DOSTRZEŻONY
Rozdział XVI
-Hej!
Zauważyliście!? – Pytanie, które z dużym powodzeniem można było nazwać
krzykiem, przebiło się przez szum lecącej wody i odgłosy uderzającej o siebie
emalii. Czyli to, co zwykle słychać przy zmywaniu.
Wszyscy
młodzi wolontariusze z Domu Opieki przerwali aktualnie wykonywane zajęcia i
wlepili wzrok w autorkę pytania. Nie żeby większość obchodziło, co takiego
piękna Kalifa ma do powiedzenia, ale próba ignorancji zamieniłaby ich życie w
piekło. Oczywiście dotyczyło to tych, u których poziom szarmancji nie
przekroczył poziomu krytycznego. Znaczy, wszystkich, poza Sanjim. Kucharz
odstawił szorowany właśnie garnek i z uwagą, ukrytą pod wyćwiczonym uśmiechem,
przyglądał się cycatej blondynce. Dobry humor nie opuszczał go od wczoraj, nie
zdołała tego zmienić nawet wizja dłuższego zostania w „pracy”.
Zadowolona
z porcji uwagi zdolnej wywołać stan przedzawałowy u mniej śmiałych członków
społeczeństwa, Kalifa ciągnęła swoją wypowiedź.
-Zauważyliście…
-Tak,
tak. – Gin machnął ręką. – Masz nową fryzurę. Bardzo ładna. –Mężczyzna nigdy
nie potrafił rozmawiać z kobietami i prawdopodobnie przez to wciąż był singlem.
W końcu niezły tyłek to za mało by przyciągnąć uwagę płci przeciwnej na długi
czas. W dodatku, dziś wyjątkowo, każde odstępstwo od planu dnia i tracenie
czasu na bezsensowne pierdolenie kotka za pomocą młotka, było mu nie na rękę.
Miał jeszcze do odegrania ważny mecz, więc liczył, że zdąży na ostatni pociąg
kursujący w pożądanym przez niego kierunku.
-Jesteś
idiotą! – Krzyk Kalify jasno wyraził zarówno jego pomyłkę jak i jej oburzenie.
– U fryzjera byłam w zeszłym tygodniu. – Rozczesała długie włosy. – I wiem, że nie zauważyłeś, wiec przestań kłamać!
Teraz chodzi mi o coś innego. – Wydęła usta, widząc, że chłopka tylko zagryza
wargi mląc w ustach przekleństwo, jakim bez oporów by ją uraczył gdyby nie
bliskie sąsiedztwo Sanjiego. Blondyn już teraz posyłał przyjacielowi
upominające spojrzenie. Pewna tego, że jej pozycja, jako kobiety nie jest
zagrożona i czuwa nad nią rycerz w lśniącej zbroi, wróciła do pierwotnego
tematu. – Zauważyliście, że ostatnio nigdzie nie widać tego zielonowłosego
chłopaka?
Po
kuchni przeszedł trudny do zidentyfikowania szmer, w którym utonął jęk
Sanjiego. Samo wspomnienie, że Zoro tu nie ma, wywołało u młodego kucharza ból
w okolicach serca.
-Bystrość
konika polnego, nie ma, co. – Gin miał już serdecznie dość, a to były jedyne słowa
obrazujące jego zniecierpliwienie, na jakie mógł sobie pozwolić i nie dostać
osławionego kopa w żołądek. Zwłaszcza biorąc pod uwagę stan, w jakim aktualnie
znajdował się jego przyjaciel. To był główny powód, dla którego pociągnął ten
temat.– Trafiło się chłopakowi do szpitala, wielkie mi odkrycie. – Wrócił do
zmywania. – Takie rzeczy się zdarzają, a przypomina ci, że on nie był okazem
zdrowia. Wkrótce na pewno wróci.
-Ale!
– Dziewczyna nie dała się zbyć. – Wiecie – zniżyła głos do konspiracyjnego
szeptu – podsłuchałam jak pielęgniarki rozmawiają, że podobno on chciał się
zabić…
Kilka
osób krzyknęło w autentycznym zdumieniu, a dwie czy trzy dziewczyny zakryły sobie
usta w teatralnym geście.
-Jesteś
pewna? – Ktoś najwyraźniej powątpiewał w rewelacje Kalify, co z kolei nie
spodobało się wolontariuszce.
-Podsłuchiwałam
Tashigi, a to ona robiła za jego niańkę, więc to pewne info. – Odwróciła się od
pytającego z pogardą odrzucając za siebie włosy.
W
kuchni zawrzało.
Sanji
przysłuchiwał się tym rewelacjom bezwiednie zaciskając palce na uchwytach
garnka. Oni mówili o tym tak beztrosko, jakby wcale nie chodziło o ludzkie
życie, tylko o kolejny odcinek szmatławego serialu. I nawet nie znają imienia
obgadywanej osoby… Następne słowa, niemal, doprowadziły go do furii.
-W
sumie, to ja mu się nie dziwię. – Kalifa była zadowolona z wywołanej reakcji. –
No wiecie… Teraz jest tylko kulą u nogi, no i raczej tak już pozostanie…
Sanji
chyba po raz pierwszy w życiu pomyślał o uderzeniu kobiety. A właściwie o
sprzedaniu solidnego kopa w te wyszminkowane usteczka. Na szczęście wtrącił się
Gin.
-Zamknij
się już, z łaski swojej. – Odstawił umyty przed chwilą talerz na suszarkę i
chwycił za kolejny. – Zamiast pieprzyć od rzeczy wzięłabyś się do roboty. Na
ploty pójdziesz sobie, kiedy indziej! To nie jest czas ani miejsce na takie
pogaduszki, a ty jesteś ostatnią osobą, która mogłaby oceniać Zoro! – Wycelował
oskarżycielsko palcem w dziewczynę, raczej nienawykłą do takiego traktowania. –
To samo tyczy się reszty! Do roboty! Albo idę do Domino!
Na
dźwięk imienia kierowniczki, wszystkie rozmowy ustały i słychać było tylko uwijających
się jak w ukropie młodych wolontariuszy. Zresztą nawet gdyby Gin nie wyciągnął
ostatniego asa z rękawa, w postaci strasznej Domino i tak wróciliby do roboty.
Bo może i to Sanji królował, jeśli chodzi o talent kulinarny i to on robił za
guru w tej kwestii, ale… prawdziwym szefem, przed którym każdy czuł respekt był
Gin. W dorosłym świecie to właśnie student AWF-u robiłby za właściciela,
trzymającego interes w ryzach, blondyn zaś, za wyróżniającego sie pracownika,
dzięki któremu firma przynosiłaby dochody.
Mężczyzna
miał w sobie to coś, co kazało innym sie go słuchać. Zwykle nie nadużywał
swojego „daru”, ale dzisiaj, kiedy czekała na niego hala, koledzy z drużyny i
nowa lśniąca piłka, musiał to zrobić. No i był jeszcze Sanji.
Pogoniona
młodzież skoczyła cały kwadrans przed czasem i w końcu w kuchni został tylko
Gin i młody student gastronomi. Najbardziej się spieszył a i tak praktycznie
wychodził ostatni. O ironio…
Sanji
zastanawiał się jak ma podziękował kumplowi za to, co ten powiedział wcześniej.
Bronił zielonowłosego, chociaż to powinna być jego działka. Gin nie miał z tym
nic wspólnego.
-Stary.
– Brunet, niezdający sobie sprawy z tych rozterek, zarzucił na grzbiet sportową
kurtkę. – To prawda, z tym Zoro? – Zadając pytanie nawet nie spojrzał na
przyjaciela. – I nie wykręcaj się. Wiem, że się kolegujecie… A raczej ty próbujesz
się zakolegować z nim…
-Skąd?
– Po co ma kłamać? Nie ma się, czego wstydzić. Choć pytanie Gina wprowadziło go
w konsternację. To pierwszy raz, kiedy rozmawia o Zoro z kimś „z zewnątrz”. Z
kimś, dla kogo cała sprawa jest obca.
-Nie
jestem ślepy. Widziałem jak przesiadujesz z nim na tej cholernej ławeczce. – Chwycił
torbę, nadal nie patrząc w stronę Sanjiego. – To jak? Próbował popełnić
samobójstwo, czy Kalifa wyssała to sobie z palca? Znając tą pustą blondi jestem
gotów w to uwierzyć.
Przez
chwilę milczał. Nie, dlatego, że nie chciał odpowiedzieć, tylko… To wciąż była
zbyt świeża rana, której nie zaleczył. A założony opatrunek, mógł w każdej
chwili odlecieć.
-Mówiła
prawdę – westchnął w końcu.
-Tak
myślałem… Sanji… – Odwrócił się do przyjaciela i spojrzał mu prosto w oczy. –
Wiem, że to nie moja sprawa i gówno mi do tego, ale… Stary, dam ci dobrą radę.
Daj sobie z nim spokój. Jeśli tego nie przerwiesz, już zawsze będziesz robił za
niańkę… Nie szkoda ci życia na zajmowanie się cudzymi kłopotami? A ten koleś ma
ich wystarczająco, żeby uszczęśliwić nimi całą dzielnicę. Daj sobie z nim
spokój. – Powtórzył. – Póki jeszcze możesz.
Obrócił
się na pięcie, poczym wyszedł nim blondyn zdążył zareagować.
A
Sanji został sam, skołowany, z zaciśniętymi do krwi pięściami i świadomością,
że jeśli chce dalej być przy Zoro musi się przyzwyczaić do takich reakcji.
-Ty
w dupę kopana, podróbko prezerwatywy!
Słyszał
z ust Dadan już różne przekleństwa, ale coś takiego obiło się o jego uszy po
raz pierwszy. I miał nadzieję, że ostatni, bo to trochę napawało lękiem, żeby
nie powiedzieć, obrzydzeniem. W tym wieku…
Dla
bezpieczeństwa, ominął fotel, na którym siedziała, była przywódczyni gangu, i
ostrożnie zbliżył się do Tsuru-san. Kobieta, głucha na rzucane w przestrzeń
obelgi koleżanki, dziergała na drutach, coś, co wyglądało jak czarna męska
czapka.
-Witam
szanowną panią. – Skłonił się jak rasowy uwodziciel i posłał kobiecie jeden ze
swoich wyćwiczonych uśmiechów. Co…
-Pierdolony
kawał lateksu!
Nie
dokończywszy pytania posłał zdziwione spojrzenie w stronę skąd dochodziły te, niezbyt
wyrafinowane, określenia.
-Co…
-Dadan
dmucha balony. – Tsuru-san ani na moment nie przerwała swojej robótki. Dalej cierpliwe
liczyła oczka
-Balony?
– Powtórzył.
-Tak
balony! – Do dyskusji włączyła się sama zainteresowana – Tylko bez skojarzeń
młody! – Rudowłosa pogroziła mu palcem a on dopiero teraz zauważył, że dookoła
jej fotela leżały paczki pełne różnokolorowych kawałków gumy a z oparcia,
zwisały długie kolorowa paski. Serpentyny. Na kolanach, zaś spoczywało,
urządzenie, które każde niewprawne oko, znające Dadan dłużej niż pięć minut,
wzięłoby za pistolet. Jak się jednak okazało, była to najnowszej klasy pompka z
instrukcją zbyt skomplikowaną na prostu umysł kobiety. Jednakże za nic na
świecie nie przyznałaby się do tego faktu, toteż z jej ust wychodziły takie a
nie inne odgłosy.
-A,
po co te balony? – spytał drapiąc się po karku. Zawsze tak robił, kiedy konsternacja
urządzała sobie imprezę w jego głowie.
Zamiast
odpowiedzi, dostał ciemność. To znaczy Tsuru-san wsadziła mu na głowę efekt
swojej pracy, który faktycznie okazał się czapką. Czarną, ciepłą i niezwykle milusią.
Tylko też zdecydowanie za dużą.
-Będzie
idealna! – Najwyraźniej kobieta była zadowolona ze swojego dzieła. – Dziękuję
Sanji – powiedziała ściągając ją z głowy chłopaka i zabierając się za
wykończenie.
-Nie
ma, za co. – Poprawił fryzurę. Jeśli pomógł to dobrze, mimo iż nie miał pojęcia,
w czym. – A mogę zapytać, co się tu dzieje?
-Jak
to, co? – Obie kobiety popatrzyły na niego jakby właśnie spytał, po co ludziom
tlen. – Przygotowujemy się do urodzin
naszego Księcia. Jak myślisz, spodoba mu się? – Tsuru-san pozwoliła mu
przyjrzeć się bliżej czapce i leżącym tuż obok szaliku. – Jak zdążę dorobię mu
rękawiczki. Bo nam jeszcze przemarznie siedząc z tobą na tej piekielnej
ławeczce. Obaj sobie kiedyś tyłki odmrozicie! I tyle będzie!
Nawet
te złe wróżby nie były w stanie zetrzeć szerokiego uśmiechu z jego twarzy.
-Ale
to tak na poważnie? –spytał.
-Nie,
wkurwiam się na niby, żeby ci kawał zrobić! – Dadan w końcu napompowała pierwszy
balon, lecz ten miał gdzieś szczytną okazję i bezczelnie pękł. – Kurwa mać!
Przysiadł
na oparciu fotela i włożył ręce do kieszeni. Pomimo radości jakiś cień trzymał
się tuż za nim.
-A,
co… no wiecie… że on próbował…
-Sanji!
– Tsuru-san na chwilę przerwała dzierganie i spojrzała wprost na młodzieńca. –
Słuchaj, to, co się stało… Najchętniej wymazałbym to z pamięci, ale nie mogę. I
ty też nie. Nawet nie próbuj. O czymś takim nie można i nie wolno po prostu
zapomnieć. Nie wolno mu też tego wypominać… To trudna sytuacja – westchnęła. –
Teraz jedyne, co możemy zrobić, to sprawić, żeby Zoro… Chciał zawalczyć. Myślę,
że to też trochę nasza wina… - Zaczęła bawić się drutami. Co chwila stukała
zakańczającymi je kulkami o siebie, tak, że po pomieszczeniu rozchodził się
dziwny „klik”. – Właściwie zostawiliśmy go samego sobie… No wiesz, taki cichy,
spokojny… Nie zdawaliśmy sobie sprawy, z tego, jaka tragedia drąży to ciało.
-Daliśmy
dupy, po prostu. – Dadan zrezygnowała z prób poskromieni balonów i zamieniła
się w przygotowaniach ze staruszkiem z drugiego końca pokoju. Teraz machała
dziurkaczem jak natchniona tworząc całe morze konfetti. – I musimy to naprawić.
Przestać go traktować jak element wystroju. – Skrzywiła się, bo dziurkacz
odmówił współpracy, jednak kilka bliskich spotkań z podłogą przekonało go do
zmiany zdania. –A właśnie! Zrobisz tort?
Tylko zostało mało czasu. To już jedenastego… Mam nadzieję, że do tego czasu
wypiszą go ze szpitala…
-Może
być truskawkowy?
Szedł
nucąc pod nosem jakąś głupią dziecięca piosenkę, która przyczepiła się do niego
jak rzep do psiego ogona i nie chciała za żadne skarby się odczepić. Nawet
włączony odtwarzacz mp3 z nastawionym na full ciężkim rockiem nie był w stanie
jej przepędzić. W końcu dał sobie spokój przyjmując do wiadomości, że wygląda i
brzmi jak debil, targając wypchaną po brzegi siatkę, z której dochodziły
smakowite zapachy, nucąc przy tym:
-Ogórek,
ogórek, ogórek… - Otworzył przeszklone drzwi szpitala. – Zielony ma garniturek.
– Skierował się do widny. – I czapkę i sandały.– Ostatnia chwila na ukojenie
nerwów. – Zielony, zielony jest cały! – Zakończył kiepskim falsetem krztusząc
się przy tym ze śmiechu. Bowiem, Zoro, co prawda grzecznie leżał w łóżku, ale
na nim, dosłowni na jego brzuchu, siedział około pięcioletni chłopczyk, ubrany
w przyduży lekarski kitel, z zabawkowym stetoskopem zwisającym z szyi! I z miną wielkiego znawcy zaglądał mężczyźnie
do gardła. Wspomagał się przy tym drewnianą, tym razem prawdziwą szpatułką. Pochodzącą
niewątpliwie ze szpitalnych zapasów. A Zoro bez cienia zniecierpliwienia mu na
to wszystko pozwalał. Chyba nawet trochę bawiła go ta sytuacja.
-Cześć
– powiedział i nie wiedząc jak ma skomentować aktualną sytuację zaczął ściągać
kurtkę.
Mały,
widząc kolejną osobę w pokoju, zabrał szpatułkę z buzi swojego „pacjenta” poczym
z niego zszedł. Patyczek, zgodnie z zasadami higieny wyrzucił do kosza.
-Dzień
dobry – ukłonił się w stronę Sanjiego. – Nazywam się Tony i w przyszłości będę
lekarzem najlepszym na świecie tak jak moja babcia a ona pracuje w tym szpitalu
i wszyscy się jej boją zna ją pan a ona jest najlepszą babcią na świecie i
czasem pozwala mi się tu bawić, ale ja się nie bawię ja leczę. – Wyrzucał z
siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Sanji nie był pewien, czy młody
w ogóle łapie oddech, trudno mu też było zrozumieć coś z tego dziecięcego
bełkotu. Ale usłyszawszy słowo babcia, wiedział już, że ma przed sobą wnuka
Kurehy. Znak, że dla młokosa trzeba być miłym i nie wywalić go na kopach z sali.
Tylko kurde, jak się gada z dziećmi? Nigdy nie był mistrzem tego typu relacji.
Wisząca nam nim groza w postaci wkurzonej lekarki, też nie pomagała wymyślić
konstruktywnego planu.
Ciągniecie
za rękaw sprowadziło go na ziemię i uzmysłowiło, że chłopiec się o coś spytał.
-Tak?
– Nie był przyzwyczajony do spoglądania w dół w czasie rozmowy, a przynajmniej
nie w aż taki „dół”.
-A,
kim pan jest? – Władował sobie palec do buzi.
-Przyjacielem
tego tu. – Wskazał na leżące w łóżku mężczyznę. – Hej Zoro, jak się masz?
Zielonowłosy
odpowiedział wzruszeniem ramion, ale też nikłym uśmiechem. Słyszał głos
Sanjiego, lecz nie czuł jego obecności. To nie było fajne. Tak bardzo znów
chciał złapać go za rękę… Mimo to dzień jak do tej pory mógł zaliczyć do
udanych. Malec, który bez pytania się na niego władował i zaczął coś nawijać o
leczeniu, babci i najlepszym lekarzu na świecie, był miłą odmianą po ciągłej ciszy,
jakiej doświadczał ze strony pielęgniarek. Zresztą dobry humor chłopca był
niemal zaraźliwy.
-A
ja go wyleczyłem! – Pochwalił się Tony. – Jak prawdziwy lekarz! – Wypiął dumnie
pierś.
-Tak?
– Zaczynał się obawiać, do czego to doszło zanim wszedł do pokoju.
-Ehe
– Mały kiwał głową jakby ta była na sprężynie. – Podałem mu leki i niedługo
będzie mówił! – Pomachał w połowie pustym opakowaniem miętowych tic taców.
Ulga
falą spłynęła na kucharza, pozwalając mu się uśmiechnąć do chłopca. Od miętusów
jeszcze nikt nie umarł. A Zoro, na którego zerkał od czasu do czasu i za którym
zdążył się stęsknić, wyglądał na raczej zadowolonego. On też by taki był, gdyby
ta mała paskuda nie stała mu na drodze i znów mógł trzymać zielonowłosego za
rękę.
-To
naprawdę niesamowite! – Starał się, żeby zabrzmiało to szczerze a nie jak
naigrywanie się. Dzieci zaskakująco szybko wyczuwają takie rzeczy. – Należy ci
się nagroda! – Pomysł przyszedł nagle i niemal oślepił go swoją genialnością. Zaczął
czegoś szukać w reklamówce, a małe czarne oczka śledziły każdy jego ruch. W
końcu wyciągnął czekoladową babeczkę pokrytą niebieskim lukrem. Piekąc je
zmarnował cały wczorajszy wieczór, który powinien raczej wykorzystać na pisanie
pracy. Ale są przecież rzeczy ważne i ważniejsze. – Proszę. Dla przyszłego
najlepszego lekarza na świecie! – Podał smakołyk dziecku, w którego oczach
pojawiły się gwiazdki radości.
-To
naprawdę dla mnie?!
Pokiwał
głową. Nie ważne, kto, słodycze zawsze wywołują uśmiech.
-Dziękuję!
– Wbił usta w babeczkę brudząc całą twarz lukrem. – Pychna! Dziefkuje!
Miło
było patrzeć jak ktoś docenia jego pracę i jak przygotowana w pocie czoła i z
największą starannością babeczka smakuje, ale… wołałby jednak siedzieć już,
przy Zoro i… no robić cokolwiek, byleby tylko… być obok. Zresztą to właśnie
przyjaciel pierwszy powinien spróbować tego specjału! Dlatego postanowił posunąć się do podstępu.
-Upaćkałeś
sobie nos. – Potargał brązowe kosmyki malca. – Jeśli szybko tego nie zmyjesz to
ci tak zostaniesz. I będziesz pierwszym niebieskonosym lekarzem…
Na
szczęście dzieci z natury są łatwowierne, więc prowokacja zadziałała. Tony, z
przestrachem w wielkich oczach, wybiegł z sali, ledwie kończąc babeczkę i
niemal wpadając pod wózek ze sprzętem medycznym.
-Uroczy
dzieciak, prawda?
Karcąca
mina Zoro kazała mu zrewidować poglądy.
-Spokojnie,
spokojnie. Nie jestem pedofilem! – Usiadł na krzesełku i od razu zaczął
wyciągać z reklamówki przyniesione produkty. – A młody ma jeszcze czas żeby
poznać się na żartach. Zresztą przyszedłem do ciebie a nie do jakiegoś
gówniarza. Stęskniłem się. – Czy nie posunął się za daleko?
Zoro
spłonął rumieńcem. To były słowa, których pożądał, których pragnął i które
leczyły obolałe serca. Dzięki nim mógł walczyć.
Wyciągnął
rękę, by już po chwili poczuć na niej ciepło innego ciała. Ich palce znów się
splotły tworząc niezwykłą więź. To wszystko działo się szybko, może trochę zbyt
szybko, ale wiedział, że jeśli teraz pozwoli sobie, chociaż na chwilę zawahania,
na taryfę ulgową, może już nie znaleźć tej siły, by podnieść się po raz
kolejny. Znał siebie aż za dobrze.
Przez
chwilę siedzieli w ciszy delektując się ciepłem, jakie dawały im ich ciała. W
pewnym momencie Sanji poczuł szturchnięcie a potem zobaczył wyciągniętą dłoń
przyjaciela, na której spoczywało dumne stadko białych cukierków. Zoro go
częstował.
-Nie
dziękuję. – Zamknął pięść mężczyzny. – To twoje lekarstwa. – Zaśmiał się
odgarniając kilka zabłąkanych zielonych kosmyków. – Będziesz po nich mówił,
zapomniałeś?
Grymas
strachu przebiegł po twarzy mężczyzny, tak jakby sama wizja odzyskania mowy go
przeraziła. Widząc tą reakcję Sanji
sprzedał sobie mentalnego plaskacza. Żartem roku tego nie można było nazwać w
żaden sposób!
-Przepraszam.
– Wzmocnił uścisk. – Nie musisz się z tym śpieszyć. Będę czekał na twoje słowa,
tak długo jak będzie trzeba, nawet całą wieczność. Dopóki nie uznasz, że jesteś
gotowy. – Miał straszną ochotę ucałować te zielone włosy. Powstrzymał się
jednak. Wciąż nie wiedział, jakiej orientacji jest Zoro i gdyby nagle
przyjaciel okazał się homofobem cała budowana wspólne relacja poszłaby się, za
przeproszeniem, jebać. Dla Zoro był gotów kryć się z własnymi preferencjami,
choć jeszcze dla nikogo nie zrobił czegoś takiego. Gdy komuś taki stan rzeczy
nie odpowiadał, po prostu kończył znajomość. Ale z zielonowłosym było inaczej.
Po prostu.
Nie
wiedział czy kiedykolwiek będzie gotowy. To jak było teraz mu odpowiadało, lecz
nie miało nic wspólnego z walką.
Połknął
tic taci.
Wycofanie cie osłabi…
Tchórzostwo cię zabije…
Gdzieś
kiedyś usłyszał te słowa. Aktualnie bardzo boleśnie oddawały jego stan. Boi
się. Boi się jak cholera. Jeśli teraz przestanie milczeć, nie będzie odwrotu.
Uruchomi całą spiralę wydarzeń. Ale jeżeli nie zrobi nic, wkrótce znów może
zapragnąć nocy ze szkłem.
Walka.
Obiecał
zawalczyć.
Sanji
jest tuż obok…
Sanji…
Otworzył
usta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz