DOSTRZEŻONY
Rozdział XVII
Otworzył
usta, jednak niemal natychmiast je zamknął. Bo co właściwie miałby powiedzieć?
Nic poza krótkim „dziękuję” nie przychodziło mu do głowy. Ale to byłoby żałosne
i ewidentnie poniżej krytyki. Jedno marne słowo nie wyrazi jak wiele Sanji dla
niego zrobił do tej pory i jak ważnym człowiekiem jest w jego życiu. Nie
wspominając już o uczuciach gnieżdżących się w poharatanym sercu.
Coś
jednak powiedzieć musi i teraz był ku temu najlepszy moment. Inaczej całe to
„zawalczę”, stanie się czczą obietnicą, tak samo godną pożałowania jak
przeprosiny ojca, gdy jego ciężka ręka uderzyła tak, że nie sposób było ukryć
rezultatów. A obawa o własne cztery litery, którym jedno porządniejsze oskarżenie
na policji mogło zedrzeć markowy garnitur i wpakować w gustowne pomarańczowe
wdzianko, rosła wraz z siniakiem pod okiem mamy, lub opuchlizną na jego wardze.
Za żadne skarby nie chciał być taki jak on!
Znów
otworzył usta.
Widział
jak Zoro, niczym wyciągnięta na brzeg ryba, porusza wargami to je otwierając to
znów zamykając. Zupełnie jakby nie wiedział, co ma zrobić teraz.
Zarówno
to jak i dłoń zaciśnięta na jego własnej tak mocno, że niemal słyszał
chrobotanie trących o siebie kości, upewniło go, że przyjaciel toczy ze sobą
jakąś wewnętrzną bitwę. Zgadywał, że dotyczy ona poruszanego przed chwilą
tematu.
-Mówiłem,
że nie mówisz się spieszyć. Mamy czas.
„Nie
pomagasz” pomyślał Zoro ponownie zamykając usta. Potrzebował jakiejś zachęty,
motoru do działania… Chciał, żeby Sanji postawił sprawę na ostrzu noża! Już kilkukrotnie
kucharz udowadniał mu, że potrafi to zrobić. Gdyby nie on i jego „albo – albo”
nie było by go tutaj. To znaczy nie w tym szpitalu, a bardziej chodziło mu o
stan psychiczny pozwalający mu podjąć walkę o odzyskanie w miarę normalnego
życia. Nie zdecydowałby się spróbować, bez tych popchnięć, czy raczej kopów w
dupę, jakie zaserwował mu Sanji. A teraz kucharz się wycofuje! Czy on nie
rozumie, że taryfa ulgowa jest ostatnim, czego mu teraz potrzeba?! I że w ten
sposób może wszystko zaprzepaścić… Z drugiej strony… Przecież to on ma zrobić
ten jeden cholerny krok! Dlaczego przenosi całą odpowiedzialność na Sanjiego?!
Dość! Zawziął się! Po prostu wypowie to imię!
-Sa…
Głos,
niewyraźny, zachrypnięty od długiego nieużywania, zginął w huku, jaki
towarzyszył drzwiom spotykającym się ze ścianą.
Obaj,
jak na komendę, podskoczyli, dodatkowo serce Sanjiego niemal stanęło, kiedy w
wejściu ukazał się wkurwiona Kureha z miną, jasno dającą do zrozumienia, że
zaraz ktoś tutaj pożegna się z życiem… Albo, co najmniej z jajami, jeśli
wytłumaczenie, na zarzut, który jeszcze nie padł, zadowoli lekarkę, choć w
niewielkim stopniu.
Kucharz
miał niejasne wrażenie, iż aktualny humor kobiety ma coś wspólnego z jego
wcześniejszym żartem skierowanym do małego Choppera. Młody musiał poskarżyć się
babci i teraz seniorka rodu postanowiła wziąć odwet na domorosłym żartownisiu.
-Był
tu ten gówniarz?!
Obaj
zaczęli kiwać głowami jakby od tego zależało ich życie.
-To
gdzie jest teraz?! – Krzyk kobiety ranił uszy każdego, kto znajdował się w polu
rażenia, czyli w obrębie około kilometra… A przynajmniej tak mówiły kucharzowi
jego obolałe bębenki. – Ten pieprzony Dalton zamiast się nim zajmować zszywa
głowę jakiemuś gnojowi!
Próba
przypomnienia kobiecie, że właśnie takie rzeczy leżą w gestii pielęgniarza, a
nie opieka nad, lekko nadpobudliwym, pięciolatkiem prawdopodobnie zakończyłaby
się zapotrzebowaniem na nagła pomoc medyczną. A nawet przysięga Hipokratesa nie
zmusiłaby lekarski do jej udzielania. Dlatego Sanji skupił się raczej na
pytaniu, które mogło wywabić jego aktualne uosobienie strachu, z pokoju.
-Poszedł
do toalety. – Pozostawało mieć nadzieję, że Tony potrafi trzymać język za
zębami.
Nie
siląc się ani na podziękowania, ani tym bardziej, na zamknięcie za sobą drzwi,
lekarka ruszyła w stronę męskiej ubikacji, a kucharz odetchnął z ulgą. Nawet,
jeśli sam, dla odrobiny prywatności, musiał się pofatygować do wyjścia,.
Czekając
aż Sanji wróci na miejsce, Zoro po raz kolejny zaczął się zastanawiać, czy jakieś
złośliwe bóstwo nie mianowało go, na prywatnego dostarczyciela, wątpliwej
jakości, rozrywki. Znaczy wątpliwej dla niego, bo ta wredna istota, jeśli
oczywiście istniała, miała teraz pewnie niezły ubaw. W chwili, w której
zdecydował się na działanie… Ktoś ewidentnie robi sobie jaja jego kosztem. Z wrodzonej
przekory, przez którą często dostawał kilka nadprogramowych razów, postanowił
spróbować raz jeszcze. W tym momencie wcale nie chodziło o zrobienie kroku
naprzód tylko o zagranie na nosie temu złośliwcowi, który nawet teraz sobie z
niego drwi. Najpierw nieudana próba samobójcza zakończona wyrzutami sumienia i
wrogością niemal wszystkim wokół, a teraz, kiedy chce wyjść z dołka, w iście
komediowy sposób, jest znów spychany do tej pieprzonej dziury.
Kurwa,
kurwa, kurwa! Tak nie będzie!
-Sa…
nji…
Nim
zamknął drzwi upewnił się jeszcze, że po korytarzu nie krąży Kureha, wymachując
ostrym, chirurgicznym skalpelem, i nie ma w planach nadobowiązkowej kastracji
pewnego biednego studenta gastronomi.
-Ok.
– Odetchnął z ulgą. – Mały chyba… - urwał, bo do jego uszu dotarł jakiś dźwięk.
Coś jakby skrzek, lub charczenie, ale…
-Sanji…
Nie
przesłyszał się! Zoro wymówił jego imię!
-Sanji
– powtórzył pewniej. Odpowiedziała mu cisza. Ta sama, której tak nie znosił,
która nie pozwalała mu rozeznać się w sytuacji. I pomyśleć, że jeszcze kilka
miesięcy temu cenił ją sobie najbardziej na świecie. Ale wtedy świat mienił się
morzem barw i kształtów, a nie skąpany był w mroku.
Wtem
poczuł jak oplatają go smukłe ramiona, szyję łaskoczą kosmyki włosów, a piżama
powoli nasiąka zapachem wody kolońskiej. Uśmiechnął się, jednocześnie wciągając
tę woń głęboko do płuc. Sanji musiał kupić ją niedawno, bo jeszcze nie
rozpoznawał tego zapachu. Nie był zły, ale nikotyna, którą zazwyczaj pachniał
kucharz była o niebo lepsza, nawet, jeśli dotychczas, delikatnie mówiąc, nie
był jej fanem.
-Słucham,
Zoro! Słucham!
Nie
mógł w to uwierzyć! Zielonowłosy przemówił! A pierwszą rzeczą, jaką powiedział,
po miesiącach milczenia było jego imię! Niech Gin spierdala z tymi swoimi
mądrościami! Dla chwil takich jak ta, był gotowy zmierzyć się ze wszystkimi
problemami świata. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że kiedyś ta deklaracja
wyjdzie mu bokiem.
-Dziękuję…
Ci… - Wtulił twarz w szyję mężczyzny.
Jeżeli
tak miała wyglądać nagroda za podjęcie walki… Opłacało się. Kurewsko się
opłacało. Zwłaszcza, że wszystkim, na co się zdobył, były te badziewne
przeprosiny, więc w żaden sposób nie można było tego uznać za równowarta
wymianę. Przeznaczenie nauczyło go spodziewać się, wkrótce, wyrównania nabitego
właśnie rachunku. W dodatku, co było już całkiem zabawne i sam nie wiedział jak
ma to rozumieć, w chwili, kiedy wypowiedział te słowa, coś, niczym ogromny
ciężar spadł z jego duszy. Ludzka psychika to jednak pokręcona sprawa.
-Nie
masz, za co dziękować… Nic nie zrobiłem. – Pierwszy raz zaciągnął się zapachem
Zoro. Mężczyzna pachniał… stalą. Zupełnie jakby przesiąkł nią podczas
wielogodzinnych treningów w dojo. Jeszcze nigdy, w całym życiu, zapach drugiego
człowiek nie zrobił na nim takiego wrażenia, jak ta, zwykle ignorowana, woń.
-Zrobi…
- urwał poczym odkaszlnął czując w gardle nieprzyjemne drapanie. – Zrobiłeś. I
za to… dziękuję…
Czuł,
że te słowa mu się nie należą. Milczał jednak, nie chcąc robić Zoro przykrości.
Postanowił, że od teraz zrobi wszystko, byleby faktycznie zasłużyć na
wdzięczność przyjaciela.
Trwali
w niemym uścisku jeszcze przez chwilę aż w końcu Zoro, niezbyt chętnie, odsunął
Sanjiego od siebie. Bliskość kucharza była czymś cudownym, lecz głos rozsądku,
jaki w końcu przebił się przez opary wody kolońskiej i chłód długich palców na
karku, podpowiadał mu, że z każdą minutą spędzoną w objęciach przyjaciela,
uzależnia się coraz bardziej i bardziej, od tego człowieka. I jeśli przekroczy
pewną granicę, odrzucenie, które czeka go za kilka dni, będzie boleśniejsze niż
początkowo zakładał. Szczęście szczęściem, ale rozsądek musi być. Happy End, to
coś, czego zapomniano spakować mu do wyprawki na ten żałosny padół.
Wiedząc,
że to Zoro ustala warunki, na jakich przekraczali dzielące ich granice
intymności, przyjął odsunięcie ze spokojem. Chociaż zapach stali był tak bardzo
kuszący, obawa przed skrzywdzeniem przyjaciela okazała się silniejsza. W
dodatku, po ostatnim incydencie na imprezie, która zajęła, na jego prywatnej
liście najgorszych wspomnień, miejsce w pierwszej dziesiątce, lepiej
kontrolował własne ciało. Sama myśl, że znów mógłby… Nie, o tym lepiej
zapomnieć!
Zaczął
czytać. Jakby nigdy nic. Przecież o powrót do normalności tu chodziło.
Nie można go było nazwać optymistą, w swoim, może i krótkim życiu, wiele razy uświadomiono mu, że Prawa Murphy'ego, są właśnie tym, co kieruje światem. Dlatego lepiej nie nastawiać się na pozytywne zaskoczenie ze strony wszechświata, tylko lepiej od razu założyć najgorszy scenariusz. Wtedy kopniak w dupę od losu mniej boli.
No, ale nawet ta świadomość nie powstrzymała tego pieruńskiego chochlika, który siedział gdzieś pomiędzy sercem a rozumem i podsuwał nadzieję, że Zoro będzie teraz rozmawiał normalnie. Srodze się zawiódł, gdyż zielonowłosy dalej milczał jak zaklęty… Prawie, bowiem tradycją stała się odpowiedź, na jego zwyczajowe „cześć”. Tylko, że to było zdecydowanie zbyt mało, aby pokryć jego… głód! Był głodny głosu przyjaciela, którego nawet nie potrafił dokładnie określić. Jak z takich krótkich urywków ma zbudować sobie właściwy obraz?
Wokół tego właśnie krążyły jego myśli, kiedy kończył dekorować wielki, dwuwarstwowy tort, bitą śmietaną. Zapach truskawek rozchodził się po całej kuchni, zwabiając, co bardziej wygłodniałych pensjonariuszy. O ile mężczyźni kończyli z odciskiem chochli na dłoni, to dla kobiet przygotował specjalne miseczki, z puszystym specjałem, tak że żadna nie wyszła zawiedziona. Poza Dadan, narzekającą na wielkość porcji i odgrażającą się, własnym apetytem na właściwej imprezie.
Dzisiaj był jedenasty… Urodziny Zoro oraz dzień, w którym mężczyzna wychodził ze szpitala. Sanji był trochę zły, że to nie on pojechał po przyjaciela, a to zaszczytne zadanie przypadło Tashigi. Zobowiązał sie jednak do zrobienia tortu i pomocy przy dekoracjach. Dlatego, kiedy ostatnia porcja bitej śmietany została ozdobiona dorodną truskawką, ruszył w stronę salonu. Już przy drzwiach słyszał, że „te pierdolone serpentyny zaliczą bliskie spotkanie z niszczarką do papieru”. Uratowanie resztek cierpliwości Dadan, okazało się być jego pierwszym zadaniem. Przechodząc obok stołu, gdzie piętrzyły się mniejsze i większe, starannie zapakowane paczuszki, dołożył swój prezent. Może i nie wyróżniał się wielkością, mimo to liczył na uśmiech Zoro, kiedy ten zorientuje się, co właśnie mu podarował.
Walka z guzikami, okazała się być jedną z najcięższych, jakie stoczył w ciągu ostatnich kilku dni. Włączając w to, pozbycie się namolnego psychologa. Kiedy ten po raz enty zaczął wychwalać małżeństwo swojego przyjaciela, powiedział mu prawdę o sobie. I dlaczego takie rozwiązanie nie ma racji bytu w jego przypadku. Mężczyzna zamilkł wyraźnie skonsternowany i zadziwiająco szybko zakończył wizytę ignorując nawet fakt, iż jego pacjent w końcu przemówił. Bo do tej pory Zoro odzywał się tylko do Sanjiego. W stosunku do innych nadal pozostawał boleśnie milczący.
Od tamtego czasu, czyli od dwóch dni, lekarz nie pojawił się ani razu. Pomimo osiągnięcia zamierzonego celu Zoro nie czuł się jak zwycięzca, a upragniony spokój nie cieszył. Pierwszy raz przyznał się komuś do tego tak otwarcie i pierwszy raz spotkał się z tak jawnym odrzuceniem.
Przejechał dłonią po piersi. No może drugi… Jeśli to, co wtedy zaszło można nazwać odrzuceniem…
Skoro tak zareagowała osoba, dla której temat był całkiem obcy, to w takim razie, co zrobi Sanji? Przecież to dotyczy go bezpośrednio… Bał się tej rozmowy… Oraz utraty przyjaciela a nie miał wątpliwości, że coś takiego nastąpi.
W końcu uporał się z guzikami, pokonując tym samym przeszkodę, jaką stanowiły wciąż zabandażowane dłonie. Teraz pozostawało mu tylko czekać aż Tashigi po niego przyjedzie. Sanji stwierdził, wczoraj, kiedy przyniósł mu ubranie, że on nie może go odebrać ze szpitala. Próbując dać jakiś upust swoim emocjom, zaczął machać nogami, zwieszonymi z łóżka, niczym znudzony czterolatek. To pierwszy raz, kiedy spotka się z pielęgniarką od… Od jego spierdolonego samobójstwa. I z całą pewnością nie będzie on należał do przyjemnych.
W końcu drzwi się otworzyły i powietrze przeszył dźwięk głowy zderzającej się ze szkłem. Pomimo zdenerwowania nie mógł się nie uśmiechnąć. Tashigi miała dar wpadania na różne rzeczy.
Ze zdenerwowania zostawiła okulary w samochodowym schowku i teraz będzie mogła się chwalić przez dłuższy czas porządnym siniakiem. Ale pewnie i tak nie wzbudzi on większego zainteresowania, w końcu takie rzeczy to u niej norma. W przeciwieństwie do odbierania podopiecznego, ze szpitala po nieudanej próbie samobójczej.
Sama nie była do końca pewna, co czuła patrząc na Zoro. Radość, że jednak się z tego wykaraskał, czy może… złość, za to, że w ogóle próbował. Przez oba odczucia przebijało się jeszcze jedno: ciekawość. Coś się zmieniło w postawie chłopaka, lecz na pierwszy rzut oka, niemożliwym było stwierdzenie, co takiego.
-Witaj Zoro. – Nie mogła się zdobyć na łagodniejszy ton.
Odpowiedział jej skinieniem głowy. Samo powitanie przyniosło mu ulgę. Dzięki niemu mógł na sto procent stwierdzić, kto wszedł do pokoju. Nigdy, chyba, nie przyzwyczai się do tej niepewności i oczekiwania na jakiś dźwięk ze strony gościa.
-Spakowany?
Znów
bezdźwięczne „tak”. Wczoraj zrobił to Sanji.
-W
porządku.
Brzydził
się przeprosinami, bez pokrycia, bo co tak naprawdę może jedno, liche słowo w
przypadku nieodwracalnych krzywd, jakie wyrządziliśmy? Odpowiedź była prosta: gówno.
Lecz, pomimo wyznawanej filozofii, czuł, że właśnie tego oczekuje od niego
Tashigi i tylko to słowo oczyści atmosferę między nimi. Bo jak na razie czuł
się jakby wrzucono go do w sam środek spotkania amatorów szmelcowych
papierosów, przy których markowa nikotyna Sanjiego, nosiła miano perfumy. Innymi
słowy trudno mu było oddychać przez zawieszony w powietrzu wyrzut i żal.
Wyczuł
jej obecność, czy raczej fakt, iż stanęła tuż przed nim. Prawdopodobnie teraz
jej spojrzenie wwiercało się w czubek jego głowy. Nie widział tego, lecz coś
takiego zwyczajnie się czuje. W żadnym razie to nie było przyjemne.
-Zoro…
Podniósł
głowę. Mógł być ślepy, ale nawyki pozostawały te same. Jeśli ktoś do ciebie
mówi, patrz tej osobie prosto w twarz. Albo przynajmniej udawaj, że możesz to
zrobić, tak jak wyglądało to w jego przypadku.
Niespodziewanie
poczuł uderzenie w policzek, skóra zapiekła a w płucach na moment zabrakło
tchu. Instynktownie przyłożył dłoń do zranionego miejsca. Reakcja własnego
ciała zaskoczyła go. Przecież nie był to silny cios, wielokrotnie coś takiego
traktował bardziej jak pieszczotę niż karę… Teraz zapewne zadziała element
zaskoczenia. W końcu, kto by podejrzewał, że Tashigi jest zdolna go uderzyć?
Jak widać jest po prostu skazany na bycie workiem treningowym. Tylko, co do
diabła w nim jest, że budzi takie instynkty nawet u tak opiekuńczej osoby, jaka
powinna być pielęgniarka? Kolejny dowód jego beznadziejności oraz tego, że rola,
jaką będzie pełnił na tym świecie została już jasno określona. Nawet, jeśli tym
razem zasłużył, a cios był karą za randkę ze szkłem.
Patrzyła
jak policzek podopiecznego z wolna przybiera makowy odcień zastanawiając się
jednocześnie, co w nią wstąpiło. Wykwalifikowana pielęgniarka nigdy nie
zachowałaby się w ten sposób, pomimo złości na pacjenta, przekraczającej
wszelkie granice. Już miała zacząć go przepraszać, gdy Zoro ją ubiegł.
-Przepraszam…
- Znów pochylił głowę, tym razem błagając o przebaczenia. – Przepraszam,
Tashigi.
Mówił!
On mówił! Zdumienie mieszało się z radością i poczuciem winy. Oraz chęcią zamordowania
pewnego jasnowłosego wolontariusza, który zapewne wiedział o tym, ale z jakiegoś
powodu postanowił milczeć.
-Już
dobrze. – Przytuliła go do piersi. – Już dobrze… - głaskała zielone kosmyki
czując jak uchodzi z niej cały żal. – Ja też przepraszam Zoro… Proszę… Obiecaj
mi, że już więcej tego nie zrobisz…
Pokiwał
głową, dawno nie czuł sie tak bezpiecznie. Nawet w ramionach Sanjiego. Gdy był z
kucharzem, zawsze towarzyszył mu strach o przyszłość… Teraz tego nie było. Znów
był małym dzieckiem, któremu mama śpiewa kołysanki i które można jeszcze bronić
przed okrutnym światem dorosłych. A w tym przypadku przed ojcem z wybuchowym
charakterem oraz ciężką ręką.
-Nie,
Zoro. – Czując, że mężczyźnie taka pozycja sprawia przyjemność pozwoliła mu w
niej pozostać. W końcu była coś winna, temu dzieciakowi. – Masz obiecać.
Wiedział,
co to oznacza.
-Obiecuję.
-Trzymam
cię za słowo. – Dalej pieściła go po głowie. Stanowiło to dla obojga pewnego
rodzaju oczyszczenie. – I wiesz…
Zapomniałabym… Wszystkiego najlepszego!
No
tak! Dzisiaj były jego urodziny!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz