środa, 30 grudnia 2015

Dostrzeżony XI

DOSTRZEŻONY

Rozdział XI

Czas dłużył mu się niemiłosiernie. Zegar w holu opieszale wybijał kolejne godziny, dzielące go od zakończenia tego parszywego dnia. Każdy ruch ciężkich, staroświeckich wskazówek był torturą, która raz po raz przypominała mu, że dziś nie ma, na co czekać. Mimo to… Jak ostatni głupek wsłuchiwał się w każde trzaśnięcie drzwiami mając nadzieję, że za chwilę usłyszy to zwyczajowe „cześć” i bez oporów będzie mógł wdychać ten przesiąknięty nikotyną zapach morza. Ale jak do tej pory żadne „cześć” nie było tym jego. Tym, na które czekał, pomimo świadomości, że dzisiaj Sanji nie przyjdzie.  Tląca się aktualnie w jego sercu iskierka nadziej, na której przecież już jakiś czas temu położył krzyżyk, nagle w tajemniczy sposób powróciła do życia. Po raz kolejny doprowadzając go niemal na skraj szaleństwa.
Był zły. I wcale nie na Sanjiego, wszak kucharz ma własne życie, z którego nie może zrezygnować. A już na pewno nie dla takiego, nic nie wartego, kaleki jak on. Był wściekły na siebie. Właśnie za tą wiarę. I jeszcze za coś… To jak bardzo uzależnił się od tych wizyt, jak ciężko przeżywa nawet jednodniowe rozstanie… Przerażała go i złościła jednocześnie, jego własna reakcja. Instynktownie zacisnął palce na koszulce, na wysokości piersi. Nie! Nie może tak myśleć! Nie wolno mu! To jest…
Złe.
Ale…
Nie potrafił inaczej. I w tym tkwił problem.
Przyłożył czoło do chłodnej szyby, ale nie dało mu to ukojenia. Tęsknił, choć tak bardzo nie chciał. Pragnął by Sanji był mu obojętny, ale… Potrząsnął głową mocniej zaciskając palce, lecz gdy przypomniał sobie gdzie się znajduje i ile osób kręci się wokół, szybko je rozluźnił mając nadzieje, że nikt nie zwrócił uwagi na jego dziwne zachowanie. Z braku lepszego pomysłu schował ręce do kieszeni szlafroka, skoro kucharz się nie pojawi nie ma sensu się starać. Opuszkami pogładził zimny przedmiot, który ani na chwilę nie opuścił bezpiecznej przystani, jaką dawała mu welurowa przystań. To jakoś go uspokoiło. Zawsze jest wyjście. Lekko uspokojony wyjął ręce. Tak, zawsze jest jakieś wyjście. Mocniej przycisnął czoło do szyby zastanawiając się, co teraz będzie robił. Po raz pierwszy od kilkunastu dni nie miał, na co czekać… Bolało… Zbyt przypominało jego dotychczasowe życie.
W końcu zdecydowany wymacał leżącą obok książkę, Sanji zostawił mu ją, jako obietnicę powrotu… Położył tomiszcze na kolanach i zaczął gładzić okładkę starając się wyczuć wypukłość liter. Na dobrą sprawę nadal nie znał jej tytułu. Jego wysiłki spełzły na niczym, co tylko pogorszyło i tak paskudny humor. Wyraźnie czuł zgrubienia, ale sklecenie z tego jakiegoś sensu, było wyzwaniem, któremu nie był w stanie sprostać.
-On jest nieodpowiedzialny!
Drgnął słysząc głos Tashigi. Jego osobista pielęgniarka była czymś mocno zdenerwowana, to akurat mógł stwierdzić bez problemu. Wiedząc, że istnieje tylko jedna osoba zdolna wprowadzić kobietę w taki stan, zaintrygowany nadstawił uszu.
-O, co ci znowu chodzi?
Dadan… Lubił tą staruszkę, była całkiem bezpośrednia. I miała dziwny, ale dość przyjemny, zwyczaj czochrania go po włosach. Była też jedyną osobą w tym całym przybytku doli i niedoli, która, poza Sanjim, nie traktowała go z nadmierną delikatnością.
-Dobrze wiesz, o co! Ten chłopak… Jest taki lekkomyślny! Najpierw narobił mu nadziei a potem zostawił! Wiedziałam, że tak będzie!
Czyli miał rację. Rozmawiały o Sanjim. Oskarżenia Tashigi go zabolały, tym bardziej, że były zupełnie bezpodstawne. Przecież kucharz uprzedził wcześniej o swojej nieobecności. I to w końcu tylko jeden dzień, a przynajmniej on chciał w to wierzyć. Jedyną lekkomyślną osobą był tu on. Mimo iż, zdawał sobie sprawę z niechęci pielęgniarki do przyjaciela, dał po sobie poznać, jak bardzo tęskni. Powinien zachować to dla siebie, przybrać maskę obojętności, przecież to nic takiego. A przynajmniej dla niego. No, ale nie! On jak ostatni głupek siedzi i robi z siebie debila, dając tym samym Tashigi kolejne powody do nienawiści i oskarżeń. A przecież ostatnie, czego chciał to, by Sanji miał u kogokolwiek zszarganą opinię. Tym bardziej przez niego. Choć wiedział, że i tak jest za późno, czym prędzej przyjął minę „nic mnie nie obchodzi”.
-Przesadzasz!
Reakcja Dadan go zaskoczyła. Ona wstawiła się za kucharzem… To było raczej dziwne, biorąc pod uwagę, że niemal każda dyskusja, jeśli nie dotyczyła zniesienia zakazu wnoszenia na teren ośrodka alkoholu, toczyła się bez jakiegokolwiek jej udziału. Po chwili powietrze przeszyło głuche plaśnięcie, zupełnie jakby ciężka ręka starszej z kobiet uderzyła o smukłe plecy pielęgniarki.
-Daj już spokój. Sanji jest w porządku, nigdy nie skrzywdzi naszego księcia!
-Ale… Ale…
-Słuchaj! To tylko jeden dzień, a o tej imprezie krążą legendy w całej dzielnicy. Gdybym miała trzydzieści lat mniej na karku, rzuciłabym wszystko byleby tylko się tam pojawić.
-Tylko trzydzieści? – spytała z przekąsem pielęgniarka wciąż masując obolałe łopatki. – Słuchaj, ja to rozumie, ale Zoro…
-Zoro, Zoro, Zoro… Ciągle to powtarzasz, a może raz się jego zapytasz, co o tym myśli?
Nagle zrobiło mu się zimno, przeczuwał, że zaraz zostanie wciągnięty w dyskusję.
-Hej! Książę! – Poczuł jak ciężka dłoń ląduje na jego głowie, a włosy zaczynają latać we wszystkie strony, tworząc twórczy nieład. Całą siłą woli zmusił się by nie zamruczeć z przyjemności, spowodowanej tą nagłą pieszczotą. – Wiem, że podsłuchiwałeś!
Oblał się rumieńcem.
-Hej! Bez takich mi tu. James Bond, z ciebie nie będzie – roześmiała się gardłowo. –  Gadaj! Jesteś zły na Sanjiego? – Dadan przenosiła wzrok z chłopaka na pielęgniarkę. Zazwyczaj nie mieszała się w takie sprawy, ale dzisiaj… Marudzenie Tashigi doprowadzało ją do szewskiej pasji! W dodatku kobieta przeszkadzała jej, tym swoim bełkotem, w słuchaniu ulubionej audycji, skutecznie zagłuszają głos spikera! A puszczali ją tylko raz w roku.
Zły? Nie był zły, raczej… potwornie stęskniony, co napawało go skrajnym przerażeniem.
Pokręcił przecząco głową.
-Bardzo dobrze! – Ręka czochrająca jego włosy nagle się zatrzymała. – Zły to będzie jutro on… Na siebie, gdy przytoczy się tu z kacem gigantem, błagając o przebaczenie. I szklankę wody.
Wbrew jego woli kąciku ust uniosły się ku górze.
 -Powinieneś częściej się uśmiechać. Pasuje ci to.
Jeśli to możliwe zrobił się jeszcze bardziej czerwony niż dotychczas.
-Ale Zoro… - Tashigi nie chciała dać za wygraną. – Przecież…
-Daj se siana. – Dadan nie przejmując się niczym wsadziła kobiecie do ust pączka z lukrem, który jakimś cudem uchował się z lunchu. Gdy pielęgniarka zajęta była krztuszeniem się, rudowłosa chwyciła chłopaka za rękę podciągając tym samym z kanapy. – Chodź! Mamy Halloween! A w radiu leci przegląd najstraszniejszych historii. – Ruszyła przed siebie cały czas mocno trzymając nadgarstek Zoro.
Mężczyzna czuł jak rytm serca przyspiesza mu do górnej granicy normy, a potem ją przekracza. I jakby nic leci dalej. Pierwszy raz odkąd… oślepł, poruszał się w ten sposób. Bez niczyjej pomocy, bez pomocnego ramienia, tuż obok, na którym mógłby się oprzeć, bez osoby torującej mu drogę. A jedynie ciągnięty przez nadzwyczaj silną starszą kobietę. Czuł jak wstępują na niego siódme poty, a otaczająca go pustka i zagrożenie zewsząd czające się na niego, sprawiało, że miał ochotę stanąć i krzyczeć. Ale nie mógł, bo ilekroć zwalniał, Dadan ciągnęła mocniej, w ogóle się nim nie przejmując. Pozostało mu tylko modlić się, do jakiegoś boga, który akurat nie miał go w dupie, choć jeszcze nigdy takowy się nie wychylił ze swojej boskiej przystani, by po drodze na nic nie wpaść. W końcu przyszło wybawianie i Dadan dosłownie rzuciła go na fotel. Zapadając się w miękkie poduszki cały aż lepił się od potu, serce zaś wybijało rytm, którym nie pogardziłby żaden rasowy metalowiec. Cudem ogłosił fakt, iż jego nogi nie doznały bliskiego spotkania z żadnym z okolicznych mebli.

Kobieta z satysfakcją patrzyła na przerażonego chłopaka. Pierwszy krok zaliczony. Może i to dość brutalna metoda, ale czas, by Zoro zaczął być samodzielny. Nie może przecież ciągle polegać na innych, bo w końcu nawet ktoś, obdarzony cierpliwością Gandhiego, uzna go za kulę u nogi. Zresztą ani przez chwilę nic mu nie groziło, cały czas uważała na niego, pomna morderczego wzroku Tashigi, który dosłownie wypalał jej dziury na plecach.
-Słuchałeś już tego? Naprawdę niezła komedia. – Chyba tylko ona mogła uznać przegląd największych powieści grozy za komedię.
Gdy w końcu ustało uporczywe kręcenie gałką, z radia popłynął czysty męski głos.
-Witam wszystkich słuchaczy….

Betonowa podłoga jego pokoju to zbliżała się to oddala al od jego twarzy. I za każdym razem przybywało na niej czerwonych plam. Gdzieś, w najgłębszych zakamarkach podświadomości, rozumiał, że to krew. Jego krew. Ta sama, która właśnie spływała mu do gardła, i którą krztusił się za każdym razem, gdy ojciec szarpał go za włosy. Ale to… działo się jakby obok niego, nawet ból rozchodzący się w całym ciele zdawał się go nie dotyczyć. Utkwił za to spojrzenie, zmęczonych oczu, w siedzącą nieopodal kobietę. Bała się, zasłania usta rękę tłumiąc krzyk, po policzkach płynęły jej łzy. Nie chciał widzieć mamy w takim stanie. Posłał jej uśmiech, który przez jego popękane, zlane szkarłatem wargi wyglądał raczej przerażająco. Miał jednak nadzieję, że zrozumiała, co chciał jej przekazać. On wkrótce przestanie, znudzi mu się, a oni jak zwykle zostaną sami. I będą mogli odpocząć. Jeszcze tylko trochę. Kilka uderzeń. To nic złego, norma, zaraz przestanie.
A jednak się mylił.
-I, czego się szczerzysz cholerny bachorze?! – Uderzenie było zdecydowanie mocniejsze, niemal słyszał jak pęka mu jakaś kość. – Bawi cię to?! – Kolejne spotkanie z betonem, który przejął już ciepło jego ciała. Nauczony doświadczeniem, zdecydował nie odpowiadać. – A może śmiejesz się ze mnie?! Powiedz! Jestem śmieszny?! – Ostatni cios nim wybuch bólu zalał mu całą głowę i nastała ciemność.

Obudził go jego własny jęk. Zorientował się, że siedział na łóżku, z kołdrą owiniętą wokół kostek, po twarzy pot spływał mu strużkami, a płuca pracowały boleśnie, gdy kolejne głębokie hausty powietrza pokonywały cały układ oddechowy.
Przerażony i zdezorientowany całą sytuacją, zaczął rozglądać się po pomieszczeniu starając się dostrzec coś w nieprzeniknionej ciemności, gdy… Przypomniał sobie wszystko. Sen, który tak naprawdę nie był snem, tylko cholernym wspomnieniem z przeszłości. Ostatnim wyczynem ojca, który na zawsze zostawił pamiątkę, swój podpis, na ciele znienawidzonego syna.
Przejechał dłonią po oczach, to je zamykając, to znów otwierając. Nie było żadnej różnicy. A jeszcze do niedawna…
 Dlaczego ostatnią rzeczą, jaką widział na tym pierdolonym świecie była zakrwawiona betonowa posadzka?! A teraz pozostaje mu tylko atramentowa czerń?!
Ukrył twarz w kolanach i wybuchnął pozbawionym wesołości śmiechem, brzmiącym bardziej jak krzyk szaleńca. I jeszcze twarz mamy… płakała… Czy robiła to też, gdy leżał w szpitalu podłączony do tych wszystkich rurek i piszczących maszyn? Czy płakała usłyszawszy diagnozę? Czy płakała oddając go tu? A może później, kiedy sobie uświadomiła jak wielką krzywdę uczyniła jedynemu dziecku? Szczerze w to wątpił. W ogóle zaczynał wątpić w to, że kiedykolwiek go kochała. Pewnie dla niej też był tylko ciężarem… Albo tarczą ochraniającą przed pięścią męża, którego nigdy nie potrafiła zostawić. Pomimo ciągłych awantur, niegojących się siniaków i obelg rzucanych za każdym razem, gdy skończyło się piwo. A potem, nawet, gdy zapas alkoholu zalegał na stole, mężczyzna znany wszystkim, jako Prezes Roronoa, slangiem, jakiego nie powstydziłby się typowy dresiarz, chrzcił żonę i syna. Dla lepszego efektu pomagając sobie pięścią. 
Rozłożył się na łóżku. Po co go ratowali? Takiego śmiecia jak on. Nikomu niepotrzebnego, zawadzającego na każdym kroku..
Wtem usłyszał kroki na korytarzu. Pewien, że to jego krzyk sprowadził pielęgniarkę, szybko nakrył, wciąż spocone ciało i zaczął udawać, że śpi. Taka niezapowiedziana, nocna wizyta, była ostatnim, czego pragnął.
Kroki ucichły dokładnie pod jego drzwiami. Nastawił uszu, modląc się by był to czysty przypadek.
-Tashigi!
Cholera! Przecież skończyła już swój dyżur, nawet się żegnali! Życzyła mu dobrej nocy i obiecała, że jutro wpadnie z prezentem…
-Co ty tu robisz?! – Głos należał, do pielęgniarki z nocnej zmiany. Miał z nią do czynienia tylko raz, ale w jakiś sposób zapamiętał jak brzmi.
-Ech… - głośne westchnięcie sugerowało, że właścicielka właśnie straciła ostatnią nadzieję w ludzkość. – Wiesz… Miałam jednak rację…
-Z, czym?
-Raczej, z kim. Z Sanjim
Zamarł w oczekiwaniu.
-To znaczy? No wiem, że dzisiaj nie przyszedł, ale to chyba nic złego…
-Ale nawet nie zadzwonił! – Przerwała jej. – Specjalnie dałam mu swój numer, żeby mogli, chociaż przez chwilę porozmawiać. Obiecał, że dryndnie wieczorem. Ale tego nie zrobił! – Kobieta wybuchła płaczem. Do uszu Zoro doszło pociąganie nosem świadczące o próbie wstrzymania łez.
-No już… spokojnie… Za bardzo się przejmujesz. Idź się prześpij, mamy drugą w nocy… A ty od rana jesteś na nogach. Jeśli chodzi o chłopaków… Daj im trochę czasu, nie próbuj wszystkiego kontrolować… Sanji to nastolatek, któremu wydaje się, że jest dorosły. Może zapomniał. Albo już wtedy był tak pijany, że nie dał rady dzwonić. Nie przejmuj się tak bardzo. Na pewno jutro się zjawi i znów będziemy mieć papużki nierozłączki.

Miał zadzwonić…
Sięgnął po szlafrok, wiszący na krześle tuż obok jego łóżka. Materiał nadal nosił resztki nikotynowej woni.

-Wiesz… Zostało tylko dziesięć dni.
-Wiem.
On też wiedział.
-Dzwoniłam do niej.
W jego sercu zakiełkował iskierka nadziei.
-I, co? – Chyba nie tylko w jego.
-Nic z tego… W tym czasie płynie na Hokkaido…
-Ale… Przecież…
-Wiem… Nie dała mi dojść do słowa. Nie chciała też numeru telefonu, żeby móc do niego zadzwonić…
Głosy zaczęły cichnąć, nasiliło się za to szurania świadczące o tym, że kobiety się oddalają. W tym momencie był im za to wdzięczny. Nie potrzebował więcej. I tak dostał zdecydowanie za dużo. Czuł jakby ktoś potraktował jego duszę maszynką do mięsa. Dlaczego to jest takie niesprawiedliwe?! Sanji nie zadzwonił. Zabolało. W końcu zdał sobie sprawę, dlaczego. I to okazało się jeszcze gorsze. Przejechał dłonią po klatce piersiowej badając każdą znajdującą się na niej nierówność. W końcu wbił paznokcie w skórę, tak mocno, że poczuł pod palcami gorącą krew. Nie ma prawa do takiego uczucia. To jest złe. Obrzydliwe. Zakazane.
W dodatku mama… Hokkaido było ich rajem… Ziemią obiecaną. Gdy nawzajem opatrywali swoje rany marzyli, że gdy ten koszmar się skończy, pojadą tam razem. A teraz… No cóż, to marzenie spełni się, chociaż w połowie. Nieproszone łzy zaczęły palić go pod powiekami.
Tashigi… Ona zawsze chciała dobrze… I przez niego powoli, aczkolwiek skutecznie, się wykańczała. Tyle godzin na nogach… Nikt nie powinien tak dużo pracować. Zwłaszcza przez niego.
 Zrozumiał, że tak już będzie zawsze, gdziekolwiek by się nie znalazł będzie dla ludzi ciężarem. Wciąż i wciąż. Nieważne jak bardzo tego nie chciał. Łzy nic sobie nie robiąc z jego wysiłków popłynęły mu po policzkach.
Włożył rękę do kieszeni szlafroka, a jego place natrafiły na zimna taflę szkła. Bez zawahania ścisnął odłamek raniąc boleśnie całą dłoń. Nienawidził bólu, ale to właśnie on dawał ukojenie. I tylko na ból zasługiwał. Ktoś tak plugawy jak on, niszczący życie wszystkim dookoła… Mama, Sanji, Tashigi… A to tylko wierzchołek góry lodowej. Wraz z krwią ulatującą z pociętej ręki, ulatywało tez napięcie.

Szklanka z łoskotem zderzyła się z drewnianą podłogą. I była jej to ostatnia podróż na tym świecie, bo zaraz potem roztrzaskała się w drobny mak.
Przerażony rzucił się z nadzieją, że może słuch go oszukał a naczynie jest całe. Trzęsąc się ze strachu włożył dłoń w pobojowisko.  Ostre odłamki od razu wbiły się w cienką warstwę skóry, a drobne nacięcia, jakie zaraz się pojawiły, zaczęły piec niemiłosiernie. Mimo to zbierał resztki szklanki, wiedząc, że i tak kara go nie ominie.
-Zoro!
Zadrżał poczym skulił się czekając na cios.
-Zostaw to. – Głos był łagodny i pełen cierpliwości.  –Pokaleczysz się!
Poczuł szczupłe palce delikatnie okalające jego dłoń. Ból momentalnie zelżał.
-Oj… Nieładnie to wygląda. Zostaw. – Wysypano mu z ręki pozbierane szkło i skierowano z powrotem na krzesło. – Zaczekaj, zaraz wrócę z apteczką. Nie ruszaj się.
Nie posłuchał. Jeden z odłamków znalazł drogę do kieszeni jego szlafroka, a on, co chwila sprawdzał czy aby na pewno tam jest.
Później, tego samego dnia, gdy ręka była już fachowo opatrzona, schował kawałek pod poduszkę, ale bojąc się, że ktoś może go znaleźć włożył z powrotem do kieszeni. I tak leżał tam, aż po dziś dzień. 

Nawet teraz nie potrafił stwierdzić czy rozbił tą szklankę specjalnie, czy może był to przypadek, przeznaczenie a on po prostu skorzystał z okazji. Tak, czy inaczej odłamek nadal tu był. Nadal ostry… Nadal mogący go uwolnić od tej chorej egzystencji. I jednocześnie wszystkich wokół. Nim zdąży ich splamić. Jego splamić.
Wyciągnął szkło z kieszeni i uniósł do góry. Żałował, że nie może zobaczyć jak pięknie lśni w promieniach księżyca, upstrzone szkarłatem. Znał na pamięć każdą krawędź, każdą nierówność. Poznał je na wylot, podczas ciągnących się nocy, gdy krzyki ojca docierające do niego z głębi jego własnego umysłu, skutecznie odpędzały sen. Niczym najlepszego przyjaciela. Wiedział, która ze stron najszybciej dałaby mu ukojenie. Jeszcze raz zacisnął dłoń na szklanym odłamku, czując jak gorąca krew spływa mu aż do łokcia. Kilka kropel spadło na jego policzki, niemal wypalając skórę.
-To jest śmiesznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz