało jak groźby lub uroki.
-I niech teraz ten kretyn spróbuje się zgubić! Zatłukę własnymi rękami! Jak debil nie umie czytać mapy to spróbujemy inaczej!
I w tym momencie wszystko stało się jasne. Jak widać orientacja w terenie, a raczej jej brak, jaką mógł poszczycić się szermierz Słomianych Kapeluszy, znów w jakiś sposób naraziła się rudowłosej. Ale jakoś nikt, włączając w to Sanjiego, nie miał ochoty poznać szczegółów tej historii. Dlatego, najciszej jak tylko się dało, wycofali się z pomieszczenia i wrócili do swoich zwykłych zajęć. Nawet Franky dał kobiecie wolną rękę, pomny tego, co wydarzyło się, gdy Nami poprosiła o plany Sunnyego.

Gdzie on zostawił tą chustę? Pamiętał, że jeszcze rano miał ją, jak zwykle zawiązaną na ramieniu. Zawsze tego pilnował… Potem, przy śniadaniu, Luffy mu ją podwędził i zaczął się wygłupiać, za co oczywiście sprzedał mu solidny cios w ten gumowy łeb… No tak! Chusta została w kuchni! I teraz będzie musiał po nią iść! To takie uciążliwie… A mógłby się przespać… Przez chwilę kalkulował czy nie zaczekać z tym do obiadu, w końcu wtedy i tak będzie musiał się tam pójść… Ale bez tej chusty czuł się, dziwnie. Nigdy na dłużej się z nią nie rozstawał… No nic, trzeba się pofatygować. Tylko w którą stronę była jadalnia? Całkowicie ignorując poprzyczepiane na całym statku przez Nami strzałki ruszył tak, gdzie podpowiadał mu instynkt. Oczywiście oddalając się tym samym od jadalni i idąc z zupełnie przeciwnym kierunku.

Tak… Tutaj nikt mu nie będzie przeszkadzał. Ładownia to idealne miejsce aby pobyć przez chwilę sam na sam… Usiadł na jednej z zalegających w całym pomieszczeniu skrzyń, poczym zaczął manipulować przy pasku. Wprost nie mógł uwierzyć, że to robi! Będzie się masturbował! Podczas gdy jego towarzysze są gdzieś wyżej i pewnie nieźle się bawią. Nie chciał tego… To znaczy chciał! Ostatnimi czasy nękające go napięcie seksualne sięgało zenitu! Zwłaszcza, że wpłynęli w strefę lenią i Nami-san wraz z Robin-chwan, potrafiły całymi dniami wylegiwać się na leżaku, w tych swoich skąpych strojach kąpielowych.
Na samo wspomnienie obfitych kobiecych piersi jego penis zareagował nad wyraz żwawo napierając na materiał bokserek. Zsunął spodnie do kostek, a zaraz za nimi zjechała czarna bielizna. Członek był już niemal w pełnym wzwodzie. Nie czekając dłużej zaczął poruszać ręką w górę i dół, cicho jęcząc. Wiedział, że może sobie na to pozwolić. Nikt z załogi go nie usłyszy.

Chyba jednak pomylił drogę. Nie pamiętał by korytarz prowadzący do jadalni był taki ciemny. To gdzie on jest w takim razie? Po drodze mijał jedną z tych śmiesznych strzałeczek, ale nie miał najmniejszego zamiaru się wracać. Zwłaszcza, że już widział drzwi! Zza których dochodziły jakieś dziwne jęki. Zaintrygowany przyspieszył kroku i niewiele myśląc nacisnął klamkę…

Było mu tak dobrze… Szybciej! Szybciej! Zaraz dojdzie! Wtem drzwi do ładowni skrzypnęły oznajmiając czyjeś przybycie. Zamarł gapiąc się osobę stojącą w progu. Pewien, że nikt nie będzie mu przeszkadzał nie pokusił się o przekręcenie zamka, ani na wybranie bardziej ukrytego miejsca. I właśnie przez to siedział teraz, nagi od pasa w dół, ze swoją starczącą męskością w ręku przed… Zoro! Gorzej być nie mogło!

Przed nim, na jednej ze skrzyń siedział Sanji… Sanji z interesem na wierzchu! Uśmiechnął się, poczym lubieżnie oblizał wargi. Widać dzisiaj szczęście mu sprzyja! Może i to nie była jadalnia, może i nie znajdzie tu swojej chusty, co wcale nie oznaczało, że nie będzie przyjemnie. Zamknął drzwi, pomny tego by przekręcić zamek, czego kucharz wcześniej nie zrobił. I za co był mu wdzięczny.
-Cóż to? Zabawiamy się sami ze sobą – nie mógł sobie darować tej odrobiny złośliwości, mimo rosnącego w nim pożądania. Od miesięcy marzył o takim obrocie spraw.
-Spierdalaj! – Chciał wstać i skopać tego głupiego glona, ale opuszczone spodnie i nabrzmiały penis skutecznie uniemożliwiały mu ruchy. Dodatkowo na widok szermierza, jego członek zaczął pulsować jeszcze intensywniej.
-Spokojnie – usłyszał zmysłowy szept zielonowłosego tuż przy uchu. – Pomogę ci – strącił mu dłoń z penisa. – Jest przyjemniej kiedy ktoś robi to za ciebie…
Nim zdążył zareagować, Zoro włożył sobie jego przyrodzenie do ust i zaczął na przemian lizać i ssać. Językiem badał strukturę, pieszcząc go delikatnie, acz zdecydowanie, Takie połączenie działało na Sanjiego jak najlepszy afrodyzjak. Po chwili w ustach szermierza znalazły się jego jądra a dłoń nadal pracowała nad żądnym dotyku penisie. Przyjemność falami rozchodziła się całym jego ciele, odbierając chęć do walki i każąc żądać więcej.
-Tak, Zoro! Tak! – Nie mógł się powstrzymać, gdy kciuk kochanka miarowo naciskał na główkę, która zdążyła się już pokryć białą substancją, zapowiadającą koniec zabawy. Ale nie chciał jeszcze tego kończyć.
-Zo… ro… ja…
Uciszył go pocałunkiem jednocześnie zabierając rękę z przyrodzenia, co spowodowało u kucharza jęk zawodu. Jednak zaraz potem zaczął jęczeć z rozkoszy, gdy wprawne ręce Roronoy odnalazły drogę do jego klatki piersiowej i zaczęły ściskać sutki. W dodatku jak on cudownie całował! Język Zoro był chyba wszędzie, przejeżdżał mu po zębach, wargach, spenetrował wnętrze, a gdy kucharz chciał odpowiedzieć pieszczotą na pieszczotę, złapał jego język w żeby i zaczął ssać. W końcu oderwali się od siebie.
-Uspokoiłeś się trochę?
Pokiwał głową niezdolny odpowiedzieć.
-To dobrze. Nie możemy pozwolić, by to był koniec – zaczął całować szyję blondyna. – Zbyt długo na to czekałem.
Schodził z pocałunkami, coraz niżej i niżej, po drodze rozpinając przeszkodę w postaci koszuli kuka. Gdy dotarł językiem, do stwardniałych sutków, Sanji znów jęknął.
-Mam je ssać?
-Tak!
Ach! Cóż za piękny głos! I jak mu nie ulec? Zaczął kręcić kółka i na przemian podgryzać wrażliwe miejsca, pomagając sobie od czasu do czasu rękami i wsłuchując się w seksowne jęki swojego partnera.
-Zoro…
-Tak?
-Chcę jeszcze raz… - jak on mógł to powiedzieć? To takie nieprzyzwoite! Jak może prosić faceta żeby…
-Co jeszcze raz? – Doskonale wiedział do czego zmierza Sanji, ale chciał to od niego usłyszeć? – Co mam zrobić? – Wydyszał mu prosto w kark.
Pieprzyć to!
-Obciągnij mi!
-Chcesz tego?
-Ta…
To było niesamowite! Czuł wyraźniej jak członek pulsuje mu w gorących ustach szermierza, jak ten co jakich czas zahacza zębami o główkę, lub ssie ją z niezwykłą pasją. Chciał więcej i więcej! Chwycił Roronoę za włosy i zaczął przesuwać jego głową w dogodnym dla siebie tempie, jęcząc przy tym zmysłowo.
Sanji był dość brutalny, chwilami dławił się czując jego penisa niemal w samym gardle, ale nie wiedzieć czemu podobało mu się to. Pozwolił kucharzowi nadawać tempo zabawie. Czas na jego dominację przyjdzie później.
W końcu blondyn znieruchomiał a usta Zoro wypełniły się białą substancją. Zlizał wszystko, co do ostatniej kropelki, dokładnie oczyszczając wiotkiego już penisa.
-Smaczny jesteś – uśmiechnął się, próbującego złapać oddech partnera. Zaczerwienione policzki, łzy w kącikach oczu i ten rozanielony wzrok. Cóż za seksowna postawa! Poczuł jak spodnie zaczynają robić się coraz ciaśniejsze. On też potrzebował opieki.
-Zoro… - zamknął mu usta pocałunkiem. Przez chwilę ich języki lawirowały w jakimś dziwnym, tylko im znanym tańcu. Sanji wyraźnie czuł w ustach Zoro swój własny smak i nie wiedzieć czemu podniecało go to. Co więcej, chciał sprawdzić jak smakuje szermierz. Po omacku, wzrok nadal mając utkwionym w tych przepięknych czarnych tęczówkach, zaczął szukać rozporka zielonowłosego.
Wiedział, do czego Sanji zmierza i był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Nie będzie musiał go zmuszać Naprowadził blondyna na wypukłość swoich spodni i aż jęknął, gdy ten ścisnął nabrzmiałego penisa. Nawet przez materiał to było przyjemne.
-Chcesz go? – Spytał mu wprost do ucha, poczym polizał muszelkę wywołując tym samym ciarki u blondyna.
-Taaak!
-To weź go sobie – odsunął się na kilka kroków i czekał. Nawet to było podniecające.
Sanji zdjął swoje spodnie odrzucając je gdzieś w kąt. Potem zrzucił krawat i koszulę. Już całkiem nagi podszedł do Zoro i klęknął przed szermierzem, tak by mieć jego krocze tuż przed twarzą. Zębami rozpiął rozporek partnera, dłonią przesunął po materiale zielonych bokserek. Słyszał jak Zoro jęczy i nakręcało go to jeszcze bardziej, czuł jak znów staje się twardy.
-Przestań się bawić i weź się do roboty! – To było przyjemne, ale był zbyt podniecony by czekać! – Liż go!
-Jesteśmy niecierpliwi – mimo wszystko go posłuchał. Chciał w końcu poczuć ten cudowny smak. Skąd wiedział, że cudowny? Bo przecież to Zoro! Obciągnął spodnie zielonowłosego, poczym wsadził sobie jego penisa do ust. Szermierz był duży! Ogromny!
Sanji zaczął jeździć językiem po całej długości członka, kręcąc kółka wokół główki, a ręką drażniąc jądra. Słyszał jak Zoro jęczy i nakręcało go to jeszcze bardziej, wolną rękę sięgnął do swojego penisa, który znów był w pełnym wzwodzie i zaczął się zaspokajać.
Taki Sanji był cholernie podniecający! Nie przypuszczał, że z kucharza taki perwers! Nie dość, że mu obciąga to jeszcze się masturbuje w tym samym czasie! Chyba za dużo sobie ta durna brewka wyobraża. Bezpardonowo odsunął kucharza od siebie.
-Wystarczy. Czas na coś poważniejszego.
-O czym… - przerwał czując jak coś wdziera się w jego wnętrze. – Zoro! Co ro… Aaaaa!
Za szybko. Za szybko dołożył drugi palec do odbytu kuka. Nie chciał przecież zrobić mu krzywdy.
-Przepraszam – polizał go po karku. – Od teraz będę delikatniejszy.
Poruszał palcami rozszerzając wąskie wnętrze i szukając jednocześnie tego punku. Chciał wynagrodzić kochankowi tą chwilę bólu. Słysząc jęk rozkoszy wiedział, że trafił idealnie. Zadowolony z siebie zaczął uderzać rytmicznie w punkt P Sanjiego i kiedy ten niemal wił mu się z rozkoszy tuż po nogami, bez ostrzeżenia włożył trzeci palec.
Ból mieszający się z przyjemnością… Nigdy nie czuł czegoś takiego. Palce Zoro w jego tyłku... Nie wiedzieć czemu to było przyjemne… I chyba wiedział do czego szermierz zmierza. Wtem poczuł jak nagle TAM robi się dziwnie luźno, a zaraz potem coś mokrego i ciepłego wdziera się do jego wnętrza.
Zoro delikatnie wsunął język do odbytu kucharza i zaczął nim poruszać, jednocześnie znów drażniąc jądra kochanka. Gdy stwierdził, że ten jest już wystarczająco przygotowany przyłożył swojego penisa do wejścia blondyna.
-Nie, Zoro! Zaczekaj!
Czy on jest głupi?! Chce teraz przerwać?
-Nie mogę czekać!
-Ale… Ja chcę cię widzieć!
To jedno zdanie sprawiło, że zatrzymał się w bezruchu ze starczącym przyrodzeniem w dłoni.
-Co?
Zamiast odpowiedzieć, Sanji ułożył się na plecach rozkładając nogi najszerzej jak tylko mógł i unosząc lekko biodra.
-Chcę widzieć twoją twarz, gdy będziesz we mnie – Zoro wyglądał wprost przezabawnie ale wiedział, że nie powinien się śmiać, mogłoby to skończyć się dość boleśnie. Zresztą był zbyt napalony. – No chodź tu do mnie! Ja też nie mogę czekać!
Nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać. Ściągnął spodnie i niemal rzucił się na blondyna. Wszedł w kucharza jednym płynnym ruchem i nawet nie czekając aż ten się przyzwyczai zaczął się ruszać.
Bolało! A jednocześnie było tak cholernie przyjemne! Znów czuł rytmiczne uderzenia w swoją prostatę i każde takie uderzenia sprawiało mu nieopisaną rozkosz.
-Ach… Zoro… Ach… Tak! Szybciej! Mocniej! Mocniej Zoro!
Kucharz był jaki seksowny! A jakie wspaniałe jęki wydawał…
-Mocniej!
Nie przerywając ruchów biodrami schylił się by pocałować blondyna, ich palce splotły się w uścisku.
-Dobrze ci?
Odpowiedź wylała się z penisa Sanjiego wprost na ich klatki piersiowe, w postaci białej substancji.
Zoro zrobił jeszcze kilka ruchów, poczym przycisnął kochanka do siebie i też doszedł spuszczając się w środku kuka. Zaraz potem wyjął swojego penisa i opadł na deski głośno dysząc.
Czuł się cudownie, a jeszcze to ciepło oblewające jego wnętrze… Jak dobrze, że Zoro skończył w nim…
-Zoro… - żadnej odpowiedzi. – Zoro! – Podniósł się na łokciach i zobaczył, że jego partner śpi, wciąż nagi od pasa w dół, z męskością oblepioną resztkami białego płynu. Nagle w jego głowie zrodził się dość perwersyjny pomysł. Ułożył się między udami szermierza i zaczął go lizać. Tak jak myślał, Zoro smakował wspaniale!
-Zboczeniec.
-Czyli nie spałeś glonie jeden!
-Spałem, ale ktoś mnie obudził – uśmiechnął się wrednie. – Chcesz powtórkę?
Chciał i nie chciał To był najlepszy seks, jaki kiedykolwiek mu się przydarzył. Z drugiej jednak strony tyłek bolał go niemiłosiernie.
-Kiedyś na pewno – położył się na zielonowłosym wtulając głowę w zagłębienie jego ramienia.
-Trzymam cię za słowo, Sanji…
Jak pięknie brzmi jego imię brzmi w ustach tego idioty… Z tą myślą zasnął.


Poświęcenie czy Egoizm?




Tytuł: Poświęcenie czy Egoizm?
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: shounen-ai
Para: ZoroxSanji
Ograniczenia wiekowe: +16
Info/Uwagi: Śmierć bohatera.

Poświęcenie czy Egoizm?


Mroźny, zimowy powiew przeszył powietrze wybudzając go ze snu. Zapuchnięte, z niewyspania, oczy rozglądały się nieprzytomnie po pomieszczeniu, kiedy podnosił głowę z łóżka. Na bladym policzku widniało głębokie wgniecenie od zmiętego prześcieradła, a włosy, w nieładzie, rozpierzchły się we wszystkie możliwe strony. Przeczesał je nerwowym, lekko niechlujnym gestem, który w żaden sposób nie mógł przywrócić im naturalnego blasku. Ani tym bardziej gustownego ułożenia, zabierającego mu każdego ranka pół godziny życia.
Czując chłód obejmujący w swoje władanie pokój, najpierw rzucił niewerbalne oskarżenie w kierunku okien. Lecz kiedy okazało się, że te są szczelnie zamknięte i ani myślą wpuszczać do środka pierwszych oznak zimy, zadrżał zrozumiawszy wszystko. Poczym narzucił na ramiona leżącą nieopodal bluzę by, chociaż w ten sposób rozgrzać skostniałe członki. Upragnione ciepło nie nadeszło, a on nabrał nieprzemożonej chęci na papierosa. Zignorował ją cały czas mając w pamięci moment, gdy wszystkie, te zakamuflowane i te całkiem na widoku, paczki trafiły prosto do śmietnika razem z przysięgą, że już nigdy nie tknie tego gówna.
-Wiedziałem, że przyjdziesz… - wyszeptał do nieproszonego gościa odpowiedzialnego za spadek temperatury. Dalsze ignorowanie jego obecności nie miało sensu.
Miast odpowiedzi usłyszał przerażający pisk, gdy stojąca najbliżej niego maszyna rozjarzyła się morzem kolorowych lampek, niczym świąteczna choinka, a cyfry na wyświetlaczu, do tej pory utrzymujące się mniej więcej w stałej granicy, zaczęły niepokojąco szybko zbliżać się do zera. Odliczanie przeraziło go. Doskonale wiedział, co się stanie, kiedy skala zostanie wyczerpana. Związany z tym strach i bezsilność cisnęły mu do oczu kolejne pokłady łez, choć mógłby przysiąc, że wypłakał już wszystkie.
-Bawi cie to, prawda?!
Chichot mający być zapewne potwierdzeniem, niemal rozsadził mu czaszkę. Dlatego z wdzięcznością przyjął trzask otwieranych drzwi, zmieszany z odgłosem, jaki wydają gumowe podeszwy na wysłużonym linoleum. Przynajmniej ucichł śmiech, choć maszyna piszczała nadal. Zapas cyfr był już na wykończeniu.
Lekarz, wraz z pielęgniarką, wpadli do sali całkowicie go ignorując. Tak samo jak drugiego, wcale nie tak niespodziewanego gościa. Dla nich teraz liczył się tylko przykuty do łóżka, umierający pacjent.
Przyzwyczajony do bycia niewidzialnym dla szpitalnego personelu, odsunął się sam, nim twarde ramię mężczyzny usunęłoby go z drogi, niczym zawadzający mebel. Puścił przy tym trzymaną do tej pory dłoń i stanął pod ścianą uważnie obserwując zmagania lekarzy z nierównym przeciwnikiem.
Czarnowłosy doktor, który od początku nie wybudzał jego zaufania, tym razem zdawał się wiedzieć, co robi. Najwidoczniej piski i szaleńcze migotania maszyny mówiły mu więcej niż jemu. Wystarczył jeden rzut oka na krnąbrne urządzenie, by zmarszczki na opalonym czole wygładziły się nieco. Wydał parę szybkich, bezosobowych poleceń w stronę rudowłosej pielęgniarki, samemu wciskając kilka magicznych przycisków na maszynie i sprawiając, że ta umilkła. Sanji nie miał nawet siły oburzyć się za tą jawną zniewagę kobiety. Zamiast tego mocniej przylgnął plecami do ściany próbując w ten sposób uchronić się przed coraz dotkliwszym zimnem.
Tymczasem lekarz skończył robić zastrzyk i utkwił wzrok w monitorze uciszonej przed chwilą maszyny. Najwidoczniej zadowoliło go to, co zobaczył, bo włożył ręce do kieszeni a na twarz wpełzły mu wyraz zadowolenia z samego siebie, po dobrze spełnionym obowiązku.
Nadal ignorując blondyna wydał jeszcze kilka poleceń pielęgniarce, poczym ruszył do drzwi zatrzaskując je za sobą cicho.
Z ust kobiety wydobyło się westchnienie, niemogące być niczym innym jak ulgą. Nie wiadomo czy spowodowane zniknięciem piekielnego przełożonego, czy też uratowaniem pacjenta. Zaczęła majstrować przy kroplówce, cały czas obserwując klatkę piersiową mężczyzny. Gdy jej rytm został ustabilizowany, zajęła się zakrwawionym wenflonem wymieniając go na nowy. Paskudnie długą chwilę zajęło jej wkłucie się w posiniaczoną dłoń. Wszystkie żyły były już tak zrośnięte, że igła cały czas trafiała na opór. Gdy wreszcie się udało zaserwowała pacjentowi jeszcze zastrzyk z przezroczystego płynu. Dopiero po tym wszystkim oderwała wzrok od mężczyzny i wbiła spojrzenie w Sanjiego, który potulnie czekał aż znów dopuści go do łóżka.
-To już nie potrwa długo – powiedziała.
-Aha… - Skinął głową nawet na nią nie patrząc.
-Proszę się zastanowić, co chciałby mu pan powiedzieć.
Ruszyła ku drzwiom. Nic tu po niej, zrobiła, co było w jej mocy, zdając sobie sprawę z beznadziejności swoich działań. W tym starciu zwyciężczyni znana była, nim rywalizacja rozpoczęła się na dobre, a cały wyścig polegał na wyprzedzeniu jej o dzień, dwa, godzinę… Tylko po to by na końcu i tak zasmakować gorzkiego smaku porażki.
Zatrzymał się jeszcze przy drzwiach, opierając dłoń i framugę.
-Nikt nie lubi odchodzić bez pożegnania – szepnęła i wyszła z sali.
Pozostał po niej tylko błysk rudych włosów i zapach pomarańczy zmieszany z wonią leków i środka dezynfekującego.
Po tym jak szczęknęły drzwi, Sanji ruszył w stronę łóżka. Zachowywał się tak jakby nie usłyszał ostatnich słów pielęgniarki. W kompletnej ciszy chwycił za ręcznik leżący na pobliskiej szafce i ruchem pełnym czułości otarł krople potu z czoła nieprzytomnego mężczyzny. Jak urzeczony wpatrywał się w maskę tlenową pokrywającą się cienką warstwą pary, za każdym razem, gdy klatka piersiowa pacjenta opadała. Pod gumową powłoką można było dostrzec sine, popękane usta. Je także chciał przetrzeć, wilgotnym końcem ręcznika, lecz obawiał się, że jeśli pozbawi mężczyznę otrzymywanej non stop dawki tlenu, miast ulgi, sprowadzi na niego cierpienie.
Cały czas zdawał sobie sprawę, z tego, że jest bacznie obserwowany. Starał się to ignorować, lecz ręce mu drżały, gdy poprawiał, pogrążonemu w farmakologicznym niebycie, mężczyźnie poduszkę. Ten cicho jęknął, kiedy jego głowa znów spotkała się z miękkim materiałem, jednak przerażająca serenada maszyny już się nie powtórzyła. Najwidoczniej mroczna postać wciąż ukryta w kącie, z którego niedawno sam się oddalił, na chwilę straciła zainteresowanie chorym. Mimo to Sanji doskonale wiedział, jak wielkim kłamstwem była ta cała szopka. W powietrzu wciąż czuć było jej lodowatą obecność. Coraz cięższy oddech mężczyzny utwierdzał go w przekonaniu, że ma racje.
Chcąc wykorzystać tę chwilę spokoju, bym może ostatnią, jaką mu dano, przeczesał palcami zielone włosy pacjenta. Wciąż były na miejscu, choć na pewno nie tak gęste i lśniące jak jeszcze kilka miesięcy temu, tylko, dlatego, że Zoro kategorycznie odmówił chemii. Zresztą wszyscy lekarze, których odwiedzili, a raczej Sanji odwiedził ciągnąc za sobą Zoro niczym rozkapryszone dziecko, byli zgodni, co do jednego. Było za późno. Za późno na jakąkolwiek reakcję, za późno na leczenie, za późno na walkę… Rak, który zaatakował niespodziewanie, użył wszystkich dostępnych mu środków. Wyskoczył niczym diabeł z pudełka, w pełnej formie, zupełnie jakby zielonowłosy hodował go latami. Lekarze zdziwieni błyskawicznym przebiegiem choroby i załamani swoją niemocą, bezradnie rozkładali ręce, nie proponując żadnej pomocy, poza łagodzeniem skutków. Co w praktyce sprowadzało się do coraz silniejszych dawek środków przeciwbólowych. Nic więcej nie mogli zrobić. A Zoro nie miał im tego za złe. Pokornie, może jedynie z lekkim żalem, w orzechowych oczach, przyjął zgotowany mu los. To Sanji na zmianę krzyczał, zaklinał i wyklinał samego Boga, w którego zielonowłosy nie wierzył, nie mogąc zrozumieć, dlaczego właśnie Zoro! Ten sam, który nigdy nie wziął papierosa do ust! Czemu ktoś taki musi zmagać się z rakiem płuc w najgorszej formie? Zrozumiałby gdyby to był on, a choroba była karą za lata nałogowego palenia. Ale nie! Musiało to spotkać osobę, którą kochał najbardziej na świecie! Która nie zasłużyła na takie cierpienie.
Początkowo miał jeszcze nadzieję, że diagnozy okażą się błędne. Jednak obserwując, wraz z upływem czasu, coraz bardziej wyniszczane chorobą ciało partnera musiał pogodzić się z okrutną prawdą. Jemu i jego ukochanemu zostało mniej niż pół roku razem.
Czasem, w takich sytuacjach, ludzie postanawiają „rzucić się na głęboką wodę” z zamiarem spełnienia wszystkich marzeń, jakie od tej pory odkładali na bliżej niesprecyzowane „później”. Lecz im nie dana była nawet taka możliwość. Od momentu usłyszenia diagnozy ciało Zoro całkiem się poddało, w myśl zasady, że skoro prawda wyszła na jaw nie ma sensu udawać. Wystarczył tydzień, by z silnego mężczyzny pozostał jedynie cień dawnej chwały. Życie ulatywało z niego każdego dnia. Wraz z nim topniało wąskie grono przyjaciół, na których myśleli, że mogą liczyć w każdej sytuacji. Najwidoczniej mylili się i taniec ze śmiercią to za dużo by wymagać go od innych. Wkrótce zostali sami. Z odwiedzającą ich czasem niemą towarzyszką. Zwiastującą uroczyste spotkanie z szermierzem, silnym kaszlem, od którego wszystko wokół mężczyzny mieniło się szkarłatnymi kroplami.
W takich chwilach Sanji, bez słowa wycierał ubrudzone krwią usta kochanka, poczym składał na nich delikatny pocałunek.
Niemal od razu zrezygnował z pracy i, mimo iż Zoro zaklinał go by tego nie robił, sprzedał restaurację. Tą samą, którą budował od zera, a uzyskane pieniądze przeznaczył na wspólne życie. Nie dbał o to, co będzie „po”. Dla niego „po” nie staniało. Jedynym, co miało dla niego w tym czasie jakąś wartość był Zoro. A najcenniejszy skarb właśnie wymykał mu się z rąk. Nie pomagały, przepisane przez lekarzy leki, ani tym bardziej magiczne zioła, które dostali od odwiedzonych uzdrowicieli. Kucharz nie mając nigdy do czynienia z przewlekłą chorobą czuł się zagubiony. Tym bardziej, że im mocniej rak atakował, im boleśniej przypominał sobie o spustoszeniu czynionym wewnątrz jego ciała, tym częściej na twarzy zielonowłosego gościł…
…uśmiech.
Zupełnie jakby, Zoro cieszył się tym, co go spotkało. I nieważne jak bardzo, by cierpiał zawsze znalazł siłę, by pocieszyć ukochanego. I chyba to najbardziej bolało blondyna. Fakt, że to on powinien być w tym trudnym dla chłopaka czasie, podporą, a sam potrzebował pomocy. Mało tego. Skwapliwie przyjmował każdy jej przejaw ze strony partnera mając nadzieję, że dzięki temu będzie w stanie mu pomagać. Że spędzą resztę czasu tylko we dwoje ciesząc się własnym towarzystwem. Lecz pozytywne nastawienie to zdecydowanie za mało. Zoro słabł z dnia na dzień i wkrótce okazało się, że opieka nad nim przerasta możliwości Sanjiego. Nie minęło wiele czasu, zaledwie kilka miesięcy, by domowa pielęgnacja okazała się niewystarczająca i konieczna stała się przeprowadzka zielonowłosego do szpitala. Szermierz z premedytacją odmówił umieszczenia w hospicjum, wiedząc, że panujący tam nastrój jeszcze gorzej wpłynie na kucharza. Szpital dawał jeszcze jakąś iluzję nadziei, która „tam” już dawno wyparowała. Jednak zuchwałego przeciwnika, z którym walczyli nie dało się tak łatwo oszukać. Ledwie ciało Zoro spoczęło na pokrytym śnieżnobiałą pościelą łóżku, choroba przeprowadziła kolejny atak, wyszarpując kolejne dni, może tygodnie życia z zielonowłosego.
Sanji pamiętając wstrząsający nim ból i strach oraz panikę na twarzach lekarzy, kiedy to szermierz odpierał pierwszy bezpośredni atak śmierci, też niemal zamieszkał w szpitalu. Wychodził z niego tylko wtedy, gdy było to naprawdę konieczne. Zawsze jednak wracał najszybciej jak tylko się dało a otwierając drzwi modlił się, by nie okazało się, że zrobił to za późno.
Inaczej jego plan nie miałby szans powodzenia.
Dlatego, wyczuwając, że od ostatecznego przybycia Czarnej Pani dzielą ich dni, a właściwie godziny w ogóle przestał wychodzi z pokoju.
Czekał.
I chyba wskazywało na to, że w końcu się doczekał.
Czując na plecach gęsią skórkę zrozumiał, że dzisiejszy gość postanowił wykonać swój ruch. Po raz ostatni pogładził zapadnięty policzek, poczym złożył na nim krótki pocałunek i złapał ukochanego za rękę.
-To dzisiaj, prawda? – zapytał, lecz nie uzyskał odpowiedzi. W gruncie rzeczy na nią nie liczył. – Taaa… - roześmiał się sztucznie. – Po co ja się pytam… Inaczej nie byłoby cię tu.
Postać nadal nie odezwała się ani słowem.
-Posłuchaj – kontynuował nadal się nie odwracając. – Ten człowiek – mocniej ścisnął dłoń Zoro, którego oddech z każdą chwilą robił się coraz cięższy – jest dla mnie wszystkim. Ale pewnie ty masz to gdzieś. – Serce waliło mu jak młotem. Chyba nigdy w życiu się tak nie bał. – Nie będę cię błagał, bo wiem, że i tak nic to nie da. Mam dla ciebie inną propozycję. Zawrzyjmy układ. Pół mojego życia. Oddam ci je. W zamian za niego. To chyba sprawiedliwy układ…
Dalsza część zdania utonęła w głośnym śmiechu, jaki wydobył się z gardła jego rozmówcy. Odwrócił się gwałtownie, gotów na spotkanie ze Śmiercią w pełnej okazałości. Lecz zamiast z Ponurym Żniwiarzem dzierżącym w dłoniach kosę, odzianym czarnym suknem, stanął twarzą w twarz z…
Kobietą!
Najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek widział. Stojąca przed nim istota była ucieleśnieniem najskrytszych marzeń, jakie zalegały w głębiach jego duszy. Długie czarne włosy okalały śniadą twarz, na której błyszczały oczy koloru deszczu. Tajemniczy uśmiech skrywał resztki rozbawienia. Pełne piersi opinała skąpa czarna sukienka, kończąca się w połowie zgrabnych ud. Cudownie kształtne nogi, podkreślały wysokie czarne kozaki
Na chwilę zapomniał o wszystkim. Co robi. Gdzie się znajduje. Nawet o leżącym tuż obok Zoro, którego wciąż trzymał za rękę. Liczyło się tylko hipnotyzujące spojrzenie kobiety przed nim. To, ten subtelny uśmiech i kwiatowy zapach nijak niekomponujący się z wszechogarniającym chłodem.
Do rzeczywistości przywróciły go dopiero słowa Śmierci.
-Jesteś odważny Panie Kucharzu. Bez mrugnięcia okiem szafujesz życiem, które nie należy do ciebie. – Kobieta wyminęła skamieniałego blondyna, a następnie podeszła do, wciąż nieprzytomnego, Zoro. – Jesteście tacy podobni… - długimi palcami przeczesała zielone włosy. W odpowiedzi na ten gest klatka piersiowa mężczyzny zaczęła poruszać się coraz wolniej. Stojąca nieopodal maszyna, ta sama, która nie tak dawno wydała z siebie kakofoniczną operę, znów zaświeciła się morzem lampek. Tym razem jednak w zupełnym milczeniu.
-Co powiedziałaś?! – Obrócił się na pięcie niemal krzycząc. Usłyszał wypowiedziane wcześniej słowa, lecz sens jakoś nie chciał do niego dotrzeć. Lub raczej on mu na to nie pozwalał, w obawie przed prawdą.
Śmierć zostawiła szermierza, pozwalać tym samym, aby jego oddech się ustabilizował i zwróciła się do blondyna.
-Życie, które mi oferujesz, nie jest twoje. Zostało ci podarowane. Nie masz prawa się go wyrzekać.

Powróciły wspomnienia sprzed trzech lat. Razem ze strachem, który towarzyszył mu non stop, od chwili, gdy podczas badań kontrolnych jeden z lekarzy zobaczył niewielki cień na jego prawym płucu. Koniec końców okazało się, że to nic groźnego. Razem z Zoro śmiali się nawet z nieudolności lekarzy popijając szampana nad pomiętoloną kopertą z wynikami. Mówiącymi, że wszystko jest dobrze. To nie rak. Rak płuc…

-Czy… - Bezwiednie puścił ściskaną do tej pory rękę ukochanego. – Czy… On… - wyszeptał zbielałymi wargami niezdolny wypowiedzieć na głos pytania kłębiącego się w jego głowie. Zupełnie jakby to miało uchronić go przed rzeczywistością.
-Tak.

Kolejne wspomnienie.
Znów biała koperta. Lecz tym razem zawierająca, zamiast obietnicy długiego życia, zapowiedź szybkiej śmierci. I słowa Zoro, których znaczenia w tamtym momencie nie pojął, a które teraz stały się aż nazbyt jasne.
-25 lat… Niewiele ode mnie dostałeś… Sanji…
Wtedy myślał, że chodzi o czas, jaki dane im było spędzić razem. A nie lata, które przeżyje dzięki poświęceniu ukochanego.

-Miałam przyjść po ciebie…
-Nie! – Zatkał uszy rękami. – Nie chce tego słyszeć!
-Jestem Twoją Śmiercią, Panie Kucharzu…
Chłód przeszył go na, wskroś, gdy kobieta podeszła do niego, chwyciła go za podbródek, poczym złożyła na jego ustach delikatny pocałunek.
-Twoją Śmiercią – powtórzyła. – Dlatego wyglądam tak, byś się mnie nie bał…
Chciał krzyczeć, wrzeszczeć, płakać, upuścić tę kobietę, zwyzywać tego samolubnego glona, który…
Zamiast tego stał nieruchomo patrząc jak śmierć podchodzi do zielonowłosego i zaczyna gładzić zmizerowaną dłoń.
-Wiesz, że każdy ma swoją Śmierć? Taką, która sprawia, że przejście na drugą stronę jest o wiele łatwiejsze… Pan Szermierz zrezygnował również z tego.
To było zdecydowanie za wiele. Łzy w końcu znalazły ujście i zaczęły płynąć równym strumieniem po bladych policzkach.
-Nie… - Podszedł do łóżka. – Nie… - Wtulił twarz w szyję leżącego na nim mężczyzny. – Nie zgadzam się! Zabierz mnie a jemu oddaj jego życie! – Zwrócił się do Śmierci. – Nie chce go! Nie chcę żyć bez niego.
-Niestety – Kobieta pokręciła głową. – Raz zawartego Paktu nie można złamać.
-Jesteś Śmiercią do cholery! Możesz wszystko! Więc…
Uciszyła go gestem, poczym wskazała na Zoro. Mężczyzna niepewnie otwierał oczy budząc się z farmakologicznego snu, w jakim był pogrążony przez kilka ostatnich dni.

Kiedy kontury przestały mu się zamazywać, pierwszą osobą, jaką zobaczył była czarnowłosa kobieta o oczach koloru deszczu.
-Przyszłaś… - wyszeptał. Głos miał słaby, dodatkowo zniekształcony przez maskę tlenową, lecz i tak wiedział, że kobieta go słyszy.
-Tak. – Na dowód tego kiwnęła głową. – Już czas.
Przymknął oczy. Był już zmęczony i z ulgą przyjął pojawienie się Śmierci.
-Rozumiem… - Każde słowo było mordęgą. – Bardzo… Będzie… Bolało?
Chłodna dłoń spoczęła na jego czole.
-Nie. Wcale.
-To… Dobrze… - Zaczął kaszleć, ale szybko udało mu się nad tym zapanować. – Mam… dość… bólu…
-Zoro…
Ten głos rozpoznałby wszędzie. Słysząc go jednocześnie ucieszył się, że nie będzie musiał odchodzić bez pożegnania, ale też… wystraszył? Zasmucił? Chyba wszystko na raz.
-Sanji?
Kucharz patrzył na niego a z jego oczu płynęły łzy. Przygryzał też dolną wargę, jak zawsze, gdy bardzo się denerwował. Znienawidził siebie za to, że wywołał u partnera tę właśnie minę.
-Sanji… - Wykonał gest jakby chciał unieść rękę, lecz sił starczyło mu jedynie, by na kilka sekund oderwać dłoń od pościeli. Jednak blondyn zrozumiał rozpaczliwe wysiłki zielonowłosego, bo sam złapał, już pokrytą z wysiłku potem rękę, by przycisnąć ją do swojego policzka.
-Zoro…
-Sanji – przerwał mu, wiedząc, że nie ma dużo czasu a rzeczy, które chciał mu powiedzieć było sporo. – Zdejmij to… - poprosił mając na myśli maskę. Coraz trudniej było mu mówić, a guma zniekształcała i tak niewyraźne słowa wydobywające się z jego ust.
-Ale…
-To już nie potrwa długo. – Nie wiedząc o tym powtórzył słowa pielęgniarki sprzed kilkunastu minut. – Proszę.
To było nie fair! Zoro dobrze wiedział, że Sanji nie może mu odmówić. Dlatego też, z ciężkim sercem, kucharz zdjął maseczkę, ani na chwilę nie wypuszczając z uścisku dłoni ukochanego.

Momentalnie oddychanie zrobiło się trudniejsze, wzmógł się tez nacisk na klatkę piersiową. Mimo to, był szczęśliwy. Uśmiechnął się nawet w stronę blondyna, ale ten nie odwzajemnił gestu.
-Skarbie…
Zoro rzadko tak do niego mówił. Praktycznie wcale, dlatego tym bardziej odczuł powagę sytuacji a z oczu popłynęła mu nowa fala łez.
-Miałeś się o tym… nie dowiedzieć. – Starał się mówić powoli i wyraźnie jednak każde słowo kosztowało go sporo wysiłku. Miał tylko nadzieję, że Śmierć pozwoli mu skończyć. Póki, co stała spokojnie, po drugiej stronie łóżka. – Przepraszam… - podjął przerwaną wypowiedź.
-Nie masz, za co przepraszać! – Głos mu drżał, kiedy widział Zoro takiego. Wykończonego, zmaltretowanego przez chorobę – przeciwnika, z którym nie miał najmniejszych szans. A mimo to, z uśmiechem na zapadniętej twarzy. Do samego końca dodawał mu otuchy! A to przecież powinna być jego rola!
-Masz… za dobre… zdanie o mnie… - Spróbował się roześmiać, ale błysk bólu w klatce piersiowej szybko odwiódł go od tego pomysłu. – Przepraszam kochanie… Jestem strasznym egoistą… - spróbował pogładzić opuszkami palców policzek Sanjiego, ale jego dłoń przestała go słuchać. – Nie… Nie… wyobrażałem sobie życia bez ciebie…
-A ja bez ciebie! Nie mogę tak żyć! Jesteś dla mnie całym światem! Zoro! Odwołaj ten cholerny Pakt!
-Musiałem to zrobić… Ty… - Wziął głębszy oddech, mimo iż to, co zostało z jego płuc brutalnie zaprotestowało przeciwko takiemu wysiłkowi. – Jesteś silny… - Praktycznie był już na skraju. Chłód, jaki czuł do tej pory zaczął się nasilać. Musiał się pospieszyć. – Proszę… Bądź szczęśliwy… Wiem, że będziesz… Tylko… Daj… - mówił coraz ciszej, tak, że kucharz musiał nachylić się nad ciałem partnera, by cokolwiek usłyszeć. – Daj… Mu szansę… - Umilkł na chwilę. Zebrawszy resztkę sił, jakie mu jeszcze zostały kontynuował. – Wiem, że to idiota… Żarłok… I ma głupi… kapelusz… Ale pomoże ci… Będziesz szczęśliwy… Obiecaj mi…
-Nic ci nie będę obiecywał głupie Marimo!
-Obiecaj mi, że będziesz szczęśliwy…
-Bez ciebie nigdy!
-Kocham cię Sanji…
-Ja… Ja ciebie też… Zoro…
Odpowiedziała mu głucha cisza. Dopiero wtedy zorientował się, że oczy Zoro są zamknięte, klatka piersiowa mężczyzny przestała się poruszać a w powietrzu słychać jednostajny pisk maszyny. Śmierć również zniknęła. Zabierając ze sobą najważniejszą osobę w jego życiu.
Został sam.
Bez Zoro.
Bo…
Zoro…
Umarł…
Zamiast niego.
-Pieprzony egoisto… Kocham cię…