środa, 30 grudnia 2015

Dostrzeżony VIII

DOSTRZEŻONY

Rozdział VIII

Codzienne wizyty Sanjiego w Domu Opieki im. Brata Zeno stały się niemal tradycją. Blondyn pojawiał się tam każdego dnia, bez względu czy pełnił akurat dyżur czy nie. I zawsze starał się spędzić jak najwięcej czasu z Zoro. Gdy był wolny, siadał razem z zielonowłosym na ławce zabawiając go rozmową. Od czasu do czasu pokusił się też o przyniesienie młodemu pensjonariuszowi jakiegoś smakołyku własnej roboty. Za każdym razem zostawał do pory obiadowej, dzielnie znosząc nieprzychylne spojrzenia pielęgniarki opiekującej się Zoro. Z jakiegoś powodu kobieta go nie lubiła i choć nie powiedziała mu tego wprost jej zimny wzrok był aż nadto wymowny w tej kwestii. Sanji nie mógł pojąć przyczyny takiego traktowania swojej osoby. Nie robił przecież nic zdrożnego. Żadne romanse nie były mu teraz w głowie. Wciąż leczył się z jednego bolesnego zauroczenia. Dla Zoro chciał być raczej… przyjacielem? Nie, chyba nie do końca tak. Po prostu pragnął wywołać uśmiech na tej smutnej twarzy.
W dniach swojej wachty w kuchni, pędził wprost z uczelni na złamanie karku, tak by wygospodarować, choć pół godzinki na krótką pogawędkę, podczas której oczywiście mówił tylko on.
Jego życie towarzyskie powoli przestawało istnieć. Bo ile razy można odmówić wspólnego wypadu na piwo, czy do kina zasłaniając się coraz to głupszymi wymówkami? W końcu przestali pytać. Zwłaszcza, że na każdy przejaw troski reagował tym samym szerokim uśmiechem i stwierdzeniem, że wszystko jest w porządku. Nami stwierdziła w końcu, że jej eks, po prostu w sekrecie przygotowuje się do imprezy, tak by olśnić nie tylko Lawa, ale też pozostałych. W końcu główna nagroda była warta męczących przygotowań. Ace, wciąż mający na pieńku z Akainu, nie podważał tej teorii, więc wkrótce stała się ona wersją oficjalną.
Sam zainteresowany cieszył się z takiego obrotu sprawy. I tak miał już dużo na głowie. Ponieważ cały dzień spędzał albo w szkole, albo w Domu Opieki, do nauki pozostawały mu tylko wieczory i noce. A kiedyś przecież trzeba jeść. Zakuwał, więc przy mdłym oświetleniu biurowej lampki wspomagany napojami energetyzującymi wszelkiej maści. I powoli zaczynał być tym wszystkim zmęczony. Energia, jaką zdobył po fatalnej nocy z Trafalgarem, ta sama, dzięki której chciał pozbyć się obrzydzenia do samego siebie, robiąc coś dobrego, ulatniała się z dnia na dzień. Za to rosła frustracja. Zwłaszcza, że wszystkie jego działania przynosiły skutek odwrotny do zamierzonego. Im bardziej on się starał dotrzeć do Zoro, tym lepiej zielonowłosy uczył się go ignorować. Nie było już zaskoczenia jego wizytą, żadnego kiwnięcia głową, bez względu, na co czego dotyczyło pytanie. Jednakże największy ból sprawiało mu to, że mężczyzna jadł przygotowane przez niego potrawy z niezachwianą maską obojętności, zniknął wyraz błogiego zadowolenia, który tak krzepił serce kucharza.

-To ja już pójdę – zabrał torbę z ławki. – Trzymaj się. Do jutra – rzucił na odchodnym, poczym skierował się w stronę wyjścia. Po raz pierwszy nie odwrócił się odchodząc. Ale też po raz pierwszy nie zaczekał aż przyjdzie pielęgniarka. Uciekł. Zmęczony ciągłą ignorancją uciekł. Było mu cholernie wstyd. Myślał, że poczuje ulgę pozbywając się problemu, który ostatnio spędzał mu sen z powiek. Nic takiego się jednak nie stało.

Deszcz padał nieprzerwanie do samego rana, gęsta mgła osiadła ciężkim obłokiem nad całym Tokio pogrążając miasto w mroźnych odcieniach szarości. Północny wiatr dął z przerażającą siłą znajdując każdą szczelinę nawet w najcieplejszej odzieży. Innymi słowy zaczynał się ten nieprzyjemny etap jesieni, w którym pogoda zniechęcała do wszelkiej aktywności uwydatniając zalety ciepłego mieszkanka i kubka gorącej herbaty.
Sanji nie był w tej materii wyjątkiem. Jedyne, o czym marzył tego dnia, gapiąc się w upstrzone kroplami okno uczelni, był jak najszybszy powrót do domu i oddanie się kuchennym eksperymentom. Ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę była wizyta w Domu Opieki i spędzenie kilku godzin w towarzystwie, pogrążonego w apatycznym transie, człowieka, którego jedyną reakcją na twoją osobę jest ignorancja. Ale cóż było robić? Obiecał, że przyjdzie, słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Przecież obietnica to rzecz honorowa a mężczyzna bez honoru jest zwykłym śmieciem.
-To będzie ostatni raz – postanowił siadając za kierownicą i włączając wycieraczki, które z piskiem zaczęły zbierać wodę spływającą po przedniej szybie. Widoczność, choć niewiele, poprawiła się i mógł wyjechać z parkingu. – Jeśli dzisiaj nie pokarze, że mu zależy mam go w dupie! – Nie wiedział, czy na jego podły humor ma wpływ psia pogoda czy może fakt, iż dziś na korytarzu spotkała Lawa. Brunet całkowicie go olał, chyba nawet go nie skojarzył. Obrzydzenie do własnej osoby sięgnęło zenitu. Oczywiście Trafalgar mógł go po prostu nie zauważyć, w końcu miał nos schowany w jakimś podręczniku do anatomii, ale Sanji w akurat w tej sprawie nie potrafił zdobyć się na obiektywizm.
Samopoczucie wcale mu się nie poprawiło, gdy zajechawszy na miejsce zobaczył zapełniony po brzegi parking. Jak widać nie tylko on zdecydował się tego dnia na transport mechaniczny. W końcu udało mu się znaleźć wolne miejsce w najbardziej oddalonym kącie placu.  Normalne auto miałoby problemy, by się tam wcisnąć, ale nie jego garbusek. On był w takich sytuacjach nieoceniony. Szkoda, że tego samego nie mógł powiedzieć o swojej pamięci. Nie ważne jak długo przeszukiwał samochodowy schowek parasolki tam nie znalazł.
-Kurwa!
Ten dzień stawał się coraz gorszy. Zdjął marynarkę i chroniąc się nią przed deszczem pobiegł ku drzwiom. Dzięki długim nogom udało mu się przebyć ten dystans zanim materiał całkiem przemókł.
-Chujowa pogoda, co? – W głosie Dadan nie było ani krztyny współczucia. A jedynie radość, że ona nie musi dzisiaj wyściubiać nosa na zewnątrz.
-Co ty? Uwielbiam moknąć – rozwiesił marynarkę na wieszaku mając nadzieję, że wkrótce wyschnie i zdjął buty. Z czarnych pantofli niemal wylewała się woda. – Skombinujesz mi jakieś kapcie?
-Masz – nie wiadomo skąd tuż obok pojawiła się Tsuru-san i podała mu czarne bambosze. – Potraktuj to, jako prezent na mikołajki.
-Jesteś dla mnie za dobra, o piękna – z ulgą włożył przemarznięte stopy w ciepły materiał. – Ale mamy dopiero październik…
-Ty mnie tutaj nie czaruj i nie czepiaj się szczegółów, tylko rusz tą swoją kościstą dupę i idź do niego. Czeka na ciebie.
-Szczerze w to wątpię – mruknął pod nosem, tak by kobiety go nie usłyszały. Wiedział, o kim mówiły i ich zainteresowanie wcale nie było dla niego zaskoczeniem. Musiałby być kompletnym idiotą, żeby wierzyć, iż jego codzienne wizyty uszły uwadze pozostałych pensjonariuszy. Z których ponad połowa spędzała lwią część swojego wolnego czasu na wyszukiwaniu tematu do plotek.
Gdy dotarł do pokoju wspólnego, od razu dostrzegł Zoro. Siedział przy oknie, ubrany w ten swój nieśmiertelny szlafrok, wsłuchując się w szum kropel roztrzaskiwanych o szybę a na jego twarzy malował się… smutek? I coś jakby tęsknota. Sanji stanął jak wryty. Po raz pierwszy od dawna zobaczył na twarzy zielonowłosego jakieś emocje. Myśl, że to on może być ich przyczyną… wzruszyła go. Czyli jednak Zoro… Już chciał do niego podejść, gdy niespodziewanie ktoś złapał go za ramię. Zdziwiony spojrzał w granatowe oczy osobistej pielęgniarki Zoro.
-Możemy porozmawiać? – Spytała a chłód i niechęć bijące od tej drobnej postaci zmroziły blondyna i nie pozwoliły odmówić. Nawet, jeżeli całe ciało wyrywało się do tamtego młodego mężczyzny. Nawet obojętność jest lepsza niż smutek.
-Dobrze – potulnie ruszył za nią do dyżurki pielęgniarek. Czuł przez skórę, że to nie będzie miła rozmowa.

„Ciekawe czy dzisiaj przyjdzie… mało prawdopodobne w taka pogodę”
Padało. Nawet przez szybkę słyszał zacinający wiatr i wlepione w niego krople, które raz po raz odbijały się od okna. Jak źle to wyglądało mógł się tylko domyślać. Odkąd obudził się w szpitalu świat tonął w mroku. Nie ważne jak bardzo się wysilał, ile krzyczał na otaczających go ludzi, jedynym, co widział była nieprzenikniona czerń. Natłok odgłosów, których nigdy nie słyszał zapachów, których nigdy nie czuł, nieznane ręce badające każdy kawałek jego bezwładnego ciała... Ciała, które go zdradziło. Niemożność panowania nad samym sobą, bycie zależnym od innych i kompletna dezorientacja towarzysząca mu w każdej minucie tej żałosnej egzystencji… Niechętnie wracał do tamtego okresu. Wtedy niczego tak nie pragnął jak śmierci. I gdyby nie ciągła obecność pielęgniarek pewnie w końcu targnąłby się na własne życie. Ale najpierw wepchnąłby temu popieprzonemu psychologowi, który odwiedzał go codziennie prawiąc farmazony, to całe gówno wprost do gardła.
Potem było trochę lepiej. Świadomość, że ojciec już nigdy go nie uderzy, podziałała jak balsam na obolałą duszę. Skończyło się ciągłe życie w strachu i kulenie się na podłodze w oczekiwaniu kolejnego ciosu. Gdzieś tam w najdalszych zakamarkach serca był nawet szczęśliwy. A potem wszystko, co udało mu się poskładać runęło jak domek z kart. Nie wrócił z mamą do domu, nie zaczęli na nowo życia we dwójkę. Nie. Trafił tutaj… Do tego wysypiska ludzkich odpadków. Przez całe życie wmawiano mu, że jest śmieciem i w końcu w to uwierzył. Przecież wyrzucono go… Jak bezwartościowy przedmiot, który na nic więcej się nie przyda.
Znów nawiedziły go myśli o śmierci.
Tego pamiętnego dnia, gdy sam wstał z ławki podjął decyzję. Miał na tą okazję specjalnie przygotowany kawałek szkła, bezpiecznie schowany w kieszeni szlafroka. Nigdy się z nim nie rozstawał. Postanowił w końcu zrobić z niego użytek. I wtedy pojawił się ON. Sanji. Początkowo był na niego wściekły, że wtrąca się w nie swoje sprawy. Przez niego wciąż był na tym padole łez i rozpaczy. Jakoś później nie był w stanie ponownie podjąć decyzji. Jego nastawienie do mężczyzny zmieniło się, gdy ten podarował mu ciastko. Pierwszy raz ktoś zrobił dla niego coś tak… bezinteresownego. Od tego momentu zaczął na niego czekać. Codziennie wizyty były niczym spełnienie marzeń. Uwielbiał je. Uwielbiał to, że kucharz, jako jedyny nie traktował go jak kruchą lalkę, albo raczej jak niedorozwiniętego, jak robiły to pielęgniarki. Uwielbiał, gdy Sanji opowiadał o swojej szkole i przyjaciołach. Nie udawał, że świat zewnętrzny nie istnieje, a ziemia przestała się kręcić. Wręcz przeciwnie. Pokazywał, że życie toczy się dalej swoim rytmem. Do tego dochodził jeszcze jego miły dla ucha głos, taki ciepły, męski… To wszystko sprawiało, że Zoro uwielbiał go słuchać. Codziennie jak na szpilkach czekał na wizytę kucharza. Mimo to zachowywał się jak debil. Im bardziej cieszył się z tych odwiedzin, tym mocniej udawał obojętność i ignorancję, jednocześnie chłonąc każde słowo i wdychając zapach mężczyzny. Przywodził mu na myśl morze, z delikatną nikotynową nutą. Dałby głowę, że Sanji palił jak smok.
Wiedział, że to, co robi jest złe, że zraża tym kucharza do siebie i w końcu ten będzie miał dość. Wcale by się nie zdziwił gdyby pewnego dnia spotkało go rozczarowanie i Sanji by się nie pojawił. Dostałby w końcu za swoje. Problem polegał na tym, że on nie potrafił inaczej. Bał się pokazać, że mu zależy. Obawiał się, iż Sanji wykorzysta jego przywiązanie by go skrzywdzić. Nie potrafił już ufać ludziom. Przełamanie się było niemożliwe. Nawet, jeśli ta nieumiejętność miałaby go kosztować utratę promyczka nadziei.
„Już nie przyjdzie”
Zacisnął dłonie na spodniach.
„Jest za późno. Zrezygnował”
Zrobiło mu się cholernie smutno.
-Cześć Zoro.

-Cześć Zoro – z rozbawieniem obserwował jak palce mężczyzny rozluźniają się a na jego twarz wpływa typowa obojętność. – Przepraszam, za spóźnienie – usiadł na oparciu fotela w taki sposób, by jego udo stykało się z ramieniem zielonowłosego. Chciał go jakoś wyprowadzić z równowagi, ale jak na razie ponosił w tej kwestii klęskę.  – Paskudna pogoda. Nie znoszę deszczu. A ty?
Po raz kolejny rozpoczął swój monolog, tylko od czasu do czasu rzucając w stronę Zoro jakieś pytanie. Nie spodziewał się odpowiedzi. Pragnął raczej ochłonąć po odbytej kilka minut wcześniej rozmowie. Ręce wciąż mu się trzęsły.

-O, co chodzi? – Spytał, gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi. Byli w pomieszczeniu sami, aktualnie każda z pielęgniarek pełniła dyżur na terenie ośrodka i teraz pokój stał pusty. Jedynymi śladami po czyjejś bytności był nieumyty kubek po kawie, z odciśniętymi śladami uszminkowanych ust, stojący na bladzie stolika. Sanji już tu bywał, chcąc poczęstować pielęgniarki swoimi wypiekami, dlatego nawet się nie rozglądał. Bardziej interesowała go sprawa, którą miała do niego ta kobieta.
-Zostaw go w spokoju.
-Co? – Pomyślał, że mu się przesłyszało.
-To, co usłyszałeś! Zostaw go w spokoju!
-Kogo? – Wcale nie musiał pytać, ale słowa, które cisnęły mu się na usta, wypowiedziane do damy, byłyby oznaką braku szacunku.
-Przestań udawać idiotę! Dobrze wiesz, o kogo mi chodzi! Zostaw Zoro! Nie przychodź do niego więcej!
Jeszcze żadna kobieta nie patrzyła na niego z taką furia. Włączając w to Nami podczas ich wojny o garbusa. W normalnych okolicznościach, zacząłby przepraszać padając do stóp, wierząc, ze kobieta ma zawsze rację. Ale nie tym razem. Tu chodziło o Zoro. I chodź jeszcze kilka godzin temu sam rozważał taką kwestie teraz wydawała mu się ona śmieszna i niemożliwa do realizacji.
-Dlaczego? – Spytał buńczucznie. – Może ja nie chcę?
-Gówno mnie obchodzi, czego ty chcesz! Mi chodzi, o Zoro! Muszę go chronić!
-Chronić? – Prychnął. – Niby, przed czym?
-Przed takimi nieodpowiedzialnymi gówniarzami jak ty – oskarżycielsko wbiła mu wypolerowany paznokieć w pierś. Skrzywił się. Manikiurzystka wykonała naprawdę profesjonalną robotę.
Zapomniał języka w gębie, a kobieta nakręcana brakiem sprzeciwu ciągnęła dalej.
-Wiem jak to się skończy! W którymś momencie znudzi ci się odgrywanie roli dobrego Samarytanina. Zajmiesz się, czym innym i o nim zapomnisz! A on tu zostanie zdradzony po raz kolejny. Może to brzmi brutalnie, ale ja po prostu nie chcę by Zoro znów cierpiał. On już się zdążył do ciebie przywiązać. Codziennie z niecierpliwością czeka na twoje przyjście. Jest jak pies wyczekujący powrotu swojego pana…
Chciała dodać coś jeszcze, ale uciszył ją ruchem ręki.
-Rozumiem cie, ale się z tym nie zgadzam. Nie zostawię Zoro. Ani teraz ani nigdy. Nie jestem z tych, co opuszczają przyjaciół – nim zdążyła go powstrzymać obrócił się na piecie i wyszedł z pokoju dając tym samym do zrozumienia, że rozmowa skończona.

Wybiła godzina obiadowa. Zajęty opowieścią niemal tego nie przegapił Otrząsnął się dopiero, gdy po pokoju wspólnym rozległ sie szum odsuwanych krzeseł i kapci szurających o dywan.
-Dobra, Zoro. Będę się zbierał.
Może to tylko jego wyobraźnia, ale wydawało mu się, że po twarzy zielonowłosego przebiegł cień zawodu.
-Słuchaj… - nagle do głowy przyszedł mu dość śmiały pomysł. Może trochę wredny, ale gdyby się powiódł korzyści byłyby niewymierne. – Ja tak naprawdę nie wiem czy chcesz żebym do ciebie przychodził i ci marudził nad uchem – szybki rzut oka, czy aby nie zbliża się pielęgniarka. Uspokojony kontynuował. – Przydałby mi się jakiś znak od ciebie. Nie chcę się narzucać, więc zawrzyjmy umowę. Przyjdę jak zwykle jutro, trochę wcześniej, bo akurat nie mam zajęć i jeśli nie dasz mi do zrozumienia, że moja obecność jest pożądana, będzie to ostatnia wizyta, jaką ci złożę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz