środa, 30 grudnia 2015

Dostrzeżony XIII

DOSTRZEŻONY

Rozdział XIII

Biegł przed siebie całkowicie ignorując mijanych ludzi, ich współczujące i, nierzadko ciekawskie, spojrzenia.
Biegł.
Głuchy na przekleństwa rzucane pod swoim adresem, gdy zdarzyło mu się kogoś potrącić i nie przeprosić. Na pytania, w których może i kryła się chęć pomocy, zagłuszona jednak przez zwykłą ciekawość.
Biegł.
Nieczuły na unoszący się w powietrzu zapach leków i środka dezynfekującego.
Biegł.
A w głowie wirowało mu tysiąc myśli.
Biegł.
Bo przecież gdzieś tam jest…
Zoro!
Zoro, który…

Podciął sobie żyły.

Słowa Dadan wciąż odbijały się echem w jego głowie, a wyobrażenie przyjaciela skąpanego w szkarłacie nie chciało opuścić umysłu. Nie rozumiał. Jak? Po co? Dlaczego? Przecież wszystko wydawało się układać, było po prostu… no może nie dobrze, ale też i nie źle… Zoro rozmawiał z nim, po swojemu, bo po swojemu, poprzez krótkie kiwnięcia głową i gesty, ale przynajmniej nie tak był już tak wycofany jak na początku ich znajomości. Zaczął się uśmiechać, nadal pamiętał ten wesoły chichot, jakim zielonowłosy uraczył go… Przedwczoraj? Więc dlaczego dziś jest w tym cholernym szpitalu?! Cudem odratowany po zamachu na własne życie?!
Nie rozumiał.
Jak bardzo trzeba być zdesperowanym, by zrobić coś takiego?! Co czuł Zoro? Co czuł on sam? Smutek? Żal? Rozpacz?  Strach? Chyba wszystko po trochu.
A do tego dochodziło jeszcze to palące poczucie winy. Może gdyby wczoraj nie poszedł na tą pieprzoną imprezę? Albo, chociaż zadzwonił? Istniała szansa, cień nadziei, że Zoro by tego nie zrobił! Coś mu jednak mówiło, mimo wszystko, że powód nie był tak banalny. Że zielonowłosy coś ukrywał i to właśnie ta tajemnica pchnęła go do tego kroku. Przynajmniej w jakimś stopniu.
Innego zdania była Tashigi. Policzek, w który go uderzyła wciąż piekł. Nie miał jej tego za złe. To w końcu ona znalazła Zoro. Mógł się tylko domyślać, co kobieta czuła. I teraz i wtedy… Za nic na świecie by się z nią nie zamienił.
W końcu dotarł do sali, którą wskazała mu recepcjonistka. Widząc, że ktoś czeka pod drzwiami, zwolnił, tak by resztę drogi przebyć już normalnym tempem. Dało mu to czas na uregulowanie oddechu i dokładne przyjrzenie się oczekującej postaci. Ku swojemu wielkiemu zdumieniu, odkrył, że to kobieta. Jej długie, ułożone w misterne fale, włosy lśniły intensywną zielenią, opadając kaskadami na ramiona i zatrzymując się w okolicach pasa. Kolor przywodził na myśl, świeżo skoszoną trawę, lub też młode wiosenne liście. Od jakiegoś czasu właśnie ten odcień uważał za najbardziej wyjątkowy. Gdyby sam kolor nie był wystarczającym dowodem dla podejrzeń Sanjiego to w tej samej chwili kobieta zaczęła nerwowo poruszać palcami. Dokładnie tak, jak robił to Zoro na początku ich znajomości, gdy jeszcze krępowała go jego obecność. Tym razem kucharz nie miał wątpliwości. Oto stała przed nim matka przyjaciela. I najwyraźniej się martwiła, co w jakiś niepojęty sposób ucieszyło chłopaka. Nigdy w życiu nie przyznałby się do tego, ale w tej jednej, znaczącej chwili pomyślała mściwe „dobrze ci tak”. Jednak jak szybko taka myśl się u niego pojawiła, tak szybko też zniknęła zmyta przez kolejną porcję żalu. Bo przecież tam, za tymi drzwiami, które już teraz zdążył znienawidzić, leżał Zoro. Powinien skupić się na nim.
Stanął w bezpiecznej odległości pozdrawiając kobietę skinieniem głowy. Nie bardzo wiedział jak ma się zachować, podejść? Przywitać się? No, ale co jej powie? „Dzień dobry, jestem…” i już na tym etapie zaczynały się schody. Wciąż nie miał pojęcia, za kogo Zoro go uważa. Sama myśl o przyjacielu, wywołał nieprzyjemny ucisk w dole brzucha. Tak bardzo chciał go zobaczyć, usiąść, jak zwykle, obok i gadać o głupotach, obserwując ukradkiem jak wyraz twarzy mężczyzny się zmienia. A zamiast tego mógł jedynie gapić się w te białe, odrapane drzwi, wdychać mdlący zapach modląc się, by Zoro… Zacisnął pięści. Teraz, dla odmiany zawrzał w nim gniew. Jak w ogóle ten idiota mógł zrobić coś takiego?! To było zagranie poniżej pasa! Niegodne prawdziwego mężczyzny! Naraził Tashigi, którą bądź, co bądź była kobietą i należał się jej szacunek, na taką traumę.
Przeniósł spojrzenie na stojąca tuz obok kobietę. Poza nerwowo drgającymi opuszkami nie zdradzała żadnych emocji. Czy to możliwe, że wcześniej aż tak bardzo się pomylił? Przyjrzał się uważniej, wciąż mając nadzieję, że to zmartwienie nie było jedynie wytworem wyobraźni. Jej twarz była niczym maska, chłodna i opanowana. Jakby świat zewnętrzny w ogóle jej nie interesował a to, co działo się dookoła, było, co najmniej nieważne. Już gdzieś widział takie zestawienie…  
Przeniósł wzrok na oczy kobiety. Były piękne – wielkie, bursztynowe okolone kaskadą czarnych rzęs, ale… pozbawione wyrazu. To nie było spojrzenie, jakim chciałby być kiedykolwiek obdarzony.
Mogło wydawać się dziwne, że w takiej chwili, w takim miejscu, więcej uwagi poświęca nieznajomej niż przyjacielowi, dla którego, a właściwie, przez którego, się tu znalazł. Ale to pozwalało mu nie myśleć o tym, co działo się właśnie, za zamkniętymi drzwiami i dlaczego nie może zobaczyć Zoro.
Nagle, bez żadnego uprzedzenia, z sali wyszła starsza kobieta. Gdyby nie biały, lekarski kitel, Sanji wziąłby ją za opętaną staruszkę, która w wyniku starczej demencji pojawiła się nie na tym piętrze, co powinna. Siwe włosy spięte w dwa kucyki, niczym u małej dziewczynki, bluzka w kwiaty odsłaniająca płaski brzuch i fioletowe dzwony, na pewno nie były wizytówką lekarza specjalisty. Jakby tego było mało kobieta nosiła dwie pary okularów. Jedne, normalne korekcyjne, na nosie, a drugie, przeciwsłoneczne, założone na głowę. Nie dało się jednoznacznie ustalić jej wieku. Mogła mieć zarówno pięćdziesiąt jak i sto pięćdziesiąt lat. Ale akurat to przemyślenie, Sanji, wolał zachować dla siebie. Zwłaszcza, że na identyfikatorze dużą czcionką wykaligrafowano DOKTOR KUREHA, a on już gdzieś słyszał to imię. I nie były to krzepiące opowieści.
Na widok lekarki zielonowłosa drgnęła. Widząc przyzwalające kiwnięcie głową weszła od razu do sali, nie zamieniając z doktorką ani słowa. Kucharz tak bardzo chciał być na jej miejscu. Aż go paliło, by po prostu wbiec do pokoju i na początek walnąć tego głupiego glona w łeb, a potem przytulić najmocniej jak tylko się da. Choć wiedział, że pewnie i tak nie zdobędzie się na żadną z tych rzeczy.
-Co… - Nie wiedział, czy wolno mu zadać to pytanie, według prawa był dla Zoro nikim, a nie wiedział jak bardzo doktor Kureha przestrzega zasad. – Co z nim? – Zaryzykował.
Kobieta spojrzała na niego jak na wyjątkowo upierdliwą muchę.
-A ty to, kto?
Nagle poczuł się jak uczniak stojący przed najstraszniejszą nauczycielką w szkole.
-Sanji Black…
-Gówno mnie obchodzą twoje dane osobowe! Pytam, kim jesteś dla niego. – Wskazała kciukiem na drzwi.
Zasępił się, starając znaleźć poprawną odpowiedź. Dlaczego go tak przepytuje?! Dlaczego nie może po prostu mu tego powiedzieć!
-Przyjacielem – powiedział w końcu licząc, że zabrzmiało to pewnie.
Kobieta przejechała dłonią po twarzy.
-To raczej kiepskim. Nieźle dałeś dupy, młody. Twój kumpel prawie się przekręcił. Nawet teraz wygląda jakby był jedną nogą w grobie…
-Co?!
Widząc, że chłopak zaraz się rozpłacze, Kureha westchnęła. Może nie powinna tak ostro, ale szkoda jej było tego zielonowłosego dzieciaka. Wtedy, gdy trafił tu zmasakrowany przez swojego tatuśka też miała dyżur. Tak ją zaintrygował, że zdecydowała się popytać tu i ówdzie, wiedząc o zamiłowaniu szpitalnego personelu do plotkowania. Kto, jak kto, ale pielęgniarki zdobyłyby złoto, gdyby obgadywanie innych stało się dyscypliną olimpijską. Wkrótce miała pełen obraz. Okazało się, że Zoro dość często trafiał do szpitala z taką czy inną przypadłością: a to zwichnięty nadgarstek, skręcona kostka, pęknięte żebro, podbite oko czy rozcięty łuk brwiowy. I zawsze tłumaczył się pechem na treningu. A że miał niezbyt ciekawą opinię szkolnego rozrabiaki, nikogo nie dziwiły jego rany, które przecież mógł równie dobrze zdobyć po lekcjach szlajając się tam gdzie nie powinien. Aż nie trafił tu z praktycznie rozłupaną czaszką. To smutne jak łatwo można zwieść drugiego człowieka, a nawet całą rzeszę ludzi.
-Spokojnie. – Potarmosiła go po włosach wiedząc doskonale, że w pewnym wieku, taka pieszczota wywołuje wściekłość i żądzę mordu, a blondynek już dawno przekroczył tą magiczną granicę. – Nie o to mi chodziło…
Jednak nie dane jej było wyjaśnić, co dokładnie miała na myśli, bo drzwi gwałtownie się otworzyły i zielonowłosa kobieta, niemal, wybiegła z sali.
Sanji po raz pierwszy ujrzał na jej obliczu jakieś emocje. Jednak nie był to spodziewany żal czy smutek a…
Gniew?
Ona aż kipiała z wściekłości.
Kureha miała za to, mówiąc kolokwialnie, wyjebane. Zignorowała gromy rzucane jej przez matkę Zoro, gdy zagrodziła kobiecie drogę i z pełnym spokojem powiedziała.
-Zapraszam do mojego gabinetu.
Zielonowłosa niechętnie skierowała się we wskazany kierunku.
Sanji drgnął, gdy drobna dłoń wylądowała na jego ramieniu, wyrywając tym samym z kontemplacji nad odrapanymi drzwiami.
-Możesz do niego wejść. – Usłyszał smutny głos lekarki. – Myślę, że teraz przyda mu się trochę pozytywnej energii… Ale na krótko. Nie zmęcz go, nadal jest słaby. – Na odchodne dostał jeszcze klepniecie w plecy i staruszka ruszyła za matką pacjenta.
Kucharz wziął głęboki oddech, z przyzwyczajenia, przywołał na twarz uśmiech, poczym nacisnął klamkę.

W pokoju było zadziwiająco cicho. Sam nie wiedział, czego ma się spodziewać, lecz po słowach Kurehy momentalnie wyobraził sobie całą masę dziwnie pikające sprzętu. Podczas gdy w sali znajdowało się jedynie łóżko, stolik, krzesełko i stojak do powieszenia kroplówki, na którym wisiał aktualnie tylko jeden plastykowy woreczek ze szkarłatną zawartością. Wzdrygnął się na widok krwi.
Jedynym dźwiękiem przedzierającym się przez powietrze był ciężki, chrapliwy oddech Zoro.
Podszedł do łóżka i klapnął na twarde krzesełko.
-Cześć. – Przywitał się jak zwykle nawet nie bardzo zdając sobie z tego sprawę. – Lekarka wpuściła mnie tylko na chwilę. – Nie wiedział, po co się tłumaczy, dlatego zamilkł, lecz cisza była zdecydowanie gorsza. Jeszcze kilkanaście minut temu wściekał się na przyjaciela i chciał mu dokopać, ale teraz, widząc, w jakim Zoro jest stanie…
Pragnął wziąć go w ramiona i nigdy nie wypuszczać chroniąc przed całym złem tego świata.
Zielonowłosy wyglądał tak słabo i żałośnie… Pomimo potężnej postury praktycznie ginął w tym wielkim szpitalnym łóżku. Jego blada twarz niemal zlewała się z białą pościelą, sine spierzchnięte wargi były lekko rozchylone, a ręce od palców, aż po łokcie pokrywały niezbyt czyste bandaże. Jedynym wolnym obszarem był wenflon, przez który życiodajna krew spływała do pokiereszowanego ciała mężczyzny.
Poczuł jak do oczy napływają mu łzy. Dopiero teraz w pełni to do niego dotarło. Przedtem niby rozumiał, słyszał, myślał, że pojmuje, ale… to była bujda na resorach! Dopiero w chwili, gdy ujrzał wycieńczonego przyjaciela, w tej głuchej szpitalnej sali, podłączonego pod plastykowy woreczek z krwią, pozostawionego samemu sobie zrozumiał… Że mógł go już nigdy nie zobaczyć! Że Zoro…
Chciał…
Odebrać…
Sobie…
Życie…
Zabić się! Zniknąć z tego świata!
I prawie mu się to udało do jasnej cholery!
Musnął opatulone białym materiałem palce. Nawet przez bandaż czuł jak bardzo są zimne.
-Zoro. – Nie zważając na nic ścisnął dłoń przyjaciela. Delikatnie, tak by nie przysporzyć mu bólu. W jego sercu zaczynało kiełkować całkiem nowe uczucie, którego na chwilę obecną nie potrafił go do końca nazwać, lecz wiedział, że ono nie pozwoli dopuścić by taka sytuacja miała jeszcze kiedykolwiek miejsce.

-Cześć.
To było jego „cześć”. Sanji. Sanji tu jest! Dlaczego?! Dlaczego on?! Kucharz był ostatnią osobą, której obecności pragnął. Nie chciał, by przyjaciel oglądał go w takim stanie. Upokorzonego jeszcze bardziej niż dotychczas. Uświadomiono mu, że do niczego się nie nadaje. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że spaprał nawet samobójstwo. Znów przysporzył tylko wszystkim kłopotów, jest beznadziejny. Zresztą przed chwilą niemal wykrzyczano mu to w twarz. I nazwano pieprzonym egoistą. Było w tym trochę racji, zamiast walczyć poddał się, ale…
Miał dosyć walki. Zwłaszcza, że praktycznie każdą bitwę musiał toczyć samemu. A gdy znaleźli się ludzie chcący mu pomóc on niszczył im życie, jak na przykład Tashigi.
I jeszcze Sanji. Jest tutaj i trzyma go za rękę. Całą siłą woli zmusił się by nie odwzajemnić uścisku. Musi się powstrzymać, nie może pozwolić sobie na żaden gest w stronę kucharza. To, co do niego czuje jest złe…
On jest zły.
Splamiony.
Musi panować nad emocjami, nawet, jeśli samo oddychanie przychodziło mu z trudem, a ciało było dziwnie drętwe.
Kurwa! Gdzie popełnił błąd?

Jego głos brzmiał dziwnie obco. Tak jakby nie należał już do niego. Ale co się dziwić? Długo go nie używał. Wyrzekł się go, tak jak teraz wyrzeka się życia.
Przyłożył szkło do nadgarstka i mocno przycisnął przecinając skórę. Lecz to wciąż za mało, jeśli naprawdę tego chce musi się postarać. Mocniej wbił odłamek w ciało, a ból rozchodzący się po całym przedramieniu przywitał niczym dobrego znajomego. Zaczął ciąć wzdłuż uważając, by ani na chwilę nie spłycić rany. Gdy dotarł prawie do łokcia pozwolił sobie na chwile odpoczynku. Palący ból w drętwiejącej ręce, gorąca ciecz żłobiąca bruzdy w znienawidzonym ciele i mdłosłodki zapach krwi dawały mu mieszankę, jakiej pożądał. Preludium do śmierci. Oznaczającej dla niego koniec walki i święty spokój dla wszystkich innych. Już nikomu nie zawadzi, nikogo nie skrzywdzi swoim jestestwem.
Wiedząc, że nie ma dużo czasu, całą operację powtórzył na drugim przedramieniu. Tu szło mu zdecydowanie gorzej, ciężko było operować zranioną kończyną, ale efekt końcowy był zadowalający. Znów to samo ciepło, a woń tylko się nasiliła.
Wygodniej ułożył się na poduszce czekając aż odpłynie w niebyt. Ogarnął go spokój.

-Daj spokój, obudzisz go!
-Tylko na chwilę zajrzę, spokojnie.
To głupie, ale dałaby sobie głowę uciąć, że z pokoju Zoro doszedł jakiś szmer. Pewnie to tylko chłopak mruczy coś przez sen, ale od rana nie opuszczały jej złe przeczucia. Nie mogła, więc zignorować intuicji, pchającej ją do tego niewielkiego pomieszczenia.
-Jesteś okropna, Tashigi. Masz już na jego punkcie obsesje.
-Pewnie tak. – Uśmiechnęła się do koleżanki i po cichutku otworzyła drzwi. – Zoro? Śpisz?
Nie spodobał jej się panujący w pokoju zapach, lata w zawodzie pielęgniarki od razu sprawiły, że je mózg znalazł dla niego rozwiązanie. Lecz nie uwierzyła. Nie tutaj, nie on.. Instynktownie zapaliła światło, a widok, jaki ukazał się jej oczom niemal zwalił ją z nóg.
Krew!
To była jej pierwsza myśl.
Miała rację!
Tak brzmiała druga.
Całe morze krwi, jakby ktoś zarżnął świniaka. A pośrodku tego bałaganu Zoro. Śmiertelnie blady, ale uśmiechający się. Jakby mu się podobało, że leży wśród zakrwawionej pościeli, a rozpłatane ręce tylko potwierdzały tą teorię.
Nie miała jednak czasu się nad tym zastanawiać. Szybko dopadła do chłopaka i zaczęła tamować krwotok.
-Tashigi? – W drzwiach pojawiła się pielęgniarka z nocnej zmiany.
-Dzwoń po pogotowie! I niech zabiorą ze sobą krew…

A RH-
Taki napis widniał na woreczku wiszącym tuż nad głową Zoro. W tym monecie zakrawało to wręcz na ironię, tak, że nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Smutnego, żałosnego uśmiechu. Patrzył jak czerwona ciecz powoli spływa wąską rurką, z sekundy na sekundę uświadamiając sobie, że był o krok utraty przyjaciela. Ponadto bolał go fakt, iż skoro do tego doszło, to tak naprawdę jego dotychczasowe starania nic nie dały a on poniósł sromotną klęskę. Chciał wyciągnąć Zoro z depresji, lecz, jak widać, skończyło się na chceniu. Na nic się nie przydał. Nie odrywał wzroku od zapasu krwi. Wszystko było lepsze, niż patrzenie na kredowobiałą twarz przyjaciela. Wiedział już, o czym mówiła doktor Kureha. Mężczyzna wyglądał jakby nic nie trzymało go na tym świecie. Gdyby dać mu możliwość, zrobiłby to jeszcze raz. Ale takiej możliwości nie dostanie.! Na pewno!
-Zoro… - głos mu się łamał.

Niech on już sobie pójdzie! Czy nie rozumie, że samą swoją obecnością sprawia mu ból?
-Zoro…
Ten głos… Uwielbiał go, lecz teraz pragnął by umilkł i nigdy więcej nie wypowiadał jego imienia. Tak będzie lepiej dla wszystkich.
-Posłuchaj…
Głos kucharza drżał zupełnie jakby ten się czymś denerwował. To obudziło w nim iskierkę nadziei. Łudził się, że Sanji zaraz powie, że go nienawidzi. To pewnie zaboli, jak diabli, jednak w ogólnym rozrachunku byłoby to dobre. Uratowałoby kucharza przed nim…
Poczuł ciepłe palce odgarniające mu włosy z czoła.
-Ja…

Zoro był taki zimny. Gdyby nie ten chrapliwy oddech i delikatnie unosząca się, pod białym materiałem, klatka piersiowa, gotów był pomyśleć, że zielonowłosy jednak nie żyje. Znów złapał jego dłoń.
-Ja… Tak bardzo się cieszę… Że ci się nie udało.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz