DOSTRZEŻONY
Rozdział XI
Czas
dłużył mu się niemiłosiernie. Zegar w holu opieszale wybijał kolejne godziny,
dzielące go od zakończenia tego parszywego dnia. Każdy ruch ciężkich,
staroświeckich wskazówek był torturą, która raz po raz przypominała mu, że dziś
nie ma, na co czekać. Mimo to… Jak ostatni głupek wsłuchiwał się w każde
trzaśnięcie drzwiami mając nadzieję, że za chwilę usłyszy to zwyczajowe „cześć”
i bez oporów będzie mógł wdychać ten przesiąknięty nikotyną zapach morza. Ale
jak do tej pory żadne „cześć” nie było tym jego. Tym, na które czekał, pomimo
świadomości, że dzisiaj Sanji nie przyjdzie.
Tląca się aktualnie w jego sercu iskierka nadziej, na której przecież
już jakiś czas temu położył krzyżyk, nagle w tajemniczy sposób powróciła do
życia. Po raz kolejny doprowadzając go niemal na skraj szaleństwa.
Był
zły. I wcale nie na Sanjiego, wszak kucharz ma własne życie, z którego nie może
zrezygnować. A już na pewno nie dla takiego, nic nie wartego, kaleki jak on.
Był wściekły na siebie. Właśnie za tą wiarę. I jeszcze za coś… To jak bardzo
uzależnił się od tych wizyt, jak ciężko przeżywa nawet jednodniowe rozstanie…
Przerażała go i złościła jednocześnie, jego własna reakcja. Instynktownie
zacisnął palce na koszulce, na wysokości piersi. Nie! Nie może tak myśleć! Nie
wolno mu! To jest…
Złe.
Ale…
Nie
potrafił inaczej. I w tym tkwił problem.
Przyłożył
czoło do chłodnej szyby, ale nie dało mu to ukojenia. Tęsknił, choć tak bardzo
nie chciał. Pragnął by Sanji był mu obojętny, ale… Potrząsnął głową mocniej
zaciskając palce, lecz gdy przypomniał sobie gdzie się znajduje i ile osób
kręci się wokół, szybko je rozluźnił mając nadzieje, że nikt nie zwrócił uwagi
na jego dziwne zachowanie. Z braku lepszego pomysłu schował ręce do kieszeni
szlafroka, skoro kucharz się nie pojawi nie ma sensu się starać. Opuszkami
pogładził zimny przedmiot, który ani na chwilę nie opuścił bezpiecznej
przystani, jaką dawała mu welurowa przystań. To jakoś go uspokoiło. Zawsze jest
wyjście. Lekko uspokojony wyjął ręce. Tak, zawsze jest jakieś wyjście. Mocniej
przycisnął czoło do szyby zastanawiając się, co teraz będzie robił. Po raz
pierwszy od kilkunastu dni nie miał, na co czekać… Bolało… Zbyt przypominało
jego dotychczasowe życie.
W
końcu zdecydowany wymacał leżącą obok książkę, Sanji zostawił mu ją, jako obietnicę
powrotu… Położył tomiszcze na kolanach i zaczął gładzić okładkę starając się
wyczuć wypukłość liter. Na dobrą sprawę nadal nie znał jej tytułu. Jego wysiłki
spełzły na niczym, co tylko pogorszyło i tak paskudny humor. Wyraźnie czuł
zgrubienia, ale sklecenie z tego jakiegoś sensu, było wyzwaniem, któremu nie
był w stanie sprostać.
-On
jest nieodpowiedzialny!
Drgnął
słysząc głos Tashigi. Jego osobista pielęgniarka była czymś mocno zdenerwowana,
to akurat mógł stwierdzić bez problemu. Wiedząc, że istnieje tylko jedna osoba
zdolna wprowadzić kobietę w taki stan, zaintrygowany nadstawił uszu.
-O,
co ci znowu chodzi?
Dadan…
Lubił tą staruszkę, była całkiem bezpośrednia. I miała dziwny, ale dość
przyjemny, zwyczaj czochrania go po włosach. Była też jedyną osobą w tym całym
przybytku doli i niedoli, która, poza Sanjim, nie traktowała go z nadmierną
delikatnością.
-Dobrze
wiesz, o co! Ten chłopak… Jest taki lekkomyślny! Najpierw narobił mu nadziei a
potem zostawił! Wiedziałam, że tak będzie!
Czyli
miał rację. Rozmawiały o Sanjim. Oskarżenia Tashigi go zabolały, tym bardziej,
że były zupełnie bezpodstawne. Przecież kucharz uprzedził wcześniej o swojej
nieobecności. I to w końcu tylko jeden dzień, a przynajmniej on chciał w to
wierzyć. Jedyną lekkomyślną osobą był tu on. Mimo iż, zdawał sobie sprawę z
niechęci pielęgniarki do przyjaciela, dał po sobie poznać, jak bardzo tęskni.
Powinien zachować to dla siebie, przybrać maskę obojętności, przecież to nic
takiego. A przynajmniej dla niego. No, ale nie! On jak ostatni głupek siedzi i
robi z siebie debila, dając tym samym Tashigi kolejne powody do nienawiści i
oskarżeń. A przecież ostatnie, czego chciał to, by Sanji miał u kogokolwiek
zszarganą opinię. Tym bardziej przez niego. Choć wiedział, że i tak jest za
późno, czym prędzej przyjął minę „nic mnie nie obchodzi”.
-Przesadzasz!
Reakcja
Dadan go zaskoczyła. Ona wstawiła się za kucharzem… To było raczej dziwne,
biorąc pod uwagę, że niemal każda dyskusja, jeśli nie dotyczyła zniesienia
zakazu wnoszenia na teren ośrodka alkoholu, toczyła się bez jakiegokolwiek jej
udziału. Po chwili powietrze przeszyło głuche plaśnięcie, zupełnie jakby ciężka
ręka starszej z kobiet uderzyła o smukłe plecy pielęgniarki.
-Daj
już spokój. Sanji jest w porządku, nigdy nie skrzywdzi naszego księcia!
-Ale…
Ale…
-Słuchaj!
To tylko jeden dzień, a o tej imprezie krążą legendy w całej dzielnicy. Gdybym
miała trzydzieści lat mniej na karku, rzuciłabym wszystko byleby tylko się tam
pojawić.
-Tylko
trzydzieści? – spytała z przekąsem pielęgniarka wciąż masując obolałe łopatki.
– Słuchaj, ja to rozumie, ale Zoro…
-Zoro,
Zoro, Zoro… Ciągle to powtarzasz, a może raz się jego zapytasz, co o tym myśli?
Nagle
zrobiło mu się zimno, przeczuwał, że zaraz zostanie wciągnięty w dyskusję.
-Hej!
Książę! – Poczuł jak ciężka dłoń ląduje na jego głowie, a włosy zaczynają latać
we wszystkie strony, tworząc twórczy nieład. Całą siłą woli zmusił się by nie
zamruczeć z przyjemności, spowodowanej tą nagłą pieszczotą. – Wiem, że
podsłuchiwałeś!
Oblał
się rumieńcem.
-Hej!
Bez takich mi tu. James Bond, z ciebie nie będzie – roześmiała się gardłowo.
– Gadaj! Jesteś zły na Sanjiego? – Dadan
przenosiła wzrok z chłopaka na pielęgniarkę. Zazwyczaj nie mieszała się w takie
sprawy, ale dzisiaj… Marudzenie Tashigi doprowadzało ją do szewskiej pasji! W
dodatku kobieta przeszkadzała jej, tym swoim bełkotem, w słuchaniu ulubionej
audycji, skutecznie zagłuszają głos spikera! A puszczali ją tylko raz w roku.
Zły?
Nie był zły, raczej… potwornie stęskniony, co napawało go skrajnym przerażeniem.
Pokręcił
przecząco głową.
-Bardzo
dobrze! – Ręka czochrająca jego włosy nagle się zatrzymała. – Zły to będzie
jutro on… Na siebie, gdy przytoczy się tu z kacem gigantem, błagając o
przebaczenie. I szklankę wody.
Wbrew
jego woli kąciku ust uniosły się ku górze.
-Powinieneś częściej się uśmiechać. Pasuje ci
to.
Jeśli
to możliwe zrobił się jeszcze bardziej czerwony niż dotychczas.
-Ale
Zoro… - Tashigi nie chciała dać za wygraną. – Przecież…
-Daj
se siana. – Dadan nie przejmując się niczym wsadziła kobiecie do ust pączka z
lukrem, który jakimś cudem uchował się z lunchu. Gdy pielęgniarka zajęta była
krztuszeniem się, rudowłosa chwyciła chłopaka za rękę podciągając tym samym z
kanapy. – Chodź! Mamy Halloween! A w radiu leci przegląd najstraszniejszych historii.
– Ruszyła przed siebie cały czas mocno trzymając nadgarstek Zoro.
Mężczyzna
czuł jak rytm serca przyspiesza mu do górnej granicy normy, a potem ją
przekracza. I jakby nic leci dalej. Pierwszy raz odkąd… oślepł, poruszał się w
ten sposób. Bez niczyjej pomocy, bez pomocnego ramienia, tuż obok, na którym
mógłby się oprzeć, bez osoby torującej mu drogę. A jedynie ciągnięty przez
nadzwyczaj silną starszą kobietę. Czuł jak wstępują na niego siódme poty, a
otaczająca go pustka i zagrożenie zewsząd czające się na niego, sprawiało, że
miał ochotę stanąć i krzyczeć. Ale nie mógł, bo ilekroć zwalniał, Dadan
ciągnęła mocniej, w ogóle się nim nie przejmując. Pozostało mu tylko modlić
się, do jakiegoś boga, który akurat nie miał go w dupie, choć jeszcze nigdy
takowy się nie wychylił ze swojej boskiej przystani, by po drodze na nic nie
wpaść. W końcu przyszło wybawianie i Dadan dosłownie rzuciła go na fotel.
Zapadając się w miękkie poduszki cały aż lepił się od potu, serce zaś wybijało
rytm, którym nie pogardziłby żaden rasowy metalowiec. Cudem ogłosił fakt, iż
jego nogi nie doznały bliskiego spotkania z żadnym z okolicznych mebli.
Kobieta
z satysfakcją patrzyła na przerażonego chłopaka. Pierwszy krok zaliczony. Może
i to dość brutalna metoda, ale czas, by Zoro zaczął być samodzielny. Nie może
przecież ciągle polegać na innych, bo w końcu nawet ktoś, obdarzony
cierpliwością Gandhiego, uzna go za kulę u nogi. Zresztą ani przez chwilę nic
mu nie groziło, cały czas uważała na niego, pomna morderczego wzroku Tashigi,
który dosłownie wypalał jej dziury na plecach.
-Słuchałeś
już tego? Naprawdę niezła komedia. – Chyba tylko ona mogła uznać przegląd
największych powieści grozy za komedię.
Gdy
w końcu ustało uporczywe kręcenie gałką, z radia popłynął czysty męski głos.
-Witam
wszystkich słuchaczy….
Betonowa podłoga jego pokoju to
zbliżała się to oddala al od jego twarzy. I za każdym razem przybywało na niej
czerwonych plam. Gdzieś, w najgłębszych zakamarkach podświadomości, rozumiał,
że to krew. Jego krew. Ta sama, która właśnie spływała mu do gardła, i którą
krztusił się za każdym razem, gdy ojciec szarpał go za włosy. Ale to… działo
się jakby obok niego, nawet ból rozchodzący się w całym ciele zdawał się go nie
dotyczyć. Utkwił za to spojrzenie, zmęczonych oczu, w siedzącą nieopodal
kobietę. Bała się, zasłania usta rękę tłumiąc krzyk, po policzkach płynęły jej
łzy. Nie chciał widzieć mamy w takim stanie. Posłał jej uśmiech, który przez
jego popękane, zlane szkarłatem wargi wyglądał raczej przerażająco. Miał jednak
nadzieję, że zrozumiała, co chciał jej przekazać. On wkrótce przestanie, znudzi
mu się, a oni jak zwykle zostaną sami. I będą mogli odpocząć. Jeszcze tylko
trochę. Kilka uderzeń. To nic złego, norma, zaraz przestanie.
A jednak się mylił.
-I, czego się szczerzysz cholerny
bachorze?! – Uderzenie było zdecydowanie mocniejsze, niemal słyszał jak pęka mu
jakaś kość. – Bawi cię to?! – Kolejne spotkanie z betonem, który przejął już
ciepło jego ciała. Nauczony doświadczeniem, zdecydował nie odpowiadać. – A może
śmiejesz się ze mnie?! Powiedz! Jestem śmieszny?! – Ostatni cios nim wybuch
bólu zalał mu całą głowę i nastała ciemność.
Obudził
go jego własny jęk. Zorientował się, że siedział na łóżku, z kołdrą owiniętą
wokół kostek, po twarzy pot spływał mu strużkami, a płuca pracowały boleśnie,
gdy kolejne głębokie hausty powietrza pokonywały cały układ oddechowy.
Przerażony
i zdezorientowany całą sytuacją, zaczął rozglądać się po pomieszczeniu starając
się dostrzec coś w nieprzeniknionej ciemności, gdy… Przypomniał sobie wszystko.
Sen, który tak naprawdę nie był snem, tylko cholernym wspomnieniem z
przeszłości. Ostatnim wyczynem ojca, który na zawsze zostawił pamiątkę, swój
podpis, na ciele znienawidzonego syna.
Przejechał
dłonią po oczach, to je zamykając, to znów otwierając. Nie było żadnej różnicy.
A jeszcze do niedawna…
Dlaczego ostatnią rzeczą, jaką widział na tym
pierdolonym świecie była zakrwawiona betonowa posadzka?! A teraz pozostaje mu
tylko atramentowa czerń?!
Ukrył
twarz w kolanach i wybuchnął pozbawionym wesołości śmiechem, brzmiącym bardziej
jak krzyk szaleńca. I jeszcze twarz mamy… płakała… Czy robiła to też, gdy leżał
w szpitalu podłączony do tych wszystkich rurek i piszczących maszyn? Czy
płakała usłyszawszy diagnozę? Czy płakała oddając go tu? A może później, kiedy
sobie uświadomiła jak wielką krzywdę uczyniła jedynemu dziecku? Szczerze w to
wątpił. W ogóle zaczynał wątpić w to, że kiedykolwiek go kochała. Pewnie dla
niej też był tylko ciężarem… Albo tarczą ochraniającą przed pięścią męża,
którego nigdy nie potrafiła zostawić. Pomimo ciągłych awantur, niegojących się
siniaków i obelg rzucanych za każdym razem, gdy skończyło się piwo. A potem,
nawet, gdy zapas alkoholu zalegał na stole, mężczyzna znany wszystkim, jako
Prezes Roronoa, slangiem, jakiego nie powstydziłby się typowy dresiarz, chrzcił
żonę i syna. Dla lepszego efektu pomagając sobie pięścią.
Rozłożył
się na łóżku. Po co go ratowali? Takiego śmiecia jak on. Nikomu niepotrzebnego,
zawadzającego na każdym kroku..
Wtem
usłyszał kroki na korytarzu. Pewien, że to jego krzyk sprowadził pielęgniarkę,
szybko nakrył, wciąż spocone ciało i zaczął udawać, że śpi. Taka
niezapowiedziana, nocna wizyta, była ostatnim, czego pragnął.
Kroki
ucichły dokładnie pod jego drzwiami. Nastawił uszu, modląc się by był to czysty
przypadek.
-Tashigi!
Cholera!
Przecież skończyła już swój dyżur, nawet się żegnali! Życzyła mu dobrej nocy i
obiecała, że jutro wpadnie z prezentem…
-Co
ty tu robisz?! – Głos należał, do pielęgniarki z nocnej zmiany. Miał z nią do
czynienia tylko raz, ale w jakiś sposób zapamiętał jak brzmi.
-Ech…
- głośne westchnięcie sugerowało, że właścicielka właśnie straciła ostatnią
nadzieję w ludzkość. – Wiesz… Miałam jednak rację…
-Z,
czym?
-Raczej,
z kim. Z Sanjim
Zamarł
w oczekiwaniu.
-To
znaczy? No wiem, że dzisiaj nie przyszedł, ale to chyba nic złego…
-Ale
nawet nie zadzwonił! – Przerwała jej. – Specjalnie dałam mu swój numer, żeby
mogli, chociaż przez chwilę porozmawiać. Obiecał, że dryndnie wieczorem. Ale
tego nie zrobił! – Kobieta wybuchła płaczem. Do uszu Zoro doszło pociąganie
nosem świadczące o próbie wstrzymania łez.
-No
już… spokojnie… Za bardzo się przejmujesz. Idź się prześpij, mamy drugą w nocy…
A ty od rana jesteś na nogach. Jeśli chodzi o chłopaków… Daj im trochę czasu,
nie próbuj wszystkiego kontrolować… Sanji to nastolatek, któremu wydaje się, że
jest dorosły. Może zapomniał. Albo już wtedy był tak pijany, że nie dał rady
dzwonić. Nie przejmuj się tak bardzo. Na pewno jutro się zjawi i znów będziemy
mieć papużki nierozłączki.
Miał
zadzwonić…
Sięgnął
po szlafrok, wiszący na krześle tuż obok jego łóżka. Materiał nadal nosił
resztki nikotynowej woni.
-Wiesz…
Zostało tylko dziesięć dni.
-Wiem.
On
też wiedział.
-Dzwoniłam
do niej.
W
jego sercu zakiełkował iskierka nadziei.
-I,
co? – Chyba nie tylko w jego.
-Nic
z tego… W tym czasie płynie na Hokkaido…
-Ale…
Przecież…
-Wiem…
Nie dała mi dojść do słowa. Nie chciała też numeru telefonu, żeby móc do niego
zadzwonić…
Głosy
zaczęły cichnąć, nasiliło się za to szurania świadczące o tym, że kobiety się
oddalają. W tym momencie był im za to wdzięczny. Nie potrzebował więcej. I tak
dostał zdecydowanie za dużo. Czuł jakby ktoś potraktował jego duszę maszynką do
mięsa. Dlaczego to jest takie niesprawiedliwe?! Sanji nie zadzwonił. Zabolało.
W końcu zdał sobie sprawę, dlaczego. I to okazało się jeszcze gorsze.
Przejechał dłonią po klatce piersiowej badając każdą znajdującą się na niej
nierówność. W końcu wbił paznokcie w skórę, tak mocno, że poczuł pod palcami
gorącą krew. Nie ma prawa do takiego uczucia. To jest złe. Obrzydliwe.
Zakazane.
W
dodatku mama… Hokkaido było ich rajem… Ziemią obiecaną. Gdy nawzajem opatrywali
swoje rany marzyli, że gdy ten koszmar się skończy, pojadą tam razem. A teraz…
No cóż, to marzenie spełni się, chociaż w połowie. Nieproszone łzy zaczęły
palić go pod powiekami.
Tashigi…
Ona zawsze chciała dobrze… I przez niego powoli, aczkolwiek skutecznie, się
wykańczała. Tyle godzin na nogach… Nikt nie powinien tak dużo pracować.
Zwłaszcza przez niego.
Zrozumiał, że tak już będzie zawsze,
gdziekolwiek by się nie znalazł będzie dla ludzi ciężarem. Wciąż i wciąż.
Nieważne jak bardzo tego nie chciał. Łzy nic sobie nie robiąc z jego wysiłków
popłynęły mu po policzkach.
Włożył
rękę do kieszeni szlafroka, a jego place natrafiły na zimna taflę szkła. Bez
zawahania ścisnął odłamek raniąc boleśnie całą dłoń. Nienawidził bólu, ale to
właśnie on dawał ukojenie. I tylko na ból zasługiwał. Ktoś tak plugawy jak on,
niszczący życie wszystkim dookoła… Mama, Sanji, Tashigi… A to tylko wierzchołek
góry lodowej. Wraz z krwią ulatującą z pociętej ręki, ulatywało tez napięcie.
Szklanka z łoskotem zderzyła się z
drewnianą podłogą. I była jej to ostatnia podróż na tym świecie, bo zaraz potem
roztrzaskała się w drobny mak.
Przerażony rzucił się z nadzieją,
że może słuch go oszukał a naczynie jest całe. Trzęsąc się ze strachu włożył
dłoń w pobojowisko. Ostre odłamki od
razu wbiły się w cienką warstwę skóry, a drobne nacięcia, jakie zaraz się
pojawiły, zaczęły piec niemiłosiernie. Mimo to zbierał resztki szklanki,
wiedząc, że i tak kara go nie ominie.
-Zoro!
Zadrżał poczym skulił się czekając
na cios.
-Zostaw to. – Głos był łagodny i
pełen cierpliwości. –Pokaleczysz się!
Poczuł szczupłe palce delikatnie
okalające jego dłoń. Ból momentalnie zelżał.
-Oj… Nieładnie to wygląda. Zostaw.
– Wysypano mu z ręki pozbierane szkło i skierowano z powrotem na krzesło. –
Zaczekaj, zaraz wrócę z apteczką. Nie ruszaj się.
Nie posłuchał. Jeden z odłamków
znalazł drogę do kieszeni jego szlafroka, a on, co chwila sprawdzał czy aby na
pewno tam jest.
Później, tego samego dnia, gdy ręka
była już fachowo opatrzona, schował kawałek pod poduszkę, ale bojąc się, że
ktoś może go znaleźć włożył z powrotem do kieszeni. I tak leżał tam, aż po dziś
dzień.
Nawet
teraz nie potrafił stwierdzić czy rozbił tą szklankę specjalnie, czy może był
to przypadek, przeznaczenie a on po prostu skorzystał z okazji. Tak, czy
inaczej odłamek nadal tu był. Nadal ostry… Nadal mogący go uwolnić od tej
chorej egzystencji. I jednocześnie wszystkich wokół. Nim zdąży ich splamić.
Jego splamić.
Wyciągnął
szkło z kieszeni i uniósł do góry. Żałował, że nie może zobaczyć jak pięknie
lśni w promieniach księżyca, upstrzone szkarłatem. Znał na pamięć każdą
krawędź, każdą nierówność. Poznał je na wylot, podczas ciągnących się nocy, gdy
krzyki ojca docierające do niego z głębi jego własnego umysłu, skutecznie
odpędzały sen. Niczym najlepszego przyjaciela. Wiedział, która ze stron
najszybciej dałaby mu ukojenie. Jeszcze raz zacisnął dłoń na szklanym odłamku,
czując jak gorąca krew spływa mu aż do łokcia. Kilka kropel spadło na jego
policzki, niemal wypalając skórę.
-To
jest śmiesznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz