środa, 30 grudnia 2015

Dostrzeżony XX

DOSTRZEŻONY

Rozdział XX

Zegar wybił północ, a on wciąż przewracał się z boku na bok, pełen wspomnień z minionego dnia. Z uporem maniaka ignorował starania Piaskowego Dziadka, chcącego wysłać go do Krainy Snów. Bał się, że jeśli podda się, skradającej się z każdej strony błogości, to po przebudzeniu odkryje, iż całe dzisiejsze, lub raczej wczorajsze, popołudnie było tylko snem. Iluzją stworzoną przez opętany nadzieją umysł. Bo przecież to wszystko…
Było zbyt piękne, by mogło przydarzyć się jemu.
Opuszkami palców przejechał po wargach, na których wciąż czuł ciężar ust Sanjiego. Momentalnie spłonął rumieńcem przypominając sobie, co te usta wyprawiały z jego własnymi podczas ich pierwszego pocałunku. Wtedy, nie bardzo, był w stanie zastanowić się nad własnymi odczuciami, wszystko działo się zbyt szybko, jednak teraz… rozpamiętywał każde dotknięcie, muśnięcie wilgotnej skóry, zapach nikotyny unoszący się w powietrzu i wsiąkający w jego koszulkę. Dzięki temu teraz również mógł upajać się słodką wonią, wspominając smak chłopaka…
Swojego chłopaka!
Zaczął kreślić palcami w powietrzu zarys twarzy Sanjiego, jaki udało mu się wczoraj poznać. Narysował też te śmieszne, kręcone brwi. Skończywszy drugi zawijas zastygł z ręką wyciągniętą ku górze.
-Chcę cię zobaczyć. – wyszeptał. Chyba zbyt głośno, bo kroki, jakie do tej pory wystukiwały równy rytm pod drzwiami jego pokoju, ucichły. Ustawiony na korytarzu strażnik przystanął, zapewne nasłuchując. Nie mógł winić władz Domu Opieki za to „zabezpieczenie”, jednak głupio się czuł będąc bez przerwy pilnowanym. Nawet chciał krzyknąć by dano mu spokój, że już wcale nie zamierza się zabijać, lecz zamiast tego znów się zaczerwienił i obrócił poduszkę na „zimną stronę”, układając się wygodniej. Największemu marzeniu, jakie teraz miał, nigdy nie dane będzie się spełnić, a on musi się z tym pogodzić. Dlatego też, w jednej chwili, podjął kolejną ważną decyzję, mającą spory wpływ na jego przyszłe życie.
Naciągnął kołdrę po same uszy, postanawiając przeczekać w tej pozycji do rana. Jednak, jak to zwykle bywa, w takich sytuacjach, nie minął kwadrans nim chrapał w najlepsze a delikatny uśmiech nie schodził z jego ust ani na chwilę.

Długo zajęło mu zabranie się w końcu do łóżka. Z nadmiaru rozpierającej go energii skorzystała kuchnia, lśniąca teraz nieskazitelną czystością i wypełniona zapachem korzennych ciasteczek – wszystkich w kształcie serca. Co on poradzi, że lubi takie kiczowate gadżety? Po za tym, to w jakiś dziwny sposób na pewno było urocze. Musiało być!
Oprócz kuchni wypucował też kibelek. To pomieszczenie pachniało za to morską bryzą w sprayu. Czyli czymś, co nawet nie przejeżdżało, w żadnej fazie swojej produkcji, obok zbiornika wodnego większego niż kałuża na drodze. Ale nie można mieć wszystkiego, nie? A on miał na własność pewnego nieśmiałego glona, więc co znaczy, puszka wątpliwej, jakości odświeżacza, przy takiej radości?
To właśnie to zielonowłose dziwadło, było źródłem nadprogramowej energii, dzięki której teraz rozpoczął porządek w notatkach. Wciąż rozpamiętywał zdarzenia z minionego popołudnia. Najpierw z parku, gdzie całowali się jak szaleni. A potem z salonu Domu Opieki, w którym bezceremonialnie posadził sobie Zoro na kolanach, głuchy na jego protesty i próby wyrwania się. O dziwo, i ku ogromnemu zdziwieniu młodego pensjonariusza, nikt ich za to nie ukamienował, ani nie rzucił zjadliwym komentarzem. No może poza Dadan, która to chyba nigdy nie dorosła, a jedynie się zestarzała i nie mogąc darować sobie tej przyjemności i zaczęła nucić „zakochana para”. Sanjiego bardziej to śmieszyło niż denerwowało. Zoro zaś, po kilku uspokajających szeptach, przestał się wiercić i tylko krwisty rumieniec na policzkach, nie mający nic wspólnego z temperaturą panującą na zewnątrz, świadczył o tym, że cała sytuacja nie jest dla niego komfortowa. Dopiero ostry głos Tsuru-san, oraz jej obietnica, że rudowłosa, jeśli zaraz nie zamilknie, to będzie miała wątpliwą przyjemność opiekować się wnuczką staruszki, pozwoliły chłopakom na chwile rozluźnienia. Cały myk polegał na tym, że mała Sophie – czteroletnia córka syna Tsuru-san z drugiego małżeństwa, miała stwierdzone ADHD i lubowała się w kolorze wściekłego różu. W porównaniu z taką groźbą, piosenka nagle przestała być zabawna.
-Zakochana para… - Kucharza jednak bawiła nadal. – Zakochana para! – Może dlatego, że faktycznie był zakochany? Na amen i do reszty.
 Kiedy, w końcu stwierdził, że nadprogramowa dawka energii, zaczyna się wyczerpywać, zamknął zeszyt i ruszył do sypialni. Po drodze zrzucił z siebie ubrania, pilnując jednocześnie, żeby żadna część garderoby nie wylądowała na podłodze. Panujący w mieszkaniu ukrop, będący wynikiem spierdzielonych kaloryferów, pozwolił mu spać w samych gatkach. Dlatego całą siła woli powstrzymywał, podsuwane mu przez wyobraźnię obrazy skupiając się na wydarzeniach z minionego popołudnia i tego, co chętnie jeszcze by robił a no, co było za wcześnie. Przejechał placami po wargach. Wciąż nie mógł uwierzyć jak to wszystko się potoczyło. Że on i Zoro… Zostali… parą. Gdzieś tam tłukła się myśl, że za łatwo im poszło. A prawdziwe problemy dopiero przed nimi, ale odgonił ją tak szybko jak tylko się pojawiła, zastępując cudownym połączeniem zielonych włosów i zarumienionych policzków. Zasnął mając ten obraz pod powiekami.

-Prosto? – spytał zakańczając tym samym, blisko piętnastominutową, walkę z guzikami.
-Prawie. – odpowiedziała walcząc z odruchem by nie pospieszyć na ratunek. – Trzy ostatnie są krzywo.
Zaczął wodzić palcami u dołu koszuli, starając się odnaleźć małych zdrajców. Udało mu się szybciej niż mógłby się spodziewać. Naprawił błąd, a przynajmniej miał taką nadzieję.
-A teraz?
-Idealnie! – Cieszyło ją, że podopieczny z każdym dniem stawał się coraz bardziej samodzielny. Mniej cieszył ją podwód, dla którego Zoro tak się starał. I nie chodziło o to, że miała coś do gejów, czy nie ufała Sanjiemu. Nie. Kucharz z wolna odbudowywał, lub raczej budował od podstaw, jej zaufanie do własnej osoby. Po prostu chciałaby, żeby podopieczny walczył dla siebie, żeby zrozumiał, że jest tego wart.
-Tashigi! Słuchasz mnie?!
Wciąż nie mogła się przyzwyczaić, że Zoro mówi, a co dopiero wspominać o krzyku z jego ust. Dlatego słysząc podniesiony głos chłopaka aż podskoczyła. Okulary spadły z jej nosa. Przed roztrzaskaniem w drobny mak uchroniła je jedynie miękka wykładzina, jaką była wyłożona podłoga w pokoju zielonowłosego.
-Przepraszam! – Uklękła w poszukiwaniu zguby. – Zamyśliłam się. O co pytałeś?
Poczuł sie nieswojo. Wyczuł ruch a zaraz potem dziwne odgłosy zaczęły dochodzić z poziomu podłogi. W dodatku głos Tashigi był raczej przytłumiony i też dochodził z dołu.
-Co się stało?
-Nic, nic, okulary mi spadły… Są! – wykrzyknęła tryumfalnie podnosząc magiczne szkiełka, po czym wróciła do normalnej postawy. – Zoro? – spytała widząc jego nietęgą minę.
No tak… Przecież to nic takiego. Spadły jej okulary a ona tylko schyliła się by ich poszukać. Normalna rzecz. Więc czemu ten zwykły gest wywołał w nim… strach? Lęk przed nieznanym? To tylko utwierdziło go w jego decyzji.
-Mogę mieć do ciebie prośbę?

-Cześć kochanie. – Ucałował nic niespodziewający się policzek czując jak pod wpływem jego dotyku całe ciało chłopaka tężeje. Poprzysiągł, że oduczy ukochanego tego odruchu, choćby miał na to poświecić resztę życia. – No, co? Nie przywitasz się? – Rumieniący się Zoro był jeszcze słodszy niż zwykle.
Cholerny Sanji! Zawsze potrafił sprawić, że czuł się jak idiota.
-Cześć…
-Coś słabe to przywitanie. – Usiadł tuż obok niego na kanapie, z rozbawianiem obserwując przeplatające się ze sobą palce młodego pensjonariusza. – Nie cieszysz się, że… - „mnie widzisz”. Jeszcze chwila a te dwa słowa bez żadnej kontroli opuściłby jego usta. Konsekwencji, jakie za sobą niosły nawet nie chciał sobie wyobrażać. Dlatego, szczęśliwy z posiadania bystrego umysłu dokończył bezpieczniejszym zwrotem. – Tu jestem?

Czy ten cholerny kucharz nie rozumie, że dla niego cała sytuacja jest nowa? Że nigdy w życiu nie miał chłopaka i nie wie jak powinno się zachowywać w takiej sytuacji?! W dodatku, kręcący się wokół nich, ludzie wcale nie ułatwiali sprawy. Aż za dobrze słyszał kapcie szurające o dywan, oraz, kiepsko ukrywane, z racji sporego zagęszczenia aparatów słuchowych, szepty. W dodatku uczucie, że jest obserwowany przez więcej niż jedną parę oczu, nie opuszczało go ani na moment. W każdej chwili był gotowy na wyraźnie oznaki niezadowolenia związane z tym, że on i Sanji stanowili parę. W końcu, kto jest bardziej konserwatywny niż staruszkowie? I to oni zwykle mają najwięcej do powiedzenia w kwestii rozwiązłości i preferencji seksualnych młodzieży.
Chociaż w Domu Opieki im. Brata Zeno zebrały się chyba wszystkie wyjątki potwierdzające tę regułę, jakie nosiła Japonia.
-Daj mu buziaka. – Usłyszał tuż przy uchu głos jakiego mężczyzny. Szok nie pozwolił mu określić, czy go zna, czy też nie. – Stawiam sztuczną szczękę, że właśnie na to czeka. Jak byłem młody zawsze chciałeś żeby moja luba całowała mnie na powitanie…
Właśnie został porównany do kobiety! Więcej! Obcy facet zachęcał go do pocałowania innego chłopaka! Świat stanął na głowie.
-Myślę, że w tek kwestii niewiele się zmieniło w tym czasie, psze pana. – Sanji roześmiał się głośno. Dlatego właśnie uwielbiał pracę w tym miejscu. Takiego wachlarza osobliwości trudno uświadczyć gdziekolwiek indziej. Nawet w cyrku zapewne byłby z tym problem. – To jak Zoro? Dostanę całusa? – Pochylił się nad chłopakiem trącając nosem jego policzek. Zielonowłosy musiał się dzisiaj ogolić, bo skórę miał gładką niczym pupcia niemowlaka. No przynajmniej podobno. Jak do tej pory udało mu się przeżyć nie zweryfikowawszy tego powiedzenia na własnej skórze.

Słodka woń oceanu na moment odebrała mu mowę i sprawiła, że prawie zapomniał się pogniewać. Prawie.
-Nie rób ze mnie kobiety. – mruknął dobrze wiedząc, że zamiast poważnie wygląda śmiesznie, zwłaszcza z wypiekami w odcieniu dojrzałej czereśni, o czym informowały go, piekące policzki.

Zdusił chichot i z całą powagą, na jaką było go stać powiedział:
-Nigdy mi to nawet przez myśl nie przeszło! Żadna z kobiet nie dorasta ci nawet do pięt! A czy teraz dostanę tego buzi?

Co miał zrobić? Przez piekielnego dziadka, którego oddech nadal czuł za plecami, pewnie teraz wszyscy, zgromadzeni w salonie, wlepiali w nich zaciekawione spojrzenia. A on musiał pocałować Sanjiego. Bał się, że jeśli odmówi, kucharz się na niego obrazi. Ale to nie wszystko. Chciał to zrobić. Przecież w związkach to było… normalne. A on właśnie tej normalności pragnął. Dlatego pochylił się, pewien spotkać policzek ukochanego. Sanji miał jednak inne plany i szybko tak przekręcił głowę, że ich usta się zetknęły. Znów wypełniło go to poznane niedawno uczucie, jednak wciąż stanowiące dla niego tajemnice. Którą z chęcią odkrywał, pozwalając wargom Sanjiego otulać swoje własne, podczas gdy żołądek szalał jakby zalęgło sie tam stado motyli, a głowę wypełniały obrazy, do tej pory znane mu tylko, z kart książek. Lazur oceanu, złote refleksy słońca odbijające się w falującej wodzie… Ogarnął go spokój. Chciał zostać tak na zawsze, dlatego z radością przyjął silną rękę, zachłannie obejmującą go w pasie. Jeszcze chwila i wpuściłby do ust coraz natarczywszy język ukochanego, lecz w przed podjęciem ostatecznej decyzji przeszkodził mu… krzyk. Wydobywający się nie z jednego, a z kilku gardeł.
-Gorzko! Gorzko!
Tak krzyczeli staruszkowie, ciasnym kołem otaczający kanapę, na której siedzieli mężczyźni. Zoro, uświadomiwszy sobie, co właściwie robi, i co gorsza, gdzie to robi, w trybie ekspresowym odskoczył od kucharza oblewając się, od stóp do głów, czerwienią. Reakcja chłopaka rozbawiła Sanjiego do tego stopnia, że śmiech musiał ukrywać pod osłoną nagłego ataku kaszlu. Jemu nie przeszkadzała zgromadzona widownia. Nie robili przecież nic, czego mieliby się wstydzić, ale jak widać Zoro nadal nie odnalazł się w nowej sytuacji. Teraz zastanawiał się, jak z tego wybrnąć i znów zbliżyć się do zielonowłosego, na odległość mniejszą niż własne ramię. Na szczęście, z pomocą przyszła mu Tsuru-san. Kobieta ani trochę nie przypominała łagodnej staruszki, jaką mieli okazję widywać każdego dnia. Teraz zdecydowanie bardziej przypominała szukającą zemsty wiedźmę. Brakowało jej tylko czarnego kota.
Rzucając dookoła mordercze spojrzenia, zdolne zmrozić krew w żyłach, najgorszym zakapiorom okupującym nocą ciemne zaułki Tokio, podeszła do mężczyzn, wciąż zaśmiewających się z własnego żartu, poczym każdego z nich zdzieliła laską. Najpierw miedzy nogi, a potem, gdy ofiara pochylała się obmacując rodowe klejnoty z miną biblijnego cierpiętnika, poprawiała ciosem w, często łysą, głowę.
-Idioci! Stare to, to a głupie jak but! Radochę macie?! – Każde słowo niosło za sobą echo w postaci spazmów bólu. – Aż tak wam sie nudzi?! Lumbago przestało dokuczać?! Za robotę byście się wzięli a nie z dzieciaków się naśmiewacie!
-Co?! Żal dupę ściska, że wy już tak nie możecie?! – Do opierdalania przyłączyła się Dadan, której udało sie już pozbyć najbardziej widocznych śladów wesołości. Co prawda nie było jej wśród staruszków krzyczących owe „gorzko, gorzko”, jednak brak bezpośredniego udziału, wcale nie przeszkadzał jej w chichotaniu, na widok zawstydzonego zielonowłosego. Lecz, w ciągu tych kilku lat spędzonych w Domu Opieki im. Brata Zeno, z całą pewnością nauczyła się jednej rzeczy: Tsuru-san lepiej mieć po swojej stronie. A, nie wiedzieć czemu, owa żywiołowa staruszka postawiła sobie za punkt honoru żeby chłopcy mogli czuć się swobodnie w będąc w budynku.
Pobici staruszkowie, uciekali posyłając gniewne spojrzenia w stronę pielęgniarek, które zwabione jękami przybiegły niczym dobrze wyszkolona jednostka wojskowa, a teraz stały udając, że nie widzą zginających się staruszków.  
Kiedy sprawcy zamieszania czmychnęli do swoich pokoi, obie kobiety podeszły do lekko zdezorientowanych chłopców. Sanji był w szoku, bo nigdy w życiu nie spodziewałby się, że Tsuru-san tak bezbłędnie macha laską, Zoro zaś, bo w ogóle nie wiedział, co się przed chwilą wydarzyło. Odgłosy, jakie do niego dotarły nie pozwoliły na wysnucie jakichkolwiek przypuszczeń. Dlatego, czując na głowie dłoń Dadan – wyznacznik, że wszystko jest w porządku, odważył się zadać pytanie.
-Co się stało?
Staruszki wymieniły rozbawione spojrzenia.
-Nic takiego. – Dłoń Tsuru-san spoczęła na jego ramieniu. – Po prostu dostali nauczkę za bycie bandą kretynów. W porządku? – W pytaniu brzmiała autentyczna troska i chłopakowi momentalnie zrobiło się głupio, że stanowił powód zmartwień kobiety.
Pokiwał głową.
-Tak…
-Oni nie mieli nic złego na myśli. – Pensjonariuszka mocniej zacisnęła kruche palce na muskularnej ręce młodego mężczyzny. Nieważne, co mówił. Drżał, a to stanowiło najlepszy dowód, że nic nie było w porządku. – Po prostu na starość ludzie dziecinnieją…
-Głupieją. – wtrąciła Dadan.
-Można i tak to nazwać. – Zgodziła się Tsuru-san. – Szukają sensacji, niestety nie tam gdzie trzeba. Oni…
-Wiem. – Przerwał wywód, coraz bardziej zażenowany tym tłumaczeniem jak dla małego dziecka. – To po prostu… zawstydzające. – Poczuł jak pieką go policzki. Teraz najchętniej… Westchnął z ulgą, gdy pięć zimnych, szczupłych palców ścisnęło jego dłoń. Od razu poczuł się lepiej.
Sanji, siedzący do tej pory cicho nagle poczuł nieprzemożoną chęć włączenia się do rozmowy.
-To jest zawstydzające? – spytał, po czym pocałował ukochanego w policzek.
Zoro przybrał taki odcień czerwieni, że z powodzeniem mógłby robić za truskawkę na balu przebierańców. Jego zielone włosy idealnie udawały szypułkę.
-To… nie… - przyznał w końcu. – Ale to, że inni się patrzą… już tak…
Pierwszym, czego nauczył się po utracie wzroku było bezbłędne wyczuwanie, kiedy ktoś się w niego wpatrywał. To uczucie obserwowania towarzyszyło mu niemal non stop i wiedział, kiedy jest to chwilowe, a kiedy ktoś bezczelnie się gapi. Zwykle wtedy czuł się jeszcze mniej pewnie niż zazwyczaj.
-Więc najlepiej jak usiądziecie z dala od tych ćwoków i reszty spojrzeń. – Dadan puściła oczko Sanjiemu i wskazała przeciwległy kąt pokoju.
Przy meblowaniu salonu, ktoś genialnie stwierdził, że jedna z kanap może przecież być wciśnięta pomiędzy kominek a ścianę. Nikomu to nie będzie przeszkadzać, a atmosfera miejsca ulegnie zdecydowanej poprawie. Okazało się, jak zwykle zresztą, że genialne pomysły domorosłych znawców Feng Shui, nie zawsze idą w parze z ludzkimi potrzebami. W rzeczywistości kanapę użyto może ze dwa razy, bo jej umieszczenie sprawiało, że była niemal odcięta od reszty pokoju. A w takich przybytkach jak Dom Opieki, gdzie niektórzy pensjonariusze są często o krok od śmierci, nikt nie chciał zostać wyalienowany. Nikt z wyjątkiem dwóch młodych mężczyzn, rozpoczynających swój, zapewne burzliwy, związek.
Sanjiemu aż zaświeciły się oczy na owy widok. Podziękował, szybko, obu kobietom i pociągnął Zoro, nie zważając na jego protesty, w stronę „ukrytej kanapy”.

-Zoro? – urwał w połowie zdania, lecz nie zamknął książki.
-Tak? – Dalej bawił się placami chłopaka zafascynowany ich kruchą strukturą, a jednocześnie siłą, z jaka potrafiły się zacisnąć na jego ręce.
-Co najbardziej lubisz jeść?
-Przecież wiesz. – Gładząc gładką skórę, uświadomił sobie, że nie zapytał Sanjiego o jej odcień. Będzie musiał to zrobić, a póki, co w jego wyobraźni karnacja kucharza przywodzi na myśl kość słoniową. – Onigiri. I te twoje babeczki z karmelem… - Uśmiechnął się wspominając pierwszy prezent, jaki otrzymał od niego. Wtedy, nawet przez myśl mu nie przeszło, że ten szalony chłopak, który nie wiedzieć czemu usiadł tuż obok i zaczął gadać od rzeczy, stanie się dla niego tak bliski. Wtedy chciał, żeby po prostu spierdalał skąd przyszedł a teraz… Nie wyobrażał sobie bez niego życia.
-A pić? – Padło kolejne pytanie.
-Zieloną herbatę.
-Ulubiony zespół?
-Nie mam.
-Drużyna?
-Jak wyżej.
-Rozmiar buta?
W końcu Zoro się zdenerwował.
-O, co ci chodzi? – spytał na chwilę mocniej ściskając dłoń kucharza.
-O nic. – Musnął usta zielonowłosego tak szybko, że tamten ledwie się zorientował. – Po prostu chcę jak najwięcej o tobie wiedzieć. Czy to takie dziwne? – Tym razem pocałował chłopaka w policzek.
Zoro, po dłuższym zastanowieniu, nad nietypowym zachowaniem kucharza, uśmiechnął się wrednie. Zupełnie jakby właśnie odkrył jedną z największych tajemnic wszechświata.
-Zaraz będzie straszny fragment, tak?
Cały misterny, zbudowany naprędce plan, właśnie poszedł, mówiąc kolokwialnie, się jebać. A on musiał potwierdzić odkrycie chłopaka smętnym:
-Tak.
Poczym pociągnął nosem dając tym samym do zrozumienia, że za chwilę będzie płakać. Na Zoro nie zrobiło to raczej wielkiego wrażenia, bo parsknął śmiechem, w ogóle nie podobnym do tego chichotu, jakim uraczył Sanjiego podczas czytania ich pierwszej książki Kinga. Ten był po prostu złośliwy. Ale też podszyty nutką rozczulenia. Tylko Zoro potrafił się tak śmiać. I tylko wyśmiewanie przez niego nie budziło, w Sanjim morderczych intencji. W ciągu tych kilku dni, jakie minęły od ich wyznania, zauważył, że jego chłopak potrafi być złośliwy, cyniczny, wredny… Lecz miał wrażenie, że to maska, którą do tej pory bronił się przed światem. Dalszy rozwój wypadków tylko go w tym utwierdził.
-Czytaj dalej. – Ułożył głowę na ramieniu kucharza jednocześnie splatając ich palce. – Proszę.
Jeśli miałby być ze sobą szczery to wolał tego drugiego Zoro. Samo wspomnienie poprzedniego obojętnego wyrazu twarzy, bolało.
Bardziej niż przedzieranie przez kartki pełne krwi, potworów i krzyków zarzynanych ludzi.
-Jesteś niemożliwy. – mruknął podnosząc książkę z kolan. – Zero współczucia. Nic a nic.

Opuszczając uczelniany gmach wciąż nie wierzył we własne szczęście. Podobnie jak reszta studentów drugiego roku gastronomii. Krzyki i westchnienia ulgi nadal niosły się echem po całym korytarzu, podczas gdy ich właściciele, z twarzami wykrzywionymi uśmiechem, wybiegali wprost w mroźne, jesienne powietrze, zwiastujące rychły początek zimy. Biała Pani miała zamiar w tym roku zawitać do Japonii wyjątkowo wcześnie, z całą pewnością ciesząc tym dzieci, lecz niekoniecznie ich wychowawców.
Sanji przystanął na schodach wpuszczając do płuc specyficzną woń. Nie mógł doczekać się, kiedy w końcu spadnie, tak wyczekiwany przez niego, śnieg. Biały puch oblepiający wszystko dookoła, skrzypiący pod podeszwami butów, iskrzący w porannym słońcu, mróz szczypiący policzki, para wydobywająca się z ust, przy każdym oddechu… To wszystko nieodwołalnie kojarzyło mu się ze świętami. A święta, zawsze, były w jego życiu czasem magicznym.
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, tegoroczne Boże Narodzenie będzie najpiękniejszym, ze wszystkich, jakie przeżył do tej pory.
Tym bardziej, że w przygotowaniach do zimowej przerwy nie będzie prześladowała go wizja piekielnego referatu, którego nawet jeszcze nie zaczął.  Szczęśliwie dla niego, bo właśnie przed chwilą, profesor uznał, że jego pensja nie jest aż tak wysoka, by poświęcać kilkanaście godzin na sprawdzanie wypocin całego grona studentów. To samo tyczyło się też ogólnie znienawidzonego kolokwium, więc kto chciał mógł zadowolić się tróją. Ambitniejsi musieli jednak podjąć minimum wysiłku i stawić się na test. Sanji, pewien swojej wiedzy na temat gotowania, znalazł się w tej drugiej grupie. Nauka i tak zajmie mu mniej czasu niż pisanie pracy, a zaoszczędzone godziny będzie mógł poświęcić Zoro.
Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Może to ta atmosfera świąt, którą nagle poczuł, albo parka obściskująca się w przejściu między budynkami, pewna, że nikt ich nie widzi. Świadczyła o tym ręka chłopaka uparcie i, na razie, bez żadnych przeszkód, wślizgująca się pod bluzkę dziewczyny.
Kucharz, z wrednym uśmiechem na ustach, ruszył w stronę samochodu.
-Zoro się wkurzy. – pomyślał naciskając klamkę. O dziwo, wizja zdenerwowanego chłopaka tylko utwierdziła go w słuszności wymyślonego planu.

-I jak ci idzie?
-Chyba nieźle. – Chciał się uśmiechnąć, ale dokładnie w tym momencie jego piszczel zderzył się boleśnie z kantem szafy, więc wyszło mu tylko przeciągłe „auuuuć”. Zaczął rozcierać zranione miejsce pewien, że lada chwila pojawi się tam ogromny siniak, którego czuł będzie jeszcze przez kilka dni.
-W porządku?
Słyszał jak Tashigi zbliża się w jego stronę, zapewne z zamiarem niesienia pomocy. Niezbyt go to ucieszyło, dlatego najszybciej jak tylko mógł wyprostował się, mocniej zaciskając palce na gumowej rączce.
-Tak. Dam sobie radę.
-Ale…
-Dam sobie radę. – powtórzył przerywając jednocześnie wywód, jaki zapewne zaraz by nastąpił. – Muszę… Muszę to zrobić sam.
Patrzyła z pewną dozą niepewności na podopiecznego. Zoro jeszcze nigdy nie był aż tak stanowczy. Z jednej strony cieszyła ją zmiana w postawie chłopaka, z drugiej… No cóż, bała się. Cel, jaki sobie postawił nie był ani błahy ani tym bardziej łatwy do osiągnięcia. A nikt przecież nie mógł przewidzieć jak porażka, czy nawet drobne potknięcie, zadziała na rozchwianą psychikę młodego pensjonariusza.
-Tashigi?
Z zamyślenia wyrwał ją upominający głos Zoro.
-Tak wiem. – Opuściła ramiona w poddańczym geście. – Już idę. Powodzenia. – Potarmosiła zielone kosmyki, w nieudolnym naśladownictwie tego, co przy każdej okazji robiła Dadan, i wyszła starając się nie trzaskać drzwiami.
Tuż przy schodach, kiedy noga za nogą dosłownie wlokła się w stronę pokoju wspólnego, cały czas nasłuchując czy przypadkiem Zoro jej nie woła, zaczepiła ją Tsuru-san.
-Dzień dobry. – Szczery uśmiech staruszki sprawił, że i kąciki ust pielęgniarki podniosły się ku górze.
-Dzień dobry. Stało się coś? – spytała wiedząc, że o tej porze kobieta zwykle wypija pierwszą z wielu popołudniowych herbatek.
-Nie, nic. Zapomniałam komórki z pokoju, a dzisiaj ma dzwonić moja wnuczka… - Przerwała na chwilę, przenosząc spojrzenie z pielęgniarki, na drzwi, które ta niedawno za sobą zamknęła. – A co z naszym księciem? Nie stracił zapału?
Tashigi poprawiła okulary milcząc przez chwilę. Zdawało jej się, że słyszy, jakieś krzyki z pokoju Zoro, jednak wyobraźnia najwyraźniej płatała jej figle, bo jedynym odgłosem dochodzącym zza grubej warstwy drewna, był niezbyt miarowy stukot.
-Chyba jednak nie. – Tsuru-san roześmiała się radośnie, całkowicie ignorując milczenie rozmówczyni. – Trzymam za niego kciuki. – Puściła kobiecie oczko i, z gracją, o jaką nikt nie podejrzewałby osoby w jej wieku, pobiegła do pokoju nucąc coś pod nosem.

Kwiaty pachniały tak intensywnie, że w końcu skapitulowany musiał otworzyć okno, wpuszczając do samochodu, jesienne powietrze wymieszane ze spalinami innych użytkowników drogi. Sam nie wiedział już, co gorsze. Na jego szczęście od kwiaciarni do Domu Opieki nie było znów tak daleko, więc drogę przeżył bez większych ubytków zdrowotnych.
Zaparkował, lecz nie wyszedł od razu z garbuska. Chwilę obracał w palcach płatki kwiatów, z których miła kwiaciarka sporządziła całkiem okazały bukiecik.
-Zoro się wkurzy. – wypowiedział na głos własne myśli sprzed kilkudziesięciu minut. Zielonowłosy nie znosił być porównywanym do kobiety, a przecież wręczanie kwiatów, zgodnie z ogólnie przyjętą normą, zarezerwowane było właśnie dla płci pięknej. Mimo to wziął swój prezent i, gotów na ich pierwsza kłótnię, ruszył w stronę wejścia.
Tego dnia pokój wspólny tętnił życiem. Kilkoro staruszków grało w pokera na zapałki, Dadan kłóciła się z jakimś podstarzałym metalowcem, którego Sanji widział po raz pierwszy, na temat wyższości hondy nad harleyem. Mężczyzna nie miał zamiaru odpuścić, a że sam, podobnie jak kobieta, był słusznych kształtów, to parka, wydzierająca się na całe gardło, dorobiła się niezłego wianuszka gapiów. Wszyscy zastanawiali się, kiedy w końcu dojdzie do rękoczynów. Pielęgniarki, niczym spuszczone ze smyczy psy stróżujące, z bezpiecznej odległości przyglądały się całej wymianie zdań, gotowe zainterweniować w odpowiednim momencie.
Z dala od całego zamieszania Tsuru-san, zaoferowana szczebiotała do telefonu, cały czas rzucając „słoneczkami” i „skarbeńkami”.
Kilka osób udawało, że czyta, co by nikt przypadkiem nie próbował wciągnąć ich w dyskusję, albo, co gorsza w jawne dopingowanie kłócącej się dwójki, która weszła na nowy poziom w wymyślaniu przekleństw.
Sanji stał, trochę bezradnie i właśnie doznawał najgorszego deja vu w swoim życiu. Nagle, na jedną koszmarną chwilę, znów znalazł się na przerwie w gimnazjum! I niech ktoś mu tylko powie, że na starość się nie dziecinniej!  
Chciał się tym odkryciem podzielić, z Zoro, ale… nigdzie nie widział zielonych kudłów, tak przez niego uwielbianych. Ani na „ich”, wciśniętej w kąt, kanapie, ani w fotelu, który wcześniej upodobał sobie młody pensjonariusz, ani w jadalni, gdzie mógłby kończyć spóźniony posiłek. Tak jakby jego chłopak rozpłynął się w powietrzu. Dobrze znany, lodowaty, dreszcz strachu przebiegł mu po kręgosłupie. Już raz tak było, a później okazało się…
Potrząsnął głową. Wtedy było inaczej! Wtedy nikt nie był taki beztroski. Ciężka atmosfera unosiła się wokół całego budynku. Po za tym przecież Zoro mu obiecał… Nie zrobiłby czegoś takiego ponownie! Zwłaszcza teraz, kiedy w końcu zostali parą! Jednak logiczne argumenty nijak nie były w stanie zgładzić podstępnej bestii, która z kręgosłupa przeniosła się do żołądka wykręcając go na drugą stronę. Mocniej zacisnął dłonie na kwiatowych łodyżkach myśląc, że zaraz oszaleje. Zdrowie psychiczne zawdzięczał, o ironio, Tashigi. Pielęgniarka wychodziła właśnie z kuchni, ścierając jakąś burą maź zdobiącą przód kitla, kiedy Sanji, blady, z sercem wyrywającym się z piersi dopadł do niej i piskliwym, zupełnie niepodobnym do siebie, głosem spytał:
-Gdzie jest Zoro?!
Kobieta przystanęła zaskoczona, poczym zlustrowała chłopaka wzrokiem. Na widok lekko zmaltretowanego bukietu, jej skryte za okularami oczy zwęziły się, co nie było dobrym znakiem dla studenta.
-Gdzie Zoro!? – Powtórzył mając w dupie osobiste sympatie i antypatie pielęgniarki.
Po drugim pytaniu Tashigi zrozumiała, że chłopak naprawdę się martwi.
-A gdzie ma być? U siebie.
Z Sanjiego jakby uszło powietrze. Ulga, jaką poczuł mogła być porównywana tylko do pocałunków pewnego glona, który właśnie, nieomal i nieświadomie, wpędził go do grobu.
-W swoim pokoju? – Upewnił się jeszcze.
-Tak. A myślałeś, że gdzie?
Spurpurowiał zdając sobie sprawę, że właśnie wykazał się największym brakiem zaufania w historii związków.
-Nieważne. – Odwrócił głowę.
Chciała mu dopiec, dogryźć, wyśmiać. Pokazać, że nie nadaje się na partnera dla Zoro, ale… ta autentyczna troska, niepokój, czy wręcz strach, a w końcu ulga, sprawiły, że postanowiła dać mu szanse. 
-Nie wygląda na to, żeby Zoro miał dzisiaj w planach zaszczycić na swoim towarzystwem, więc może pójdziesz do niego, co?

Z ciekawością rozglądał się po piętrze, niby szukając drzwi z magiczną cyfrą jedenaście, za którymi znajdował się pokój Zoro. Jego zainteresowanie było o tyle uzasadnione, że do tej pory żaden wolontariusz nie dostał zgody, aby wejść na piętro. Co więcej rzadko ktoś, z najbliższej rodziny pensjonariuszy zamieszkujących Dom Opieki, doznawał takiego zaszczytu. I Sanji tak naprawdę nie wiedział, czym było to spowodowane. Piętro jak piętro. Puszysty dywan w kolorze krwawnika, beżowe ściany i równe rzędy drewnianych drzwi, wśród których kryły się te najbardziej przez niego pożądane. Kiedy w końcu je dojrzał, z bijącym sercem ruszył w ich stronę. Stanął przed nimi, uniósł rękę i… Zamarł z dłonią na wysokości klamki. Bo co właściwie powinien teraz zrobić? Zapukać? A jeśli Zoro go oleje i nie wpuści? Wejść tak po prostu? A co będzie, jeżeli Zoro się obrazi za naruszanie przestrzeni osobistej?
-Zachowujesz się jak baba. – fuknął na siebie wściekły, za własne niezdecydowanie i nacisnął klamkę. No nic. Najwyżej będzie go przepraszał.
-Zoro? Cześć. – powiedział już od progu, by jednak dać znać o swoim przybyciu. Nie doczekał się żadnej reakcji ze strony chłopaka. Młody pensjonariusz stał na środku, skromnie umeblowanego pokoju, zamyślony i nieruchomy niczym posąg.
Sanji miał świetny widok na szerokie plecy zielonowłosego. Odziane w czarną obcisłą koszulkę, pod którą rysowały się idealne mięśnie, wyćwiczone przez godziny potu wylewanego na treningowe tatami. Niżej znajdował się równie apetyczny, zdaniem kucharza, tyłek chłopaka opinany przez materiał jeansów, oraz silne nogi.
To wystarczyło by rozszalałe hormony blondyna przypomniały sobie o wciąż trwającym wieku dojrzewania i urządziły imprezkę, której epicentrum znajdowało się w strategicznym punkcie między nogami chłopaka.
Starając się walczyć z rosnącym pożądaniem, ruszył w stronę młodego pensjonariusza, by objąć go w pasie, przylegając jednocześnie do, podziwianych przed chwilą, pleców.
-Cześć. – szepnął do ucha powtarzając zignorowane wcześniej przywitanie. – Zoro.
Zielonowłosy zesztywniał, a trzymana w ręku laska, którą Sanji zauważył dopiero teraz, wypadła mu z dłoni i potoczyła się po podłodze uderzając o nogę łóżka.
-Sa… Sanji? – wyszeptał przez ściśnięte gardło.
-A któżby? – Teraz było mu głupio, że tak nastraszył ukochanego. – Spodziewałeś się innego faceta? – Próbował zażartować.
-Nie spodziewałem się żadnego. – Wyszarpał się z objęć kucharza wściekły. Na siebie za reakcję, na Sanjiego, bo… bo… zachował się jak typowy… Chłopak? To było dla niego za dużo. Nie był przyzwyczajony do takich niespodzianek. I co tu dużo mówić: nienawidził ich.
Wciąż zły schylił sie i zaczął, po omacku, przeszukiwać podłogę w poszukiwaniu utraconej laski. Badał, otwartą dłonią, dywan wokół siebie sukcesywnie zwiększając przeszukiwaną powierzchnię.
Wtem usłyszał strzyknięcie stawów kolanowych, nieodzowny sygnał, że osoba obok klęknęła.
-Nie pomagaj! – Prawie krzyknął i w tym samym momencie jego palce natrafiły na znajomy chłód metalu. Złapał narzędzie i stanął najszybciej jak tylko mógł.
-Zoro… - Sanji nadal pozostał na poziomie podłogi próbując pojąć to, co się właśnie wydarzyło.
-Przepraszam. – Zielonowłosy spuścił głowę zawstydzony. – Ale z takimi sprawami muszę sobie radzić sam… Jeśli chcę stąd kiedykolwiek wyjść…
Kucharz poderwał się na równe nogi.
-Co…
-Co tutaj robisz? – Wszedł mu w słowo jednocześnie badając odległość, jaka ich dzieliła. Jego ręka spoczęła na ramieniu Sanjiego, lecz ten zaraz ją stamtąd zabrał i zamknął w uścisku.
-Odwiedzam swojego chłopaka. To źle? – spytał zadziornie.
-Jak dla mnie bardzo dobrze. – Pierwszy raz od początku wizyty się uśmiechnął. – Ale jak cię tu znajdą, będziesz miał kłopoty. – Zbliżył się do kucharza i pocałował go w policzek.
-Nie wydaje mi się. – Odwdzięczył się za pieszczotę. – Tashigi mnie wpuściła. – Dodał w gwoli wyjaśnienia.
-Serio? – Musnął smakujące nikotyną usta. Wiedząc, że nikt na nich nie patrzy, miał więcej śmiałości w okazywaniu swoich uczuć.
-Serio, serio. – Co zdecydowanie podobało się blondynowi. – Jak Cerber przepuścił, znaczy, że mamy zielone światło… - Przyciągnął chłopaka do siebie.
Lepszej zachęty nie potrzebował.
Całowali się jak wariaci przez dobre kilka minut, przerywając jedynie by złapać trochę powietrza. Ich języki lawirowały w szaleńczym tańcu, pragnąc dać temu drugiemu jak najwięcej przyjemności. Z każdym dniem, Zoro, nabierał coraz większej wprawy, te klocki, i teraz pobudzenie Sanjiego sięgało zenitu. Cała siłą woli powstrzymywał się, aby nie rzucić chłopak na łóżko, zerwać z niego ubrań i wziąć na każdy możliwy sposób. Jeszcze nigdy, nikt nie sprowadził na niego takich wizji jedynie pocałunkami.
Bojąc się o własne libido jak również o to, czy będzie dalej umiał utrzymać pożądanie na wodzy, przerwał pocałunek. Nie miał jednak zamiaru wypuszczać chłopak z uścisku. Złączył ich czoła jednocześnie gładząc policzek ukochanego.
-Jesteś niezwykły, wiesz?
Zoro roześmiał się nerwowo. Mimo wszystko ta bliskość trochę go przerażała.
-Chyba raczej ty… A co to za zapach? – Czuł go już od dłuższego czasu, lecz dopiero teraz wydał mu się idealnym punktem do zmiany tematu.
Z przerażeniem spojrzał na bukiet, który teraz pod żadnym kątem nie przypominał uroczej wiązanki, jaką przygotowała mu kwiaciarka. No przynajmniej zapach został.
-Kwiaty. – Pospieszył z wyjaśnieniami. – Dla ciebie. – Wcisnął to, co jeszcze do niedawna było bukietem w ręce oszołomionego Zoro. – Trochę sfatygowany, ale…
Marsowa mina zielonowłosego mogła oznaczać wszystko.
-Nie traktuj mnie jak kobietę. – Lecz oznaczała złość.
-Nie traktuję! Co jest złego w dawaniu parterowi kwiatów?
Chciał powiedzieć „wszystko”, jednak zrezygnował. Może dlatego, że sam gest go rozczulił, lub po prostu nie wiedział czy ma rację. Nigdy nie był w żadnym związku. To przecież mogło być normalne. Dlatego tylko westchnął i ruszył w stronę biurka, chcąc położyć bukiet na blacie. Drogę przed sobą badał  za pomocą wciąż ściskanej laski. Z całkowitym brakiem gracji, na jaki stać tylko osobę, która dopiero uczy się poruszać po ciemku, ominął odsunięte krzesło i nawet udało mu się nie przygrzmocić w nie kolanem.
Sanji jak oniemiały patrzył na wyczyny zielonowłosego, powstrzymując chęć przybiegnięcia z pomocą.
… Jeśli chcę stąd kiedykolwiek wyjść…
…z takimi sprawami muszę sobie radzić sam…
-Zoro?
Podmuch, wywołany bukietem spadającym na blat biurka, strącił z niego kilka kartek. Jedna, po dość obiecującym locie, wylądowała wprost pod nogami blondyna. Zaciekawiony podniósł ją, lecz mieszanka wklęsłych i wypukłych punkcików niewiele mu mówiła. Jeszcze nie.
-Sanji? Sanji!
Skołowany nie usłyszał pytania i dopiero krzyk Zoro przywrócił mu jasność myślenia.
-Tak?
-Chciałeś o coś zapytać? – Chłopak siedział na krześle między nogami trzymając białą laskę pokrytą, w różnych miejscach, odblaskami.
-Tak… Co to jest?
Zachichotał, lecz był to nerwowy chichot.
-Można jaśniej?
-No ta laska! I te kartki! I to, że siedzisz sam w pokoju, a ja dostaje zawału, kiedy przychodzę a ciebie nie ma! – Uzmysłowiwszy sobie, co właśnie powiedział i, że powiedział za dużo, zakrył usta dłonią. – Przepraszam… - Przez zasłonę słowa były niewyraźne, lecz możliwe do rozróżnienia.

Podejrzenie zabolało. Bardziej niż mógłby przypuszczać. Ten brak zaufania ze strony chłopka stanowił najlepszy dowód na to, jaką głupotę popełnił tej nocy, gdy szklany odłamek rozpruwał mu żyły. Czy Sanji kiedykolwiek mu to zapomni? W takich okolicznościach nie mógł winić go za podejrzliwość.
-Za, co? Miałeś prawo pomyśleć sobie wszystko, zwłaszcza po tym, co zrobiłem. – Zacisnął palce na rączce tak mocno, że aż zbielały mu kostki.
-Mimo to przepraszam. – Podszedł do niego, uklęknął i położył sobie głowę na jego kolanach. – Nie powinienem wątpić. Przecież obiecałeś.
Nagle zrobiło mu się smutno. Sanji należał do ludzi, którzy wierzyli w obietnice. On już przestał. Zaraz po tym jak ojciec, po raz drugi, złamał mu rękę. Przecież też obiecał, że nigdy więcej go nie uderzy.
Potrząsnął głową. On nie chciał taki być! Nie chciał odebrać ukochanemu tak pięknej wiary.
-Ale… Ja walczę Sanji. – Wplótł palce w miękkie kosmyki. – Uczę się. – Wtem poczuł dziką chęć by podzielić się z kucharzem skrywaną w sercu tajemnicą. Nawet Tashigi, która mu to wszystko załatwiła, nie znała całej prawdy. Tą miał poznać dopiero Sanji. – Uczę się żyć… Chcę móc stąd kiedyś wyjść! Nie polegać cały czas na innych. Radzić sobie samemu. Chcę żyć normalnie! Przynajmniej na tyle, na ile jest to możliwe w moim stanie. I chcę… pójść z tobą na randkę!
Trybiki w jego głowie pracowały chyba, na spowolnionych obrotach, bo dopiero po blisko minucie dotarło do niego, co właśnie powiedział Zoro.
-Randkę?! – wykrzyknął z autentycznym zdumieniem pomieszanym z radością. Młody pensjonariusz jednak najwidoczniej źle odebrał jego reakcję, bo policzki pokryły mu się rumieńcem wstydu a on sam odwrócił głowę, by to ukryć.
-Tak wiem, to głupie. – Sam nie wiedział jak mógł w ogóle pomyśleć, że Sanji będzie chciał się z nim publicznie pokazać. Zresztą są facetami. Faceci nie chodzą ze sobą na randki, prawda? – Zapomnij o tym.
-Nie mam zamiaru! – Wstał ciągnąc zielonowłosego za sobą i zamykając jego muskularną sylwetkę w swoich ramionach. – Obiecałeś mi randkę! Nie popuszczę ci tego tak łatwo!
-Ale… Ale… - Nie bardzo wiedział, co powiedzieć. – Ty na serio chcesz? – To wydawało się być tak nierealne, że przez chwilę gotów był uwierzyć, że śni.
-A mógłbym nie chcieć? – Roześmiał się, po czym pocałował chłopaka we włosy. – Chcę! Nawet teraz! Zaraz!
Takie wyjście stanowiłoby niezaprzeczalny krok naprzód, zarówno w ich związku jak i dążeniu Zoro do normalnej egzystencji. Sanji doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Tym bardziej napalił się na propozycję ukochanego. Chyba nawet trochę za bardzo, bo młody pensjonariusz zaczął drżeć w jego ramionach.
Momentalnie przypomniał sobie każdy raz, gdy zaliczył bliskie spotkanie z meblami, czy z podłogą, spowodowane brakiem wprawy i kiepską orientacją. A to tylko pokój. Co będzie, kiedy wyjdzie na zewnątrz? Tam czyhało więcej niebezpieczeństw, a on miał do obrony tylko tą głupią laskę.
-Chociaż możemy też zaczekać…
I Sanjiego. Poczuł się jakby trochę pewniej.
-Co powiesz na tydzień?
Usłyszał brzdęk kolczyków, po tym jak kucharz wprawił złote łezki w ruch.
-Słucham? – Trudno mu było nadążyć za galopującymi myślami chłopaka.

-Randka. Za tydzień. – Podniecenie wywołane wizją wspólnego wyjścia z Zoro oszołomiło go. W jednej chwili miał już gotowy plan. – Akurat będę po kurewsko trudnym egzaminie. – Któremu chłopak nie miał prawa się oprzeć. – Zdawalność każdego roku balansuje na poziomie piętnastu – dwudziestu procent. Co powiesz na taki układ: ja zdam, a ty, w ramach nagrody za moją ciężką pracę, dodam, że nawet nie otworzyłem jeszcze żadnej książki a notatki mam w stanie opłakanym i wołającym o pomstę do nieba, dasz mi się zabrać na małe rendez vous?

Tydzień to mało czasu. Nie ma szans żeby nauczył się tak szybko korzystać z laski na poziomie umożliwiającym wyjście gdziekolwiek, poza pokój i, w dobrym układzie, korytarz.

Wyczuwając wahanie jeszcze mocniej przytulił chłopaka do siebie.

-Zaufaj mi Zoro. Nie pozwolę, by stała ci się krzywda.

Raz kozie śmierć, jak to mówią.

-W porządku. Ale tylko, jeśli zdasz.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz