niedziela, 25 czerwca 2017

Błędy młodości



Tytuł: Błędy młodości
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: ViktorxYuuri
Anime: Yuri!!! on Ice
Ograniczenia wiekowe: +16
Info/Uwagi: Każdy popełnia błędy. Viktor Nikiforov nie jest, w tej kwestii, żadnym wyjątkiem. Więcej. Znany łyżwiarz może się pochwalić całkiem pokaźną listą popełnionych błędów. Z tym, że o jednym wolałby nie mówić. A już szczególnie, nie chciałby, aby dowiedział się o nim Yuuri. Niestety. Los bywa przewrotny.


BŁĘDY MŁODOŚCI

Viktor Nikiforov, w swoim dwudziestoośmioletnim życiu, popełnił wiele błędów. Od takich całkiem trywialnych, znanych każdemu człowiekowi – jedzenie piasku, ciągniecie za ogon kota babci, próba przemycenia ściągi w bucie – po takie dedykowane tylko łyżwiarzom figurowym – wciśnięcie kombinacji z poczwórnym flipem na sam koniec programu dowolnego, założenie zbyt obcisłego kostiumu, (który nie dość, że pije w strategicznych miejscach, to jeszcze widownia widzi zdecydowanie więcej niż widzieć powinna), czy choćby wypicie kilku piw przed treningiem (wtedy nawet pojedynczy salchow staje się nie lada wyczynem).
Patrząc wstecz, Viktor musiał przyznać, że był mistrzem w podejmowaniu złych decyzji. Ale miał przy tym, niesamowite wręcz, zapasy szczęścia. Z niemal wszystkich popełnionych błędów udało mu się wyjść obronna ręką. I nawet konsekwencje nie były dla niego zbyt dotkliwe. Nic jednak nie może trwać wiecznie. W końcu Viktor popełnił błąd z gatunku tych, których nie da się zamieść pod dywan. Choćby nawet bardzo się chciało. A konsekwencje mogą nawet zniszczyć człowieka. I choćby sytuację, jakimś cudem, udało się unormować, owy błąd będzie się ciągnął za swoim właścicielem bardzo długo, niczym przysłowiowy smród po gaciach.
Błąd Viktora, na szczęście, w porę udało się okiełznać. I to tylko dzięki ludziom mądrzejszym od samego sprawcy zamieszania. Niestety okiełznać nie znaczy poskromić. Owy błąd przez te wszystkie lata czekał, utajony, w cieniu. Kładąc czarny płaszcz strachu na Zycie Nikiforova. A od kiedy, do tego życia wkroczył Yuuri, Viktor miał wrażenie, że owy płaszcz zmienił się w golf. Bardzo ciasny golf. Zaciskający się na jego szyi, za każdym razem, gdy tylko pomyślał, że Yuuri mógłby dowiedzieć się o tym. Dlatego Viktor, dzień w dzień, prosił swojego Anioła Stróża, aby ukochany Japończyk, nie zdobył wiedzy, której posiąść nie powinien.
Jednakże prawda, w końcu, musiała wyjść na jaw. Za winnych należało uznać po równo: apetyt Yuuriego, niefrasobliwość samego Viktora i pewne rosyjskie toffi.

- Gdzie one są?! – Coraz bardziej sfrustrowany Yuuri przerzucał kolejne koszulki Viktora, mrucząc pod nosem niewybredne japońskie przekleństwa. Rzadko cokolwiek wywoływało u niego tak burzliwą reakcję, ale tym razem gra toczyła się o naprawdę wysoka stawkę. A jakby tego było mało, kończył mu się czas. Viktor miał zaraz wrócić z wieczornego spaceru z Makkachinem. I jeśli nakryje go grzebiącego, niczym kiepski złodziej, w szafie, to najpierw strzeli mu moralizatorską połajankę a potem będzie się z niego śmiał. Albo na odwrót, w zależności od nastroju Rosjanina. Yuuri zaś, chciałby uniknąć obu tych rzeczy. Dlatego, jeszcze wyraźniej, odczuwał napięcie.
- Przecież ostatnio tu je schował! – Japończyk westchnął. Kończyły mu się pomysły, na miejsce, w którym narzeczony mógł ukryć słodki obiekt jego pożądania – toffi sprzedawane w jednej jednym z petersburskich sklepów ze słodyczami. Toffi tak dobre, że poważnie zastanawiał się nad umieszczeniem ich na swojej prywatnej żywieniowej top-liście tuż pod katsudonem mamy. Toffi, na które aktualnie miał bana. Zdobytego zaraz po tym, jak zjadł swój miesięczny przydział w ciągu… czterech dni.

Kiedy Viktor zabierał Yuuriego do swojego ulubionego sklepu za słodyczami, wcale nie myślał o tym, że wywoła, pewnego rodzaju, rewolucję w życiu ukochanego. Ot, po prostu chciał, w jakiś sposób, zrewanżować się za katsudon, jakim raczono go, w Hasetsu. I pozwolić Yuuriemu poznać się trochę lepiej. A małe grzeszki w postaci czekoladowych kulek, mogących, przy nieodpowiednim stosowaniu, zniszczyć długie miesiące ćwiczeń na lodowisku, świetnie się do tego nadawały. Viktor liczył, że jeśli narzeczony odkryje trochę jego wad, do których na pewno zaliczała się słabość do owych cukierków, nabierze w stosunku do niego więcej śmiałości. Przestanie uważać go za bóstwo. Co jeszcze, od czasu do czasu, mu się zdarzało. Plan był prosty. Ale jak się okazało, niepozbawiony wad. Viktor nie przewidział jednego. Yuuri zakochał się w petersburskich toffi jeszcze mocniej niż on sam. Co, biorąc pod uwagę, jego tendencję do tycia, było niezbyt szczęśliwą konsekwencją randki. Która jeszcze długo odbijała im się czkawką, gdy próbowali wypracować jakiś kompromis pomiędzy przyjemnością zwykłego szarego człowieka, a obowiązkami zawodowego łyżwiarza figurowego i jego trenera. Viktor nigdy nawet nie pomyślał, że coś takiego może przysporzyć tylu kłopotów. I niemal doprowadzić do jego pierwszej poważnej kłótni z Yuurim. Sam nie miał problemów z utrzymaniem prawidłowej wagi – jego metabolizm był wręcz przerażający. Dlatego, tym bardziej, ciężko mu było wczuć się w sytuację Yuuriego.
Na szczęście, w końcu, po zażartych dyskusjach, udało im się dojść do pewnego porozumienia. Które wydawało się najbardziej sprawiedliwe biorąc pod uwagę możliwości i ograniczenia ich obu. Mianowicie, na początku każdego miesiąca, kupowali, odgórnie ustalony zapas słodyczy i każdy z nich musiał tak zarządzać swoim przydziałem, by starczył mu do kolejnej wizyty w cukierni. I, zwykle, Yuuriemu się to udawało. No właśnie. Zwykle. Ale nie tym razem. I to naprawdę nie jego wina. Po prostu… ten tydzień był okropny! Najpierw popełnił gigantyczne faux paus, pytając Georgiego o jego nową dziewczynę. Okazało się, że biedny Popovich, od dwóch dni, był już nie całkiem szczęśliwym singlem. O czym nie omieszkał poinformować zawstydzonego Japończyka. W akompaniamencie łez, szlochów, i wypowiadanemu, w każdej możliwej tonacji, imieniu ukochanej. I o ile Yuuriemu naprawdę było, z tego powodu przykro i szczerze żałował mężczyzny, to reszta rosyjskiej kadry narodowej, przeżywała w tym momencie katusze, związane z własnym stanem psychicznym. I planowała masowe, międzykontynentalne, morderstwo. Szczególnie Mila, dla której takie użalanie się nad sobą, zwyczajnie nie mieściło się w kanonie prawdziwego mężczyzny, miała za złe Katsukiemu, otworzenie Puszki Pandory. Co manifestowała, ilekroć Yuuri pojawił się w pobliżu. Czy to złośliwym słowem, wiele mówiącym prychnięciem, czy też pełnym pogardy odwróceniem wzroku. Nie raz i nie dwa, nawet wpadła na niego podczas jazdy. Przez co oboje lądowali na twardej powierzchni lodowiska. Twardej przynajmniej dla Yuuriego. Bo Mili, zawsze tak udało się ułożyć, że większa część jej ciała, lądowała na biednym Japończyku. Nabijając mu dodatkowe siniaki. I nawet ostrzegawcze krzyki ze strony Yakova na niewiele się w tej kwestii zdały. Zresztą, wkrótce i on, zaczął uważać Yuuriego za swojego wroga. I, o dziwo, nie miało to nic wspólnego z roczną przerwą Viktora, a z… Lilią. Której Yuuri podpadł, podobnie jak w przypadku Georgiego, całkiem przypadkiem i nieświadomie. Po prostu, podczas jednej z rozmów, z byłą prima baleriną, rzucił niezobowiązujący komentarz, w którym wychwalał Minako-sensei oraz jej taneczne zdolności. Zaraz potem został zgromiony wzrokiem przez wciekłą Lilię. Okazało się, że obie panie, w latach młodości, rywalizowały ze sobą, na deskach, największych teatrów. I była to rywalizacja na śmierć i życie. Nawet po tylu latach, każde dobre słowo na temat rywalki, wywoływało u Lilii rządzę mordu. Skutecznie zaspokajaną przez wyżywanie się na byłym mężu. Oraz, jak się okazało, następnego dnia, na Juriju. Co wcale nie pomogło na ogólny wizerunek Katsukiego u młodego Rosjanina. I tak, jedyną osobą, która z radością nie wysłałaby go, z powrotem do Japonii, był Viktor. Nie do końca ogarniający powagę sytuacji. Dla niego, postronnego obserwatora, to wszystko, było nawet dość zabawne. Zwłaszcza, że wiedział, iż zły humor rodaków minie dość szybko. Zresztą, już poczynił ku temu, pewne przygotowania. A mianowicie, zaprosił Yakova na wspólne picie, w piątek wieczorem. Jeszcze nie powstał taki problem, z którymi nie poradziłaby sobie zimna wódka. Nawet, jeśli miał one podłoże miłosne. Dlatego, usilnie namawiał Georgiego, aby ten przyłączył się do starszych i bardziej doświadczonych przez życie i płeć piękną (a w przypadku Viktora, również brzydką) mężczyzn. O dziwo, udało mu się to zadziwiająco szybko.
Niestety, zapomniał wspomnieć o swoich planach Yuuriemu, Który, jako zwierze aspołeczne i przeczulone w kwestii kontaktów międzyludzkich, przeżywał swój mały wewnętrzny dramat. Któremu nie mogły zaradzić nawet silne ramiona Viktora, jego ciepły oddech, oraz uspokajające bicie serca, gdy po skończonym treningu, wspólnie zalegali na kanapie. Dopiero endorfiny, ukryte w małych, słodkich toffi, w jakiś sposób, radziły sobie i naprostowywały psychikę Japończyka. Yuuri wiedział, że powinien przystopować, ale… Każde złe spojrzenie, każdy przytyk, każdy upadek, spowodowany coraz gorszą formą psychiczna, sprawiał, że po prostu, MUSIAŁ zjeść tego cholernego cukierka!
A kiedy sytuacja wróciła niejako do normy, głownie za sprawą Viktora, okazało się, że cały zapas słodyczy, po prostu wyparował. Yuuri, może i by się z tym pogodził, cierpliwie czekając na kolejną dostawę, ale… ciało rozpieszczone codzienną dawną endorfin zamkniętych w słodkiej, mlecznej czekoladzie, domagało się, tego, co mu się, zwyczajnie należało.
Przez dobre dwa tygodnie Yuuri jakoś się trzymał. Jednak dzisiaj musiał ulec. Po niezbyt udanym treningu, podczas którego częściej szorował po lodzie tyłkiem, niż łyżwami, złamał się. To znaczy złamałby się gdyby, wreszcie, znalazł viktorowy zapas. Przecież specjalnie wygonił ukochanego na spacer z Makkachinem! Miał podkraść jednego, no może dwa cukierki. Tymczasem… nigdzie nie mógł znaleźć tej papierowej torby z charakterystycznym logo. Tak w sumie to nie wiedział, czemu Viktor chował swój przydział. Nigdy nie dał mu ku temu powodów. Zresztą już pierwszego dnia, kiedy wrócili ze sklepu każdy ze swoją torbą, Nikiforov na moment gdzieś zniknął. A następnego ranka, Yuuri natknął się na toffi schowane w szufladzie z bokserkami. Później była szafka w kuchni, tuż za żelaznymi zapasami kawy. Potem kolejno: półka na książki, regał z łyżwiarskimi trofeami, a nawet szafka gdzie zwykle stała karma Makkachina. Yuuri przyjmował to ze spokojem. W końcu każdy ma swoje małe dziwactwa. Ale kiedy toffi zaatakowały go podczas wyjmowania papieru toaletowego wygarnął narzeczonemu, co o tym wszystkim myśli. Łącznie z połajanką na temat zagrożeń, jakie niosło za sobą trzymanie jedzenia w toalecie. Na jakiś czas był spokój. Toffi zarówno Viktora jak i Yuuriego, leżały, jak kultura i wzajemne zaufanie nakazywały, w kuchennej szafce. Niestety, pięciokrotny mistrz świata, długo nie wytrzymał w tym względnym spokoju. I po jakimś tygodniu, wrócił do swojego chomikowania słodyczy w dziwnych zakamarkach, tym razem, szerokim łukiem omijając łazienkę.
I tak, wczoraj, kiedy Yuuri chciał wyjąć swoją ulubioną czerwoną koszulkę, natrafił na, na wpół rozpuszczone toffi. Nie zrobił jednak narzeczonemu o to awantury. Bo wiedział, że wcześniej czy później skorzysta z tej wiedzy. Jak się okazało, jednak szybciej. Z tym, że Viktor znów zmienił miejsce pobytu torby.
Yuuriemu skończyły się już pomysły załamany poczłapał do kuchni, by z pomocą kawałka selera, zamanifestować swoją porażkę. Kiedy jednak przechodził przez salon, dotarło do niego, że nie sprawdził w jednym miejscu. Za regałem z książkami! Co wcale nie byłoby taką głupia kryjówka, zważywszy na tę nieszczęsną łazienkę. Czując jak wstępują w niego nowe siły zaczął odsuwać mebel. Kiedy szpara pomiędzy nim a ścianą była na tyle szeroka, by mógł włożyć w nią rękę rozpoczął poszukiwania. Nie minęło wiele czasu i jego dłoń, poza toną pajęczyny, natrafiła na coś obiecującego. Jakby reklamówkę.
- Bingo!

Viktor chuchnął na skostniałe dłonie. Spacer trwał już zdecydowanie dłużej niż powinien i nawet Makkachin wyglądał jakby tylko marzył o powrocie do ciepłego domu.
- Co mały? – Rosjanin zwrócił się do zwierzaka. Tamten zareagował entuzjastycznym machaniem ogona. – Jak myślisz? Yuuri znalazł już cukierki, czy trzeba mu dać więcej czasu?
Pies szczeknął, co mogło oznaczać zarówno tak jak i nie. Albo też, został właśnie wyzywany przez drugą najbliższą mu istotę. Jednak, dla własnego komfortu psychicznego, postanowił uznać szczek za odpowiedź twierdzącą.
- Masz rację. To, co? Wracamy?
Kolejne szczeknięcie. Tym razem na pewno potwierdzające. Viktor roześmiał się. Nie było szans, żeby Yuuri nie znalazł cukierków schowanych za wyciskaczem do cytrusów. Specjalnie ulokował słodycze właśnie tam, by oszczędzić ukochanemu trudów szukania przysmaku. Gdyby nie japońskie pokrętne poczucie dumy, już dawno zaproponowałby narzeczonemu, że zwyczajnie się z nim podzieli. Zwłaszcza widząc ból i tęsknotę w brązowych oczach. Chociaż… Wtedy jego chytry plan, na przeniesienie historyjki z internetu do rzeczywistości, straciłby szanse powodzenia.

Kilka lat temu, gdy świat Viktora ograniczał się do łyżwiarstwa a wszystko pomiędzy zawodami, treningiem i wymyślaniem choreografii stanowiło jedynie zapychacz dla monotonii zwanej życiem, podczas wieczornego przeglądania internetu, rosyjski mistrz znalazł pewien tekst. Tekst, który wtedy nie bardzo zrobił na nim wrażenia, a który, po poznaniu Yuuriego, nagle pojawił się w jego głowie świecąc niczym neon stacji benzynowej. Tekst definiujący miłość, jako chowanie czekoladek zawsze w to samo miejsce, mimo iż druga osoba bezustannie je podjadała. I Viktor zapragnął by internetowa historyjka stała się częścią większej całości, jaką miał zamiar stworzyć z tym nieśmiałym Japończykiem.
Całkowicie ignorując, niemożliwe wręcz do przełknięcia dla normalnego człowieka, pokłady kiczu, jakimi nasiąknięty był tekst, Nikiforov szukał sposobu, aby móc uznać przeczytaną lata temu definicję miłości za własną. Przynajmniej w małym stopniu.  Bo codziennie, z każdym słowem, uśmiechem, spojrzeniem Yuuriego, jego własna definicja rozrastała się do objętości przeciętnej encyklopedii. A mimo to… tekst gdzieś tam się czaił w zakamarkach jego pamięci. Między innymi, dlatego zabrał Yuuriego do sklepu ze słodyczami. I z tego samego powodu chował swoje cukierki po całym domu. Szukał dla nich miejsca, które ładnie komponowałoby się w jego interpretacje historyjki.
Niestety Yuuri nie chciał współpracować. Nie dość, że nie doceniał romantyzmu Viktora to jeszcze, za żadne skarby świata, nie zamierzał łamać wspólnie ustalonych zasad i podkradać rosyjskich zapasów. Dziś jednak szczęście mu sprzyjało. Ostatnimi czasy Yuuri praktycznie uzależnił się od codziennej dawki czekolady, przez co szansa na złamanie japońskiej silnej woli była zdecydowanie większa. A jak raz Yuuri spróbuje zakazanego owocu…
Viktor już miał przed oczami scenę, w której tłumaczy narzeczonemu, czym jest miłość. Tylko teraz, przeklinał w duchu wymyśloną naprędce kryjówkę. Górna szafka kuchenna, tuż za wyciskaczem do cytrusów brzmi zdecydowanie mniej romantycznie niż szuflada biurka, albo kieszonka plecaka… Trudno. Na ich prywatny użytek starczy.
- Makkachin! Idziemy!

W mieszkaniu było podejrzanie cicho. Nawet jak na miejsce cukierkowej zbrodni. Może Yuuri wcinał słodycze, zapominając przy tym o całym świecie? Na wszelki wypadek postanowił zaanonsować swoje przybycie.
- Wróciłem!
Makkachin szczeknął.
- Znaczy wróciliśmy! – krzyknął ponownie. – Wybacz druhu. – Podrapał psa za uchem. – To nie tak, że o tobie zapomniałem…
Jednak pudel najwyraźniej nie miał w planach słuchać tłumaczeń pana. Otrzymawszy optymalną, według niego, dawkę pieszczot, poczłapał do kuchni i po chwili ciszę przerwało głośne chłeptanie. A Viktor stał z wciąż wyciągniętą dłonią nie mogąc pojąć, co się właśnie stało. Makkachin. Jego ukochany pieseczek. Jego maleństwo! Olał go… Nie! Tak być nie może!
- Yuuri! – Jęknął wkładając w krzyk całą wypełniającą go żałość. – Makkachin jest dla mnie niedobry! Przytul!
Był pewien, że narzeczony zjawi się w ciągu sekundy i najpierw zmierzy go chłodnym spojrzeniem, jakby pytał, „co znowu zrobiłeś naszemu psu” a potem, faktycznie przytuli zapewniając o nieskończonych pokładach miłości. Zarówno tej psiej jak i ludzkiej. Gdy nic takiego się nie stało zaczął się naprawdę bać.
- Yuuri? – Czyżby ukochanemu coś się stało. – Yuuri? – Wszedł do salonu. I niemal od razu odetchnął z ulgą. Yuuri tu był. Siedział na podłodze zatopiony w lekturze jakiegoś magazynu.
Zaraz…
Magazynu…
Viktor momentalnie pobladł.
Nie.  To nie mogła być prawda.
- Yuuri? – Podszedł bliżej, tak, że teraz mógł dokładniej przyjrzeć się okładce.
Nienienienienienienienienienienienienienienienienenienienienienie…
- Yuuri? – powtórzył przez ściśnięte gardło. Nie widział twarzy narzeczonego, więc nie mógł jednoznacznie stwierdzić, jakie wrażenie wywarło na nim przeglądane znalezisko.
Znalezisko, które już dawno powinno spocząć na dnie Newy. Co go podkusiło żeby trzymać w domu coś tak niebezpiecznego?!
Idiota!
Debil!
Kretyn!
Ubliżałby sobie jeszcze długo, ale Yuuri zdążył wyrwać się z szoku, jaki wywołał u niego magazyn i powoli odwrócił się w stronę narzeczonego.
- Viktor…
Rosjanin widząc to pełne niezrozumienia spojrzenie miał ochotę podbiec do ukochanego, wziąć go w ramiona i udawać, że to wcale nie miało miejsca. Ale nawet on, wieczny optymista, wiedział, że coś takiego po prostu nie przejdzie.
- Viktor…
Najwidoczniej umysł Yuuriego nadal zawieszony był gdzieś w przestrzeni i tylko cienka linia łączyła go z rzeczywistością.  To dawało Rosjaninowi chwilę na to by zebrać myśli i przygotować przemowę, która, być może, byłaby w stanie uratować jego związek.
- Yuuri… Ja…
Gdyby oczywiście był w stanie myśleć.
- Ja… Ja… Ja… - jąkał się. – Mogę to wytłumaczyć!
Nie mógł. A przynajmniej nie w sposób, który postawiłby go w dobrym świetle.
- Viktor… - Yuuri wyglądał jakby jego kontakt z rosyjskim mieszkaniem rósł z minuty na minutę. – Viktor… Proszę… Powiedz, że to wynik twojej nieudanej zabawy photoshopem!
Pomimo całej powagi i grozy sytuacji Viktor zrobił obrażoną minę. Jak to nieudanej?! Spojrzał na okładkę magazynu. Patrzący z niej, o osiem lat młodszy on, wyglądał całkiem nieźle. I to wcale nie za sprawą grafiki komputerowej. No może trochę. Jakoś trzeba było wkomponować te łyżwy w strategicznym miejscu… W rzeczywistości, za żadne skarby świata, nie ułożyły by się tak idealnie, by zasłonić rodowe klejnoty Nikiforova. Odsłaniając przy okazji idealnie wyrzeźbione nogi i klatkę piersiową.
Tak po prawdzie, to okładka była jedynym miejscem gdzie grafik mógł pochwalić się swoim kunsztem. W końcu, pozostałe zdjęcia miały raczej odkrywać niż zakrywać… Wszystko, co młody, na tamte czasy, łyżwiarz mógł zaoferować. A że nigdy nie należał do osób wstydliwych, było tego naprawdę sporo. I to w dość konkretnym rozmiarze. Oraz pozach mogących przyprawić o zawał nawet profesjonalnych instruktorów jogi.
Tak. Viktor Nikiforov, mając lat dwadzieścia, wziął udział w rozbieranej sesji do jednego z rosyjskich magazynów dla dorosłych. Dostał nawet rozkładówkę. W którą teraz wpatrywał się Yuuri. Sam Viktor zaś, po raz kolejny, przeklinał w duchu swoją głupotę, lekkomyślność i nieumiejętność patrzenia w przyszłość.

Kiedy podpisywał umowę, myślał głównie o tym, by zrobić na złość aktualnemu trenerowi. Przyszedł taki na miejsce Yakova i się szarogęsił. Jakby wcale nie pracował na zastępstwo, dopóki Feltsman nie wyjdzie ze szpitala, po usunięciu wyrostka.
Konsekwencje jakoś nie mieściły się w jego postrzeganiu świata. Przynajmniej na tamten moment. A już na pewno nie konsekwencje przyjmujące postać pewnego brązowookiego Japończyka, wpatrującego się w jego goły tyłek. Na zdjęciu. Zamiast gapienia się w oryginał. Dużo starszy oryginał.
Przeklęty Władimir, pomyślał Viktor. Gdyby nie on, Nikiforov odrzuciłby złożoną mu propozycję.  Na pewno!

Powiedzieć, że nowy trener i Viktor nie przypadli sobie do gustu, to jak stwierdzić, że Rosjanie lubią wypić. Albo, że zimą, w Rosji, bywa zimno. Niby prawda, ale nie oddająca pełnego obrazu sytuacji. Tak naprawdę, ta dwójka, wręcz się nie znosiła. Chodziły plotki, że gdyby zamknąć tego konkretnego trenera z tym konkretnym łyżwiarzem, samych na lodowisko, na dłużej niż pięć minut, populacja Petersburga zmniejszyła się, o co najmniej jedną jednostkę. A infrastruktura zubożałaby o Rosyjski Klub Mistrzów. Żeby do tego nie dopuścić, reszta rosyjskiej kadry, zawsze pilnowała by ktoś z nich był obok i łagodził powstałe spory. Niestety, nawet obecność kolegów i koleżanek, nie potrafiła powstrzymać obu mężczyzn przed całą masą, rzucanych sobie nawzajem, złośliwości.
Nikt tak naprawdę nie znał podstaw kryjących się za narastającym konfliktem. Kto zaczął? Kto był bardziej winny? Czy ktoś był w ogóle? Na te pytania nikt z rosyjskich łyżwiarzy, obsługi lodowiska czy też sprzątaczek, będących niejednokrotnie świadkami bardzo widowiskowych kłótni, nie znał odpowiedzi. Za to każdy wiedział, kiedy konflikt osiągnął swój szczyt. W końcu wszyscy byli tego dnia na lodowisku. Yakov też. Biedny Feltsman, który dosłownie kilka godzin wcześniej opuścił szpital, wrócił do niego z podejrzeniem zawału. A wszystko przez swojego niesfornego ucznia.

- NIKIFOROV! Ty pierdolony idioto! Kretynie! Pieprzona amebo intelektualna! Pajacu! Debilu! Zboczeńcu! Patafianie! – Krzyki odbijały się echem od ścian lodowiska. Cała rosyjska kadra, jak jeden mąż, zaprzestała treningów i trochę z ciekawością, a trochę z przerażeniem wpatrywała się w tymczasowego trenera zmierzającego w ich stronę. Mężczyzna trzymał w ręku jakiś magazyn i potrząsał nim w rytm swoich wrzasków.  – Czy ty, kurwa jego jebana mać, jesteś nienormalny?! Mózg ci wódka wyżarła?! Coś ty sobie, do jasnej cholery, myślał?!
Viktor tylko uśmiechnął się z wyższością. Wiedział, że wkurzy trenera, ale złość malująca się na twarzy mężczyzny przeszła jego najśmielsze oczekiwania. W tej bitwie mógł się czuć wygranym.
Przynajmniej wtedy tak myślał.
- Czego się drzesz Władimir? – Yakov podszedł do kolegi z duszą na ramieniu. Georgi zdążył mu już przybliżyć relację, jaka panowała pomiędzy nowym tern erem a Viktorem. Po którym, sam Yakov, mógł się spodziewać wszystkiego. W końcu znał go nie od dziś.
- Ja się drę?! – Władimir przestał na moment mordować Nikiforova wzrokiem i spojrzał na przyjaciela. – Zobacz, co ten twój, jebnięty w sam mózg, uczeń odjebał. – Podał mu gazetę. – Przekonasz się, że i tak jestem spokojny.
Feltsman myślał, że był gotowy na wszystko, na każdą rewelację. Nieślubne dziecko. Romans z bogatą mężatką, czy nawet bogatym mężem. Publiczne zwyzywanie kogoś ważnego. Czy nawet oficjalne przejście na pastafarianizm. To wszystko były problemy, z którymi by sobie poradził. Nie bez powodu przecież, w każdy drugi piątek miesiąca, pił ze specem od PR. Jednak to, co zobaczył przeszło jego najśmielsze wyobrażenia. Nigdy by mu nawet przez myśl nie przeszło, że Viktor zrobi coś takiego! Przecież to jeszcze dzieciak!
Może to nie tak? Może…
Wyrwał Władimirowi magazyn i zaczął go kartkować. Kiedy dotarł do rozkładówki jego wszystkie nadzieje umarły. A on sam złapał się za serce, po czym… Odpłynął w niebyt.

Omdlenie Yakova na jakiś czas przyćmiło problem rozbieranych zdjęć Viktora. Ale kiedy tylko Feltsman poczuł się lepiej a lekarze zapewnili, że jednak będzie żył, znaczy, jeśli przestanie się denerwować, co przy Viktorze zakrawało na misję niemożliwą, mężczyzna dopadł do młodego łyżwiarza i zjebał go z góry na dół. Używając przy tym jeszcze dosadniejszych określeń niż Władimir kilka godzin wcześniej.
Gdy Yakov poczuł, że pierwsza złość już mu minęła, zostawił, przygłuchego od wrzasków, ucznia i chwycił za telefon. W środku nadal aż cały chodził, ale postanowił przekuć wściekłość w energię do pracy. A tej miał mieć sporo w najbliższym czasie.
- Siergiej?

Opanowanie sytuacji kosztowało Yakova i jego znajomych mnóstwo, czasu, nerwów i pieniędzy, ale w końcu wydawnictwo zgodziło się wycofać cały nakład. Oraz odstąpić od umowy podpisanej z Viktorem. Główny sprawca zamieszania nie miał bladego pojęcia jak trenerowi się to udało. Wiedział jednak, że tamten właśnie uratował mu dupę, przez co będzie jego dłużnikiem do końca życia.
Poniewczasie dopiero, dotarło do niego jak wielki błąd popełnił. I, że gdyby nie zdecydowana reakcja Yakova, jego kariera mogłaby umrzeć śmiercią tragiczną. Zabierając ze sobą do grobu także sens życia i plany na przyszłość. Zostawiając go z niczym. Dlatego obiecał uroczyście przed, wciąż wściekłym Yakovem i resztą łyżwiarzy, nigdy już nie popełnić tak głupiego błędu.
A mimo to… Zachował sobie jeden egzemplarz magazynu. Tak na pamiątkę.

I to właśnie jego znalazł Yuuri.
Chociaż Viktor obiecał sobie, że przed przeprowadzką narzeczonego pozbędzie się kompromitującej gazety. Zamiast tego jednak, zapakował ją w kilka warstw reklamówek i schował za regał z książkami. Nie potrafił się rozstać z magazynem. Po prostu nie. Przez co teraz, te same emocje, co osiem lat temu, uderzyły go ze zwielokrotnioną siłą. Bo tym razem nie chodziło o cały świat. Jego karierę, Yakova, który mógłby naprawdę skończyć z zawałem. Nie. Chodziło o coś więcej. O kogoś. O Yuuriego.

Jeśli on mnie zostawi…


- Yuuri… To nie photoshop… Ja… Ten… - Widząc jak cała krew odpływa z twarzy Japończyka, niemal wpadł w panikę. – Yuuri! Powiedz coś! Proszę!


Yuuri sam nie wiedział, co zszokowało go bardziej. Sam fakt istnienia gazety, czy może to, że… wcześniej nie miał o niej bladego pojęcia. ON! Fan Viktora numer jeden! Kolekcjonujący wszystko, co miało choćby niewielki związek z rosyjskim mistrzem! Phichit wielokrotnie powtarzał mu, że ta fascynacja, powoli przeradza się w obsesję, ale go nie słuchał. Przecież wcale nie miał problemu. Każdy fan ma kilka… naście… dziesiąt… plakatów ze swoim idolem, specjalny folder na zdjęcia wyszukane w sieci, oraz osobny twardy dysk, na którym przechowuje jego wystąpienia, prawda? I chociaż Yuuri niemal na wyrywki potrafił odtworzyć chronologicznie całą karierę Viktora, podać tytuły magazynów, w których najczęściej pojawiały się wywiady z mistrzem, oraz zanucić niemal każdą piosenkę, do której Nikiforov występował, to jednak… O istnieniu tej konkretnej gazety nie wiedział. A przecież, kiedy się ukazała miał całe szesnaście lat. I już dawno interesował się tymi sprawami. Jak również zdawał sobie sprawę ze swoich preferencji okołozwiązkowych. Więc, gdyby tylko istniała jakaś szansa, aby dostać magazyn, na pewno… Nagle Yuuri uświadomił sobie jedną rzecz. Mając szesnaście lat hormony buzowały w nim jak szalone… I już od jakiegoś czasu wiedział jak sobie z nimi radzić. Nie mając dziewczyny. Ani chłopaka.  Więc gdyby, te osiem lat temu, kupił trzymaną właśnie gazetę, z całą pewnością użyłby zawartych w niej zdjęć… we wiadomym celu. Tak naprawdę jedynym, dla którego powstały. Jak wpłynęłoby to na jego dalsze życie? Czy mając w pamięci swój wstydliwy sekret odważałby się, nawet po pijaku, odezwać do Viktora? A jeśli tak, to czy, będąc kompletnie nawalonym i pozbawionym jakiegokolwiek wstydu, nie powiedziałby, przypadkiem, rosyjskiej gwieździe, o tym, co jako nastolatek, wyczyniał z jego zdjęciami? A później? Gdy Viktor zawitał do Hasetsu zdołałby rozmawiać z nim normalnie? Pamiętając o owej gazecie, wciąż tkwiącej pod łóżkiem? Czy to możliwe żeby najszczęśliwszy okres w jego życiu mógłby się w ogóle nie rozpocząć przez jeden głupi magazyn? Chociaż… Te zdjęcia wcale nie były takie głupie… Więcej. Kilka z nich sprawiło, że robiło mu się dziwnie gorąco. I ciasno w pewnych miejscach. Niezależnie od tego, ile razy miał okazję, czy może raczej przywilej, oglądać tego konkretnego modela, również nago. Na żywo. W 3D. Więcej! Mógł go nawet dotknąć! A on dotykał jego. A mimo to… Zdjęcia… Niosły ze sobą pewną perwersję. Nutę pikanterii. Nęciły niczym zakazany owoc.
Poczuł jak policzki zaczynają go piec.

Yuuri martwił go coraz bardziej. Najpierw był blady jak ściana, teraz nabierał niepojących rumieńców. W dodatku, wciąż nie reagował na jego próby nawiązania kontaktu. Viktor, na poważnie, zaczął się zastanawiać, kogo, w tej sytuacji, powinien wezwać. Lekarza? Psychiatrę (no dobra, to też lekarz… ale taki od głowy, to się liczy inaczej)? Egzorcystę? Yakova?
Kiedy wahał się pomiędzy wystukaniem numeru pogotowia i trenera, Yuuri w końcu, przemówił. Trochę składniej niż do tej pory.

- Viktor? Czy… Jest tego więcej?
Nie to pytanie chciał zadać, jako pierwsze. Ani tez, jako drugie, czy trzecie. W ogóle nie chciał go zadawać. A mimo to, opuściło ono jego usta, niemal bez udziału świadomości.
- NIE! – Viktor wrzasnął tak głośno, że aż śpiący na kanapie Makkachin, do tej pory ignorujący dramat swoich właścicieli, poderwał głowę i nadstawił uszu. Kiedy jednak, jego psi instynkt, nie wyczuł nic niepokojącego, znów ułożył pysk na łapach sapiąc cicho. Wiedział, że cokolwiek by się teraz nie działo, jego człowieki dojdą do porozumienia a on zostanie, znowu, wywalony na noc z sypialni.
- Nie! – powtórzył Viktor trochę ciszej. – Tylko to! Przysięgam! Zresztą zaraz wycofali nakład!
- Dlaczego? – W sumie to właśnie od tego pytania powinien zacząć. Bo, kiedy już uporał się z wizją samego siebie, robiącego sobie dobrze do nagich zdjęć Viktora, zaczęło go interesować coś innego. Wiedział, że pojęcie przyzwoitości Viktora, znacznie różniło się od tego, które on sam wyniósł z domu, ale żeby zrobić coś takiego… Chociaż po tym, co miało miejsce w Chinach, powinien wiedzieć, że dla narzeczonego, pokazywanie się publicznie, w stroju biblijnego Adama, raczej nie stanowiło problemu. Ale wtedy był pijany! A na tych zdęciach wyglądał na trzeźwego. I bardzo zadowolonego z siebie.
- Yakov… - zaczął, ale widząc minę Yuuriego, zaraz zrozumiał, że nie tego tyczyło pytanie. A odpowiedź jak miała za chwilę paść odbierze mu kilka punktów w rankingu narzeczonego. – Chciałem wkurwić trenera – przyznał w końcu. Patrząc na wszystko przez pryzmat czasu, nawet on sam musiał przyznać, ze zachował się jak szczyl. A konsekwencje, których wtedy udało się uniknąć, teraz zwalą mu się na głowę.
- Chciałeś wkurwić trenera? – zapytał Yuuri jakby bojąc się, że słuch płata mu figle.
- Tak… - Gdyby istniała możliwość zakupu wehikułu czasu Viktor, tym momencie, rzuciłby się na pierwszy dostępny egzemplarz. Albo, chociaż takie fajne ustrojstwo z Facetów w czerni, kasujące pamięć. Jednak zamiast futurystycznych gadżetów, miał do dyspozycji jedynie spojrzenie narzeczonego. Trochę zdezorientowane, trochę złe a trochę… smutne? Ale wciąż piękne. Jeśli przez tę głupią gazetę Yuuri go zostawi, Viktor natychmiast pójdzie ją utopić. A potem siebie.
- Żeby wkurwić trenera, postanowiłeś świecić gołym tyłkiem przed całym światem?! I nie tylko tyłkiem!?
- Wtedy wydawało mi się to świetnym pomysłem… - Wydukał. – Ale Yakov szybko wyjaśnił mi, że jednak nie było to tak mądre jak myślałem! – zaznaczył zaraz. – I zjebał mnie z góry na dół. A następne pół roku treningów wspominam, jako niekończący się koszmar! Miałem wrażenie, że chciał, żebym wyzionął ducha na lodowisku!
- Ja mu się wcale nie dziwie! – Yuuri mógł sobie tylko wyobrazić wściekłość Feltsmana. Ale przynajmniej odkrył, dlaczego mężczyzna wyłysiał… Tyle lat użerać się z Viktorem i jego pomysłami… Bezwiednie przeczesał własne włosy. Czy i jego to czeka? – Wiesz, że…
- Mogłem zniszczyć sobie karierę – dokończył za niego. – Tak, wiem. Yuuri – klęknął obok mężczyzny – wiem, że wtedy zjebałem. Ale przyrzekam ci, że to był jeden jedyny raz. Nakład nie był duży. I tak jak już mówiłem, szybko go wycofali. A większość gazet od razu wykupił Yakov i jakiś jego kumpel. Żeby potem, komisyjnie je spalić, na tyłach lodowiska. I nawet dostali mandat. Który musiałem opłacić z własnej kieszeni.
Tajemnica niedostępności pisemka została rozwiązana.
- Ten egzemplarz zostawiłem sobie, jako przestrogę. – skłamał. Ale dla większego dobra.
- Czyli nie masz nigdzie pochowanych płyt z…
- Nie! A przynajmniej nie z moim udziałem! – Uśmiechnął się szelmowsko. Bo przecież Yuuri już widział jego kolekcję. Ba! Kilka filmów obejrzeli nawet razem. Dobrze… obejrzeli to może za duże słowo, ale jednak zaczęli. Z tym, że po kilku minutach, większość z tego, co robili aktorzy przenieśli do własnej sypialni.

W sumie, Yuuri nie bardzo wiedział, co miałby teraz powiedzieć. Kiedy pierwszy (oraz drugi i trzeci) szok minął a Viktor uspokoił go, że nie pracował po godzinach, jako gwiazda porno… Japończyk uzmysłowił sobie, że nie był zły. Przynajmniej nie tak bardzo jak być powinien. Gdyby obaj występowali w jakimś, średniej jakości, romansidle musiałby zrobić narzeczonemu awanturę życia, po czym wyjść z domu trzaskając drzwiami. A ich, na pozór idealny, związek dopadłby kryzys. Na szczęście życie to nie film/anime/książka/badziewie fanfiction i czuł się zwolniony z przykrego obowiązku. Zwłaszcza, że zdjęcia rozbudziły zarówno jego umysł jak i ciało. A wyobraźnia podsuwała coraz to nowe obrazy. Które niekoniecznie, nadawały się do umieszczenia w jakimkolwiek magazynie.

Viktor nie bardzo wiedział, co powinien teraz zrobić. Niby Yuuri nie nawrzeszczał na niego i nie wyszedł z doku trzaskając drzwiami, jak to powinno to mieć miejsce. I nawet się uśmiechał. Ale… milczał! Nie powiedział mu, co o tym wszystkim myśli. Ani tym bardziej, czy nadal chce z nim być. O co naprawdę się obawiał. W końcu, dla niektórych, coś takiego, może się już mieścić w kategorii „za dużo”. Ale z drugiej strony Yuuri był Japończykiem. A oni mieli te swoje hentajce… I inne zboczone twory, więc…
Tak bardzo zatopił się e własnych myślach, że przegapił moment, w którym narzeczony odłożył gazetę i przybliżył się niego. Z letargu wyrwał go dopiero nacisk na ramiona.
Mając przed sobą ukochane brązowe oczy, w których nie czaiła się ani złość ani pogarda, poczuł jak wraca do niego sens życia. Chciał pocałować ukochanego, ale Yuuri się uchylił. Na co Rosjanin zareagował przeciągłym jękiem.
- Viktor. – Japończyk wziął głęboki oddech. – Ja rozumiem, że życie z tobą to pasmo ciągłych niespodzianek. Ale jeśli masz w zanadrzu jeszcze coś, co mogłoby mnie przyprawić o zawał, to, proszę, powiedz mi o tym teraz.
Nikiforov zastanowił się. Nic więcej nie przychodziło mu do głowy. A przynajmniej nie w tym momencie. Ogólnie teraz nie bardzo był w stanie myśleć o czymkolwiek innym niż rzucający go Yuuri. Dlatego tylko pokręcił głową. A mężczyzna odetchnął z wyraźną ulgą.
- I wyjaśnijmy sobie jeszcze jedną rzecz… - Japończyk przybliżył się do narzeczonego i szepnął mu wprost do ucha. – Tylko ja mogę oglądać cię nago. Czy to jasne?
Momentalnie zaschło mu w gardle. Te kilka słów… Yuuri wypowiedział je tak seksownie, że miał ochotę wziąć go tu i teraz.
- Czy to jasne? – powtórzył mężczyzna, dodatkowo głaszcząc Viktora po karku.
- Tttt… Tak! – wykrztusił. – Nie chce żeby robił to ktokolwiek inny! Tylko ty! A tego! – chwycił za gazetę. – Zaraz się pozbędziemy.
Jakież było jego zdziwienie, kiedy Yuuri złapał go za nadgarstek i odebrał pisemko.
- O nie. To zostawię sobie. Na pamiątkę.  – Puścił narzeczonemu oczko. – A teraz chodź. – Korzystając z tego, że wciąż trzymał mężczyznę za rękę, pociągnął go w stronę sypialni. – Twoje zdjęcia mnie… zainspirowały.
Viktor przełknął ślinę. Ta noc zapowiadała się wyjątkowo… burzliwie.
A on nie miał nic przeciwko.
Zamykając za sobą drzwi przyznał Yakovowi rację. Naprawdę miał więcej szczęścia niż rozumu.

Makkachin spojrzał na zamknięte drzwi sypialni swoich panów. Wiedział, że to się tak skończy. Jego człowieki były naprawdę proste w obsłudze. A on nie zamierzał na to narzekać. Bo kiedy panowie zajęci byli sobą, on mógł podreptać do kuchennej szafki i wyciągnąć z niej pyszne czekoladowe kulki. I nawet szelest papierków nie ściągnął do kuchni żadnego z mężczyzn.
Makkachin uznał, że to jego szczęśliwy dzień.

Viktor miał podobne zdanie. Tylko, z trochę innego powodu.

____________________________________________________________
Kilka słów wyjaśnienia.
W pewnym momencie ten fik zaczął iść w naprawdę złą stronę... Ale mam nadzieję, że jednak nie wyszedł z tego potworek.
I tak! Jestem pewna, że Viktor miałby na tyle odwagi żeby wziąć udział w takiej sesji zdjęciowej!
Co do Makkachina i górnej szafki kuchennej... Dałby radę! Pudle to cwane bestie. Moja pudlica kiedyś się do takiej szafki dobrała i zeżarła czekoladę razem z folią. Jak to zrobiła, do dzisiaj nie wiem. Jakoś na pewno ;).
To chyba na tyle.
I przepraszam za błędy.


piątek, 9 czerwca 2017

Kurs Gotowania XVI

Rozdział dedykowany KokutoYoru, za betę oraz podsunięcie konceptu sceny z walizką :).


KURS GOTOWANIA

ROZDZIAŁ XVI
"Frustracja seksualna"

- Uważaj.
- Wyobraź sobie, że umiem chodzić – warknął Zoro. Po czym… Wpadł na ścianę. – Kurwa!
- Żyjesz? – Sanji podszedł do mężczyzny i, trochę rozbawiony a trochę zaniepokojony, przyglądał się czerwonej prędze, widocznej na jego czole. – Iść po lekarza?
- A tylko spróbuj! – Jeszcze tylko tego brakowało. Nareszcie opuszczał szpital. I nie miał zamiaru pozwolić, by cokolwiek zatrzymało go w tym miejscu choćby minutę dłużej, niż było to konieczne. Chociaż… nie mógł powiedzieć, żeby cały ten pobyt mu się nie opłacił. Spojrzał na Sanjiego. Kucharz uśmiechnął się do niego. Tak. Naprawdę zostali parą. W co Zoro nadal nie potrafił uwierzyć. Cały czas miał wrażenie, że tkwi w jakimś dziwnym śnie i lada moment się obudzi. Sam. Bez hipnotyzującego spojrzenia błękitnych tęczówek. Bez złotych kosmyków łaskoczących go w szyję, za każdym razem, gdy Sanji postanowił się do niego przytulić. Bez zapachu morza połączonego z wonią nikotyny. I, w końcu, bez tych silnych ramion, teraz oplatających go w pasie.
- Dobra, dobra. Już się nie denerwuj. – Cmoknął partnera w policzek, nieświadomy obaw, jakie kłębiły się w Roronorze. – Chodźmy. – Przestał obejmować partnera. Zamiast tego zmusił Zoro, by ten wziął go pod ramię. – No, co? Ktoś musi cię prowadzić. Bo jeszcze wpadniesz na jakiegoś przystojnego lekarza i będę musiał być zazdrosny. – Zaśmiał się cicho, widząc minę mężczyzny. – No już, już… żartuję.
- Nie o to chodzi – burknął. Głupi żart Sanjiego nie zrobił na nim wrażenia. Przecież Black doskonale wiedział, że był dla niego najważniejszą osobą na świecie. Bardziej uwierała myśl o konieczności bycia zależnym od drugiej osoby, nawet w tak prozaicznej czynności, jaką było chodzenie. Naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo zmieni się jego perspektywa po stracie oka.
Sanji, po dłuższej chwili, odgadł przyczynę złego humoru ukochanego.
- Zoro… - zaczął łagodnie. – Przecież wiesz, że to przejściowe. Lekarze powiedzieli ci, że z czasem się przyzwyczaisz.
 - Wiem. Ale wolałbym, żeby ten czas mijał zdecydowanie szybciej.
Uśmiechnął się. W takich momentach Zoro był naprawdę słodki. Ale raczej mu tego nie powie. Tak samo jak tego, że chwilami przypominał mu duże dziecko.
- Hej! Ale dzięki temu mam szansę się tobą zajmować.
 - A potem mi to wypomnieć.
- Pewnie tak. – Cholera! Przy nim on sam zachowywał się jak dzieciak.
Zoro burknął coś niewyraźnie.
- Co?
- Odzyskałeś już walizkę? – Na twarzy Roronoy pojawił się złośliwy uśmiech a Sanji miał ochotę wprowadzić partnera prosto w ścianę. Z przyspieszeniem.
- Będziesz mi to wypominał do końca życia?
- Prawdopodobnie. W końcu to ty zepsułeś ten jakże romantyczny moment. Taka okazja drugi raz się nie powtórzy.
Chciałby móc go zwyzywać i kazać się zamknąć, ale… nie mógł. Ten cholerny Glon miał rację. Zjebał na całej linii. A wszystko przez swoje gapiostwo, niewyspanie i męczącego go kaca. Mieszanka tych trzech składników sprawiła, że… zgubił walizkę. I, co gorsza, przypomniał sobie o tym, w najmniej odpowiednim momencie. Do tej pory było mu wstyd.

Poczuł, jak Zoro drży. Przestraszony chciał się odsunąć od mężczyzny, ale wtedy silne ramiona oplotły go w pasie i przycisnęły do szerokiej klatki piersiowej. Czując szybkie bicie serca oraz gorący oddech muskający jego szyję, zrozumiał, że właśnie znalazł swoje miejsce na ziemi. Miejsce, z którego nie chciał nigdy odchodzić.
W końcu jednak musieli się od siebie oderwać. Pokusa, by zobaczyć twarz tego drugiego, okazała się zbyt silna.
Ze zdziwieniem stwierdził, że Zoro płacze. Z jedynego sprawnego oka płynęły łzy, żłobiąc smugę na bladym policzku i skapując na szpitalną kołdrę. Początkowo się wystraszył, ale kiedy tylko dojrzał, wygięte w uśmiech, wargi Roronoy, cały niepokój wyparował.
- Płaczesz – zachichotał, nie mogąc się powstrzymać. Buzująca w nim radość za wszelką cenę szukała ujścia.
- Ty też – powiedział Zoro i potarł kciukiem policzek Sanjiego. Black dopiero wtedy poczuł wypływającą z oczu wilgoć. Zarumienił się, co wywołało u Zoro wybuch śmiechu. – Sanji?
- Tak?
- Ty… Mówiłeś poważnie?
Gdyby nie podniosłość chwili, trzepnąłby tę bezmózgą Algę prosto w łeb.
- Oczywiście! Zoro… Ja naprawdę…
Reszta wypowiedzi została przerwana przez brutalne wargi Zoro, które wpiły się w jego własne z taką pasją, jakby przez całe życie nie pragnęły niczego innego. Natychmiast oddał pocałunek. Nareszcie! To, na co czekał tak długo. Miękkie wargi Zoro, ich języki splatające się, w tylko im znanym tańcu, silne ramiona, które nadal nie wypuszczały go z objęć i ta cudowna woń stali, której nie potrafił przyćmić nawet zapach szpitala. Chwilo trwaj! Jesteś idealna. Tak właśnie myślał. Nic nie mogło jej zepsuć. Ani wścibskie pielęgniarki, ani gburowaty lekarz, ani…
- WALIZKA! – Gwałtownie odsunął się od oniemiałego Zoro i zaczął nerwowo rozglądać po sali. – Gdzie ona jest?! – Pamiętał, że bagaż stał w przedpokoju rodzinnego domu. Potem jego wspomnienia w tej kwestii się zamazywały. Zostawił ją w autobusie? A może w taksówce? Na recepcji? Czy może po prostu ona gdzieś tu stoi i się z niego śmieje. Przecież tam była jego ulubiona koszula! I najlepsze spodnie! I…
- Sanji? – Zoro patrzył jak mężczyzna miotał się po pokoju, nic z tego nie rozumiejąc. W jednej chwili atmosfera obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni a cały nastrój i romantyzm diabli wzięli. – Sanji! – Tym razem jego głos był ostrzejszy.
- Zoro… - Sanji jakby dopiero teraz przypomniał sobie o zielonowłosym. – Czy, jak tu wszedłem, miałem walizkę?
- Hę?
- Kurwa! No walizkę! Taką czarną! Na kółkach! Z… - Chciał dodać coś jeszcze, ale rozdzwonił się jego telefon. Najchętniej by go zignorował, ale to mógł być taksówkarz, informujący go o znalezieniu zguby. W końcu przy walizce była plakietka z imieniem, nazwiskiem i numerem telefonu. Nie patrząc nawet na wyświetlacz, odebrał.
- Słucham?
- Ty imbecylu gówniany! – To na pewno nie był taksówkarz. I to na pewno nie były słowa, które syn chciałby usłyszeć od ojca. Chociaż Sanji powinien się już przyzwyczaić.
- O chuj ci chodzi, dziadygo?!
- O twoją pierdoloną walizkę w przedpokoju! Prawie się o nią zabiłem, idioto!
Czyli w ogóle jej ze sobą nie zabrał? Naprawdę powinien przestać pić. Cóż… Najważniejsze, że się znalazła. Teraz tylko musiał przekonać tego piernika, by mu ją odesłał.  Na szczęście ojciec sam wpadł na ten pomysł, nie chcąc chyba dodatkowego grata w domu.
- Wysłałem ci ją priorytetem. I wieczorem chcę widzieć zwrot za paczkę na moim koncie! – Z tymi słowami się rozłączył, nie dając synowi szans na wyrażenie jakiegokolwiek sprzeciwu.
Mogło być gorzej. Zdecydowanie.
Chowając komórkę, przeniósł wzrok na Zoro.
A jednak nie. Nie mogło być gorzej.
- Wspominałem już, że mój ojciec chcę cię poznać?

- To jak z tą walizką?
Sanji westchnął.
- Nareszcie dotarła. – Owe nareszcie odnosiło się do niemal trzech tygodni, w ciągu których walizka zdążyła objechać pół Japonii. – Nienawidzę poczty.
- Trzeba było o niej nie zapominać.
- Mam cię puścić? – I tak by tego nie zrobił. Ciepło ciała Zoro było dla niego jak narkotyk. Każdą chwilę z dala od ukochanego traktował niczym rodzaju odwyk. Zupełnie, jakby w ten sposób próbował zrekompensować własnemu ciału tak długie czekanie.
Zoro tylko się uśmiechnął. To wszystko nadal do niego nie docierało.
- Sanji?
- No?
- Uwielbiam jak się wkurzasz.
Teraz miał problem. Jeśli wkurwi się jeszcze bardziej, Zoro dostanie to, czego chciał. Jeśli zaś zachowa stoicki spokój… Kurwa! Przy tym Glonie to niemożliwe. Zwłaszcza, kiedy uśmiechał się z wyższością. Dlatego, nie czując żadnych, no prawie, wyrzutów sumienia, pozwolił partnerowi wleźć prosto na jeden ze słupków, odgradzających parking dla taksówek tuż pod szpitalem.
- To był cios poniżej pasa – warknął Zoro rozmasowując obolałe kolano.
- Nie drażnij mnie więcej.
- Zanim zostałeś gejem, wydawałeś się milszy.
Niemal roześmiał się, słysząc te słowa.
- Będziesz składał reklamację?
- Myślę, że w tym przypadku, zyski przewyższają straty – mruknął. Ale nie byłby sobą, gdyby nie spróbował się jakoś odegrać. Dlatego, w jednej chwili mocniej przygarnął do siebie zaskoczonego Sanjiego, w drugiej pocałował go namiętnie. Całkowicie ignorując kręcących się dookoła ludzi. Czego Sanji po prostu nie zdzierżył. Mógł sam przed sobą przyznać się do swoich preferencji seksualnych, ale wolałby, żeby, dla obcych ludzi, pozostały one utajone. Odepchnął Zoro, krzywiąc się jednocześnie.
- Odbiło ci?! Tak publicznie?!
Albo mu się zdawało, albo jakiś cień przemknął przez twarz Roronoy. Nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo zaraz podjechała taksówka i trzeba było umieścić, uzależnionego od niego, przynajmniej czasowo, mężczyznę w samochodzie. A potem zająć się bagażami.

Tak po prawdzie to nie wiedział co zrobić. Zapukać? Wejść? Tak po prostu? W końcu byli z Zoro parą a on nawet dostał od partnera swój własny komplet kluczy. Co prawda, głównie po to, żeby znosił mu do szpitala mniej, lub bardziej potrzebne rzeczy, ale jednak… No i Zoro, nawet już po opuszczeniu szpitalnych murów, nie zażądał ich zwrotu. Może zapomniał. Albo… Naprawdę chciał, żeby Sanji je miał. W sumie… to zdążyli się już ze sobą zżyć. Sanji mocniej zacisnął dłoń na pęku kluczy, przy którym dyndał kolorowy breloczek w kształcie trupiej czaszki w czapce kucharskiej. Oraz nożem i widelcem skrzyżowanymi na wzór piszczeli na pirackich banderach. Taki głupi prezent od Zoro. Idealnie komponował się z tym noszonym przez zielonowłosego – trupią czaszką z czarna bandaną i trzema mieczami. Podobno Zoro kupił je jeszcze zanim… oni… przespali się ze sobą… i tylko wyczekiwał odpowiedniego momentu, by sprezentować go Sanjiemu. Black mógł w to uwierzyć. Chociaż Zoro nie wyglądał na takiego, potrafił być kiczowato romantyczny, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. A kiedy ktoś mu to uświadomił, robił się cały czerwony. Co świetnie kontrastowało z zielenią jego włosów. Sanjiemu bardzo podobało się to połączenie, dlatego zawstydzał mężczyznę tak często, jak tylko mógł.
Black zaklął szpetnie. Zamiast wspominać i rozpływać się w duchu nad uroczą stroną ukochanego, powinien rozważać aktualny problem. Wejść, czy nie wejść. Nawet, jeśli byli tą jebaną parą, to wparowywanie komuś do mieszkania, tak na chama, nie zostało uwzględnione w jego wychowaniu jako rzecz, którą należy robić. Z drugiej strony… Jeżeli Zoro śpi, co ostatnimi czasy zdarzało mu się nader często, będzie kwitł pod tymi drzwiami do wieczora. Albo i dłużej.
Po zawziętej walce z samym sobą, wreszcie położył rękę na klamce.
- Kurwa! – warknął. Drzwi cały czas były otwarte! Tak, jakby Zoro wręcz zapraszał go do siebie. I każdego potencjalnego włamywacza również. – Debil.  – Wszedł, swoje kroki od razu kierując do salonu. Miał zamiar ostro zjebać partnera, wymieniając mu przynajmniej tuzin sposób na obrabowanie takiego durnia jak on. I w dupie miał, że jego połajanka na temat bezpieczeństwa zostanie skierowana do policjanta.
Jednak, kiedy wszedł do pokoju, jego pedagogiczne zapędy trochę przygasły. Zwłaszcza, że obiekt, który miał nauczać… słodko chrapał, rozwalony na sofie. O ile stróżka śliny, cieknąca po brodzie, mogła być słodka. Sanji westchnął. Wcześniej jakoś nie zwracał na to uwagi, ale teraz docierał do niego fakt, że… Zoro uwielbiał spać. I wykorzystywał ku temu każdą możliwą okazję.
Powinien teraz podejść i zbudzić go w sposób tak widowiskowy, że można by o nim książki pisać. A potem wyedukować na temat zagrożeń związanych z otwartymi drzwiami. Powinien, ale… Zamiast tego, okrył mężczyznę kocem i ostrożnie, żeby go nie zbudzić, wyszedł z pokoju. Naprawdę był dla niego za dobry.
Nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć, poszedł do kuchni. I o mało szlag go nie trafił. Wczoraj, kiedy wychodził, pomieszczenie lśniło. A teraz wyglądało, jakby ktoś, co najmniej, dokonywał tu rytuału przyzwania szatana. Albo innego czorta. Podłoga była upaprana jakimś dziwnym sosem, w zlewie piętrzyły się stosy garów i naczyń uświnionych resztkami niewiadomego pochodzenia. Z przewróconej butelki ciurkiem ciekło mleko, brudząc zarówno blat jak i front szafki. A najgorszy był smród spalenizny, jaki unosił się w powietrzu. Jeśli tak wyglądało gotowanie w wydaniu Zoro, to Sanji zaczynał podziwiać zielonowłosego za sam fakt przeżycia do dnia dzisiejszego. Oraz za poziom, jaki prezentował na zajęciach. Wtedy myślał, że gorzej być nie może. Okazało się, że nie miał racji.
- Kurwa! Zabiję go! – warknął wściekły. – Przecież zostawiłem mu zapiekankę! Wystarczyło ją tylko podgrzać… - urwał, kiedy sens, wypowiedzianych właśnie słów, do niego dotarł. – Zoro, ty debilu! – Szybkim ruchem otworzył piekarnik, tylko po to, by zobaczyć zwęglone resztki potrawy. – Serio?! Serio?! SERIO?! – Chęć wparowania do salonu i nakopania do pewnego zielonowłosego łba była tak wielka, że ledwie ją w sobie zdusił. Naprawdę nie chciał się kłócić. Przynajmniej jeszcze nie. Zawsze uważał, że pierwsze miesiące związku powinny obfitować w czułe słówka, miłe gesty… A nie w wyzwiska i przemoc fizyczną. Dlatego darował Zoro zmarnowanie jedzenia. Do czasu. Miał zamiar jeszcze mu to wypomnieć. I skopać dupę.
Tymczasem, żeby choć trochę ukoić skołatane nerwy, zabrał się za sprzątanie. Później powinien coś ugotować. W końcu, nieważne jak bardzo Glon go wkurwił, nie mógł pozwolić żeby mężczyzna chodził głodny. Chociaż powinien. W ramach kary.

Właśnie mieszał zupę, gdy usłyszał za sobą ciche kroki.
- Do twarzy ci w tym fartuszku.
Odwrócił się, mając zamiar rzucić jakąś ostrą ripostą, ale widok, Zoro ubranego jedynie w dresowe spodnie, opierającego się o framugę, skutecznie wybił mu ten zamiar z głowy. Roronoa wyglądał jak młody bóg. I nawet blizny – zarówno ta na klatce piersiowej oraz ta, przecinająca lewe oko – nie mogły zniszczyć tego wrażenia. Więcej! Jeszcze je pogłębiały. Naprawdę. Zoro to chyba jedyny mężczyzna, któremu blizny dodawały uroku.
Sanji jednak nie miał zamiaru pokazać, jak bardzo partner na niego działał. Szybko wrócił do wcześniejszego zajęcia, wydając przy tym trudne do zidentyfikowania prychnięcie.
- Co? – Zaśmiał się Zoro, świetnie zdając sobie sprawę z tego, co przed chwilą zaszło. Podobał się Sanjiemu. I był z tego powodu bardzo zadowolony.
- Gówno! Jeszcze raz zostawisz taki syf w kuchni, to obiecuję, że cię zajebię! A o zmarnowanym jedzeniu jeszcze sobie porozma… - Urwał, gdy został brutalnie przyciągnięty do gorącej klatki piersiowej i zamknięty w uścisku silnych, męskich ramion.
- Przepraszam… - Sanji usłyszał szept tuż przy uchu. Ciepłe powietrze, jakie w tym samym momencie omiotło zarówno jego kark jak i policzek, sprawiło, że przeszedł go dreszcz. – Mówiłem, że jestem noga w gotowaniu.
- To wiemy – burknął. – W sprzątaniu też. Jest coś, w czym jesteś dobry? – Droczył się. Tylko dlatego, że miękkie usta Zoro krążyły po jego karku, składając na odsłoniętej skórze delikatne pocałunki. Rozpływał się, w czerpanej z pieszczoty, przyjemności. Pragnął więcej. Dużo więcej. Od kiedy poznał rozkosz, jaką mógł dać mu drugi mężczyzna, jego ciało bezustannie prosiło o powtórkę z rozrywki. A on nie mógł mu jej dać. Nawet po tym, jak już zostali z Zoro parą, to szpital nijak nie nadawał się do miłosnych igraszek. A po powrocie do domu, Zoro był zbyt obolały i wycieńczony, by miał serce mu cokolwiek proponować. Ale wyglądało na to, że tydzień wystarczył zielonowłosemu, aby ten znów stał się dawnym sobą. Napalonym na niego jak wariat. Czuł to. Wyraźnie. Na własnych pośladkach.
- Pokazać ci, w czym jestem dobry? – W pewnym momencie ręce Zoro znalazły się na jego talii.
- Chętnie zobaczę.
Jednym ruchem Zoro obrócił go w swoją stronę i pocałował namiętnie. Oddał pocałunek, rozchylając jednocześnie wargi tak, by język partnera mógł swobodnie badać wnętrze jego ust. Roronoa skorzystał z zaproszenia i już po chwili całowali się jak wariaci. Zoro zdecydowanie dominował, ale Sanjiemu rola uległego pasowała. Nie pasowało mu natomiast tempo, jakie wyznaczył Roronoa. Zoro chciał robić wszystko wolno. A jemu… Cóż… spieszyło się. Dlatego chwycił dłonie, wciąż spoczywające na jego talii, i położył je sobie na pośladkach, mając nadzieję, że tym gestem sprowokuje Zoro do dalszego działania. Przeliczył się jednak.
Kiedy tylko zabrał ręce, Roronoa przerwał pocałunek, po czym się od niego odsunął. Jakby zawstydzony i… przestraszony. Sanji z uwagą wpatrywał się w partnera. Co tu się, kurwa, odwaliło? Szok był tak wielki, że nawet zapomniał się zdenerwować.
- Zo…
- Sanji, zupa – rzucił Zoro, wychodząc z kuchni. Po drodze walnął jeszcze we framugę, co tylko utwierdziło blondyna w przekonaniu, że coś było zdecydowanie nie tak. W końcu Roronoa już całkiem dobrze radził sobie z oceną odległości.
Przykręcił ten nieszczęsny gaz, po czym pobiegł za ukochanym. Musieli to sobie wyjaśnić. I to szybko, zanim frustracja seksualna postanowi zjeść go na śniadanie.
- Zoro!

Kurwa jebana mać! Co on najlepszego zrobił?! Przecież Sanji chciał… I tu był właśnie pies pogrzebany. Ostatnim razem też Sanji chciał, a skończyło się… jak się skończyło. Czyli tragicznie. Do dzisiaj pamiętał wyraz obrzydzenia na twarzy kucharza i słowa, jakie ten, w gniewie, wypowiedział. I chociaż teraz miał prawie pewność, że nie skończyłoby się w ten sposób, to jednak nadal pozostawała ta mała szansa. Która skutecznie powstrzymywała go przed zrobieniem kolejnego kroku. To przez nią nie sugerował Sanjiemu niczego, ani w szpitalu, ani już w domu. To przez nią teraz uciekł, chociaż o niczym innym nie marzył jak właśnie o tym, by ponownie zdobyć ukochane ciało, zagłębić się w nim, poczuć Sanjiego całym sobą. Strach był jednak silniejszy. Nawet, jeśli wyimaginowany. Zdawał sobie sprawę z tego, że zjebał. Dokumentnie. I nijak nie wiedział, jak wyjaśnić Sanjiemu powód swojej ucieczki. Zwłaszcza, że Black stał teraz przed nim, z rękami skrzyżowanymi na piersi i miną sugerującą zarówno złość jak i strach. A może nawet troskę.
- Zoro? – Nachylił się nad zielonowłosym. – O co chodzi? – Naprawdę nie wiedział. Może Roronoa chciał go w ten sposób ukarać za ostatni raz? – Masz… - Albo chodziło o coś zupełnie innego. – Jakieś… problemy? – Kurwa! Nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że będzie rozmawiał z innym facetem o kłopotach z erekcją. To wszystko zaczynało być zdrowo pojebane.
Chwile zajęło mu zrozumienie, co Sanji miał na myśli. Kiedy jednak prawda uderzyła go z całą mocą, miał ochotę zapaść się pod ziemię. Momentalnie jego policzki pokryły się czerwienią, a on sam zastanawiał się, jaki nieznośny byt, kieruje jego popierdolonym życiem.
- Co?! – wrzasnął tak głośno, że chyba usłyszeli go nawet sąsiedzi zza ściany. – CO?!
- No wiesz… - Czy oni naprawdę muszą prowadzić tego typu rozmowę? To nienormalne… chociaż… Jeśli jest się w związku z facetem, to może już nie do końca nienormalne. Przecież szczerość u partnerów jest ważna. A każdy mężczyzna ma czasem problem z… z tym, że konar nie płonie, cytując popularną reklamę. Jemu też zdarzyły się… wpadki. – Postrzał… Pobyt w szpitalu… to mogło odbić się…
- Zamknij się! – przerwał blondynowi. – Po prostu się zamknij!
- Zoro… - teraz już miał prawie pewność. Przecież Roronoa nie reagowałby w ten sposób, gdyby… - To może przytrafić się każdemu… - Jasna cholera! I co on miał teraz zrobić? Pocieszyć? Zaproponować wizytę u lekarza? Zbrechtać? Bo to faktycznie było trochę zabawne. A on czerpał niepojętą wręcz radość z dogryzania partnerowi. Zresztą, w drugą stronę działało to tak samo. No, ale… gdyby faktycznie zaczął żartować, mógłby skończyć w celibacie do końca swojej marnej egzystencji. Był w kropce.
- Powiedziałem, żebyś się zamknął, z łaski swojej! – Jeśli to możliwe, Zoro zrobił się jeszcze bardziej czerwony.
- Ale…
- Kurwa! Sanji! Nie o to chodzi! Staje mi! A jak na ciebie patrzę to niemal bez przerwy! Mam ochotę wziąć cię tu i teraz! I robić to tak długo, aż nie przerobimy razem całej Kamasutry!
Sanjiego zatkało. Jeśli na początku rozmowy był skrępowany tematem, to teraz po prostu zażenowanie paliło go od środka. Jeszcze nigdy, z nikim nie rozmawiał tak otwarcie o seksie. A już na pewno nie ze sobą w roli głównej.
Mimo to, pomimo całego zawstydzenia, jakie go ogarnęło, zdołał zrozumieć przekaz Zoro. I coś mu tu zdecydowanie nie pasowało. Deklaracja partnera nijak miała się do jego wcześniejszego zachowania. Przecież Zoro powiedział, że go pragnie! Więc czemu uciekł?
- To czemu, do jasnej cholery, tego nie zrobisz, durniu?! Myślisz, że ja tego nie chcę?! Że nie mam ochoty?! Kurwa! Zoro! Pragnę cię!
- Ostatnio mówiłeś to samo… - mruknął Zoro, spuszczając wzrok.
Sanjiego ponownie zatkało. Faktycznie… tych samych słów użył podczas tamtej pamiętnej nocy, gdy pijany zapoczątkował to wszystko. Ale co to miało do rzeczy? Wtedy było wtedy a teraz jest teraz. Wyjaśnili sobie wszystko, wyznali miłość, więc czemu Zoro do tego wracał?
- No i? – spytał.
Gołym okiem było widać, że odpowiedź na to pytanie przychodziła Zoro z trudem. Jakby wstydził się tego, co miał powiedzieć.
- Sanji… - zaczął i zaraz urwał. – Sanji… - spróbował znowu. – Ja pierdolę!
- No właśnie o to chodzi, że nie pierdolisz!
- Kurwa! Nie łap mnie za słówka! Ty zboku jeden!
- To nie owijaj w bawełnę, bezmózga Algo! I nie jestem zbokiem!
- A kto ciągle napierdala o seksie?!
- Jestem facetem! Mam swoje potrzeby!
- Wyobraź sobie, że ja też!
- To po chuja się migasz?!
- Bo się boję, że po wszystkim znowu potraktujesz mnie jak śmiecia!
Po raz trzeci w ciągu dnia, Sanjiego zatkało. I to tak dokumentnie. Naprawdę nie wiedział, co miałby na to odpowiedzieć. W ogóle fakt, iż Zoro bał się czegokolwiek, wprawił go w osłupienie. A jeszcze, kiedy okazało się, że tym czymś jest jego reakcja… Poczuł jak ma ochotę dać sobie w pysk. Czy naprawdę aż tak skrzywdził tego silnego mężczyznę? Jego reakcja dotknęła go aż tak mocno?
- Zoro… Ja…
- Wiem, że to głupie. – Mężczyzna odwrocił się i teraz Sanji miał widok na idealnie wyrzeźbione plecy. – Mimo to… - Patrzył, jak Zoro zaciska pięści. – Mimo to… nie mogę oprzeć się wrażeniu, że traktujesz mnie jak zabawkę. Czy może raczej jak przygodę. Żeby zobaczyć, jak to jest być z facetem.
Powinien się obrazić. Wyzwać Zoro od najgorszych, a potem wyjść, trzaskając drzwiami. Powinien, ale tego nie zrobił. Bo dobrze wiedział, że zasłużył na nieufność, jaką darzył go Roronoa.
- Zoro… Ja… Nie bawię się tobą. Naprawdę cię kocham. I chce przeżywać tę miłość zarówno duchowo jak i fizycznie. – Podszedł do mężczyzny i wtulił się w jego plecy. – Przecież powiedziałam o nas ojcu. I ciągle pertraktuje odpowiedni termin na wasze wzajemne poznanie się. To nie wystarczy, żebyś mi zaufał?
- Ale Ginowi już nie wspomniałeś o zauroczeniu facetem. – Zoro prychnął, ale nie odsunął się od ukochanego. – I z tego co wiem, nikomu innemu też nie.
No cóż… Tu go miał.
- Sanji. Ja niemal nic o tobie nie wiem. Tę część, którą udało mi się poznać, pokochałem na zabój, ale chciałbym dowiedzieć się więcej, żeby pokochać cię jeszcze bardziej… - urwał. – Cholera. Wyszło ckliwie, nie?
- Ano – zaśmiał się. – Jak w tanim romansie.
- Muszę przestać przysypiać przed telewizorem, bo mi te śmieci do łba wchodzą… - Też się roześmiał. Tylko po to by ukryć zażenowanie. – Ale to nie zmienia faktu, że chce wiedzieć o tobie jak najwięcej, Sanji. Chcę poznać twoich przyjaciół i chcę, żeby oni widzieli we mnie twojego partnera a nie blisko kumpla. Wtedy będę miał pewność, że traktujesz nas poważnie.
Sanji zastanowił się przez chwilę. W tym, co mówił Zoro było sporo racji. Jak Roronoa miał się czuć bezpiecznie w relacji z nim, skoro ukrywał ich związek praktycznie przed całym światem? Ale…
- Zoro… Zdajesz sobie sprawę, że to działa w dwie strony? Ja też nie znam twoich przyjaciół i też mogę mieć wrażenie, że się mnie wstydzisz...
Zoro odwrócił się do kucharza a jego mina wyrażała pełne niezrozumienie.
- Przecież poznałeś Mihawka, Johnnego i Yosaku.
Fakt. Dane mu było zamienić parę słów z posępnym mężczyzną o oczach tak niezwykłych i przerażających jednocześnie, że samo wspomnienie napawało go lękiem. Oraz z dwójką idiotów, którzy chyba urwali się z jakiegoś psychiatryka. Nie miał o nich najlepszego zdania. Tym bardziej, że obaj niemal ślinili się na widok Zoro. A każde słowo aprobaty z ust zielonowłosego, wprawiało ich w stan podobny do przedzawałowego. I gdyby w międzyczasie nie wyszło, że kręcą między sobą, zrobiłby Zoro awanturę stulecia. Pierwszy raz w życiu był tak zazdrosny. Umknął mu nawet moment, w którym Zoro przedstawił go, jako swojego chłopaka. W innym przypadku spaliłby się ze wstydu.
Coś mu tu jednak nie pasowało. Dobra, faktycznie. Ta trójka wiedziała. Ale reszta znajomych Zoro? Przecież musieli być inni…
- To wszyscy? – zapytał, chcąc rozwiać wątpliwości.
- Nie jestem zbyt towarzyską osobą. – Zoro dziękował w duchu, że Yosaku i Johnnny, po wygraniu losu na loterii życia, postanowili ogłosić wszem i wobec swój związek. Pozycja, jaką zyskali przyskrzyniając Doflamingo, zagwarantowała im spokój od wszelkiej maści docinków. A dzięki temu i on mógł, przynajmniej przy nich, przyznać się do swojej orientacji.
- To wiem. Ale serio? Tylko ta trójka?
- No… Jest jeszcze Nami, ale ją znasz.
- Nami-san? – zdziwił się.
- No tak. Przyjaźnimy się. Czy raczej, przyjaźniliśmy… Odkąd usłyszała, że chcę ci dać szanse… Cóż… Nie przyjęła tego dobrze.
Nagle poczuł, jakby stalowa obręcz zaciska mu się wokół szyi. Podpadnięcie Nami-san nie było rzeczą, na jaką miałby ochotę. A, jak wynikało ze słów Zoro, już to zrobił. Co więcej! Roronoa również naraził się rudowłosej. I to bezpośrednio z jego powodu. Teraz czuł na karku gorący oddech odpowiedzialności. Jeśli Zoro uważał, że jego jedynym celem była zabawa nim i jego uczuciami, musiał zrobić wszystko, żeby to zmienić. Już miał nawet plan. Ryzykowny, ale jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, Zoro nie będzie mógł mu już nic zarzucić. I może w końcu wylądują razem w łóżku. Bo ogarniająca go frustracja na tle seksualnym była, z dnia na dzień, coraz większa.