środa, 30 września 2015

Koszmar

Tym razem coś nie z Łan Pisa, a z mojej nowej szczerej miłości :D. Ostatnio mam fazę na anime Gangsta a para głównych bohaterów aż się prosiła żeby zrobić z nich gejów... No to zrobiłam ;). Trochę nie wyszło, bo do chłopaków pasują ostre seksy, a na nie miałam siły, więc... No jest jak jest.

Przepraszam za błędy!



Tytuł: Koszmar
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: NicolasxWorick
Ograniczenia wiekowe: +18
Info/Uwagi: Cosik nie wyszło… :(


KOSZMAR

Obudził się zlany potem. Pod powiekami nadal krążyły resztki koszmaru, który wyrwał go ze snu. Wspomnienia z przeszłości, od której chyba nigdy się nie uwolni. Pozostanie w nim, aż do parszywego końca.
Przetarł oczy, pragnąc pozbyć się wizji zawieszonych pomiędzy snem a jawą. Dopiero wtedy odkrył, że nie jest w pokoju sam. Tylko jedna osoba była w stanie poruszać się na tyle bezszelestnie, by oszukać jego zmysły. Nawet wtedy, gdy były one przytępione nocnymi koszmarami.
-Nic?
Poczuł ugięcie materaca, a zaraz potem owionął go zapach wody kolońskiej przyjaciela. Wszystko, jak zwykle, w absolutnej ciszy.
Sięgnął do lampki nocnej, chcąc wpuści do pokoju, trochę więcej światła, niż to, jakie dawała uliczna latarnia, próbująca przebić się, swym blaskiem, przez brudne szyby. Lecz nie dotarł nawet do końca łóżka. Jego ręka, delikatnym, acz stanowczym ruchem została przyszpilona do pościeli. Zrozumiał aluzje. Nicolas nie miał ochoty na rozmowy.
-Co tam, partnerze? – Dobrze wiedział, że mężczyzna go widzi. Przynajmniej na tyle, by zrozumieć, co mówi – Też miałeś zły sen? – Wolną ręką wodził po nagich plecach brunetach. Aż lepiły się od potu. – I teraz boisz się spać sam? – Na widok miny przyjaciela, jego wargi wykrzywił wredny uśmiech. – Zgadłem? Chodź, zmieścimy się. – Spróbował się przesunąć i wygospodarować więcej miejsca na wąskim łóżku. Lecz uścisk dłoni nie zelżał ani na moment, skutecznie uniemożliwiając mu zmianę pozycji. To też zrozumiał bezbłędnie.
-Rozumiem… Masz ochotę? – Bardziej stwierdził niż spytał. I tym razem odpowiedź nadeszła przez gesty.
Pocałunek był delikatny, zupełnie jakby Nicolas sprawdzał, czy on też tego chce. Nigdy nie robili nic wbrew temu drugiemu.
Z przyjemnością oddał pieszczotę, smakując tę niezwykłą mieszankę, zarezerwowaną jedynie dla Nica. Połączenie ulubionego piwa i… narkotyków. Dziś smak Celebrera był bardziej wyczuwalny. Nic dziwnego, popołudniu brunet znów zerwał się ze smyczy. To tłumaczyło jego powolne ruchy… Zdążył się już wyszaleć. Nie żeby narzekał, takie tempo idealnie mu dzisiaj pasowało. Chciał jak najdłużej zatrzymać partnera przy sobie.
-Chcesz być na dole czy na górze? – spytał kiedy przerwali pocałunek, by nabrać powietrza.
Nicolas z całą pewnością nie był w nastroju do rozmów. Znów postanowił by jego ruchy udzieliły odpowiedzi. Dosłownie zawisnął nad nim, kolanem moszcząc sobie miejsce pomiędzy jego nogami. Nadal także, przyciskał mu dłoń do łóżka, co zaczynało być trochę niewygodne. Zwłaszcza, że miał ochotę także drugą rękę poczuć ciepło, jakie promieniowało od półnagiego ciała kochanka.
-Rozumiem… - Palcem wodził po tatuażu na plecach bruneta. Nie musiał go widzieć, by bezbłędnie szkicować wyryty na skórze wzór. Znał go na pamięć. Sam miał przecież identyczny. – Ale możesz mnie puścić… Nigdzie ci nie ucieknę…
Nicolas chwilę mu się przyglądał, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. W końcu bezgłośnie poruszył ustami, zadając pytanie, które miało być znane tylko jemu.
-Tak, Nic… Obiecuję. – Odpowiedział również jedynie poruszając ustami. I dla potwierdzenia swoich słów, złożył na czole kochanka krótki pocałunek. Dopiero wtedy ten zabrał rękę.
Wplótł uwolnione palce w czarne kosmyki, uśmiechając się przy tym nieznacznie. Uwielbiał to robić. Włosy Nicolasa, wbrew rozsądkowi i ogólnej opinii były niezwykle miękkie. W dodatku pachniały jego ulubionym szamponem.
-To jak? – Przeniósł pieszczotę na kark. – Możemy zaczynać?
Nie czekając na odpowiedź, sięgnął obiema rękami do bokserek partnera. Wsunął dłonie pod cienki materiał i zacisnął je na pośladkach. Nic jęknął, bynajmniej nie z bólu.
-Hej, hej! Musimy, być cicho! Nie chcesz chyba obudzić… - zamilkł nim skończył zdanie. A zaraz potem roześmiał się z własnej głupoty. Kazać głuchemu być cicho! To tak jakby niemowę zrobić mówcą, albo postawić ślepego na czatach. Albo jego wysłać do zakonu.
-Starzejesz się Worick… A ty nie przytakuj! – Sprzedał Nicolasowi solidny cios w potylicę, widząc, że partner patrzy na niego z politowaniem, w dodatku kiwając głową. – Ech… I romantyczny nastrój diabli wzięli! Koniec tego dobrego. Wyskakuj z gatek. – Zaczął pomagać brunetowi w pozbyciu się zbędnej części garderoby. Z nim nie było takich problemów. Zwykle sypiał nago. Tej nocy też. Nie minęła nawet chwila i obaj nie mięli na sobie nic. Zniknęła też kołdra, do tej pory szczelnie zasłaniająca Woricka.
Wyraźnie czuł ciepło drugiego ciała, tak blisko jego własnego. Gorący oddech przyjaciela sunący mu po szyi, ręce badające każdy skrawek skóry, delikatnie, bez pośpiechu. Zupełnie jakby robiły to po raz pierwszy.
-Mam nadzieję, że Allie… - Nie dokończył myśli, bowiem w tej samej chwili Nic spojrzał mu prosto w twarz. A w jego oczach widział nie tyle wyrzut, co…
Rozczarowanie. I coś jakby żal. Smutek… Że nawet w takiej chwili wspomina o kobietach. Tych, które jego uwielbiały, jednocześnie bojąc się i gardząc towarzyszącym mu Nieśmiertelnikiem. Naprawdę rzadko mógł zobaczyć u przyjaciela ten wyraz twarzy. Za co był niezwykle wdzięczny losowi. Bo nienawidził go. Tym bardziej, ilekroć sam był jego powodem. Tak jak teraz.
-Chrzanić to! – Pocałował go. Mocno, zachłannie. Ten pocałunek nie miał nic wspólnego z czułą pieszczotą sprzed chwili. – Nic, jesteś mój – wyszeptał mu do ucha, wiedząc, że przyjaciel i tak go nie słyszy. Lecz to nie miało znaczenia. Musiał wypowiedzieć te słowa na głos. Dla samego siebie. Bo…
Bał się.
Może większość kobiet nie chciała mieć z Nicolasem nic wspólnego, jednak Alex była inna… Ją fascynował ten cichy, żądny krwi, wściekły pies. Przerażał ją, to prawda, lecz w taki sposób, w jaki dziecko boi się ognia. Wie, że może się sparzyć, lecz mimo to wciąż i wciąż, oczarowane wpatruje się trzaskające płomienie, by w końcu zaryzykować i sięgnąć ręką w sam środek pożogi. Ból stanowi nauczkę na całe życie.
Alex w końcu, też postanowi się sparzyć. Tylko czy Nic jej na to pozwoli? Czy, specjalnie dla niej, nie ugasi tego ognia? Bo ona, jemu również nie była obojętna. Widział to. Chyba nawet wyraźniej niż sam Nicolas. Świadomość, że powoli go traci była nie do zniesienia.
Nie zamierzał, jednak, poddać się bez walki. Przecież…
Przecież to do niego przyszedł, kiedy miał zły sen. To z nim zaraz będzie się kochał. To on jest jego panem! Nie ona! On! To jego rozkazów Nicolas musi słuchać. Inaczej…
Nienawidził siebie za tę ostatnią myśl.
-Nic… - Patrzył prosto w czarne tęczówki, podczas gdy palce partnera wolno sunęły po jego policzku w stronę starej blizny. Tej, która wywróciła ich świat do góry nogami. Można powiedzieć, że to od niej zaczęła się ich wspólna historia.
-Chodź do mnie…
Wszedł w niego gwałtownie. Mocno i boleśnie. Jakby też chciał sobie, a może i jemu, coś udowodnić.
Najpierw zachłysnął się mieszanką doznań, z trudem łapiąc oddech i zaciskając dłonie na pościeli. Lecz po chwili ból zmienił się w przyjemność a oni odnaleźli wspólny rytm. Wtedy wszystko dookoła przestało się liczyć. Paskudna przeszłość… parszywa teraźniejszość… niepewna przyszłość… Alex… Dziwki w burdelu… Mafijne porachunki… Trzy prawa… To straciło na znaczeniu. Ważne było tylko to, że są razem. Stanowią jedność. W tej chwili byli dla siebie całym światem. Nie potrzebowali nikogo, ani niczego, więcej. Rzeczywistość kończyła się tak gdzie oni.
Jednak wszystko, co dobre ma swój kres.
Spełnienie dosięgło ich w tym samym momencie.
Worick zacisnął zęby na ramieniu Nicolasa. Brunet, głuchy na wszystko, jęknął głośno, czując jak ból miesza się z przyjemnością.
Biała substancja, będąca dowodem popełnionej „zbrodni” pokrywała ich obu, lecz nie przejęli się tym zbytnio.
Nicolas, z uśmiechem na ustach, opadł na klatkę piersiową partnera i zaraz potem schował twarz w zagłębieniu jego ramienia. Worick, nie miał nawet, kiedy zaprotestować. I nie żeby za bardzo chciał. Oplótł przyjaciela w pasie mocniej przyciągając go do siebie. Przez chwilę wsłuchiwał się w coraz stabilniejszy oddech bruneta, by w końcu zorientować się, że ten zasnął. Ostrożnie, żeby nie wyrwać Nica ze snu, sięgnął po zrzuconą wcześniej kołdrę. Jego również ogarnęła senność. A do rana jeszcze szmat czasu.
Zasnął niemal od razu. I tym razem nie śniło mu się nic.
Na koszmary nie ma nic lepszego niż dobry seks.
Nauczyli się tego jeszcze w poprzednim życiu.




sobota, 12 września 2015

Poświęcenie: Rozdział 3

Oto ostatni rozdział jaki powstał...

POŚWIĘCENIE

Rozdział 3.

Robin

 Z jakiegoś, niewyjaśnionego, powodu, stojący przed nim kubek drażnił go niemiłosiernie. Wydobywająca się z niego woń fermentacji drażniła wyostrzone głodówką i zimnem zmysły, powodując jeszcze intensywniejsze ssanie w żołądku.
Noga drgała mu nerwowo, a owinięty wokół kostki łańcuch raz po raz uderzał o ziemię z donośnym szczęknięciem. I choć lewie mógł się ruszać, nie potrafił zapanować nad odruchem, tracąc cenne siły. Dla uspokojenia podjął próbę zajęcia myśli, czym innym. Zaczął pocierać zdarte, do surowego mięsa, nadgarstki. Wczoraj, widząc, w jakim stanie są jego ręce, Kapitan kazał go rozkuć. Zoro nie miał złudzeń. Przez mężczyznę wcale nie przemawiało dobre serce. Widać będą mu one jeszcze do czegoś potrzebne i pewnie wielce by się zmartwił utraciwszy jedną z zabawek.
Ból nie zdołał otrzeźwić umysłu, tylko wzmógł nerwowość ruchów. I jakby sprawił, że ten piekielny kubek zaczął się z niego śmiać! Drwił mu prosto w oczy!
Nie wytrzymał. Jednym susem, nie wiedząc nawet skąd w jego ciele znalazło się jeszcze tyle siły, doskoczył do naczynia i pochwycił je z zamiarem ciśnięcia o kamienną ścianę.
-Zoro!
Krzyk Choppera zatrzymał go w miejscu. Patrzył nieprzytomnym wzrokiem to na kubek, to na ścianę, w którą jeszcze chwilę temu celował. Co go opętało? Przecież to jedyna rzecz, jaką będzie miał w ustach w najbliższym czasie. W końcu upił łyk, po czym odstawił naczynie i usiadł tyłem do przyjaciół. Nie tylko, dlatego, że było mu wstyd. Chciał też ukryć, że jego dolna trójka trzymała się już na ostatnim włosku, a ruszać zaczęły się jeszcze dwa zęby. Na szczęście żaden z przednich, więc przez jakiś czas będzie mógł utrzymać to w tajemnicy. Mimo wszystko, w końcu się zorientują, zwłaszcza Chopper…
Na wspomnienie renifera i wczorajszego dnia, kiedy to diabelski narkotyk krążył w jego żyłach, przeszły go ciarki a noga, na nowo rozpoczęła swój taniec. Zdawał sobie sprawę, że dziś wszystko się powtórzy. Wąż strachu, którego myślał, że zabił wiele lat temu, znów wystawił swój łeb, kąsając ociekającymi jadem kłami. Tak, Zoro się bał. Bał się bólu i upokorzenia. Może gdyby oni nie patrzyli byłoby łatwiej… Gdyby On nie patrzył… osoba, przed którą najbardziej nie chciał pokazać swoich słabości. Której zawierzył swoje życie i marzenia. Przyszły Król Piratów. Zdał sobie sprawę, że pragnie być godnym nazywania jednym z Piratów Słomianego Kapelusza.
Zapomniał już jak to jest… Nasłuchiwać zbliżających się kroków, mieć świadomość nieuniknionego… Myślał, że zgładził bestię dawno temu, gdy pierwszy raz srebrne ostrze zalśniło w jego dłoniach… Okazało się, że wąż, jak na króla podstępu przystało, jedynie przyczaił się, by uderzyć w najmniej odpowiedniej chwili.
Znał to uczucie na wylot, dlatego od razu zauważył, że tym razem jest inaczej… że poza paraliżującym strachem czuje coś jeszcze. Ekscytację… może nawet pragnienie… Z przerażeniem stwierdził, że czeka aż znów zrobią mu bolesny zastrzyk.
Wplótł palce we włosy, przeczesując je nerwowo. Szybko jednak zabrał rękę, widząc jak podłogę zaczyna pokrywać zielona szczecina.
-To trudniej będzie przed nimi ukryć – pomyślał a zaraz potem zaśmiał się histerycznie.

Obserwował uważnie przyjaciela, oceniając swoim lekarskim okiem, jego kondycję. Wnioski nie napawały optymizmem. Były wręcz zatrważające. Zoro stracił już tak wiele na wadze, że spokojnie mogli mówić o skrajnym niedożywieniu. Rany na nadgarstkach bezspornie trawiło zakażenie, lada chwila mogące zmienić się w gangrenę. Tego obawiał się najbardziej. W takiej sytuacji dla Zoro nie będzie już ratunku…
 W dodatku szermierza musiał męczyć zarówno szkorbut jak i inne dolegliwości związane z brakiem witamin i niewłaściwą dietą. Najgorsze jednak było to, że Zoro zaczynał wykazywać pierwsze oznaki uzależnienia. Teraz zachowywał się jak typowy, początkujący ćpun w oczekiwaniu na działkę. Może gdyby jej dziś nie dostał, organizm szermierza, pomimo wycieńczenia, poradziłby sobie z tym, co jeszcze krążyło mu w żyłach.
Nadzieja renifera została brutalnie zamordowana, kiedy otworzyły się drzwi więzienia i do pomieszczenia wszedł Kapitan, w eskorcie swoich wiernych żołnierzy. Zaraz za nim, niczym złośliwy demon, wślizgnął się doktor trzymający, niczym relikwię, napełnioną brunatna cieczą strzykawkę.
-Jak się dziś mają moi ulubieni więźniowie?
-Bodajbyś sczezł w piekle!
Uważniej przyjrzał się blondynowi. Dopiero teraz zauważył, że wargi mężczyzny pełne są niezagojonych ran, jakby, co chwila przygryzał je do krwi. Aż zacmokał z radości na ten widok.
-No, no… Mamusia nie uczyła, że nie wolno życzyć innym, co tobie nie miłe? – Pogroził mu palcem niczym małemu dziecku, na co Sanji odpowiedział mu w podobny sposób, używając tylko innego członka, sąsiadującego z tym, użytym przez Kapitana.
-Nie, ale ojciec mówił, że jak spotkam na świecie skurwysyna to mam mu wpierdolić!
-Cenne rady rodziców. – Marynarz westchnął spoglądając w sufit. – Mojej świętej pamięci mama zawsze powtarzała, że mam być miły dla innych… A ja zawsze miałem to gdzieś. – Roześmiał się. – No nic, my tu gadu, gadu a pan Roronoa na pewno wprost nie może się doczekać, kiedy dostanie, zastrzyk, prawda? – Odwrócił się na pięcie, by zobaczyć jak doktor dezynfekuje ramię Byłego Łowcy Piratów. Sam więzień natomiast przyjmował przeprowadzane przygotowania, z mieszaniną strachu, który Kapitan wyłapał od razu, a który, dla postronnego widza pozostawał ukryty, i… ekscytacji, wymalowanymi na bladej twarzy.
-Hans… - rzucił groźnie w stronę lekarza.
-Zająłeś się gadką a mi szkoda czasu. – Doktor ani myślał przejąć się naganą w głosie przełożonego.
Ku zdziwieniu wszystkich zebranych Marynarz tylko znów się roześmiał.
-Zawsze byłeś niecierpliwy. Dobrze, jak już zacząłeś, to skończ. It's show time!

Tym razem poszło szybciej. Fala płynnego ognie wzięła w posiadanie jego ciało, dokładnie w chwili, w której mężczyzna nacisnął tłoczek strzykawki. Rozprzestrzeniała się jak zaraz, kolejne organy naznaczając swym piętnem. Zaraz po niej pojawił się ból. Najpierw w nadgarstkach, które przez niezagojone rany, stanowiły najbardziej wrażliwe miejsce. Wydobywające się z nich cierpienie sprawiało, że miał ochotę je sobie zwyczajnie odgryźć. Zagryzając wargi, by nie krzyknąć, sam sprowadził na siebie kolejne męki naruszając chyboczący się ząb. Ostatki świadomości, jakie jeszcze pozostały w sponiewieranym ciele, nim całkowicie ulegnie ono bólowi, pozwoliły mu w miarę szybko odwrócić twarz od przyjaciół. Dopiero wtedy wypluł krew. I wrzasnął, kiedy żołądek eksplodował rozpadając się na tysiące małych kawałeczków. Które i tak pozostały w nim, boląc każdy z osobna. Oraz razem, zupełnie jakby nadal stanowiły jedność. Kolejny cios trafił w głowę, a przed oczami pojawiły mu się roje gwiazd, niemające jednak nic wspólnego, z tymi oglądanymi z pokładu Sanny’ego w spokojną noc. Te świeciły szkarłatną poświatą.
Trzecie uderzenie umiejscowiono gdzieś w okolicach nerek, które w jednej chwili przestały istnieć. Zamiast nich było tylko cierpienie. Następnych ciosów nie potrafił nawet odgadnąć, bo ciało zmieniło się w jedną bolesna masę, nie dającą się objąć umysłem.

Patrzył na zwijającego się z bólu towarzysza, nie odwracając wzroku nawet wtedy, gdy oczy szermierza wywróciły się białkami do góry. To była jego pokuta. Za to, że nie on się wtedy zgłosił. Z drugiej strony, nadal nie potrafił pojąć, jakim cudem ten parszywy glon bez zastanowienia powiedział „tak”.
Wrzask, głośniejszy niż wszystkie dotychczasowe, zaatakował jego bębenki. Instynktownie zasłonił dłońmi uszy. Wszyscy pozostali, poza Luffym i Robin zrobili to samo.
O dziwo nawet Kapitan wyglądał jakby go to ruszyło, bo zdzielił doktora po głowie.
-Weź się uspokój! Nie chce żeby on mi teraz zdechł! Zostało mi jeszcze pięciu piratów do zabawy!
Mężczyzna jakby w ogóle nie słuchając tego, co Marynarz do niego mówi, dalej kopał Zoro w brzuch, nie siląc się na delikatność, mając gdzieś, że więzień wszystko odczuwa w sposób zwielokrotniony. Albo inaczej – jeszcze bardziej nakręcając się tą informacją.
Zadawał ciosy gdzie popadnie. Już nie tylko w brzuch, ale też w krocze, napawając się wrzaskami bólu, klatkę piersiową, z radością patrząc na wypluwaną przez więźnia kres, szyję, lekko go podduszając… Był w swoim żywiole.
W końcu Kapitan nie wytrzymał tego, że ktoś inny bawi się jego zabawką.  Odepchnął lekarza, tak, że ten, całym ciężarem ciała, wylądował na ścianie. Przez jedną krótką chwilę widać było w jego zaszłych szaleństwem oczach, rządzę mordu. Szybko się jednak opanował przywdziewając swój firmowy uśmieszek. Tym samym pokazując jak dziwna relacja łączy go z przełożonym.
-No i po co te nerwy? – Otrzepał kitel. Wiedział, że musi zachować spokój. Doskonale zdawał sobie sprawę, kto tu rozdaje karty. Zraniona duma zaś nie jest powodem by wypaść z gry i z życia jednocześnie. Nawet, jeśli uwierała nieprzyjemnie.
-Mówiłem ci, że nie chce żeby mi teraz zdechł. Jeszcze z nim nie skończyłem. – Obrzucił więzionego pirata spojrzeniem pełnym obrzydzenia. Co prawda tym razem się nie zrzygał, lecz zamiast tego jawnie płakał dając wyraz swojej słabości.

Łzy nie chciały przestać płynąć, choć starał się je powstrzymać ze wszystkich sił. Jednak ciało miało gdzieś umysł i reagowało instynktownie na trawiący je ból. Szukając sposobu by jakoś go ujarzmić.
Gorące stróżki torowały sobie drogę po jego policzkach, o dziwo przynosząc tym ulgę. Tak jakby wydostając się na zewnątrz pomagały zgasnąć szalejącemu wewnątrz pożarowi.
Powoli wszystko zaczynało znikać. Nie stało się to tak raptownie jak wczoraj. I nie tak skutecznie. W stawach wciąż czuł dogasające z wolna ogniki, lecz teraz był w stanie, w miarę, kontrolować swoje ciało. Oczu, zaś, nie zasłaniała szaleńcza mgiełka.
Udając, a przynajmniej starając się udawać, że czuje się dobrze, dźwignął się do siadu, co wymagało niemal tytanicznego wysiłku. Kości bolały jak połamane, podczas gdy stawy nadal dogasały. W głowie huczało.  
-No popatrz. – Doktor, którego wciąż uwierała reprymenda zwierzchnika kopnął ziemię przed sobą, z radością obserwując jak, spora część żwiru, leci wprost na twarz Roronoy. – Mówiłem, że nie potrzebnie się czepiasz? Twarda sztuka z niego.
-Co za dużo, to nie zdrowo. – Kapitan skończył przyglądać się szermierzowi. Zobaczył na jego twarzy, to, co chciał, więc spokojnie mógł zacząć się przygotowywać do kolejnej części „ruletki”. Wyszedł z celi, przepuszczając najpierw doktora. Mimo wszystko nie ufał mu za grosz. I wolał nie mieć go za plecami.
-Nie ma jak ludowe mądrości. – Mężczyzna prychnął, wyraźnie zawiedziony, że w tak brutalny sposób przerwano mu zabawę. – Też znam jedną: nie pluj pod wiatr, bo zacznie padać deszcz. – Z niesmakiem przyglądał się jak szef daje sobie zawiązać oczy jednocześnie, cały czas, ważąc w dłoniach strzałkę.
-Odkrywcze. Na pewno zapamiętam. – Kapitan nie dał się wyprowadzić z równowagi, widać oglądanie czyjegoś cierpienia działało na niego kojąco i pozwalało okiełznać szaleńczą część natury. – Masz jeszcze jakieś złote myśli? Bo wydaje mi się, że czekają na ciebie w laboratorium. W końcu, chyba, zebrałeś dziś nowe dane, do badań, zgadza się?
Tak subtelnego „wypierdalaj” nie dostał przez całą swoją karierę w Marynarce. Wiedząc, że nie skorzystanie z łaski i dobrego humoru zwierzchnika może kosztować go zdecydowanie więcej niż mógłby dostać, dalej znęcając się nad Łowcą Piratów, czmychnął z więzienia w chwili, gdy lotka opuściła potężną dłoń.

Każdy z nich obserwował lecącą strzałkę, z rosnącym przerażeniem. Była, dla nich, wyrocznią, czymś, co kształtowało ich los i ścieżkę, jaką będą kroczyć. Decydowała, w kim dziś obudzi się poczucie winy. Gdy milimetry dzieliły igłę od wylosowanego plakatu, a wybór, choć jeszcze nie padł, był znany wszystkim, łącznie z Kapitanem, który zdążył zdjąć opaskę, serce jednego z piratów Słomianego Kapelusza stanęło, na krótką chwilę. Pozostali zaś odczuli pewną, zdecydowanie niepożądaną w tej sytuacji, ulgę. To nie oni będą przyczyną bólu towarzysza. Przynajmniej nie teraz.
A dzisiejszy werdykt padł na…
-Nico Robin… - odczytał Kapitan. – Dziecko Diabła… No, no…
Kobieta zamarła. Nigdy nie miała Nakama… Nie wyobrażała sobie, więc tego, by ktoś chciał za nią cierpieć. Zdradzano ją wielokrotnie a ten dzień będzie mogła po prostu dodać do kolekcji. Zbiór nieprzyjemnych wspomnień pewnie też się powiększy. Mówił jej to obleśny uśmiech Marynarza przyglądającego się jej przez kraty. Nagle jego ręka wślizgnęła się do środka, łapiąc ją za włosy. Chciała krzyknąć, lecz wrzask uwiązł w gardle, kiedy nagle, nawykłe do zabijania, palce zaczęły przeczesywać czarne kosmyki.
-Jesteś piękna, wiesz? Zawsze chciałem, byś była moja.
Zabrzmiało to jak groźba.

Cudem zdusił wzdrygnięcie, jakie chciało wydostać się na powierzchnię, gdy drzwi celi otworzyły się drugi raz tego dnia.
Mężczyzna stanął przed pojmanym piratem, lustrując od stóp do głów ciało, nad którym znęcał się ostatnimi czasy. To, co zobaczył wyraźnie go nie zadowoliło, bo westchnął.
-Teraz to żaden przystojniak z ciebie.  – Kucnął przy nim. – Słuchaj… Chyba za bardzo się pospieszyłem z tą propozycją wzięcia na siebie bólu pozostałych… Tak teraz myślę – złapał Zoro za podbródek i zmusił by ten spojrzał mu prosto w oczy, –  że dałem się zrobić w chuja.
Najchętniej splunąłby w tą zaznaczoną blizną twarz, jednak usta pełne miał krwi i nie chciał straszyć przyjaciół. Zresztą coraz silniejszy nacisk na szczękę skutecznie odpędzał chęć na, jakiekolwiek, oznaki buntu. Dlatego słuchał, zastanawiając się, do czego prowadzi owa dyskusja. Albo raczej monolog.
-Słuchaj, mam dla ciebie jeszcze jedną propozycję. Tylko dobrze się zastanów, bo drugi raz nie dam ci takiej szansy. – Uśmiechnął się mściwie. – Chociaż myślę, że raczej ci się ona spodoba, w końcu i tak sporo wycierpiałeś, przez swoich przyjaciół. – Ostatnie słowo wypowiedział jakby z pogardą. – Co ty na to, żeby Nico Robin wzięła na siebie, swoją karę, co? – Wyczuwając, że kobieta na niego patrzy uniósł wzrok i skrzyżował z nią spojrzenie, tuż nad głową Zoro. – Ty miałbyś spokój, a ona dostałaby, to, na co zasłużyła…
Robin nie należała do osób strachliwych, tak naprawdę niewiele rzeczy było w stanie ją przerazić. Wystarczająco długo żyła na tym świecie i wystarczająco wiele widziała, by wyrobić sobie odporność na okrucieństwo, w jakim skąpane było Gran Line. Jednak w chwili, gdy czarne oczy na nią spojrzały, zimny prąd strachu przeszedł jej po kręgosłupie. Miała wrażenie, że Kapitan spogląda w głąb jej duszy, wydobywając na powierzchnię wszystkie lęki, które, z takim uporem, chowała w głębi serca. Nagle wróciły wszystkie lata samotnej tułaczki, znów widziała zniszczoną Oharę… A to wszystko za sprawą jednego człowieka. Chwilę zajęło jej zrozumienie, że nie ma dla niej ratunku. Szermierz ją wyda, bo niby, czemu miałby cierpieć za kolejnego członka załogi? Nawet ostatnie wydarzenia w Enies Lobby nie potrafiły zatrzeć pierwszego wrażenia, jakie zrobił na niej Łowca Piratów. Wciąż miała wrażenie, że Roronoa Zoro jej nie akceptuje i w każdej chwili gotów jest ją zabić, jeśli tylko zagrozi Luffiemu. Dlatego tym bardziej zaskoczył ją słowa towarzysza.

-Pierdol… się… - wysapał starając się nad swojemu tonowi, chociaż minimum stanowczości. Lecz i tak, z ust, wydobył mu się raczej jęk. Gardło nadal bolało.
Kapitan tylko pokiwał ze zrozumieniem głową. Zdążył się już przekonać, że pewnych siebie idiotów nie brakuje na świecie.
-Poszedłem… na… takie… a… nie… inne… warunki… - Musiał odsapnąć, by móc mówić dalej. Nabrawszy w płuca powietrza, kontynuował. – Zmiana… zasad… w… trakcie… rozgrywki… jest… oszustwem…
Marynarz nagle przestał ruszać głową. Zamiast tego przeciągnął dłonią po twarzy, tak jakby więzień go rozczarował.
-Wie pan, co panie Roronoa? Myślałem, że jesteś mądrzejszy… Każdy inny na twoim miejscu całowałby mnie po dupie za taką szansę, a ty jak ostatni debil upierasz się przy swoim. Może jak ci zdradzę, co przygotowałem dla Dziecka Diabła, zmienisz zdanie. – Zniżył głos do szeptu i niemal muskając ucho szermierza wyszeptał:
-Seks… Ze mną… A ja lubię na ostro…
Był zbyt blisko by nie poczuć jak ciałem Łowcy Piratów wstrząsają dreszcze. To była raczej normalna reakcja, zresztą reakcja, jakiej oczekiwał. Teraz na pewno Roronoa przestanie grać chojraka a on będzie mógł spokojnie spełnić wszystkie swoje fantazje dotyczące Nico Robin.
-I, co ty na to? – powiedział już głośno, jednocześnie znów obserwując archeolożkę. – Dalej upierasz się przy swoim?

Przełknął nerwowo ślinę. Prawdę mówiąc domyślał się, że tak właśnie będzie, ale usłyszeć własne przypuszczenia na głos… To zdecydowanie pogarszało sytuację. W dodatku możliwość uniknięcia kolejnego bólu kusiła niemiłosiernie, był o krok od zgody. Nieważne, że w ten sposób zdradziłby własne przekonania, przyjaciół… pozbawiłby się dumy. To przestawało mieć znaczenie w chwili, w której uświadamiał sobie, że jego pierwszy raz miałby zostać oddany osobie znienawidzonej do szpiku kości.
Odwrócił głowę w stronę przyjaciół. Chciał spojrzeć na ich twarze, pragnął, by pomogli mu podjąć decyzję. Liczył, że w obliczu Luffiego, człowieka zmierzającego do celu po trupach, znajdzie siłę… Albo przyzwolenie na zdradę. Na chwilę egoizmu.
Szukając kapitana, zamiast niego odnalazł Robin. I to, co zobaczył nie pozwoliło mu iść dalej. Wzrok pani archeolog wyrażał dokładnie to, czego zobaczyć nie chciał. To, czego nie widział u niej nigdy, nawet w najbardziej tragicznych sytuacjach. To, czego Enies Lobby nie zdołało wyciągnąć na powierzchnię.
Paraliżujący strach i nieme błaganie o pomoc.
Może nie słyszała, ale na pewno domyślała się, czym zagroził mu Kapitan.
Podjecie decyzji zajęło mu ułamek sekundy.

Reakcja szermierza napawała go radością. Nawet taki skurczybyk jak on, ot tak, nie weźmie na klatę gwałtu. To uwłacza ludzkiej naturze, dumie wojownika. Był pewien decyzji, jaka miała paść z ust więźnia, dlatego pozwolił mu chwilę bić się z myślami. Na tyle długo, by dotarła do niego powaga sytuacji.

-Panie Roronoa, czas podjąć decyzję. Bardzo proszę… – W głosie mężczyzny czuć było raczej stanowczość a prośbę, jaką starał się udawać.  – Czas nagli! – Uderzył dwoma palcami o nadgarstek w miejsce, gdzie normalnie powinien znajdować się zegarek, a gdzie teraz jaśniała ogromna blizna.
-Wiesz… Co… - Uniósł głowę chcąc spojrzeć oprawcy w twarz, jednak reszta jego słów utonęła w hałasie, jaki robią metalowe drzwi, zderzając się ze skałą.
-Kapitanie! – W wejściu pojawił się jeden z Marynarzy. Jego czapka podskakiwała miarowo, kiedy właściciel przestępował z nogi na nogę. Wiedział, że przyjście tu w tej godzinie i tym samym przeszkodzenie dowódcy, równało się z samobójstwem, ale…
-Czego, kurwa?! Jestem zajęty!
-Kapitanie… - Raz kozie śmierć. – Ślimakofon z Kwatery Głównej! Dzwoni Admirał Sakazuki…
Jeśli istniało coś, co mogłoby odciągnąć mężczyznę od zabawy, jaką miał z hardym piratem, to był to właśnie rozkaz Akainu. Jedynego człowieka, który miał jeszcze bardziej popalone styki w mózgu od niego.
-Cholerny Akainu! – Za nic by się nie przyznał do tego, że osoba Admirała wywoływała u niego dreszcze. – Czego chce?! – spytał wychodząc z celi.
-Nie… nie… wiem… Ale zdawał się sugerować, iż wie, że mamy Słomianych…
-Kurwa! Jeszcze tego tylko brakowało! – Mijając podwładnego zatrzymał się na chwilę. – Mam nadzieję, że nie dałeś mu, choćby cienia potwierdzenia, że jego podejrzenia są słuszne… Nie zrobiłeś tego, prawda?
Marynarz pobladł, by później zrobić się zielony niczym pozostawiony bez opieki chleb, i tylko fakt, że pora obiadu jeszcze nie nastąpiła, uchronił podłogę przed zabrudzeniem treścią żołądkową.
-Nigdy sir!
-Ja myślę! – mruknął zanim zniknął za drzwiami. Pozostali Marynarze nie bardzo wiedząc, co mają ze sobą zrobić też zaczęli po kolei opuszczać pomieszczenia, aż w końcu Słomkowi zostali sami.
Przez jakiś czas nikt się nie odzywał, każdy zastanawiał się czy groźba oddania w ręce Kwatery Głównej jest dla nich błogosławieństwem czy przekleństwem. Z jednej strony uwolniliby się od tego psychopatycznego Kapitana, z drugiej miejscówka w Impel Down pewnie już na nich czekała. Nikt też nie wiedział, jakie świry trzymały pieczę nad tym miejscem. I wtedy cierpieliby wszyscy, nie tylko Zoro.
Roronoa wyczuł, że któryś z przyjaciół wywierca mu spojrzeniem dziurę w plecach. Domyślał się, kto to był.
-Panie szermierzu… - W końcu ciszę przerwała Robin.
-Spokojnie. – Nie pozwolił jej dokończyć. – Powiedziałem, że to zrobię, nie masz się, o co martwić.
Teraz nie chodziło tylko o to by spełnić złożoną obietnicę. Uświadomił sobie jak bardzo znienawidziliby go przyjaciele, gdyby jednak się zgodził na zamianę. Jak bardzo, swoim zachowaniem zawiódłby Luffiego. Ten człowiek, by ratować towarzysza, nie wahał się ani chwili przed wypowiedzeniem wojny Światowemu Rządowi. Nieważne, że prawdopodobnie nie bardzo zdawał sobie sprawę z konsekwencji swojej decyzji. Liczyło się tylko to, co zrobił.
Zoro wiedział, że decyzja, Luffiego byłaby taka sama, bez względu na to, który z członków załogi stałby po drugiej stronie. A wstępując do załogi zgodził się podążać za kapitanem. Zawsze.
-Nie martw się – powtórzył.

Rozmowa z Admirałem Sakazuki zawsze podnosiła mu ciśnienie. Po każdej wymianie zdań, która sprowadzała się zwykle sprowadzała się do solidnego opierdolu jego dupy, musiał znaleźć sobie twórczy sposób wyładowania emocji. Tak było i tym razem. Chociaż nie. Teraz było gorzej, bo zmuszony był do niezłego gimnastykowania się, żeby przypadkiem Akainu nie uznał swoich podejrzeń za jeszcze bardziej prawdopodobne. Na szczęście, jakimś cudem, udało mu się przekonać tego popaprańca, że informatorzy zrobili go w trąbę. A on żyje sobie spokojnie, na swojej wysepce, nudę zabijając łowieniem ryb i pokrzykiwaniem na podwładnych. Odniesiony sukces cieszył go niezmiernie, bo za żadne skarby świata nie pozwoliłby żeby takie zabaweczki zostały mu zabrane, zaś konflikt z Kwaterą Główną mógłby skończyć się dla niego boleśnie. Tym bardziej, gratulował sobie stwierdzając tym samym, że należy mu się spora nagroda. A ta już czekała, kilka pięter niżej, pewnie cała zdrętwiała ze strachu, pozbawiona wszelkiej nadziei na ratunek… Czyniło to z niej kobietę idealną. Przez myśl mu nie przeszło, że Roronoa Zoro mógłby nie zgodzić na przedstawione warunki. Dlatego szedł schodami uśmiechając się do siebie, uderzając trzymanym pejczem o otwartą dłoń i fantazjując, do jakich pozycji zmusi tajemniczą Nico Robin.
Powitała go cisza. Trochę nadwyrężyło to dobry humor, jakim pałał jeszcze kilka sekund temu. Liczył na płacz, krzyk i zgrzytanie zębów. A przynajmniej na błagalne szlochy dobywające się z kobiecego gardła. Przyśpieszając rytm, wybijany za pomocą pejcza, stanął przed celą, w której znajdowała się większa część Słomianych Kapeluszy. Upajał się nienawiścią, jaka dosłownie wbijała się w jego ciało, rzucana przez spojrzenia piratów. Może to chore, ale uwielbiał być tym znienawidzonym skurwielem…
-To, co panie Roronoa? – spytał tylko dla zachowania pozorów. – Dobijemy targu?
-Pierdol się.
Myślał, że się przesłyszał.
-Co?! – Energicznie odwrócił się w stronę szermierza.
-Powiedziałem żebyś się pierdolił… - Pewność, z jaką wypowiedział to zdanie odebrała mu większą część sił uzbieranych, podczas nieobecności Kapitana, i teraz musiał odsapnąć, przed dalszą przemową. – Nie… będzie… żadnej… wymiany…
-Ty… - Zacisnął pięść na rączce pejcza, tak mocno aż zbielały mu knykcie.  – Wiesz, co to oznacza?! Wiesz?! Że zaraz TY będziesz pierdolony! – Jak w amoku zaczął otwierać zamek celi.  Nim mu się to udało, kilkukrotnie wypuścił klucz z trzęsących się ze złości dłoni. W końcu kłódka puściła a on wdarł się do środka.
-Zdajesz sobie z tego sprawę?!
Znalazł w sobie jeszcze na tyle mocy, by się uśmiechnąć.
-Może ja też lubię na ostro?
Nie wytrzymał. Uderzył Zoro w twarz. Mężczyzna padł na ziemie wypluwając nagromadzoną w ustach krew, wraz z zębem, który opuścił swoje dotychczasowe miejsce. Widząc biały punkcik wśród szkarłatu, Roronoa nie mógł pohamować ulgi.
-Przynajmniej jeden problem z głowy – pomyślał.
-Pożałujesz! – Kapitan aż sapał ze złości. Właśnie jego misterny plan trafił szlag. – Pożałujesz! Wy! – Odwrócił się do pozostałych więźniów. – Wy wszyscy pożałujecie, że nie wybiliście mu tego pomysłu z głowy! Zobaczycie! Rozbieraj się! – Rozkaz skierowany był do szermierza, który właśnie odkrył, że pozostałe ruszające się zęby, też mocno ucierpiały przy otrzymanym ciosie. A on musi szybko wymyślić sposób jak pozbyć się również ich.
Nagle na jego twarz spadło kolejne uderzenie.
-Rozbieraj się! Natychmiast!
-W tym tępię utrata zębów będzie z powodu szkorbutu będzie wyjątkowo łatwa do ukrycia – Do takiego wniosku doszedł, patrząc na ubabrany w czerwieni odłamek kości. Zaraz potem zaczął ściągać koszulę, pragnąc uniknąć niepotrzebnych razów. Wbrew powszechnej opinii nie był masochistą.
Jego plan, dość prędko, spalił na panewce.
-Szybciej! – Zamachnąwszy się uderzył pejczem o szyję Roronoy. Cienka, niczym papier, skóra pękła. Z rany popłynęła krew. Szkarłatna stróżka zaczęła spływać wzdłuż obojczyka, a potem prosto na podłogę. – Szybciej, powiedziałem! – Pożałuje! Zmusi go, żeby wykrztusił z siebie żal i przeprosiny.
Ogłupiające świsty obejmowały w posiadanie więzienie, za każdym razem, gdy Kapitan puszczał pejcz w ruch. Nie minęło wiele czasu nim tors Zoro pokryty był całą masą długich czerwonych pęknięć. Sprawiały, że skóra, ledwie opinająca wystające kości, wyglądała jeszcze bardziej makabrycznie. W tych warunkach zdjęcie z siebie ubrania okazało się nie lada sztuką. Zwłaszcza, że do kostki wciąż miał przypięty łańcuch, na którym zatrzymały się spodnie. Stał, więc, niemal nagi, pokryty krwią, trzęsący się z zimna, czekając na jakąś reakcję Marynarza. Starał się też nie patrzeć w stronę przyjaciół. Fakt, że oni musieli na to patrzeć tylko dodawał torturze gorszy wydźwięk.
W końcu Kapitan się uspokoił. Nie mógł przecież pozwolić, by zabawka straciła przytomność z powodu utraty krwi. Nawet, jeśli go wkurwił to taka kara byłaby zbyt mała, w stosunku do win. Schował pejcz za pasek i przyjrzał się Zoro. Nawet poddane działaniu skrajnego głodu, ciało Łowcy Piratów robiło wrażenie. Chociaż teraz, szara a nie opalona skóra opinała każdą wystającą kosteczkę w sposób sugerujący, że zaraz rozerwie się na strzępy, a boki niebezpiecznie się zapadły, to nadal, gdzieś tam, czaił się cień dawnego Demona W Ludzkiej Skórze. Kilka kilogramów wcześniej mógłby stanowić konkurencje nawet dla Nico Robin, o której fantazjował od lat. Teraz, jednak, był cieniem człowieka i powodem, dla którego ciśnienie wahało mu się w okolicach dwustu. Zwłaszcza, kiedy tak stał, jak ostatnia ciota, i gapił niczym debil, w łańcuch doczepiony do nogi. Rzucił kluczem od kajdanek prosto w pierś więźnia. Szermierz już dawno stracił swój sławny refleks, więc przedmiot po prostu odbił się od mostka i upadł z brzdękiem na ziemię, pozostawiając po sobie szybko rozprzestrzeniającego się siniaka.
-Zdejmij z siebie to cholerstwo.
Wiedział, że nie wykonanie polecenia pociągnie za sobą odpowiedzialność, jakiej wolałby nie brać na barki, toteż z trudem schylił się i chwile majstrował przy łańcuchu. W końcu obręcz puściła. Jego noga nagle stała się wolna. A on mógł przyjrzeć się otarciom zdobiącym kostkę. Nie wyglądało to zachęcająco. Dlatego nawet się ucieszył, kiedy Kapitan znów się do niego zwrócił.
-Klękaj!
Nie zareagował od razu. Po prostu wykonanie tego rozkazu było sprzeczne z wszystkimi wyznawanymi przez niego zasadami. Przyrzekł sobie, że nigdy przed nikim nie będzie się płaszczył, więc, niby, czemu, teraz miałby złamać złożoną obietnice?
Opór nie spodobał się Marynarzowi.
-Słuchaj no, kupo gówna! – Złapał go za włosy, ciągnąć tak, by sprawić jak najwięcej bólu. Zmusił, Zoro żeby ten spojrzał mu w oczy. – Powiedziałem, że masz klęknąć! To ostatnia niesubordynacja, z twojej strony, na jaką przymykam oko. Jeszcze raz mi się sprzeciwisz, albo zignorujesz mój rozkaz, to wymienię cie na lepszy model! Innymi słowy, pomimo całej swojej brawury nie uda ci się ocalić przyjaciółki! Dziecko Diabła dostanie, to na o zasłużyła! Zrozumiano?! Masz trzy sekundy, żeby podjąć decyzję. – Puścił go. – Raz…
Dopiero teraz popatrzył na przyjaciół.
-Dwa…
Robin… Te oczy będą go prześladować do końca życia.
-Trzy…
Czyli chyba nie tak znowu długo.
Klęknął pozwalając żeby odłamki skał wbiły się mu w kolana.
Nie dowierzał. Był pewien, że stchórzy! A on, mimo to go zaskoczył. Teraz jeszcze bardziej chciał mu sprawić ból. Poniżyć.
-Grzeczny chłopiec. – Dość infantylnym gestem pogłaskał Zoro po głowie, po czym zwrócił się do reszty załogi. A raczej do jednego jej członka. – Masz bardzo oddanych przyjaciół Nico Robin… Możesz być pewna, że na takich nie zasługujesz. A teraz patrz uważnie, przed czym uratował cię twój Nakama.
Zaczął rozpinać rozporek, w ogóle się przy tym nie spiesząc. Przedłużanie tego wszystkiego też było częścią planu oraz kolejną karą dla tego butnego gówniarza. Bo czyż jest coś gorszego niż znajomość nieuchronności swojego losu i oczekiwanie na najgorsze wiedząc, że nie ma się żadnej możliwości ucieczki? Być może cierpienie przyjaciół, ale Kapitan nie mógł tego potwierdzić. Nie miał przyjaciół. Miał wrogów. Z każdym dniem coraz więcej.
 Końcu wydobył na zewnątrz swojego, na wpół twardego, penisa i ocierając się główką o zamknięte usta Roronoy, syknął.
-Liż go! I ani waż mi się ugryźć. Jeśli oczywiście masz jeszcze czym. – Roześmiał się niczym zarzynana żaba.
Tymczasem Zoro, głuchy na złośliwości Marynarza i pomny jego wcześniejszych gróźb, walcząc z wypełniającym go odruchem, musnął językiem członka mężczyzny. Musi chronić Robin…
 Smak, który wypełnił mu usta był gorszy niż sfermentowana woda, jaką od paru dni się żywił. Gorszy niż potrawy Apis, obrzydliwszy nawet niż specjalność Luffiego, którą miał nieszczęście próbować podczas początkowej fazy podróży. Mimo to kontynuował to, co już zaczął. Licząc, że przyjaciele w końcu zamilkną.

Szeptali między sobą, nie mogąc oderwać wzroku od poniżanego towarzysza. Luffy chciał krzyczeć, ale Nami w porę zakryła mu usta dłonią. Wiedziała, co za chwile nastąpi i wolała bardziej nie denerwować Kapitana. Zoro i tak będzie cierpiał, więc, po co dokładać mu bólu głupim zachowaniem.
Lecz nawet, tak logiczne argumenty, nie potrafiły wysuszyć kryjących się pod powiekami łez. Wyrażających rozpacz zarówno z faktu, że człowiek, którego uważała za pierwszego skurwysyna Grand Line, którego duma z łatwością mogła rozsadzić statek, właśnie obciągał jakiemuś zbokowi na ich oczach, oraz… Bo robił to dla nich! Szara, cienka skóra, spod której prześwitywały kości i cała siatka żyłek, też była dla nich… Przez nich! Przez nią! To ona była temu winna, chociaż jej pora jeszcze nie nadeszła. W końcu, jako nawigator, wskazała tą a nie inną wyspę na postój. Nie wiedząc gdzie ma uciec wzrokiem, spojrzała na pokrytą listami gończymi skałę. Kiedyś nadejdzie dzień, kiedy to w jej zdjęcie wbije się ta przeklęta lotka. Czy wtedy poczucie winy ją zabije? Czy, tak jak Robin, będzie płakać w ramionach Sanjiego? Czy może to kucharz będzie potrzebował, w tych chwilach wsparcia, bo jego kolej przyjdzie wcześniej?

Piersi, o których marzył w dzień i w nocy ocierały się o jego klatkę piersiową, czarne włosy muskały szyję, nozdrza drażnił subtelny kwiatowy zapach, a on…
Nie potrafił się tym cieszyć.
Machinalnie obejmował trzęsące się ciało Robin, cały czas wpatrując się w Zoro, choć ten widok fizycznie go bolał. Spodziewał się tego… W końcu, czym bardziej można skrzywdzić kobietę, jak nie gwałtem? Jednak nigdy nie pomyślał, że dane mu będzie oglądać tak przerażające widowisko. W dodatku… Chude do granic możliwości ciało przyjaciela przypominało mu rzeczy, o których chciał zapomnieć. I co gorsze, do których miał nigdy nie dopuścić.

-Hehe! Nieźle ci idzie! Uh… Tak, tak dobrze…
Jęki zadowolenia dochodzące do jego uszu sprawiały, że uczucie mdłości jeszcze bardziej się nasiliło. W dodatku chęć wypuszczenia z ust, coraz twardszego penisa, wzrastała. I tylko szloch Robin, jakimś cudem przedostający się przez oznaki przyjemności Kapitana, sprawiał, że znajdował w sobie siły by znów przejechać językiem po trzonie, zassać się na purpurowej główce, wargami badać zwisające jądra mężczyzny, przy akompaniamencie bezwstydnych jęków.
-Weź go całego do ust.
Wykonał rozkaz. Musiał. Robin…
-Ruszaj się!
Zaczął poruszać głową w przód i w tył czując jak członek wbija się w jego gardło praktycznie uniemożliwiając oddychanie. Ślina, zmieszana z krwią cieknącą z dziur po utraconych zębach, ściekała mu po brodzie. Skapując na obolałe kolana, wywoływała jeszcze większe obrzydzenie.
Wkrótce, do tego wszystkiego, doszły bolesne uderzenia, spadające niczym deszcz na nagie ramiona, rozcinające skórę i pozwalające krwi płynąć swobodnie.
Pejcz śmigał w powietrzu, niczym tancerz wykonujący swój popisowy układ, którego głównym tematem był ból i cierpienie. Z każdym opadnięciem wąskiego rzemyka, Zoro wypuszczał z ust cichy jęk, załoga zamykała oczy i tylko Kapitan rozszerzał twarz w uśmiechu. Zwłaszcza, kiedy oczy klęczącego przed nim mężczyzny zrobiły się wilgotne. Pierwsza opuszczająca je łza, była punktem wyznaczającym kolejny punkt zabawy.
-Szybciej!
Krztusząc się przyspieszył, z trudem łapiąc oddech. Lecz najwidoczniej Kapitanowi było za mało, bo po kilku ruchach wypuścił pejcz, zaniechując tym samym okładania nim szermierza. Złapał go za uszy i sam zaczął nadawać wszystkiemu rytm, wbijając w jego usta swojego członka aż po nasadę. Tak, że podbrzuszem uderzał w twarz więźnia, a ten czuł jakby zaraz miał się udusić. W dodatku z każdą chwilą robił to szybciej i szybciej, mocniej tez ciągnąc uszy. W pewnym momencie przyjemność wzięła nad nim górę i stracił cały umiar. Złote kolczyki upadły na posadzkę skąpane we krwi.
Miał zaledwie kilak sekund, by zastanowić się nad wybuchem bólu w lewym uchu. Bo zaraz potem, wciąż na siłę trzymany w jego ustach członek Marynarza wystrzelił potężnie. Niemal w ostatniej chwili mężczyzna zabrał swoje przyrodzenie, tak, że sperma, w sporej większości, wylądowała na twarzy Zoro. Część jednak trafiła do gardła i teraz zielonowłosy za wszelką cenę starał się ją wypluć, aby pozbyć się paskudnego posmaku, skręcającego resztki jego żołądka w bolesny supeł. Nie było to jednak takie proste, bo w powietrzu i tak unosił się ten kwaśny zapach, zmieszany z mdło-słodką wonią krwi.

Kapitan patrząc na obrzydzenie Łowcy Piratów nie mógł pohamować śmiechu. Takie upodlenie działało na niego lepiej niż jakikolwiek afrodyzjak. I, choć przed chwilą doszedł, jego penis znów stał na baczność jakby tylko czekał, aż tyłek Roronoy Zoro stanie przed nim otworem. Mężczyzna zaś nie zamierzał kazać mu oczekiwać zbyt długo.
-Wypnij się.
Nie od razu wykonał rozkaz. Wciąż starał się pozbyć oblepiającej go białej cieczy, której smród, drażnił wszystkie zmysły. Za wszelką cenę starał się nie zwymiotować, bo przecież tak naprawdę nie miał już, czym. Dodatkowo, kiedy opadła adrenalina, z całą mocą poczuł ból rozerwanego ucha. Krążące w żyłach resztki narkotyku zwielokrotniły doznanie. Na chwilę oczy zaszły mu mgłą i nie bardzo wiedział gdzie się znajduje. Dopiero bliskie spotkanie z podłożem, jakiego zaznał po tym jak Kapitan go podciął, pozwoliło mu na powrót do rzeczywistości.
-Powiedziałem coś przed chwilą! – Obitym metalem butem nadepnął na kręgosłup Roronoy tak mocno, że wszyscy zebrani usłyszeli chrupniecie. Zoro wrzasnął, Luffy jęknął, dziewczęta zapłakały, Sanji zacisnął dłonie w pięści, Usopp zbladł, Franky instynktownie poderwał sie na równe nogi, lecz łańcuchy znów przygwoździły go do ziemi. I tylko Chopper modlił się ażby ten dźwięk nie oznaczał złamania kości. Na szczęście jego modlitwy zostały wysłuchane, bo kiedy tylko wrzask szermierza ucichł, but został zabrany i mężczyzna, co prawda z trudem, ale zaczął znów dźwigać się na kolana.
Widząc to Kapitan nie mógł pohamować jęku zawodu.
-Kurwa! Miałem nadzieję, że dasz sobie spokój… Twarda z ciebie cholera.
-Bez… jaj… - Chociaż wstyd wypalał w nim wszystko od środka, nie mógł pozwolił by mężczyzna o tym wiedział. Musiał grać twardego. Do samego końca. Póki starczy mu sił. – Kie… kiepski… jesteś… - mruknął wiedząc, że w tym momencie przesadził. Słowa same opuściły jego usta. Teraz było za późno na jakiekolwiek wyjaśnienia czy przeprosimy. Jego tyłek był już wypięty w stronę Marynarz i pewnie zaraz to, co miał w ustach, ciało pozna od drugiej strony.
-Chyba na za dużo sobie pozwalasz… - Gapił się w dziurkę, która aż błagała żeby zrobić z niej użytek. I taki też miał zamiar, jednak najpierw musiał nauczyć gówniarza moresu. Dlatego zamiast od razu zacząć go pieprzyć podniósł pejcz, który wcześniej wypuścił z dłoni i, bez żadnego ostrzeżenia, uderzył nim w blade pośladki. Znów pękła skóra i kolejne miejsce na ciele Łowcy Piratów zabarwiło się na czerwono. Tak naprawdę to robiło się trochę nudne. Zazwyczaj musiał się trochę namęczyć by osiągnąć taki efekt a tu wystarczył praktycznie jeden mocniejszy cios. Nic jednak nie mógł na to poradzić., W końcu Roronoa już trochę przeszedł… Gdyby tak pierwszą wylosował Nico Robin pewnie i zabawy byłoby więcej. Jak widać szczęście nadal mu nie sprzyjało. Tak było przez całe życie, dlatego nauczył sie brać, to, co dawał mu los, bez większego marudzenia. Tym razem również zamierzał wprowadzić w życie swoją dewizę, toteż nie przejmując się zbytnio tym, że ilość krwi na posadzce sukcesywnie rosła, zaczął rytmicznie uderzać pejczem o tyłek więźnia.
Za każdym razem, kiedy rzemień dotykał skór, Zoro chował głowę w ramionach zaciskając oczy tak mocno, że w końcu zaczęły boleć go powieki. Starał się też nie wydać z siebie żadnego dźwięku, lecz gdy pejcz po raz kolejny uderzył w to samo miejsce, pogłębiając ranę aż do żywego mięsa nie wytrzymał.
-Aaaaa!!!
Marynarz zacmokał z uznaniem.
-Już myślałem, że zapomniałeś języka w gębie.  Skoro ciągle możesz krzyczeć to bardzo dobrze się składa, bo przygotowałem dla ciebie coś jeszcze…
Nim szermierz zdążył w ogóle pomyśleć, co to może być, odbyt zalała mu nowa fala cierpienia. Coś zaczęło wdzierać się do jego wnętrza ignorując panującą w nim ciasnotę i na siłę starając się zrobić sobie miejsce. To coś wchodziło głęboko i boleśnie… Na pewno zawędrowało dalej niż mógłby to zrobić penis Kapitana. Pomimo rozdzierającego bólu, zdołał zrozumieć, co właśnie mężczyzna w niego wkłada. Wywołało to kolejna fale obrzydzenia. Żołądek znów ścisnęły skurcze.
-I jak? Która część mojego pejczyka podoba ci się bardziej?
Brak odpowiedzi chyba tylko go ucieszył.
Uznając, że nie ma sensu dalej penetrować szermierza wymyśloną naprędce zabawką zaczął nią poruszać w przód i w tył, jak zafascynowany patrząc na krew wydobywającą się z otworu zielonowłosego.
 Cała duma poszła się jebać. Przy każdym ruchu oprawcy jęczał, bynajmniej nie z przyjemności. Błagał w duchu żeby to się już skończyło. Był gotów wrzasnąć, by ten świr wziął sobie Robin! Niech z nią robi te wszystkie chore rzeczy. Dlaczego on musi to znosić?! Już otwierał usta, ale wtedy zobaczył przed oczami pełne dezaprobaty spojrzenie czarnych tęczówek a zaraz potem pełne strachu oczy archeolożki. Zamiast krzyknąć przygryzł wargi licząc, że zęby wytrzymają.
Kiedy zauważył, że Łowca Piratów przyzwyczaił się już do ruchów pejcza, wyciągnął zabawkę, po czym wyrzucił ją w kąt, ani przez moment nie zaszczycając zakrwawionej rączki swoją uwagą. Czas przejść do konkretów. W końcu, wciąż rosnąca erekcja dawała mu się we znaki, utrudniając każdy ruch. Zaczął ściągać spodnie rozkoszując się przerażonymi spojrzeniami zamkniętych naprzeciwko piratów. Posłał im uśmiech mówiący „tak, patrzcie, do woli… To wasza wina”.
Kiedy pejcz opuścił jego ciało miał ochotę krzyczeć z radości. Ale tylko przez chwilę, wiedział bowiem, że zaraz będzie przeżywał gorsze katusze. Mimo to pozwolił nogom opaść, by, choć przez moment poczuć ulgę. Kapitan zajęty mocowaniem się, z własnym paskiem, nie zwrócił na niego uwagi, lecz Zoro uważnie, przynajmniej na tyle na ile pozwalał mu wymęczony umysł, obserwował jego starania. Zastanawiając się jednocześnie, w jaki sposób, ten go weźmie. Bo fakt, że zaraz będzie pieprzony nie ulegał żadnej wątpliwości. Jakież było jego zdziwienie, gdy, pozbawiwszy się dolnej części garderoby mężczyzna usiadł pod ścianą z dumnie prężącym się członkiem, po czym kiwnął na niego palcem.
-Chodź tu.
Nie chcąc znów go denerwować, ale też będąc pewnym, że nie da rady utrzymać się na nogach, ruszył ku Marynarzowi na czworakach. Niczym uległy pies w stronę pana.
-Jesteś zajebisty! – Widać spodobało się to Kapitanowi. Czego nie można było powiedzieć o załodze.

-Kurwa! – Sanji otarł łzy rękawem. Nigdy nie pomyślał nawet, że kiedykolwiek zobaczy swojego towarzysza w tak poniżającej roli… I że tak będzie bolało. – Kurwa! – powtórzył. Dlaczego przyjęło się, że gwałt jest tylko traumą dla kobiety?! Przecież dla mężczyzny też jest to ujma na honorze… Skaza na psychice… Coś, z czym będą musieli sobie radzić do końca życia… Mocniej przytulił Robin, która teraz nie tyle szlochała, co płakała rzewnymi łzami. Poczucie winy niszczyło ją z wolna. Nie była już w stanie nawet patrzeć na to, co Kapitan wyrabiał z jej Nakama… Nakama, na którego nie zasługiwała!

Miał chronić swoich towarzyszy! A co robi?! Gapi sie jak ostatni kretyn, nie mogąc nic zrobić! Bezsilność była najgorszym, co mu się w życiu przydarzyło. Nie był do niej przyzwyczajony. Zaczął uderzać czołem o stalowe pręty tak mocno, że słomiany kapelusz upadł na podłogę i potoczył się w głąb celi, prosto pod nogi zakrywającego sobie uszy rękami, Usoppa.

Klęczał tuż przed nim. Wycieńczony, skołowany, pokryty krwią i spermą, gotowy na wszystko, byleby tylko to się skończyło. No może prawie na wszystko.
-Ujeżdżaj mnie.
Dwa słowa, które na chwilę ocuciły przytępione zmysły oraz, na nowo, zasiały ziarno strachu w pozbawionej dumy duszy.
-Co? – wychrypiał.
-Ujeżdżaj mnie! Nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi.
Wiedział. Aż za dobrze. Modląc się by nogi wytrzymały stanął w rozkroku nad Kapitanem i zaczął klękać nakierowując jednocześnie członka mężczyzny na swój poraniony otwór. W tej chwili nienawidził siebie. Jak nisko trzeba upaść żeby pozwolić na coś takiego? Lecz jeśli on tego nie zrobi Robin… Jęknął, kiedy twardy penis zaczął się w nim zagłębiać, otwierając na wpół zasklepione rany. Chciał to zrobić wolno, lecz Marynarzowi najwidoczniej znudziło się czekanie, bo złapał go za biodra i siłą docisnął do własnego podbrzusza. Zoro wrzasnął.
-Aaaa!!!
Może i przyrodzenie mężczyzn nie było tak długie jak penetrujący go chwilę temu pejcz, lecz i tak było spore a z racji pozycji wchodziło naprawdę głęboko. Bolało.
-Zacznij się ruszać.
Kropelki potu zrosiły mu czoło, gdy, z niemałym trudem, dźwignął się na obolałych nogach, czując jak poruszając się w nim penis drażni zranione znów zmuszając krew do płynięcia. W końcu opadł, na własne życzenie, nabijając się na przyrodzenie i samemu sprawiając sobie ból.
-Świetnie! A teraz jeszcze raz! Szybciej! Bo inaczej…
Groźba zawarta w tych dwóch słowach, obudziła jakieś ostatki sił, które nieznanym mu sposobem ukryły się, w najgłębszych zakamarkach ciała. Ponownie uniósł biodra, opadł, a potem znów i znów. Za każdym razem, kiedy penis Kapitana wbijał się w jego otwór, z oczu płynęły mu łzy, pot spływał stróżkami po wymęczonym ciele, mieszając się z krwią. Z on jęczał na zmianę błagając i przeklinając wszystko dookoła. Mimo to ruszał się. Pozwolił nawet dyktować tempo Marynarzowi, który trzymał go za biodra unosząc w górę i w dół.
Nie miał pojęcia ile to trwało. W końcu poczuł znajome pulsowanie i sam wystrzelił, choć w jego szczytowaniu trudno było mówić o przyjemności. Jednak towarzyszący mu skurcz mięśni pozwolił Kapitanowi odczuć kolejną falę przyjemności, przyspieszając drugi, tego dnia, wytrysk. Przycisnął kochanka do siebie tak mocno, że jego dłonie zostawiły sine ślady w pasie zielonowłosego, po czym spuścił sie w nim. Czekał, aż ostatnia kropla jego spełnienia wypełni ciało, które dało mu dziś tyle przyjemności. Prawie tyle samo, co wywołało złości.
Kiedy uznał, że nie zostało w nim nic, czym mógłby obdarować swojego kochanka z przymusu, zrzucił z siebie bezwolne ciało, z obrzydzeniem stwierdziwszy, że Roronoa Zoro… zemdlał.
Pirat, bez słowa skargi, potoczył się pod ścianę i tam został łapiąc łapczywie powietrze, całkowicie obojętny, na pełen odrazy wzrok Kapitana wciągającego spodnie. Był teraz w swoim świecie, wolnym od bólu i cierpienia.  Wypełnionym jedynie nicością. W tej chwili tak wyglądał dla niego raj.

Wkurwiał go. Ukoronowaniem dzisiejszego dnia miało być patrzenie w skrajnie upokorzoną twarz, zamiast tego oglądał facjatę prawie-trupa, co ani trochę nie napawało go przyjemnością. Dlatego, tak dla zasady, kopnął jeszcze nieprzytomne ciało i dopiero potem wyszedł z celi. Stwierdził, że nie ma sensu zakładać więźniowi, na nowo łańcucha. Szanse na ucieczkę były, w końcu, bliskie zeru, zwłaszcza po tym, co mu dziś zrobił.
Przekręcając zamek nie patrzył na Roronoę, wciąż nie odzyskującego przytomności, lecz na pozostałych piratów.
-Jak się wam podobało przedstawienie? Zmiana aktora zaburzyła moją artystyczną wizję, ale chyba wyszło dość ciekawie, prawda?
-Jesteś chory! Popieprzony!
-Wypraszam sobie! – Udał, że słowa rudowłosej dziwki go ruszyły. – Popieprzony, a raczej wypieprzony za wszystkie czasy to jest wasz przyjaciel… Pamiętaj, Nico Robin. To miałaś być ty! – Skierował w stronę archeolożki palec wskazujący, po czym wykonał ruch jakby strzelał z pistoletu. – Pamiętaj!
Raźnym krokiem wyszedł z więzienia podśpiewując pod nosem. W gruncie rzeczy to był dobry dzień. 
__________________________________________________________________________
I to by było na tyle... Następny miał być Franky, ale nie wyszło. Niestety. Albo stety ;)