środa, 30 grudnia 2015

Dostrzeżony XVI

DOSTRZEŻONY 

Rozdział XVI

-Hej! Zauważyliście!? – Pytanie, które z dużym powodzeniem można było nazwać krzykiem, przebiło się przez szum lecącej wody i odgłosy uderzającej o siebie emalii. Czyli to, co zwykle słychać przy zmywaniu.
Wszyscy młodzi wolontariusze z Domu Opieki przerwali aktualnie wykonywane zajęcia i wlepili wzrok w autorkę pytania. Nie żeby większość obchodziło, co takiego piękna Kalifa ma do powiedzenia, ale próba ignorancji zamieniłaby ich życie w piekło. Oczywiście dotyczyło to tych, u których poziom szarmancji nie przekroczył poziomu krytycznego. Znaczy, wszystkich, poza Sanjim. Kucharz odstawił szorowany właśnie garnek i z uwagą, ukrytą pod wyćwiczonym uśmiechem, przyglądał się cycatej blondynce. Dobry humor nie opuszczał go od wczoraj, nie zdołała tego zmienić nawet wizja dłuższego zostania w „pracy”.
Zadowolona z porcji uwagi zdolnej wywołać stan przedzawałowy u mniej śmiałych członków społeczeństwa, Kalifa ciągnęła swoją wypowiedź.
-Zauważyliście…
-Tak, tak. – Gin machnął ręką. – Masz nową fryzurę. Bardzo ładna. –Mężczyzna nigdy nie potrafił rozmawiać z kobietami i prawdopodobnie przez to wciąż był singlem. W końcu niezły tyłek to za mało by przyciągnąć uwagę płci przeciwnej na długi czas. W dodatku, dziś wyjątkowo, każde odstępstwo od planu dnia i tracenie czasu na bezsensowne pierdolenie kotka za pomocą młotka, było mu nie na rękę. Miał jeszcze do odegrania ważny mecz, więc liczył, że zdąży na ostatni pociąg kursujący w pożądanym przez niego kierunku.
-Jesteś idiotą! – Krzyk Kalify jasno wyraził zarówno jego pomyłkę jak i jej oburzenie. – U fryzjera byłam w zeszłym tygodniu. – Rozczesała długie włosy.  – I wiem, że nie zauważyłeś, wiec przestań kłamać! Teraz chodzi mi o coś innego. – Wydęła usta, widząc, że chłopka tylko zagryza wargi mląc w ustach przekleństwo, jakim bez oporów by ją uraczył gdyby nie bliskie sąsiedztwo Sanjiego. Blondyn już teraz posyłał przyjacielowi upominające spojrzenie. Pewna tego, że jej pozycja, jako kobiety nie jest zagrożona i czuwa nad nią rycerz w lśniącej zbroi, wróciła do pierwotnego tematu. – Zauważyliście, że ostatnio nigdzie nie widać tego zielonowłosego chłopaka?
Po kuchni przeszedł trudny do zidentyfikowania szmer, w którym utonął jęk Sanjiego. Samo wspomnienie, że Zoro tu nie ma, wywołało u młodego kucharza ból w okolicach serca.
-Bystrość konika polnego, nie ma, co. – Gin miał już serdecznie dość, a to były jedyne słowa obrazujące jego zniecierpliwienie, na jakie mógł sobie pozwolić i nie dostać osławionego kopa w żołądek. Zwłaszcza biorąc pod uwagę stan, w jakim aktualnie znajdował się jego przyjaciel. To był główny powód, dla którego pociągnął ten temat.– Trafiło się chłopakowi do szpitala, wielkie mi odkrycie. – Wrócił do zmywania. – Takie rzeczy się zdarzają, a przypomina ci, że on nie był okazem zdrowia. Wkrótce na pewno wróci. 
-Ale! – Dziewczyna nie dała się zbyć. – Wiecie – zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu – podsłuchałam jak pielęgniarki rozmawiają, że podobno on chciał się zabić…
Kilka osób krzyknęło w autentycznym zdumieniu, a dwie czy trzy dziewczyny zakryły sobie usta w teatralnym geście.
-Jesteś pewna? – Ktoś najwyraźniej powątpiewał w rewelacje Kalify, co z kolei nie spodobało się wolontariuszce.
-Podsłuchiwałam Tashigi, a to ona robiła za jego niańkę, więc to pewne info. – Odwróciła się od pytającego z pogardą odrzucając za siebie włosy.
W kuchni zawrzało.
Sanji przysłuchiwał się tym rewelacjom bezwiednie zaciskając palce na uchwytach garnka. Oni mówili o tym tak beztrosko, jakby wcale nie chodziło o ludzkie życie, tylko o kolejny odcinek szmatławego serialu. I nawet nie znają imienia obgadywanej osoby… Następne słowa, niemal, doprowadziły go do furii.
-W sumie, to ja mu się nie dziwię. – Kalifa była zadowolona z wywołanej reakcji. – No wiecie… Teraz jest tylko kulą u nogi, no i raczej tak już pozostanie…
Sanji chyba po raz pierwszy w życiu pomyślał o uderzeniu kobiety. A właściwie o sprzedaniu solidnego kopa w te wyszminkowane usteczka. Na szczęście wtrącił się Gin.
-Zamknij się już, z łaski swojej. – Odstawił umyty przed chwilą talerz na suszarkę i chwycił za kolejny. – Zamiast pieprzyć od rzeczy wzięłabyś się do roboty. Na ploty pójdziesz sobie, kiedy indziej! To nie jest czas ani miejsce na takie pogaduszki, a ty jesteś ostatnią osobą, która mogłaby oceniać Zoro! – Wycelował oskarżycielsko palcem w dziewczynę, raczej nienawykłą do takiego traktowania. – To samo tyczy się reszty! Do roboty! Albo idę do Domino!
Na dźwięk imienia kierowniczki, wszystkie rozmowy ustały i słychać było tylko uwijających się jak w ukropie młodych wolontariuszy. Zresztą nawet gdyby Gin nie wyciągnął ostatniego asa z rękawa, w postaci strasznej Domino i tak wróciliby do roboty. Bo może i to Sanji królował, jeśli chodzi o talent kulinarny i to on robił za guru w tej kwestii, ale… prawdziwym szefem, przed którym każdy czuł respekt był Gin. W dorosłym świecie to właśnie student AWF-u robiłby za właściciela, trzymającego interes w ryzach, blondyn zaś, za wyróżniającego sie pracownika, dzięki któremu firma przynosiłaby dochody.
Mężczyzna miał w sobie to coś, co kazało innym sie go słuchać. Zwykle nie nadużywał swojego „daru”, ale dzisiaj, kiedy czekała na niego hala, koledzy z drużyny i nowa lśniąca piłka, musiał to zrobić. No i był jeszcze Sanji.
Pogoniona młodzież skoczyła cały kwadrans przed czasem i w końcu w kuchni został tylko Gin i młody student gastronomi. Najbardziej się spieszył a i tak praktycznie wychodził ostatni. O ironio…
Sanji zastanawiał się jak ma podziękował kumplowi za to, co ten powiedział wcześniej. Bronił zielonowłosego, chociaż to powinna być jego działka. Gin nie miał z tym nic wspólnego.
-Stary. – Brunet, niezdający sobie sprawy z tych rozterek, zarzucił na grzbiet sportową kurtkę. – To prawda, z tym Zoro? – Zadając pytanie nawet nie spojrzał na przyjaciela. – I nie wykręcaj się. Wiem, że się kolegujecie… A raczej ty próbujesz się zakolegować z nim…
-Skąd? – Po co ma kłamać? Nie ma się, czego wstydzić. Choć pytanie Gina wprowadziło go w konsternację. To pierwszy raz, kiedy rozmawia o Zoro z kimś „z zewnątrz”. Z kimś, dla kogo cała sprawa jest obca.
-Nie jestem ślepy. Widziałem jak przesiadujesz z nim na tej cholernej ławeczce. – Chwycił torbę, nadal nie patrząc w stronę Sanjiego. – To jak? Próbował popełnić samobójstwo, czy Kalifa wyssała to sobie z palca? Znając tą pustą blondi jestem gotów w to uwierzyć.
Przez chwilę milczał. Nie, dlatego, że nie chciał odpowiedzieć, tylko… To wciąż była zbyt świeża rana, której nie zaleczył. A założony opatrunek, mógł w każdej chwili odlecieć.
-Mówiła prawdę – westchnął w końcu.
-Tak myślałem… Sanji… – Odwrócił się do przyjaciela i spojrzał mu prosto w oczy. – Wiem, że to nie moja sprawa i gówno mi do tego, ale… Stary, dam ci dobrą radę. Daj sobie z nim spokój. Jeśli tego nie przerwiesz, już zawsze będziesz robił za niańkę… Nie szkoda ci życia na zajmowanie się cudzymi kłopotami? A ten koleś ma ich wystarczająco, żeby uszczęśliwić nimi całą dzielnicę. Daj sobie z nim spokój. – Powtórzył. – Póki jeszcze możesz.
Obrócił się na pięcie, poczym wyszedł nim blondyn zdążył zareagować.
A Sanji został sam, skołowany, z zaciśniętymi do krwi pięściami i świadomością, że jeśli chce dalej być przy Zoro musi się przyzwyczaić do takich reakcji.

-Ty w dupę kopana, podróbko prezerwatywy!
Słyszał z ust Dadan już różne przekleństwa, ale coś takiego obiło się o jego uszy po raz pierwszy. I miał nadzieję, że ostatni, bo to trochę napawało lękiem, żeby nie powiedzieć, obrzydzeniem. W tym wieku…
Dla bezpieczeństwa, ominął fotel, na którym siedziała, była przywódczyni gangu, i ostrożnie zbliżył się do Tsuru-san. Kobieta, głucha na rzucane w przestrzeń obelgi koleżanki, dziergała na drutach, coś, co wyglądało jak czarna męska czapka.
-Witam szanowną panią. – Skłonił się jak rasowy uwodziciel i posłał kobiecie jeden ze swoich wyćwiczonych uśmiechów.  Co…
-Pierdolony kawał lateksu!
Nie dokończywszy pytania posłał zdziwione spojrzenie w stronę skąd dochodziły te, niezbyt wyrafinowane, określenia.
-Co…
-Dadan dmucha balony. – Tsuru-san ani na moment nie przerwała swojej robótki. Dalej cierpliwe liczyła oczka
-Balony? – Powtórzył.
-Tak balony! – Do dyskusji włączyła się sama zainteresowana – Tylko bez skojarzeń młody! – Rudowłosa pogroziła mu palcem a on dopiero teraz zauważył, że dookoła jej fotela leżały paczki pełne różnokolorowych kawałków gumy a z oparcia, zwisały długie kolorowa paski. Serpentyny. Na kolanach, zaś spoczywało, urządzenie, które każde niewprawne oko, znające Dadan dłużej niż pięć minut, wzięłoby za pistolet. Jak się jednak okazało, była to najnowszej klasy pompka z instrukcją zbyt skomplikowaną na prostu umysł kobiety. Jednakże za nic na świecie nie przyznałaby się do tego faktu, toteż z jej ust wychodziły takie a nie inne odgłosy.
-A, po co te balony? – spytał drapiąc się po karku. Zawsze tak robił, kiedy konsternacja urządzała sobie imprezę w jego głowie.
Zamiast odpowiedzi, dostał ciemność. To znaczy Tsuru-san wsadziła mu na głowę efekt swojej pracy, który faktycznie okazał się czapką. Czarną, ciepłą i niezwykle milusią. Tylko też zdecydowanie za dużą.
-Będzie idealna! – Najwyraźniej kobieta była zadowolona ze swojego dzieła. – Dziękuję Sanji – powiedziała ściągając ją z głowy chłopaka i zabierając się za wykończenie.
-Nie ma, za co. – Poprawił fryzurę. Jeśli pomógł to dobrze, mimo iż nie miał pojęcia, w czym. – A mogę zapytać, co się tu dzieje?
-Jak to, co? – Obie kobiety popatrzyły na niego jakby właśnie spytał, po co ludziom tlen.  – Przygotowujemy się do urodzin naszego Księcia. Jak myślisz, spodoba mu się? – Tsuru-san pozwoliła mu przyjrzeć się bliżej czapce i leżącym tuż obok szaliku. – Jak zdążę dorobię mu rękawiczki. Bo nam jeszcze przemarznie siedząc z tobą na tej piekielnej ławeczce. Obaj sobie kiedyś tyłki odmrozicie! I tyle będzie!
Nawet te złe wróżby nie były w stanie zetrzeć szerokiego uśmiechu z jego twarzy.
-Ale to tak na poważnie? –spytał.
-Nie, wkurwiam się na niby, żeby ci kawał zrobić! – Dadan w końcu napompowała pierwszy balon, lecz ten miał gdzieś szczytną okazję i bezczelnie pękł. – Kurwa mać!
Przysiadł na oparciu fotela i włożył ręce do kieszeni. Pomimo radości jakiś cień trzymał się tuż za nim.
-A, co… no wiecie… że on próbował…
-Sanji! – Tsuru-san na chwilę przerwała dzierganie i spojrzała wprost na młodzieńca. – Słuchaj, to, co się stało… Najchętniej wymazałbym to z pamięci, ale nie mogę. I ty też nie. Nawet nie próbuj. O czymś takim nie można i nie wolno po prostu zapomnieć. Nie wolno mu też tego wypominać… To trudna sytuacja – westchnęła. – Teraz jedyne, co możemy zrobić, to sprawić, żeby Zoro… Chciał zawalczyć. Myślę, że to też trochę nasza wina… - Zaczęła bawić się drutami. Co chwila stukała zakańczającymi je kulkami o siebie, tak, że po pomieszczeniu rozchodził się dziwny „klik”. – Właściwie zostawiliśmy go samego sobie… No wiesz, taki cichy, spokojny… Nie zdawaliśmy sobie sprawy, z tego, jaka tragedia drąży to ciało.
-Daliśmy dupy, po prostu. – Dadan zrezygnowała z prób poskromieni balonów i zamieniła się w przygotowaniach ze staruszkiem z drugiego końca pokoju. Teraz machała dziurkaczem jak natchniona tworząc całe morze konfetti. – I musimy to naprawić. Przestać go traktować jak element wystroju. – Skrzywiła się, bo dziurkacz odmówił współpracy, jednak kilka bliskich spotkań z podłogą przekonało go do zmiany zdania.  –A właśnie! Zrobisz tort? Tylko zostało mało czasu. To już jedenastego… Mam nadzieję, że do tego czasu wypiszą go ze szpitala…
-Może być truskawkowy?

Szedł nucąc pod nosem jakąś głupią dziecięca piosenkę, która przyczepiła się do niego jak rzep do psiego ogona i nie chciała za żadne skarby się odczepić. Nawet włączony odtwarzacz mp3 z nastawionym na full ciężkim rockiem nie był w stanie jej przepędzić. W końcu dał sobie spokój przyjmując do wiadomości, że wygląda i brzmi jak debil, targając wypchaną po brzegi siatkę, z której dochodziły smakowite zapachy, nucąc przy tym:
-Ogórek, ogórek, ogórek… - Otworzył przeszklone drzwi szpitala. – Zielony ma garniturek. – Skierował się do widny. – I czapkę i sandały.– Ostatnia chwila na ukojenie nerwów. – Zielony, zielony jest cały! – Zakończył kiepskim falsetem krztusząc się przy tym ze śmiechu. Bowiem, Zoro, co prawda grzecznie leżał w łóżku, ale na nim, dosłowni na jego brzuchu, siedział około pięcioletni chłopczyk, ubrany w przyduży lekarski kitel, z zabawkowym stetoskopem zwisającym z szyi!  I z miną wielkiego znawcy zaglądał mężczyźnie do gardła. Wspomagał się przy tym drewnianą, tym razem prawdziwą szpatułką. Pochodzącą niewątpliwie ze szpitalnych zapasów. A Zoro bez cienia zniecierpliwienia mu na to wszystko pozwalał. Chyba nawet trochę bawiła go ta sytuacja.
-Cześć – powiedział i nie wiedząc jak ma skomentować aktualną sytuację zaczął ściągać kurtkę.
Mały, widząc kolejną osobę w pokoju, zabrał szpatułkę z buzi swojego „pacjenta” poczym z niego zszedł. Patyczek, zgodnie z zasadami higieny wyrzucił do kosza.
-Dzień dobry – ukłonił się w stronę Sanjiego. – Nazywam się Tony i w przyszłości będę lekarzem najlepszym na świecie tak jak moja babcia a ona pracuje w tym szpitalu i wszyscy się jej boją zna ją pan a ona jest najlepszą babcią na świecie i czasem pozwala mi się tu bawić, ale ja się nie bawię ja leczę. – Wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Sanji nie był pewien, czy młody w ogóle łapie oddech, trudno mu też było zrozumieć coś z tego dziecięcego bełkotu. Ale usłyszawszy słowo babcia, wiedział już, że ma przed sobą wnuka Kurehy. Znak, że dla młokosa trzeba być miłym i nie wywalić go na kopach z sali. Tylko kurde, jak się gada z dziećmi? Nigdy nie był mistrzem tego typu relacji. Wisząca nam nim groza w postaci wkurzonej lekarki, też nie pomagała wymyślić konstruktywnego planu.
Ciągniecie za rękaw sprowadziło go na ziemię i uzmysłowiło, że chłopiec się o coś spytał.
-Tak? – Nie był przyzwyczajony do spoglądania w dół w czasie rozmowy, a przynajmniej nie w aż taki „dół”.
-A, kim pan jest? – Władował sobie palec do buzi.
-Przyjacielem tego tu. – Wskazał na leżące w łóżku mężczyznę. – Hej Zoro, jak się masz?
Zielonowłosy odpowiedział wzruszeniem ramion, ale też nikłym uśmiechem. Słyszał głos Sanjiego, lecz nie czuł jego obecności. To nie było fajne. Tak bardzo znów chciał złapać go za rękę… Mimo to dzień jak do tej pory mógł zaliczyć do udanych. Malec, który bez pytania się na niego władował i zaczął coś nawijać o leczeniu, babci i najlepszym lekarzu na świecie, był miłą odmianą po ciągłej ciszy, jakiej doświadczał ze strony pielęgniarek. Zresztą dobry humor chłopca był niemal zaraźliwy.
-A ja go wyleczyłem! – Pochwalił się Tony. – Jak prawdziwy lekarz! – Wypiął dumnie pierś.
-Tak? – Zaczynał się obawiać, do czego to doszło zanim wszedł do pokoju.
-Ehe – Mały kiwał głową jakby ta była na sprężynie. – Podałem mu leki i niedługo będzie mówił! – Pomachał w połowie pustym opakowaniem miętowych tic taców.
Ulga falą spłynęła na kucharza, pozwalając mu się uśmiechnąć do chłopca. Od miętusów jeszcze nikt nie umarł. A Zoro, na którego zerkał od czasu do czasu i za którym zdążył się stęsknić, wyglądał na raczej zadowolonego. On też by taki był, gdyby ta mała paskuda nie stała mu na drodze i znów mógł trzymać zielonowłosego za rękę.
-To naprawdę niesamowite! – Starał się, żeby zabrzmiało to szczerze a nie jak naigrywanie się. Dzieci zaskakująco szybko wyczuwają takie rzeczy. – Należy ci się nagroda! – Pomysł przyszedł nagle i niemal oślepił go swoją genialnością. Zaczął czegoś szukać w reklamówce, a małe czarne oczka śledziły każdy jego ruch. W końcu wyciągnął czekoladową babeczkę pokrytą niebieskim lukrem. Piekąc je zmarnował cały wczorajszy wieczór, który powinien raczej wykorzystać na pisanie pracy. Ale są przecież rzeczy ważne i ważniejsze. – Proszę. Dla przyszłego najlepszego lekarza na świecie! – Podał smakołyk dziecku, w którego oczach pojawiły się gwiazdki radości.
-To naprawdę dla mnie?!
Pokiwał głową. Nie ważne, kto, słodycze zawsze wywołują uśmiech.
-Dziękuję! – Wbił usta w babeczkę brudząc całą twarz lukrem. – Pychna! Dziefkuje!
Miło było patrzeć jak ktoś docenia jego pracę i jak przygotowana w pocie czoła i z największą starannością babeczka smakuje, ale… wołałby jednak siedzieć już, przy Zoro i… no robić cokolwiek, byleby tylko… być obok. Zresztą to właśnie przyjaciel pierwszy powinien spróbować tego specjału!  Dlatego postanowił posunąć się do podstępu.
-Upaćkałeś sobie nos. – Potargał brązowe kosmyki malca. – Jeśli szybko tego nie zmyjesz to ci tak zostaniesz. I będziesz pierwszym niebieskonosym lekarzem…
Na szczęście dzieci z natury są łatwowierne, więc prowokacja zadziałała. Tony, z przestrachem w wielkich oczach, wybiegł z sali, ledwie kończąc babeczkę i niemal wpadając pod wózek ze sprzętem medycznym.
-Uroczy dzieciak, prawda?
Karcąca mina Zoro kazała mu zrewidować poglądy.
-Spokojnie, spokojnie. Nie jestem pedofilem! – Usiadł na krzesełku i od razu zaczął wyciągać z reklamówki przyniesione produkty. – A młody ma jeszcze czas żeby poznać się na żartach. Zresztą przyszedłem do ciebie a nie do jakiegoś gówniarza. Stęskniłem się. – Czy nie posunął się za daleko?

Zoro spłonął rumieńcem. To były słowa, których pożądał, których pragnął i które leczyły obolałe serca. Dzięki nim mógł walczyć.
Wyciągnął rękę, by już po chwili poczuć na niej ciepło innego ciała. Ich palce znów się splotły tworząc niezwykłą więź. To wszystko działo się szybko, może trochę zbyt szybko, ale wiedział, że jeśli teraz pozwoli sobie, chociaż na chwilę zawahania, na taryfę ulgową, może już nie znaleźć tej siły, by podnieść się po raz kolejny. Znał siebie aż za dobrze.

Przez chwilę siedzieli w ciszy delektując się ciepłem, jakie dawały im ich ciała. W pewnym momencie Sanji poczuł szturchnięcie a potem zobaczył wyciągniętą dłoń przyjaciela, na której spoczywało dumne stadko białych cukierków. Zoro go częstował.
-Nie dziękuję. – Zamknął pięść mężczyzny. – To twoje lekarstwa. – Zaśmiał się odgarniając kilka zabłąkanych zielonych kosmyków. – Będziesz po nich mówił, zapomniałeś?
Grymas strachu przebiegł po twarzy mężczyzny, tak jakby sama wizja odzyskania mowy go przeraziła.  Widząc tą reakcję Sanji sprzedał sobie mentalnego plaskacza. Żartem roku tego nie można było nazwać w żaden sposób!
-Przepraszam. – Wzmocnił uścisk. – Nie musisz się z tym śpieszyć. Będę czekał na twoje słowa, tak długo jak będzie trzeba, nawet całą wieczność. Dopóki nie uznasz, że jesteś gotowy. – Miał straszną ochotę ucałować te zielone włosy. Powstrzymał się jednak. Wciąż nie wiedział, jakiej orientacji jest Zoro i gdyby nagle przyjaciel okazał się homofobem cała budowana wspólne relacja poszłaby się, za przeproszeniem, jebać. Dla Zoro był gotów kryć się z własnymi preferencjami, choć jeszcze dla nikogo nie zrobił czegoś takiego. Gdy komuś taki stan rzeczy nie odpowiadał, po prostu kończył znajomość. Ale z zielonowłosym było inaczej. Po prostu.

Nie wiedział czy kiedykolwiek będzie gotowy. To jak było teraz mu odpowiadało, lecz nie miało nic wspólnego z walką.
Połknął tic taci.
Wycofanie cie osłabi…
Tchórzostwo cię zabije…
Gdzieś kiedyś usłyszał te słowa. Aktualnie bardzo boleśnie oddawały jego stan. Boi się. Boi się jak cholera. Jeśli teraz przestanie milczeć, nie będzie odwrotu. Uruchomi całą spiralę wydarzeń. Ale jeżeli nie zrobi nic, wkrótce znów może zapragnąć nocy ze szkłem.
Walka.
Obiecał zawalczyć.
Sanji jest tuż obok…
Sanji…
Otworzył usta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz