DOSTRZEŻONY
Rozdział XX
Zegar
wybił północ, a on wciąż przewracał się z boku na bok, pełen wspomnień z
minionego dnia. Z uporem maniaka ignorował starania Piaskowego Dziadka,
chcącego wysłać go do Krainy Snów. Bał się, że jeśli podda się, skradającej się
z każdej strony błogości, to po przebudzeniu odkryje, iż całe dzisiejsze, lub
raczej wczorajsze, popołudnie było tylko snem. Iluzją stworzoną przez opętany
nadzieją umysł. Bo przecież to wszystko…
Było
zbyt piękne, by mogło przydarzyć się jemu.
Opuszkami
palców przejechał po wargach, na których wciąż czuł ciężar ust Sanjiego.
Momentalnie spłonął rumieńcem przypominając sobie, co te usta wyprawiały z jego
własnymi podczas ich pierwszego pocałunku. Wtedy, nie bardzo, był w stanie
zastanowić się nad własnymi odczuciami, wszystko działo się zbyt szybko, jednak
teraz… rozpamiętywał każde dotknięcie, muśnięcie wilgotnej skóry, zapach
nikotyny unoszący się w powietrzu i wsiąkający w jego koszulkę. Dzięki temu
teraz również mógł upajać się słodką wonią, wspominając smak chłopaka…
Swojego
chłopaka!
Zaczął
kreślić palcami w powietrzu zarys twarzy Sanjiego, jaki udało mu się wczoraj
poznać. Narysował też te śmieszne, kręcone brwi. Skończywszy drugi zawijas
zastygł z ręką wyciągniętą ku górze.
-Chcę
cię zobaczyć. – wyszeptał. Chyba zbyt głośno, bo kroki, jakie do tej pory
wystukiwały równy rytm pod drzwiami jego pokoju, ucichły. Ustawiony na
korytarzu strażnik przystanął, zapewne nasłuchując. Nie mógł winić władz Domu
Opieki za to „zabezpieczenie”, jednak głupio się czuł będąc bez przerwy pilnowanym.
Nawet chciał krzyknąć by dano mu spokój, że już wcale nie zamierza się zabijać,
lecz zamiast tego znów się zaczerwienił i obrócił poduszkę na „zimną stronę”,
układając się wygodniej. Największemu marzeniu, jakie teraz miał, nigdy nie
dane będzie się spełnić, a on musi się z tym pogodzić. Dlatego też, w jednej
chwili, podjął kolejną ważną decyzję, mającą spory wpływ na jego przyszłe
życie.
Naciągnął
kołdrę po same uszy, postanawiając przeczekać w tej pozycji do rana. Jednak,
jak to zwykle bywa, w takich sytuacjach, nie minął kwadrans nim chrapał w
najlepsze a delikatny uśmiech nie schodził z jego ust ani na chwilę.
Długo
zajęło mu zabranie się w końcu do łóżka. Z nadmiaru rozpierającej go energii
skorzystała kuchnia, lśniąca teraz nieskazitelną czystością i wypełniona
zapachem korzennych ciasteczek – wszystkich w kształcie serca. Co on poradzi,
że lubi takie kiczowate gadżety? Po za tym, to w jakiś dziwny sposób na pewno
było urocze. Musiało być!
Oprócz
kuchni wypucował też kibelek. To pomieszczenie pachniało za to morską bryzą w
sprayu. Czyli czymś, co nawet nie przejeżdżało, w żadnej fazie swojej
produkcji, obok zbiornika wodnego większego niż kałuża na drodze. Ale nie można
mieć wszystkiego, nie? A on miał na własność pewnego nieśmiałego glona, więc co
znaczy, puszka wątpliwej, jakości odświeżacza, przy takiej radości?
To
właśnie to zielonowłose dziwadło, było źródłem nadprogramowej energii, dzięki
której teraz rozpoczął porządek w notatkach. Wciąż rozpamiętywał zdarzenia z
minionego popołudnia. Najpierw z parku, gdzie całowali się jak szaleni. A potem
z salonu Domu Opieki, w którym bezceremonialnie posadził sobie Zoro na
kolanach, głuchy na jego protesty i próby wyrwania się. O dziwo, i ku ogromnemu
zdziwieniu młodego pensjonariusza, nikt ich za to nie ukamienował, ani nie
rzucił zjadliwym komentarzem. No może poza Dadan, która to chyba nigdy nie
dorosła, a jedynie się zestarzała i nie mogąc darować sobie tej przyjemności i
zaczęła nucić „zakochana para”. Sanjiego bardziej to śmieszyło niż denerwowało.
Zoro zaś, po kilku uspokajających szeptach, przestał się wiercić i tylko
krwisty rumieniec na policzkach, nie mający nic wspólnego z temperaturą
panującą na zewnątrz, świadczył o tym, że cała sytuacja nie jest dla niego
komfortowa. Dopiero ostry głos Tsuru-san, oraz jej obietnica, że rudowłosa,
jeśli zaraz nie zamilknie, to będzie miała wątpliwą przyjemność opiekować się
wnuczką staruszki, pozwoliły chłopakom na chwile rozluźnienia. Cały myk polegał
na tym, że mała Sophie – czteroletnia córka syna Tsuru-san z drugiego
małżeństwa, miała stwierdzone ADHD i lubowała się w kolorze wściekłego różu. W
porównaniu z taką groźbą, piosenka nagle przestała być zabawna.
-Zakochana
para… - Kucharza jednak bawiła nadal. – Zakochana para! – Może dlatego, że
faktycznie był zakochany? Na amen i do reszty.
Kiedy, w końcu stwierdził, że nadprogramowa
dawka energii, zaczyna się wyczerpywać, zamknął zeszyt i ruszył do sypialni. Po
drodze zrzucił z siebie ubrania, pilnując jednocześnie, żeby żadna część
garderoby nie wylądowała na podłodze. Panujący w mieszkaniu ukrop, będący
wynikiem spierdzielonych kaloryferów, pozwolił mu spać w samych gatkach.
Dlatego całą siła woli powstrzymywał, podsuwane mu przez wyobraźnię obrazy
skupiając się na wydarzeniach z minionego popołudnia i tego, co chętnie jeszcze
by robił a no, co było za wcześnie. Przejechał placami po wargach. Wciąż nie
mógł uwierzyć jak to wszystko się potoczyło. Że on i Zoro… Zostali… parą.
Gdzieś tam tłukła się myśl, że za łatwo im poszło. A prawdziwe problemy dopiero
przed nimi, ale odgonił ją tak szybko jak tylko się pojawiła, zastępując
cudownym połączeniem zielonych włosów i zarumienionych policzków. Zasnął mając
ten obraz pod powiekami.
-Prosto?
– spytał zakańczając tym samym, blisko piętnastominutową, walkę z guzikami.
-Prawie.
– odpowiedziała walcząc z odruchem by nie pospieszyć na ratunek. – Trzy
ostatnie są krzywo.
Zaczął
wodzić palcami u dołu koszuli, starając się odnaleźć małych zdrajców. Udało mu
się szybciej niż mógłby się spodziewać. Naprawił błąd, a przynajmniej miał taką
nadzieję.
-A
teraz?
-Idealnie!
– Cieszyło ją, że podopieczny z każdym dniem stawał się coraz bardziej
samodzielny. Mniej cieszył ją podwód, dla którego Zoro tak się starał. I nie
chodziło o to, że miała coś do gejów, czy nie ufała Sanjiemu. Nie. Kucharz z
wolna odbudowywał, lub raczej budował od podstaw, jej zaufanie do własnej
osoby. Po prostu chciałaby, żeby podopieczny walczył dla siebie, żeby
zrozumiał, że jest tego wart.
-Tashigi!
Słuchasz mnie?!
Wciąż
nie mogła się przyzwyczaić, że Zoro mówi, a co dopiero wspominać o krzyku z
jego ust. Dlatego słysząc podniesiony głos chłopaka aż podskoczyła. Okulary
spadły z jej nosa. Przed roztrzaskaniem w drobny mak uchroniła je jedynie
miękka wykładzina, jaką była wyłożona podłoga w pokoju zielonowłosego.
-Przepraszam!
– Uklękła w poszukiwaniu zguby. – Zamyśliłam się. O co pytałeś?
Poczuł
sie nieswojo. Wyczuł ruch a zaraz potem dziwne odgłosy zaczęły dochodzić z
poziomu podłogi. W dodatku głos Tashigi był raczej przytłumiony i też dochodził
z dołu.
-Co
się stało?
-Nic,
nic, okulary mi spadły… Są! – wykrzyknęła tryumfalnie podnosząc magiczne
szkiełka, po czym wróciła do normalnej postawy. – Zoro? – spytała widząc jego
nietęgą minę.
No
tak… Przecież to nic takiego. Spadły jej okulary a ona tylko schyliła się by
ich poszukać. Normalna rzecz. Więc czemu ten zwykły gest wywołał w nim… strach?
Lęk przed nieznanym? To tylko utwierdziło go w jego decyzji.
-Mogę
mieć do ciebie prośbę?
-Cześć
kochanie. – Ucałował nic niespodziewający się policzek czując jak pod wpływem
jego dotyku całe ciało chłopaka tężeje. Poprzysiągł, że oduczy ukochanego tego
odruchu, choćby miał na to poświecić resztę życia. – No, co? Nie przywitasz
się? – Rumieniący się Zoro był jeszcze słodszy niż zwykle.
Cholerny
Sanji! Zawsze potrafił sprawić, że czuł się jak idiota.
-Cześć…
-Coś
słabe to przywitanie. – Usiadł tuż obok niego na kanapie, z rozbawianiem
obserwując przeplatające się ze sobą palce młodego pensjonariusza. – Nie
cieszysz się, że… - „mnie widzisz”. Jeszcze chwila a te dwa słowa bez żadnej
kontroli opuściłby jego usta. Konsekwencji, jakie za sobą niosły nawet nie
chciał sobie wyobrażać. Dlatego, szczęśliwy z posiadania bystrego umysłu
dokończył bezpieczniejszym zwrotem. – Tu jestem?
Czy
ten cholerny kucharz nie rozumie, że dla niego cała sytuacja jest nowa? Że
nigdy w życiu nie miał chłopaka i nie wie jak powinno się zachowywać w takiej
sytuacji?! W dodatku, kręcący się wokół nich, ludzie wcale nie ułatwiali
sprawy. Aż za dobrze słyszał kapcie szurające o dywan, oraz, kiepsko ukrywane,
z racji sporego zagęszczenia aparatów słuchowych, szepty. W dodatku uczucie, że
jest obserwowany przez więcej niż jedną parę oczu, nie opuszczało go ani na
moment. W każdej chwili był gotowy na wyraźnie oznaki niezadowolenia związane z
tym, że on i Sanji stanowili parę. W końcu, kto jest bardziej konserwatywny niż
staruszkowie? I to oni zwykle mają najwięcej do powiedzenia w kwestii
rozwiązłości i preferencji seksualnych młodzieży.
Chociaż
w Domu Opieki im. Brata Zeno zebrały się chyba wszystkie wyjątki potwierdzające
tę regułę, jakie nosiła Japonia.
-Daj
mu buziaka. – Usłyszał tuż przy uchu głos jakiego mężczyzny. Szok nie pozwolił
mu określić, czy go zna, czy też nie. – Stawiam sztuczną szczękę, że właśnie na
to czeka. Jak byłem młody zawsze chciałeś żeby moja luba całowała mnie na
powitanie…
Właśnie
został porównany do kobiety! Więcej! Obcy facet zachęcał go do pocałowania
innego chłopaka! Świat stanął na głowie.
-Myślę,
że w tek kwestii niewiele się zmieniło w tym czasie, psze pana. – Sanji
roześmiał się głośno. Dlatego właśnie uwielbiał pracę w tym miejscu. Takiego
wachlarza osobliwości trudno uświadczyć gdziekolwiek indziej. Nawet w cyrku
zapewne byłby z tym problem. – To jak Zoro? Dostanę całusa? – Pochylił się nad
chłopakiem trącając nosem jego policzek. Zielonowłosy musiał się dzisiaj
ogolić, bo skórę miał gładką niczym pupcia niemowlaka. No przynajmniej podobno.
Jak do tej pory udało mu się przeżyć nie zweryfikowawszy tego powiedzenia na
własnej skórze.
Słodka
woń oceanu na moment odebrała mu mowę i sprawiła, że prawie zapomniał się
pogniewać. Prawie.
-Nie
rób ze mnie kobiety. – mruknął dobrze wiedząc, że zamiast poważnie wygląda
śmiesznie, zwłaszcza z wypiekami w odcieniu dojrzałej czereśni, o czym
informowały go, piekące policzki.
Zdusił
chichot i z całą powagą, na jaką było go stać powiedział:
-Nigdy
mi to nawet przez myśl nie przeszło! Żadna z kobiet nie dorasta ci nawet do
pięt! A czy teraz dostanę tego buzi?
Co
miał zrobić? Przez piekielnego dziadka, którego oddech nadal czuł za plecami,
pewnie teraz wszyscy, zgromadzeni w salonie, wlepiali w nich zaciekawione
spojrzenia. A on musiał pocałować Sanjiego. Bał się, że jeśli odmówi, kucharz
się na niego obrazi. Ale to nie wszystko. Chciał to zrobić. Przecież w
związkach to było… normalne. A on właśnie tej normalności pragnął. Dlatego
pochylił się, pewien spotkać policzek ukochanego. Sanji miał jednak inne plany
i szybko tak przekręcił głowę, że ich usta się zetknęły. Znów wypełniło go to
poznane niedawno uczucie, jednak wciąż stanowiące dla niego tajemnice. Którą z
chęcią odkrywał, pozwalając wargom Sanjiego otulać swoje własne, podczas gdy
żołądek szalał jakby zalęgło sie tam stado motyli, a głowę wypełniały obrazy,
do tej pory znane mu tylko, z kart książek. Lazur oceanu, złote refleksy słońca
odbijające się w falującej wodzie… Ogarnął go spokój. Chciał zostać tak na
zawsze, dlatego z radością przyjął silną rękę, zachłannie obejmującą go w
pasie. Jeszcze chwila i wpuściłby do ust coraz natarczywszy język ukochanego,
lecz w przed podjęciem ostatecznej decyzji przeszkodził mu… krzyk. Wydobywający
się nie z jednego, a z kilku gardeł.
-Gorzko!
Gorzko!
Tak
krzyczeli staruszkowie, ciasnym kołem otaczający kanapę, na której siedzieli
mężczyźni. Zoro, uświadomiwszy sobie, co właściwie robi, i co gorsza, gdzie to
robi, w trybie ekspresowym odskoczył od kucharza oblewając się, od stóp do
głów, czerwienią. Reakcja chłopaka rozbawiła Sanjiego do tego stopnia, że
śmiech musiał ukrywać pod osłoną nagłego ataku kaszlu. Jemu nie przeszkadzała
zgromadzona widownia. Nie robili przecież nic, czego mieliby się wstydzić, ale
jak widać Zoro nadal nie odnalazł się w nowej sytuacji. Teraz zastanawiał się,
jak z tego wybrnąć i znów zbliżyć się do zielonowłosego, na odległość mniejszą
niż własne ramię. Na szczęście, z pomocą przyszła mu Tsuru-san. Kobieta ani
trochę nie przypominała łagodnej staruszki, jaką mieli okazję widywać każdego
dnia. Teraz zdecydowanie bardziej przypominała szukającą zemsty wiedźmę.
Brakowało jej tylko czarnego kota.
Rzucając
dookoła mordercze spojrzenia, zdolne zmrozić krew w żyłach, najgorszym
zakapiorom okupującym nocą ciemne zaułki Tokio, podeszła do mężczyzn, wciąż
zaśmiewających się z własnego żartu, poczym każdego z nich zdzieliła laską.
Najpierw miedzy nogi, a potem, gdy ofiara pochylała się obmacując rodowe
klejnoty z miną biblijnego cierpiętnika, poprawiała ciosem w, często łysą,
głowę.
-Idioci!
Stare to, to a głupie jak but! Radochę macie?! – Każde słowo niosło za sobą
echo w postaci spazmów bólu. – Aż tak wam sie nudzi?! Lumbago przestało
dokuczać?! Za robotę byście się wzięli a nie z dzieciaków się naśmiewacie!
-Co?!
Żal dupę ściska, że wy już tak nie możecie?! – Do opierdalania przyłączyła się
Dadan, której udało sie już pozbyć najbardziej widocznych śladów wesołości. Co
prawda nie było jej wśród staruszków krzyczących owe „gorzko, gorzko”, jednak
brak bezpośredniego udziału, wcale nie przeszkadzał jej w chichotaniu, na widok
zawstydzonego zielonowłosego. Lecz, w ciągu tych kilku lat spędzonych w Domu
Opieki im. Brata Zeno, z całą pewnością nauczyła się jednej rzeczy: Tsuru-san
lepiej mieć po swojej stronie. A, nie wiedzieć czemu, owa żywiołowa staruszka
postawiła sobie za punkt honoru żeby chłopcy mogli czuć się swobodnie w będąc w
budynku.
Pobici
staruszkowie, uciekali posyłając gniewne spojrzenia w stronę pielęgniarek,
które zwabione jękami przybiegły niczym dobrze wyszkolona jednostka wojskowa, a
teraz stały udając, że nie widzą zginających się staruszków.
Kiedy
sprawcy zamieszania czmychnęli do swoich pokoi, obie kobiety podeszły do lekko
zdezorientowanych chłopców. Sanji był w szoku, bo nigdy w życiu nie
spodziewałby się, że Tsuru-san tak bezbłędnie macha laską, Zoro zaś, bo w ogóle
nie wiedział, co się przed chwilą wydarzyło. Odgłosy, jakie do niego dotarły
nie pozwoliły na wysnucie jakichkolwiek przypuszczeń. Dlatego, czując na głowie
dłoń Dadan – wyznacznik, że wszystko jest w porządku, odważył się zadać
pytanie.
-Co
się stało?
Staruszki
wymieniły rozbawione spojrzenia.
-Nic
takiego. – Dłoń Tsuru-san spoczęła na jego ramieniu. – Po prostu dostali
nauczkę za bycie bandą kretynów. W porządku? – W pytaniu brzmiała autentyczna
troska i chłopakowi momentalnie zrobiło się głupio, że stanowił powód zmartwień
kobiety.
Pokiwał
głową.
-Tak…
-Oni
nie mieli nic złego na myśli. – Pensjonariuszka mocniej zacisnęła kruche palce
na muskularnej ręce młodego mężczyzny. Nieważne, co mówił. Drżał, a to
stanowiło najlepszy dowód, że nic nie było w porządku. – Po prostu na starość
ludzie dziecinnieją…
-Głupieją.
– wtrąciła Dadan.
-Można
i tak to nazwać. – Zgodziła się Tsuru-san. – Szukają sensacji, niestety nie tam
gdzie trzeba. Oni…
-Wiem.
– Przerwał wywód, coraz bardziej zażenowany tym tłumaczeniem jak dla małego
dziecka. – To po prostu… zawstydzające. – Poczuł jak pieką go policzki. Teraz
najchętniej… Westchnął z ulgą, gdy pięć zimnych, szczupłych palców ścisnęło
jego dłoń. Od razu poczuł się lepiej.
Sanji,
siedzący do tej pory cicho nagle poczuł nieprzemożoną chęć włączenia się do
rozmowy.
-To
jest zawstydzające? – spytał, po czym pocałował ukochanego w policzek.
Zoro
przybrał taki odcień czerwieni, że z powodzeniem mógłby robić za truskawkę na
balu przebierańców. Jego zielone włosy idealnie udawały szypułkę.
-To…
nie… - przyznał w końcu. – Ale to, że inni się patrzą… już tak…
Pierwszym,
czego nauczył się po utracie wzroku było bezbłędne wyczuwanie, kiedy ktoś się w
niego wpatrywał. To uczucie obserwowania towarzyszyło mu niemal non stop i
wiedział, kiedy jest to chwilowe, a kiedy ktoś bezczelnie się gapi. Zwykle
wtedy czuł się jeszcze mniej pewnie niż zazwyczaj.
-Więc
najlepiej jak usiądziecie z dala od tych ćwoków i reszty spojrzeń. – Dadan
puściła oczko Sanjiemu i wskazała przeciwległy kąt pokoju.
Przy
meblowaniu salonu, ktoś genialnie stwierdził, że jedna z kanap może przecież
być wciśnięta pomiędzy kominek a ścianę. Nikomu to nie będzie przeszkadzać, a
atmosfera miejsca ulegnie zdecydowanej poprawie. Okazało się, jak zwykle
zresztą, że genialne pomysły domorosłych znawców Feng Shui, nie zawsze idą w
parze z ludzkimi potrzebami. W rzeczywistości kanapę użyto może ze dwa razy, bo
jej umieszczenie sprawiało, że była niemal odcięta od reszty pokoju. A w takich
przybytkach jak Dom Opieki, gdzie niektórzy pensjonariusze są często o krok od
śmierci, nikt nie chciał zostać wyalienowany. Nikt z wyjątkiem dwóch młodych
mężczyzn, rozpoczynających swój, zapewne burzliwy, związek.
Sanjiemu
aż zaświeciły się oczy na owy widok. Podziękował, szybko, obu kobietom i
pociągnął Zoro, nie zważając na jego protesty, w stronę „ukrytej kanapy”.
-Zoro?
– urwał w połowie zdania, lecz nie zamknął książki.
-Tak?
– Dalej bawił się placami chłopaka zafascynowany ich kruchą strukturą, a
jednocześnie siłą, z jaka potrafiły się zacisnąć na jego ręce.
-Co
najbardziej lubisz jeść?
-Przecież
wiesz. – Gładząc gładką skórę, uświadomił sobie, że nie zapytał Sanjiego o jej
odcień. Będzie musiał to zrobić, a póki, co w jego wyobraźni karnacja kucharza
przywodzi na myśl kość słoniową. – Onigiri. I te twoje babeczki z karmelem… -
Uśmiechnął się wspominając pierwszy prezent, jaki otrzymał od niego. Wtedy,
nawet przez myśl mu nie przeszło, że ten szalony chłopak, który nie wiedzieć
czemu usiadł tuż obok i zaczął gadać od rzeczy, stanie się dla niego tak
bliski. Wtedy chciał, żeby po prostu spierdalał skąd przyszedł a teraz… Nie
wyobrażał sobie bez niego życia.
-A
pić? – Padło kolejne pytanie.
-Zieloną
herbatę.
-Ulubiony
zespół?
-Nie
mam.
-Drużyna?
-Jak
wyżej.
-Rozmiar
buta?
W
końcu Zoro się zdenerwował.
-O,
co ci chodzi? – spytał na chwilę mocniej ściskając dłoń kucharza.
-O
nic. – Musnął usta zielonowłosego tak szybko, że tamten ledwie się zorientował.
– Po prostu chcę jak najwięcej o tobie wiedzieć. Czy to takie dziwne? – Tym
razem pocałował chłopaka w policzek.
Zoro,
po dłuższym zastanowieniu, nad nietypowym zachowaniem kucharza, uśmiechnął się
wrednie. Zupełnie jakby właśnie odkrył jedną z największych tajemnic
wszechświata.
-Zaraz
będzie straszny fragment, tak?
Cały
misterny, zbudowany naprędce plan, właśnie poszedł, mówiąc kolokwialnie, się
jebać. A on musiał potwierdzić odkrycie chłopaka smętnym:
-Tak.
Poczym
pociągnął nosem dając tym samym do zrozumienia, że za chwilę będzie płakać. Na
Zoro nie zrobiło to raczej wielkiego wrażenia, bo parsknął śmiechem, w ogóle
nie podobnym do tego chichotu, jakim uraczył Sanjiego podczas czytania ich
pierwszej książki Kinga. Ten był po prostu złośliwy. Ale też podszyty nutką
rozczulenia. Tylko Zoro potrafił się tak śmiać. I tylko wyśmiewanie przez niego
nie budziło, w Sanjim morderczych intencji. W ciągu tych kilku dni, jakie
minęły od ich wyznania, zauważył, że jego chłopak potrafi być złośliwy,
cyniczny, wredny… Lecz miał wrażenie, że to maska, którą do tej pory bronił się
przed światem. Dalszy rozwój wypadków tylko go w tym utwierdził.
-Czytaj
dalej. – Ułożył głowę na ramieniu kucharza jednocześnie splatając ich palce. –
Proszę.
Jeśli
miałby być ze sobą szczery to wolał tego drugiego Zoro. Samo wspomnienie
poprzedniego obojętnego wyrazu twarzy, bolało.
Bardziej
niż przedzieranie przez kartki pełne krwi, potworów i krzyków zarzynanych ludzi.
-Jesteś
niemożliwy. – mruknął podnosząc książkę z kolan. – Zero współczucia. Nic a nic.
Opuszczając
uczelniany gmach wciąż nie wierzył we własne szczęście. Podobnie jak reszta
studentów drugiego roku gastronomii. Krzyki i westchnienia ulgi nadal niosły
się echem po całym korytarzu, podczas gdy ich właściciele, z twarzami
wykrzywionymi uśmiechem, wybiegali wprost w mroźne, jesienne powietrze,
zwiastujące rychły początek zimy. Biała Pani miała zamiar w tym roku zawitać do
Japonii wyjątkowo wcześnie, z całą pewnością ciesząc tym dzieci, lecz
niekoniecznie ich wychowawców.
Sanji
przystanął na schodach wpuszczając do płuc specyficzną woń. Nie mógł doczekać
się, kiedy w końcu spadnie, tak wyczekiwany przez niego, śnieg. Biały puch
oblepiający wszystko dookoła, skrzypiący pod podeszwami butów, iskrzący w
porannym słońcu, mróz szczypiący policzki, para wydobywająca się z ust, przy
każdym oddechu… To wszystko nieodwołalnie kojarzyło mu się ze świętami. A
święta, zawsze, były w jego życiu czasem magicznym.
Jeśli
wszystko pójdzie zgodnie z planem, tegoroczne Boże Narodzenie będzie
najpiękniejszym, ze wszystkich, jakie przeżył do tej pory.
Tym
bardziej, że w przygotowaniach do zimowej przerwy nie będzie prześladowała go
wizja piekielnego referatu, którego nawet jeszcze nie zaczął. Szczęśliwie dla niego, bo właśnie przed
chwilą, profesor uznał, że jego pensja nie jest aż tak wysoka, by poświęcać
kilkanaście godzin na sprawdzanie wypocin całego grona studentów. To samo
tyczyło się też ogólnie znienawidzonego kolokwium, więc kto chciał mógł
zadowolić się tróją. Ambitniejsi musieli jednak podjąć minimum wysiłku i stawić
się na test. Sanji, pewien swojej wiedzy na temat gotowania, znalazł się w tej
drugiej grupie. Nauka i tak zajmie mu mniej czasu niż pisanie pracy, a
zaoszczędzone godziny będzie mógł poświęcić Zoro.
Nagle
przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Może to ta atmosfera świąt, którą nagle
poczuł, albo parka obściskująca się w przejściu między budynkami, pewna, że
nikt ich nie widzi. Świadczyła o tym ręka chłopaka uparcie i, na razie, bez
żadnych przeszkód, wślizgująca się pod bluzkę dziewczyny.
Kucharz,
z wrednym uśmiechem na ustach, ruszył w stronę samochodu.
-Zoro
się wkurzy. – pomyślał naciskając klamkę. O dziwo, wizja zdenerwowanego
chłopaka tylko utwierdziła go w słuszności wymyślonego planu.
-I
jak ci idzie?
-Chyba
nieźle. – Chciał się uśmiechnąć, ale dokładnie w tym momencie jego piszczel
zderzył się boleśnie z kantem szafy, więc wyszło mu tylko przeciągłe „auuuuć”.
Zaczął rozcierać zranione miejsce pewien, że lada chwila pojawi się tam ogromny
siniak, którego czuł będzie jeszcze przez kilka dni.
-W
porządku?
Słyszał
jak Tashigi zbliża się w jego stronę, zapewne z zamiarem niesienia pomocy.
Niezbyt go to ucieszyło, dlatego najszybciej jak tylko mógł wyprostował się,
mocniej zaciskając palce na gumowej rączce.
-Tak.
Dam sobie radę.
-Ale…
-Dam
sobie radę. – powtórzył przerywając jednocześnie wywód, jaki zapewne zaraz by
nastąpił. – Muszę… Muszę to zrobić sam.
Patrzyła
z pewną dozą niepewności na podopiecznego. Zoro jeszcze nigdy nie był aż tak
stanowczy. Z jednej strony cieszyła ją zmiana w postawie chłopaka, z drugiej…
No cóż, bała się. Cel, jaki sobie postawił nie był ani błahy ani tym bardziej
łatwy do osiągnięcia. A nikt przecież nie mógł przewidzieć jak porażka, czy
nawet drobne potknięcie, zadziała na rozchwianą psychikę młodego
pensjonariusza.
-Tashigi?
Z
zamyślenia wyrwał ją upominający głos Zoro.
-Tak
wiem. – Opuściła ramiona w poddańczym geście. – Już idę. Powodzenia. –
Potarmosiła zielone kosmyki, w nieudolnym naśladownictwie tego, co przy każdej
okazji robiła Dadan, i wyszła starając się nie trzaskać drzwiami.
Tuż
przy schodach, kiedy noga za nogą dosłownie wlokła się w stronę pokoju
wspólnego, cały czas nasłuchując czy przypadkiem Zoro jej nie woła, zaczepiła
ją Tsuru-san.
-Dzień
dobry. – Szczery uśmiech staruszki sprawił, że i kąciki ust pielęgniarki
podniosły się ku górze.
-Dzień
dobry. Stało się coś? – spytała wiedząc, że o tej porze kobieta zwykle wypija
pierwszą z wielu popołudniowych herbatek.
-Nie,
nic. Zapomniałam komórki z pokoju, a dzisiaj ma dzwonić moja wnuczka… -
Przerwała na chwilę, przenosząc spojrzenie z pielęgniarki, na drzwi, które ta
niedawno za sobą zamknęła. – A co z naszym księciem? Nie stracił zapału?
Tashigi
poprawiła okulary milcząc przez chwilę. Zdawało jej się, że słyszy, jakieś
krzyki z pokoju Zoro, jednak wyobraźnia najwyraźniej płatała jej figle, bo
jedynym odgłosem dochodzącym zza grubej warstwy drewna, był niezbyt miarowy stukot.
-Chyba
jednak nie. – Tsuru-san roześmiała się radośnie, całkowicie ignorując milczenie
rozmówczyni. – Trzymam za niego kciuki. – Puściła kobiecie oczko i, z gracją, o
jaką nikt nie podejrzewałby osoby w jej wieku, pobiegła do pokoju nucąc coś pod
nosem.
Kwiaty
pachniały tak intensywnie, że w końcu skapitulowany musiał otworzyć okno,
wpuszczając do samochodu, jesienne powietrze wymieszane ze spalinami innych
użytkowników drogi. Sam nie wiedział już, co gorsze. Na jego szczęście od
kwiaciarni do Domu Opieki nie było znów tak daleko, więc drogę przeżył bez
większych ubytków zdrowotnych.
Zaparkował,
lecz nie wyszedł od razu z garbuska. Chwilę obracał w palcach płatki kwiatów, z
których miła kwiaciarka sporządziła całkiem okazały bukiecik.
-Zoro
się wkurzy. – wypowiedział na głos własne myśli sprzed kilkudziesięciu minut.
Zielonowłosy nie znosił być porównywanym do kobiety, a przecież wręczanie
kwiatów, zgodnie z ogólnie przyjętą normą, zarezerwowane było właśnie dla płci
pięknej. Mimo to wziął swój prezent i, gotów na ich pierwsza kłótnię, ruszył w
stronę wejścia.
Tego
dnia pokój wspólny tętnił życiem. Kilkoro staruszków grało w pokera na zapałki,
Dadan kłóciła się z jakimś podstarzałym metalowcem, którego Sanji widział po
raz pierwszy, na temat wyższości hondy nad harleyem. Mężczyzna nie miał zamiaru
odpuścić, a że sam, podobnie jak kobieta, był słusznych kształtów, to parka,
wydzierająca się na całe gardło, dorobiła się niezłego wianuszka gapiów.
Wszyscy zastanawiali się, kiedy w końcu dojdzie do rękoczynów. Pielęgniarki,
niczym spuszczone ze smyczy psy stróżujące, z bezpiecznej odległości
przyglądały się całej wymianie zdań, gotowe zainterweniować w odpowiednim
momencie.
Z
dala od całego zamieszania Tsuru-san, zaoferowana szczebiotała do telefonu, cały
czas rzucając „słoneczkami” i „skarbeńkami”.
Kilka
osób udawało, że czyta, co by nikt przypadkiem nie próbował wciągnąć ich w
dyskusję, albo, co gorsza w jawne dopingowanie kłócącej się dwójki, która
weszła na nowy poziom w wymyślaniu przekleństw.
Sanji
stał, trochę bezradnie i właśnie doznawał najgorszego deja vu w swoim życiu.
Nagle, na jedną koszmarną chwilę, znów znalazł się na przerwie w gimnazjum! I
niech ktoś mu tylko powie, że na starość się nie dziecinniej!
Chciał
się tym odkryciem podzielić, z Zoro, ale… nigdzie nie widział zielonych kudłów,
tak przez niego uwielbianych. Ani na „ich”, wciśniętej w kąt, kanapie, ani w
fotelu, który wcześniej upodobał sobie młody pensjonariusz, ani w jadalni,
gdzie mógłby kończyć spóźniony posiłek. Tak jakby jego chłopak rozpłynął się w
powietrzu. Dobrze znany, lodowaty, dreszcz strachu przebiegł mu po kręgosłupie.
Już raz tak było, a później okazało się…
Potrząsnął
głową. Wtedy było inaczej! Wtedy nikt nie był taki beztroski. Ciężka atmosfera
unosiła się wokół całego budynku. Po za tym przecież Zoro mu obiecał… Nie
zrobiłby czegoś takiego ponownie! Zwłaszcza teraz, kiedy w końcu zostali parą!
Jednak logiczne argumenty nijak nie były w stanie zgładzić podstępnej bestii,
która z kręgosłupa przeniosła się do żołądka wykręcając go na drugą stronę.
Mocniej zacisnął dłonie na kwiatowych łodyżkach myśląc, że zaraz oszaleje.
Zdrowie psychiczne zawdzięczał, o ironio, Tashigi. Pielęgniarka wychodziła
właśnie z kuchni, ścierając jakąś burą maź zdobiącą przód kitla, kiedy Sanji,
blady, z sercem wyrywającym się z piersi dopadł do niej i piskliwym, zupełnie
niepodobnym do siebie, głosem spytał:
-Gdzie
jest Zoro?!
Kobieta
przystanęła zaskoczona, poczym zlustrowała chłopaka wzrokiem. Na widok lekko
zmaltretowanego bukietu, jej skryte za okularami oczy zwęziły się, co nie było
dobrym znakiem dla studenta.
-Gdzie
Zoro!? – Powtórzył mając w dupie osobiste sympatie i antypatie pielęgniarki.
Po
drugim pytaniu Tashigi zrozumiała, że chłopak naprawdę się martwi.
-A
gdzie ma być? U siebie.
Z
Sanjiego jakby uszło powietrze. Ulga, jaką poczuł mogła być porównywana tylko
do pocałunków pewnego glona, który właśnie, nieomal i nieświadomie, wpędził go
do grobu.
-W
swoim pokoju? – Upewnił się jeszcze.
-Tak.
A myślałeś, że gdzie?
Spurpurowiał
zdając sobie sprawę, że właśnie wykazał się największym brakiem zaufania w
historii związków.
-Nieważne.
– Odwrócił głowę.
Chciała
mu dopiec, dogryźć, wyśmiać. Pokazać, że nie nadaje się na partnera dla Zoro,
ale… ta autentyczna troska, niepokój, czy wręcz strach, a w końcu ulga,
sprawiły, że postanowiła dać mu szanse.
-Nie
wygląda na to, żeby Zoro miał dzisiaj w planach zaszczycić na swoim
towarzystwem, więc może pójdziesz do niego, co?
Z
ciekawością rozglądał się po piętrze, niby szukając drzwi z magiczną cyfrą
jedenaście, za którymi znajdował się pokój Zoro. Jego zainteresowanie było o
tyle uzasadnione, że do tej pory żaden wolontariusz nie dostał zgody, aby wejść
na piętro. Co więcej rzadko ktoś, z najbliższej rodziny pensjonariuszy
zamieszkujących Dom Opieki, doznawał takiego zaszczytu. I Sanji tak naprawdę
nie wiedział, czym było to spowodowane. Piętro jak piętro. Puszysty dywan w
kolorze krwawnika, beżowe ściany i równe rzędy drewnianych drzwi, wśród których
kryły się te najbardziej przez niego pożądane. Kiedy w końcu je dojrzał, z
bijącym sercem ruszył w ich stronę. Stanął przed nimi, uniósł rękę i… Zamarł z
dłonią na wysokości klamki. Bo co właściwie powinien teraz zrobić? Zapukać? A
jeśli Zoro go oleje i nie wpuści? Wejść tak po prostu? A co będzie, jeżeli Zoro
się obrazi za naruszanie przestrzeni osobistej?
-Zachowujesz
się jak baba. – fuknął na siebie wściekły, za własne niezdecydowanie i nacisnął
klamkę. No nic. Najwyżej będzie go przepraszał.
-Zoro?
Cześć. – powiedział już od progu, by jednak dać znać o swoim przybyciu. Nie
doczekał się żadnej reakcji ze strony chłopaka. Młody pensjonariusz stał na
środku, skromnie umeblowanego pokoju, zamyślony i nieruchomy niczym posąg.
Sanji
miał świetny widok na szerokie plecy zielonowłosego. Odziane w czarną obcisłą
koszulkę, pod którą rysowały się idealne mięśnie, wyćwiczone przez godziny potu
wylewanego na treningowe tatami. Niżej znajdował się równie apetyczny, zdaniem
kucharza, tyłek chłopaka opinany przez materiał jeansów, oraz silne nogi.
To
wystarczyło by rozszalałe hormony blondyna przypomniały sobie o wciąż trwającym
wieku dojrzewania i urządziły imprezkę, której epicentrum znajdowało się w
strategicznym punkcie między nogami chłopaka.
Starając
się walczyć z rosnącym pożądaniem, ruszył w stronę młodego pensjonariusza, by
objąć go w pasie, przylegając jednocześnie do, podziwianych przed chwilą,
pleców.
-Cześć.
– szepnął do ucha powtarzając zignorowane wcześniej przywitanie. – Zoro.
Zielonowłosy
zesztywniał, a trzymana w ręku laska, którą Sanji zauważył dopiero teraz,
wypadła mu z dłoni i potoczyła się po podłodze uderzając o nogę łóżka.
-Sa…
Sanji? – wyszeptał przez ściśnięte gardło.
-A
któżby? – Teraz było mu głupio, że tak nastraszył ukochanego. – Spodziewałeś
się innego faceta? – Próbował zażartować.
-Nie
spodziewałem się żadnego. – Wyszarpał się z objęć kucharza wściekły. Na siebie
za reakcję, na Sanjiego, bo… bo… zachował się jak typowy… Chłopak? To było dla
niego za dużo. Nie był przyzwyczajony do takich niespodzianek. I co tu dużo
mówić: nienawidził ich.
Wciąż
zły schylił sie i zaczął, po omacku, przeszukiwać podłogę w poszukiwaniu
utraconej laski. Badał, otwartą dłonią, dywan wokół siebie sukcesywnie
zwiększając przeszukiwaną powierzchnię.
Wtem
usłyszał strzyknięcie stawów kolanowych, nieodzowny sygnał, że osoba obok
klęknęła.
-Nie
pomagaj! – Prawie krzyknął i w tym samym momencie jego palce natrafiły na
znajomy chłód metalu. Złapał narzędzie i stanął najszybciej jak tylko mógł.
-Zoro…
- Sanji nadal pozostał na poziomie podłogi próbując pojąć to, co się właśnie
wydarzyło.
-Przepraszam.
– Zielonowłosy spuścił głowę zawstydzony. – Ale z takimi sprawami muszę sobie
radzić sam… Jeśli chcę stąd kiedykolwiek wyjść…
Kucharz
poderwał się na równe nogi.
-Co…
-Co
tutaj robisz? – Wszedł mu w słowo jednocześnie badając odległość, jaka ich
dzieliła. Jego ręka spoczęła na ramieniu Sanjiego, lecz ten zaraz ją stamtąd
zabrał i zamknął w uścisku.
-Odwiedzam
swojego chłopaka. To źle? – spytał zadziornie.
-Jak
dla mnie bardzo dobrze. – Pierwszy raz od początku wizyty się uśmiechnął. – Ale
jak cię tu znajdą, będziesz miał kłopoty. – Zbliżył się do kucharza i pocałował
go w policzek.
-Nie
wydaje mi się. – Odwdzięczył się za pieszczotę. – Tashigi mnie wpuściła. –
Dodał w gwoli wyjaśnienia.
-Serio?
– Musnął smakujące nikotyną usta. Wiedząc, że nikt na nich nie patrzy, miał
więcej śmiałości w okazywaniu swoich uczuć.
-Serio,
serio. – Co zdecydowanie podobało się blondynowi. – Jak Cerber przepuścił,
znaczy, że mamy zielone światło… - Przyciągnął chłopaka do siebie.
Lepszej
zachęty nie potrzebował.
Całowali
się jak wariaci przez dobre kilka minut, przerywając jedynie by złapać trochę
powietrza. Ich języki lawirowały w szaleńczym tańcu, pragnąc dać temu drugiemu
jak najwięcej przyjemności. Z każdym dniem, Zoro, nabierał coraz większej
wprawy, te klocki, i teraz pobudzenie Sanjiego sięgało zenitu. Cała siłą woli
powstrzymywał się, aby nie rzucić chłopak na łóżko, zerwać z niego ubrań i
wziąć na każdy możliwy sposób. Jeszcze nigdy, nikt nie sprowadził na niego
takich wizji jedynie pocałunkami.
Bojąc
się o własne libido jak również o to, czy będzie dalej umiał utrzymać pożądanie
na wodzy, przerwał pocałunek. Nie miał jednak zamiaru wypuszczać chłopak z
uścisku. Złączył ich czoła jednocześnie gładząc policzek ukochanego.
-Jesteś
niezwykły, wiesz?
Zoro
roześmiał się nerwowo. Mimo wszystko ta bliskość trochę go przerażała.
-Chyba
raczej ty… A co to za zapach? – Czuł go już od dłuższego czasu, lecz dopiero
teraz wydał mu się idealnym punktem do zmiany tematu.
Z
przerażeniem spojrzał na bukiet, który teraz pod żadnym kątem nie przypominał
uroczej wiązanki, jaką przygotowała mu kwiaciarka. No przynajmniej zapach
został.
-Kwiaty.
– Pospieszył z wyjaśnieniami. – Dla ciebie. – Wcisnął to, co jeszcze do
niedawna było bukietem w ręce oszołomionego Zoro. – Trochę sfatygowany, ale…
Marsowa
mina zielonowłosego mogła oznaczać wszystko.
-Nie
traktuj mnie jak kobietę. – Lecz oznaczała złość.
-Nie
traktuję! Co jest złego w dawaniu parterowi kwiatów?
Chciał
powiedzieć „wszystko”, jednak zrezygnował. Może dlatego, że sam gest go
rozczulił, lub po prostu nie wiedział czy ma rację. Nigdy nie był w żadnym
związku. To przecież mogło być normalne. Dlatego tylko westchnął i ruszył w
stronę biurka, chcąc położyć bukiet na blacie. Drogę przed sobą badał za pomocą wciąż ściskanej laski. Z całkowitym
brakiem gracji, na jaki stać tylko osobę, która dopiero uczy się poruszać po
ciemku, ominął odsunięte krzesło i nawet udało mu się nie przygrzmocić w nie
kolanem.
Sanji
jak oniemiały patrzył na wyczyny zielonowłosego, powstrzymując chęć
przybiegnięcia z pomocą.
… Jeśli chcę stąd kiedykolwiek
wyjść…
…z takimi sprawami muszę sobie
radzić sam…
-Zoro?
Podmuch,
wywołany bukietem spadającym na blat biurka, strącił z niego kilka kartek.
Jedna, po dość obiecującym locie, wylądowała wprost pod nogami blondyna.
Zaciekawiony podniósł ją, lecz mieszanka wklęsłych i wypukłych punkcików
niewiele mu mówiła. Jeszcze nie.
-Sanji?
Sanji!
Skołowany
nie usłyszał pytania i dopiero krzyk Zoro przywrócił mu jasność myślenia.
-Tak?
-Chciałeś
o coś zapytać? – Chłopak siedział na krześle między nogami trzymając białą
laskę pokrytą, w różnych miejscach, odblaskami.
-Tak…
Co to jest?
Zachichotał,
lecz był to nerwowy chichot.
-Można
jaśniej?
-No
ta laska! I te kartki! I to, że siedzisz sam w pokoju, a ja dostaje zawału,
kiedy przychodzę a ciebie nie ma! – Uzmysłowiwszy sobie, co właśnie powiedział
i, że powiedział za dużo, zakrył usta dłonią. – Przepraszam… - Przez zasłonę
słowa były niewyraźne, lecz możliwe do rozróżnienia.
Podejrzenie
zabolało. Bardziej niż mógłby przypuszczać. Ten brak zaufania ze strony chłopka
stanowił najlepszy dowód na to, jaką głupotę popełnił tej nocy, gdy szklany
odłamek rozpruwał mu żyły. Czy Sanji kiedykolwiek mu to zapomni? W takich
okolicznościach nie mógł winić go za podejrzliwość.
-Za,
co? Miałeś prawo pomyśleć sobie wszystko, zwłaszcza po tym, co zrobiłem. –
Zacisnął palce na rączce tak mocno, że aż zbielały mu kostki.
-Mimo
to przepraszam. – Podszedł do niego, uklęknął i położył sobie głowę na jego
kolanach. – Nie powinienem wątpić. Przecież obiecałeś.
Nagle
zrobiło mu się smutno. Sanji należał do ludzi, którzy wierzyli w obietnice. On
już przestał. Zaraz po tym jak ojciec, po raz drugi, złamał mu rękę. Przecież
też obiecał, że nigdy więcej go nie uderzy.
Potrząsnął
głową. On nie chciał taki być! Nie chciał odebrać ukochanemu tak pięknej wiary.
-Ale…
Ja walczę Sanji. – Wplótł palce w miękkie kosmyki. – Uczę się. – Wtem poczuł
dziką chęć by podzielić się z kucharzem skrywaną w sercu tajemnicą. Nawet
Tashigi, która mu to wszystko załatwiła, nie znała całej prawdy. Tą miał poznać
dopiero Sanji. – Uczę się żyć… Chcę móc stąd kiedyś wyjść! Nie polegać cały
czas na innych. Radzić sobie samemu. Chcę żyć normalnie! Przynajmniej na tyle,
na ile jest to możliwe w moim stanie. I chcę… pójść z tobą na randkę!
Trybiki
w jego głowie pracowały chyba, na spowolnionych obrotach, bo dopiero po blisko
minucie dotarło do niego, co właśnie powiedział Zoro.
-Randkę?!
– wykrzyknął z autentycznym zdumieniem pomieszanym z radością. Młody pensjonariusz
jednak najwidoczniej źle odebrał jego reakcję, bo policzki pokryły mu się
rumieńcem wstydu a on sam odwrócił głowę, by to ukryć.
-Tak
wiem, to głupie. – Sam nie wiedział jak mógł w ogóle pomyśleć, że Sanji będzie
chciał się z nim publicznie pokazać. Zresztą są facetami. Faceci nie chodzą ze
sobą na randki, prawda? – Zapomnij o tym.
-Nie
mam zamiaru! – Wstał ciągnąc zielonowłosego za sobą i zamykając jego muskularną
sylwetkę w swoich ramionach. – Obiecałeś mi randkę! Nie popuszczę ci tego tak łatwo!
-Ale…
Ale… - Nie bardzo wiedział, co powiedzieć. – Ty na serio chcesz? – To wydawało
się być tak nierealne, że przez chwilę gotów był uwierzyć, że śni.
-A
mógłbym nie chcieć? – Roześmiał się, po czym pocałował chłopaka we włosy. –
Chcę! Nawet teraz! Zaraz!
Takie
wyjście stanowiłoby niezaprzeczalny krok naprzód, zarówno w ich związku jak i
dążeniu Zoro do normalnej egzystencji. Sanji doskonale zdawał sobie z tego
sprawę. Tym bardziej napalił się na propozycję ukochanego. Chyba nawet trochę
za bardzo, bo młody pensjonariusz zaczął drżeć w jego ramionach.
Momentalnie
przypomniał sobie każdy raz, gdy zaliczył bliskie spotkanie z meblami, czy z
podłogą, spowodowane brakiem wprawy i kiepską orientacją. A to tylko pokój. Co
będzie, kiedy wyjdzie na zewnątrz? Tam czyhało więcej niebezpieczeństw, a on
miał do obrony tylko tą głupią laskę.
-Chociaż
możemy też zaczekać…
I
Sanjiego. Poczuł się jakby trochę pewniej.
-Co
powiesz na tydzień?
Usłyszał
brzdęk kolczyków, po tym jak kucharz wprawił złote łezki w ruch.
-Słucham?
– Trudno mu było nadążyć za galopującymi myślami chłopaka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz