DOSTRZEŻONY
Rozdział VIII
Codzienne
wizyty Sanjiego w Domu Opieki im. Brata Zeno stały się niemal tradycją. Blondyn
pojawiał się tam każdego dnia, bez względu czy pełnił akurat dyżur czy nie. I
zawsze starał się spędzić jak najwięcej czasu z Zoro. Gdy był wolny, siadał
razem z zielonowłosym na ławce zabawiając go rozmową. Od czasu do czasu pokusił
się też o przyniesienie młodemu pensjonariuszowi jakiegoś smakołyku własnej
roboty. Za każdym razem zostawał do pory obiadowej, dzielnie znosząc
nieprzychylne spojrzenia pielęgniarki opiekującej się Zoro. Z jakiegoś powodu
kobieta go nie lubiła i choć nie powiedziała mu tego wprost jej zimny wzrok był
aż nadto wymowny w tej kwestii. Sanji nie mógł pojąć przyczyny takiego
traktowania swojej osoby. Nie robił przecież nic zdrożnego. Żadne romanse nie
były mu teraz w głowie. Wciąż leczył się z jednego bolesnego zauroczenia. Dla
Zoro chciał być raczej… przyjacielem? Nie, chyba nie do końca tak. Po prostu
pragnął wywołać uśmiech na tej smutnej twarzy.
W
dniach swojej wachty w kuchni, pędził wprost z uczelni na złamanie karku, tak
by wygospodarować, choć pół godzinki na krótką pogawędkę, podczas której
oczywiście mówił tylko on.
Jego
życie towarzyskie powoli przestawało istnieć. Bo ile razy można odmówić
wspólnego wypadu na piwo, czy do kina zasłaniając się coraz to głupszymi wymówkami?
W końcu przestali pytać. Zwłaszcza, że na każdy przejaw troski reagował tym
samym szerokim uśmiechem i stwierdzeniem, że wszystko jest w porządku. Nami
stwierdziła w końcu, że jej eks, po prostu w sekrecie przygotowuje się do
imprezy, tak by olśnić nie tylko Lawa, ale też pozostałych. W końcu główna
nagroda była warta męczących przygotowań. Ace, wciąż mający na pieńku z Akainu,
nie podważał tej teorii, więc wkrótce stała się ona wersją oficjalną.
Sam
zainteresowany cieszył się z takiego obrotu sprawy. I tak miał już dużo na
głowie. Ponieważ cały dzień spędzał albo w szkole, albo w Domu Opieki, do nauki
pozostawały mu tylko wieczory i noce. A kiedyś przecież trzeba jeść. Zakuwał,
więc przy mdłym oświetleniu biurowej lampki wspomagany napojami
energetyzującymi wszelkiej maści. I powoli zaczynał być tym wszystkim zmęczony.
Energia, jaką zdobył po fatalnej nocy z Trafalgarem, ta sama, dzięki której
chciał pozbyć się obrzydzenia do samego siebie, robiąc coś dobrego, ulatniała
się z dnia na dzień. Za to rosła frustracja. Zwłaszcza, że wszystkie jego
działania przynosiły skutek odwrotny do zamierzonego. Im bardziej on się starał
dotrzeć do Zoro, tym lepiej zielonowłosy uczył się go ignorować. Nie było już
zaskoczenia jego wizytą, żadnego kiwnięcia głową, bez względu, na co czego
dotyczyło pytanie. Jednakże największy ból sprawiało mu to, że mężczyzna jadł
przygotowane przez niego potrawy z niezachwianą maską obojętności, zniknął
wyraz błogiego zadowolenia, który tak krzepił serce kucharza.
-To
ja już pójdę – zabrał torbę z ławki. – Trzymaj się. Do jutra – rzucił na
odchodnym, poczym skierował się w stronę wyjścia. Po raz pierwszy nie odwrócił
się odchodząc. Ale też po raz pierwszy nie zaczekał aż przyjdzie pielęgniarka.
Uciekł. Zmęczony ciągłą ignorancją uciekł. Było mu cholernie wstyd. Myślał, że
poczuje ulgę pozbywając się problemu, który ostatnio spędzał mu sen z powiek.
Nic takiego się jednak nie stało.
Deszcz
padał nieprzerwanie do samego rana, gęsta mgła osiadła ciężkim obłokiem nad
całym Tokio pogrążając miasto w mroźnych odcieniach szarości. Północny wiatr
dął z przerażającą siłą znajdując każdą szczelinę nawet w najcieplejszej
odzieży. Innymi słowy zaczynał się ten nieprzyjemny etap jesieni, w którym
pogoda zniechęcała do wszelkiej aktywności uwydatniając zalety ciepłego
mieszkanka i kubka gorącej herbaty.
Sanji
nie był w tej materii wyjątkiem. Jedyne, o czym marzył tego dnia, gapiąc się w
upstrzone kroplami okno uczelni, był jak najszybszy powrót do domu i oddanie się
kuchennym eksperymentom. Ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę była wizyta w
Domu Opieki i spędzenie kilku godzin w towarzystwie, pogrążonego w apatycznym
transie, człowieka, którego jedyną reakcją na twoją osobę jest ignorancja. Ale
cóż było robić? Obiecał, że przyjdzie, słowo się rzekło, kobyłka u płotu.
Przecież obietnica to rzecz honorowa a mężczyzna bez honoru jest zwykłym
śmieciem.
-To
będzie ostatni raz – postanowił siadając za kierownicą i włączając wycieraczki,
które z piskiem zaczęły zbierać wodę spływającą po przedniej szybie.
Widoczność, choć niewiele, poprawiła się i mógł wyjechać z parkingu. – Jeśli
dzisiaj nie pokarze, że mu zależy mam go w dupie! – Nie wiedział, czy na jego
podły humor ma wpływ psia pogoda czy może fakt, iż dziś na korytarzu spotkała
Lawa. Brunet całkowicie go olał, chyba nawet go nie skojarzył. Obrzydzenie do własnej
osoby sięgnęło zenitu. Oczywiście Trafalgar mógł go po prostu nie zauważyć, w
końcu miał nos schowany w jakimś podręczniku do anatomii, ale Sanji w akurat w
tej sprawie nie potrafił zdobyć się na obiektywizm.
Samopoczucie
wcale mu się nie poprawiło, gdy zajechawszy na miejsce zobaczył zapełniony po
brzegi parking. Jak widać nie tylko on zdecydował się tego dnia na transport
mechaniczny. W końcu udało mu się znaleźć wolne miejsce w najbardziej oddalonym
kącie placu. Normalne auto miałoby
problemy, by się tam wcisnąć, ale nie jego garbusek. On był w takich sytuacjach
nieoceniony. Szkoda, że tego samego nie mógł powiedzieć o swojej pamięci. Nie
ważne jak długo przeszukiwał samochodowy schowek parasolki tam nie znalazł.
-Kurwa!
Ten
dzień stawał się coraz gorszy. Zdjął marynarkę i chroniąc się nią przed
deszczem pobiegł ku drzwiom. Dzięki długim nogom udało mu się przebyć ten
dystans zanim materiał całkiem przemókł.
-Chujowa
pogoda, co? – W głosie Dadan nie było ani krztyny współczucia. A jedynie
radość, że ona nie musi dzisiaj wyściubiać nosa na zewnątrz.
-Co
ty? Uwielbiam moknąć – rozwiesił marynarkę na wieszaku mając nadzieję, że
wkrótce wyschnie i zdjął buty. Z czarnych pantofli niemal wylewała się woda. –
Skombinujesz mi jakieś kapcie?
-Masz
– nie wiadomo skąd tuż obok pojawiła się Tsuru-san i podała mu czarne bambosze.
– Potraktuj to, jako prezent na mikołajki.
-Jesteś
dla mnie za dobra, o piękna – z ulgą włożył przemarznięte stopy w ciepły
materiał. – Ale mamy dopiero październik…
-Ty
mnie tutaj nie czaruj i nie czepiaj się szczegółów, tylko rusz tą swoją
kościstą dupę i idź do niego. Czeka na ciebie.
-Szczerze
w to wątpię – mruknął pod nosem, tak by kobiety go nie usłyszały. Wiedział, o
kim mówiły i ich zainteresowanie wcale nie było dla niego zaskoczeniem.
Musiałby być kompletnym idiotą, żeby wierzyć, iż jego codzienne wizyty uszły
uwadze pozostałych pensjonariuszy. Z których ponad połowa spędzała lwią część swojego
wolnego czasu na wyszukiwaniu tematu do plotek.
Gdy
dotarł do pokoju wspólnego, od razu dostrzegł Zoro. Siedział przy oknie, ubrany
w ten swój nieśmiertelny szlafrok, wsłuchując się w szum kropel roztrzaskiwanych
o szybę a na jego twarzy malował się… smutek? I coś jakby tęsknota. Sanji
stanął jak wryty. Po raz pierwszy od dawna zobaczył na twarzy zielonowłosego
jakieś emocje. Myśl, że to on może być ich przyczyną… wzruszyła go. Czyli
jednak Zoro… Już chciał do niego podejść, gdy niespodziewanie ktoś złapał go za
ramię. Zdziwiony spojrzał w granatowe oczy osobistej pielęgniarki Zoro.
-Możemy
porozmawiać? – Spytała a chłód i niechęć bijące od tej drobnej postaci zmroziły
blondyna i nie pozwoliły odmówić. Nawet, jeżeli całe ciało wyrywało się do
tamtego młodego mężczyzny. Nawet obojętność jest lepsza niż smutek.
-Dobrze
– potulnie ruszył za nią do dyżurki pielęgniarek. Czuł przez skórę, że to nie
będzie miła rozmowa.
„Ciekawe
czy dzisiaj przyjdzie… mało prawdopodobne w taka pogodę”
Padało.
Nawet przez szybkę słyszał zacinający wiatr i wlepione w niego krople, które
raz po raz odbijały się od okna. Jak źle to wyglądało mógł się tylko domyślać.
Odkąd obudził się w szpitalu świat tonął w mroku. Nie ważne jak bardzo się
wysilał, ile krzyczał na otaczających go ludzi, jedynym, co widział była
nieprzenikniona czerń. Natłok odgłosów, których nigdy nie słyszał zapachów,
których nigdy nie czuł, nieznane ręce badające każdy kawałek jego bezwładnego
ciała... Ciała, które go zdradziło. Niemożność panowania nad samym sobą, bycie
zależnym od innych i kompletna dezorientacja towarzysząca mu w każdej minucie
tej żałosnej egzystencji… Niechętnie wracał do tamtego okresu. Wtedy niczego
tak nie pragnął jak śmierci. I gdyby nie ciągła obecność pielęgniarek pewnie w
końcu targnąłby się na własne życie. Ale najpierw wepchnąłby temu popieprzonemu
psychologowi, który odwiedzał go codziennie prawiąc farmazony, to całe gówno
wprost do gardła.
Potem
było trochę lepiej. Świadomość, że ojciec już nigdy go nie uderzy, podziałała
jak balsam na obolałą duszę. Skończyło się ciągłe życie w strachu i kulenie się
na podłodze w oczekiwaniu kolejnego ciosu. Gdzieś tam w najdalszych zakamarkach
serca był nawet szczęśliwy. A potem wszystko, co udało mu się poskładać runęło
jak domek z kart. Nie wrócił z mamą do domu, nie zaczęli na nowo życia we
dwójkę. Nie. Trafił tutaj… Do tego wysypiska ludzkich odpadków. Przez całe
życie wmawiano mu, że jest śmieciem i w końcu w to uwierzył. Przecież wyrzucono
go… Jak bezwartościowy przedmiot, który na nic więcej się nie przyda.
Znów
nawiedziły go myśli o śmierci.
Tego
pamiętnego dnia, gdy sam wstał z ławki podjął decyzję. Miał na tą okazję
specjalnie przygotowany kawałek szkła, bezpiecznie schowany w kieszeni
szlafroka. Nigdy się z nim nie rozstawał. Postanowił w końcu zrobić z niego
użytek. I wtedy pojawił się ON. Sanji. Początkowo był na niego wściekły, że
wtrąca się w nie swoje sprawy. Przez niego wciąż był na tym padole łez i
rozpaczy. Jakoś później nie był w stanie ponownie podjąć decyzji. Jego
nastawienie do mężczyzny zmieniło się, gdy ten podarował mu ciastko. Pierwszy
raz ktoś zrobił dla niego coś tak… bezinteresownego. Od tego momentu zaczął na
niego czekać. Codziennie wizyty były niczym spełnienie marzeń. Uwielbiał je.
Uwielbiał to, że kucharz, jako jedyny nie traktował go jak kruchą lalkę, albo
raczej jak niedorozwiniętego, jak robiły to pielęgniarki. Uwielbiał, gdy Sanji
opowiadał o swojej szkole i przyjaciołach. Nie udawał, że świat zewnętrzny nie
istnieje, a ziemia przestała się kręcić. Wręcz przeciwnie. Pokazywał, że życie
toczy się dalej swoim rytmem. Do tego dochodził jeszcze jego miły dla ucha
głos, taki ciepły, męski… To wszystko sprawiało, że Zoro uwielbiał go słuchać.
Codziennie jak na szpilkach czekał na wizytę kucharza. Mimo to zachowywał się
jak debil. Im bardziej cieszył się z tych odwiedzin, tym mocniej udawał
obojętność i ignorancję, jednocześnie chłonąc każde słowo i wdychając zapach
mężczyzny. Przywodził mu na myśl morze, z delikatną nikotynową nutą. Dałby
głowę, że Sanji palił jak smok.
Wiedział,
że to, co robi jest złe, że zraża tym kucharza do siebie i w końcu ten będzie
miał dość. Wcale by się nie zdziwił gdyby pewnego dnia spotkało go
rozczarowanie i Sanji by się nie pojawił. Dostałby w końcu za swoje. Problem
polegał na tym, że on nie potrafił inaczej. Bał się pokazać, że mu zależy.
Obawiał się, iż Sanji wykorzysta jego przywiązanie by go skrzywdzić. Nie
potrafił już ufać ludziom. Przełamanie się było niemożliwe. Nawet, jeśli ta
nieumiejętność miałaby go kosztować utratę promyczka nadziei.
„Już
nie przyjdzie”
Zacisnął
dłonie na spodniach.
„Jest
za późno. Zrezygnował”
Zrobiło
mu się cholernie smutno.
-Cześć
Zoro.
-Cześć
Zoro – z rozbawieniem obserwował jak palce mężczyzny rozluźniają się a na jego
twarz wpływa typowa obojętność. – Przepraszam, za spóźnienie – usiadł na
oparciu fotela w taki sposób, by jego udo stykało się z ramieniem
zielonowłosego. Chciał go jakoś wyprowadzić z równowagi, ale jak na razie
ponosił w tej kwestii klęskę. – Paskudna
pogoda. Nie znoszę deszczu. A ty?
Po
raz kolejny rozpoczął swój monolog, tylko od czasu do czasu rzucając w stronę
Zoro jakieś pytanie. Nie spodziewał się odpowiedzi. Pragnął raczej ochłonąć po
odbytej kilka minut wcześniej rozmowie. Ręce wciąż mu się trzęsły.
-O,
co chodzi? – Spytał, gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi. Byli w pomieszczeniu
sami, aktualnie każda z pielęgniarek pełniła dyżur na terenie ośrodka i teraz pokój
stał pusty. Jedynymi śladami po czyjejś bytności był nieumyty kubek po kawie, z
odciśniętymi śladami uszminkowanych ust, stojący na bladzie stolika. Sanji już
tu bywał, chcąc poczęstować pielęgniarki swoimi wypiekami, dlatego nawet się
nie rozglądał. Bardziej interesowała go sprawa, którą miała do niego ta
kobieta.
-Zostaw
go w spokoju.
-Co?
– Pomyślał, że mu się przesłyszało.
-To,
co usłyszałeś! Zostaw go w spokoju!
-Kogo?
– Wcale nie musiał pytać, ale słowa, które cisnęły mu się na usta,
wypowiedziane do damy, byłyby oznaką braku szacunku.
-Przestań
udawać idiotę! Dobrze wiesz, o kogo mi chodzi! Zostaw Zoro! Nie przychodź do
niego więcej!
Jeszcze
żadna kobieta nie patrzyła na niego z taką furia. Włączając w to Nami podczas
ich wojny o garbusa. W normalnych okolicznościach, zacząłby przepraszać padając
do stóp, wierząc, ze kobieta ma zawsze rację. Ale nie tym razem. Tu chodziło o
Zoro. I chodź jeszcze kilka godzin temu sam rozważał taką kwestie teraz
wydawała mu się ona śmieszna i niemożliwa do realizacji.
-Dlaczego?
– Spytał buńczucznie. – Może ja nie chcę?
-Gówno
mnie obchodzi, czego ty chcesz! Mi chodzi, o Zoro! Muszę go chronić!
-Chronić?
– Prychnął. – Niby, przed czym?
-Przed
takimi nieodpowiedzialnymi gówniarzami jak ty – oskarżycielsko wbiła mu
wypolerowany paznokieć w pierś. Skrzywił się. Manikiurzystka wykonała naprawdę
profesjonalną robotę.
Zapomniał
języka w gębie, a kobieta nakręcana brakiem sprzeciwu ciągnęła dalej.
-Wiem
jak to się skończy! W którymś momencie znudzi ci się odgrywanie roli dobrego
Samarytanina. Zajmiesz się, czym innym i o nim zapomnisz! A on tu zostanie
zdradzony po raz kolejny. Może to brzmi brutalnie, ale ja po prostu nie chcę by
Zoro znów cierpiał. On już się zdążył do ciebie przywiązać. Codziennie z
niecierpliwością czeka na twoje przyjście. Jest jak pies wyczekujący powrotu
swojego pana…
Chciała
dodać coś jeszcze, ale uciszył ją ruchem ręki.
-Rozumiem
cie, ale się z tym nie zgadzam. Nie zostawię Zoro. Ani teraz ani nigdy. Nie
jestem z tych, co opuszczają przyjaciół – nim zdążyła go powstrzymać obrócił
się na piecie i wyszedł z pokoju dając tym samym do zrozumienia, że rozmowa
skończona.
Wybiła
godzina obiadowa. Zajęty opowieścią niemal tego nie przegapił Otrząsnął się
dopiero, gdy po pokoju wspólnym rozległ sie szum odsuwanych krzeseł i kapci
szurających o dywan.
-Dobra,
Zoro. Będę się zbierał.
Może
to tylko jego wyobraźnia, ale wydawało mu się, że po twarzy zielonowłosego
przebiegł cień zawodu.
-Słuchaj…
- nagle do głowy przyszedł mu dość śmiały pomysł. Może trochę wredny, ale gdyby
się powiódł korzyści byłyby niewymierne. – Ja tak naprawdę nie wiem czy chcesz
żebym do ciebie przychodził i ci marudził nad uchem – szybki rzut oka, czy aby
nie zbliża się pielęgniarka. Uspokojony kontynuował. – Przydałby mi się jakiś
znak od ciebie. Nie chcę się narzucać, więc zawrzyjmy umowę. Przyjdę jak zwykle
jutro, trochę wcześniej, bo akurat nie mam zajęć i jeśli nie dasz mi do
zrozumienia, że moja obecność jest pożądana, będzie to ostatnia wizyta, jaką ci
złożę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz