DOSTRZEŻONY
Rozdział XIII
Biegł
przed siebie całkowicie ignorując mijanych ludzi, ich współczujące i, nierzadko
ciekawskie, spojrzenia.
Biegł.
Głuchy
na przekleństwa rzucane pod swoim adresem, gdy zdarzyło mu się kogoś potrącić i
nie przeprosić. Na pytania, w których może i kryła się chęć pomocy, zagłuszona
jednak przez zwykłą ciekawość.
Biegł.
Nieczuły
na unoszący się w powietrzu zapach leków i środka dezynfekującego.
Biegł.
A
w głowie wirowało mu tysiąc myśli.
Biegł.
Bo
przecież gdzieś tam jest…
Zoro!
Zoro,
który…
Podciął sobie żyły.
Słowa
Dadan wciąż odbijały się echem w jego głowie, a wyobrażenie przyjaciela
skąpanego w szkarłacie nie chciało opuścić umysłu. Nie rozumiał. Jak? Po co?
Dlaczego? Przecież wszystko wydawało się układać, było po prostu… no może nie
dobrze, ale też i nie źle… Zoro rozmawiał z nim, po swojemu, bo po swojemu,
poprzez krótkie kiwnięcia głową i gesty, ale przynajmniej nie tak był już tak
wycofany jak na początku ich znajomości. Zaczął się uśmiechać, nadal pamiętał
ten wesoły chichot, jakim zielonowłosy uraczył go… Przedwczoraj? Więc dlaczego
dziś jest w tym cholernym szpitalu?! Cudem odratowany po zamachu na własne
życie?!
Nie
rozumiał.
Jak
bardzo trzeba być zdesperowanym, by zrobić coś takiego?! Co czuł Zoro? Co czuł
on sam? Smutek? Żal? Rozpacz? Strach?
Chyba wszystko po trochu.
A
do tego dochodziło jeszcze to palące poczucie winy. Może gdyby wczoraj nie
poszedł na tą pieprzoną imprezę? Albo, chociaż zadzwonił? Istniała szansa, cień
nadziei, że Zoro by tego nie zrobił! Coś mu jednak mówiło, mimo wszystko, że
powód nie był tak banalny. Że zielonowłosy coś ukrywał i to właśnie ta
tajemnica pchnęła go do tego kroku. Przynajmniej w jakimś stopniu.
Innego
zdania była Tashigi. Policzek, w który go uderzyła wciąż piekł. Nie miał jej
tego za złe. To w końcu ona znalazła Zoro. Mógł się tylko domyślać, co kobieta
czuła. I teraz i wtedy… Za nic na świecie by się z nią nie zamienił.
W
końcu dotarł do sali, którą wskazała mu recepcjonistka. Widząc, że ktoś czeka
pod drzwiami, zwolnił, tak by resztę drogi przebyć już normalnym tempem. Dało
mu to czas na uregulowanie oddechu i dokładne przyjrzenie się oczekującej
postaci. Ku swojemu wielkiemu zdumieniu, odkrył, że to kobieta. Jej długie,
ułożone w misterne fale, włosy lśniły intensywną zielenią, opadając kaskadami
na ramiona i zatrzymując się w okolicach pasa. Kolor przywodził na myśl, świeżo
skoszoną trawę, lub też młode wiosenne liście. Od jakiegoś czasu właśnie ten
odcień uważał za najbardziej wyjątkowy. Gdyby sam kolor nie był wystarczającym
dowodem dla podejrzeń Sanjiego to w tej samej chwili kobieta zaczęła nerwowo
poruszać palcami. Dokładnie tak, jak robił to Zoro na początku ich znajomości,
gdy jeszcze krępowała go jego obecność. Tym razem kucharz nie miał wątpliwości.
Oto stała przed nim matka przyjaciela. I najwyraźniej się martwiła, co w jakiś
niepojęty sposób ucieszyło chłopaka. Nigdy w życiu nie przyznałby się do tego,
ale w tej jednej, znaczącej chwili pomyślała mściwe „dobrze ci tak”. Jednak jak
szybko taka myśl się u niego pojawiła, tak szybko też zniknęła zmyta przez kolejną
porcję żalu. Bo przecież tam, za tymi drzwiami, które już teraz zdążył
znienawidzić, leżał Zoro. Powinien skupić się na nim.
Stanął
w bezpiecznej odległości pozdrawiając kobietę skinieniem głowy. Nie bardzo
wiedział jak ma się zachować, podejść? Przywitać się? No, ale co jej powie? „Dzień
dobry, jestem…” i już na tym etapie zaczynały się schody. Wciąż nie miał
pojęcia, za kogo Zoro go uważa. Sama myśl o przyjacielu, wywołał nieprzyjemny
ucisk w dole brzucha. Tak bardzo chciał go zobaczyć, usiąść, jak zwykle, obok i
gadać o głupotach, obserwując ukradkiem jak wyraz twarzy mężczyzny się zmienia.
A zamiast tego mógł jedynie gapić się w te białe, odrapane drzwi, wdychać mdlący
zapach modląc się, by Zoro… Zacisnął pięści. Teraz, dla odmiany zawrzał w nim
gniew. Jak w ogóle ten idiota mógł zrobić coś takiego?! To było zagranie
poniżej pasa! Niegodne prawdziwego mężczyzny! Naraził Tashigi, którą bądź, co
bądź była kobietą i należał się jej szacunek, na taką traumę.
Przeniósł
spojrzenie na stojąca tuz obok kobietę. Poza nerwowo drgającymi opuszkami nie zdradzała
żadnych emocji. Czy to możliwe, że wcześniej aż tak bardzo się pomylił?
Przyjrzał się uważniej, wciąż mając nadzieję, że to zmartwienie nie było
jedynie wytworem wyobraźni. Jej twarz była niczym maska, chłodna i opanowana.
Jakby świat zewnętrzny w ogóle jej nie interesował a to, co działo się dookoła,
było, co najmniej nieważne. Już gdzieś widział takie zestawienie…
Przeniósł
wzrok na oczy kobiety. Były piękne – wielkie, bursztynowe okolone kaskadą
czarnych rzęs, ale… pozbawione wyrazu. To nie było spojrzenie, jakim chciałby
być kiedykolwiek obdarzony.
Mogło
wydawać się dziwne, że w takiej chwili, w takim miejscu, więcej uwagi poświęca
nieznajomej niż przyjacielowi, dla którego, a właściwie, przez którego, się tu
znalazł. Ale to pozwalało mu nie myśleć o tym, co działo się właśnie, za
zamkniętymi drzwiami i dlaczego nie może zobaczyć Zoro.
Nagle,
bez żadnego uprzedzenia, z sali wyszła starsza kobieta. Gdyby nie biały,
lekarski kitel, Sanji wziąłby ją za opętaną staruszkę, która w wyniku starczej
demencji pojawiła się nie na tym piętrze, co powinna. Siwe włosy spięte w dwa
kucyki, niczym u małej dziewczynki, bluzka w kwiaty odsłaniająca płaski brzuch i
fioletowe dzwony, na pewno nie były wizytówką lekarza specjalisty. Jakby tego
było mało kobieta nosiła dwie pary okularów. Jedne, normalne korekcyjne, na
nosie, a drugie, przeciwsłoneczne, założone na głowę. Nie dało się jednoznacznie
ustalić jej wieku. Mogła mieć zarówno pięćdziesiąt jak i sto pięćdziesiąt lat.
Ale akurat to przemyślenie, Sanji, wolał zachować dla siebie. Zwłaszcza, że na
identyfikatorze dużą czcionką wykaligrafowano DOKTOR KUREHA, a on już gdzieś
słyszał to imię. I nie były to krzepiące opowieści.
Na
widok lekarki zielonowłosa drgnęła. Widząc przyzwalające kiwnięcie głową weszła
od razu do sali, nie zamieniając z doktorką ani słowa. Kucharz tak bardzo
chciał być na jej miejscu. Aż go paliło, by po prostu wbiec do pokoju i na
początek walnąć tego głupiego glona w łeb, a potem przytulić najmocniej jak
tylko się da. Choć wiedział, że pewnie i tak nie zdobędzie się na żadną z tych
rzeczy.
-Co…
- Nie wiedział, czy wolno mu zadać to pytanie, według prawa był dla Zoro nikim,
a nie wiedział jak bardzo doktor Kureha przestrzega zasad. – Co z nim? –
Zaryzykował.
Kobieta
spojrzała na niego jak na wyjątkowo upierdliwą muchę.
-A
ty to, kto?
Nagle
poczuł się jak uczniak stojący przed najstraszniejszą nauczycielką w szkole.
-Sanji
Black…
-Gówno
mnie obchodzą twoje dane osobowe! Pytam, kim jesteś dla niego. – Wskazała
kciukiem na drzwi.
Zasępił
się, starając znaleźć poprawną odpowiedź. Dlaczego go tak przepytuje?! Dlaczego
nie może po prostu mu tego powiedzieć!
-Przyjacielem
– powiedział w końcu licząc, że zabrzmiało to pewnie.
Kobieta
przejechała dłonią po twarzy.
-To
raczej kiepskim. Nieźle dałeś dupy, młody. Twój kumpel prawie się przekręcił.
Nawet teraz wygląda jakby był jedną nogą w grobie…
-Co?!
Widząc,
że chłopak zaraz się rozpłacze, Kureha westchnęła. Może nie powinna tak ostro,
ale szkoda jej było tego zielonowłosego dzieciaka. Wtedy, gdy trafił tu
zmasakrowany przez swojego tatuśka też miała dyżur. Tak ją zaintrygował, że
zdecydowała się popytać tu i ówdzie, wiedząc o zamiłowaniu szpitalnego
personelu do plotkowania. Kto, jak kto, ale pielęgniarki zdobyłyby złoto, gdyby
obgadywanie innych stało się dyscypliną olimpijską. Wkrótce miała pełen obraz.
Okazało się, że Zoro dość często trafiał do szpitala z taką czy inną
przypadłością: a to zwichnięty nadgarstek, skręcona kostka, pęknięte żebro,
podbite oko czy rozcięty łuk brwiowy. I zawsze tłumaczył się pechem na
treningu. A że miał niezbyt ciekawą opinię szkolnego rozrabiaki, nikogo nie
dziwiły jego rany, które przecież mógł równie dobrze zdobyć po lekcjach
szlajając się tam gdzie nie powinien. Aż nie trafił tu z praktycznie rozłupaną
czaszką. To smutne jak łatwo można zwieść drugiego człowieka, a nawet całą
rzeszę ludzi.
-Spokojnie.
– Potarmosiła go po włosach wiedząc doskonale, że w pewnym wieku, taka
pieszczota wywołuje wściekłość i żądzę mordu, a blondynek już dawno przekroczył
tą magiczną granicę. – Nie o to mi chodziło…
Jednak
nie dane jej było wyjaśnić, co dokładnie miała na myśli, bo drzwi gwałtownie
się otworzyły i zielonowłosa kobieta, niemal, wybiegła z sali.
Sanji
po raz pierwszy ujrzał na jej obliczu jakieś emocje. Jednak nie był to
spodziewany żal czy smutek a…
Gniew?
Ona
aż kipiała z wściekłości.
Kureha
miała za to, mówiąc kolokwialnie, wyjebane. Zignorowała gromy rzucane jej przez
matkę Zoro, gdy zagrodziła kobiecie drogę i z pełnym spokojem powiedziała.
-Zapraszam
do mojego gabinetu.
Zielonowłosa
niechętnie skierowała się we wskazany kierunku.
Sanji
drgnął, gdy drobna dłoń wylądowała na jego ramieniu, wyrywając tym samym z
kontemplacji nad odrapanymi drzwiami.
-Możesz
do niego wejść. – Usłyszał smutny głos lekarki. – Myślę, że teraz przyda mu się
trochę pozytywnej energii… Ale na krótko. Nie zmęcz go, nadal jest słaby. – Na
odchodne dostał jeszcze klepniecie w plecy i staruszka ruszyła za matką
pacjenta.
Kucharz
wziął głęboki oddech, z przyzwyczajenia, przywołał na twarz uśmiech, poczym nacisnął
klamkę.
W
pokoju było zadziwiająco cicho. Sam nie wiedział, czego ma się spodziewać, lecz
po słowach Kurehy momentalnie wyobraził sobie całą masę dziwnie pikające
sprzętu. Podczas gdy w sali znajdowało się jedynie łóżko, stolik, krzesełko i
stojak do powieszenia kroplówki, na którym wisiał aktualnie tylko jeden
plastykowy woreczek ze szkarłatną zawartością. Wzdrygnął się na widok krwi.
Jedynym
dźwiękiem przedzierającym się przez powietrze był ciężki, chrapliwy oddech
Zoro.
Podszedł
do łóżka i klapnął na twarde krzesełko.
-Cześć.
– Przywitał się jak zwykle nawet nie bardzo zdając sobie z tego sprawę. –
Lekarka wpuściła mnie tylko na chwilę. – Nie wiedział, po co się tłumaczy,
dlatego zamilkł, lecz cisza była zdecydowanie gorsza. Jeszcze kilkanaście minut
temu wściekał się na przyjaciela i chciał mu dokopać, ale teraz, widząc, w
jakim Zoro jest stanie…
Pragnął
wziąć go w ramiona i nigdy nie wypuszczać chroniąc przed całym złem tego
świata.
Zielonowłosy
wyglądał tak słabo i żałośnie… Pomimo potężnej postury praktycznie ginął w tym
wielkim szpitalnym łóżku. Jego blada twarz niemal zlewała się z białą pościelą,
sine spierzchnięte wargi były lekko rozchylone, a ręce od palców, aż po łokcie
pokrywały niezbyt czyste bandaże. Jedynym wolnym obszarem był wenflon, przez
który życiodajna krew spływała do pokiereszowanego ciała mężczyzny.
Poczuł
jak do oczy napływają mu łzy. Dopiero teraz w pełni to do niego dotarło.
Przedtem niby rozumiał, słyszał, myślał, że pojmuje, ale… to była bujda na
resorach! Dopiero w chwili, gdy ujrzał wycieńczonego przyjaciela, w tej głuchej
szpitalnej sali, podłączonego pod plastykowy woreczek z krwią, pozostawionego
samemu sobie zrozumiał… Że mógł go już nigdy nie zobaczyć! Że Zoro…
Chciał…
Odebrać…
Sobie…
Życie…
Zabić
się! Zniknąć z tego świata!
I
prawie mu się to udało do jasnej cholery!
Musnął
opatulone białym materiałem palce. Nawet przez bandaż czuł jak bardzo są zimne.
-Zoro.
– Nie zważając na nic ścisnął dłoń przyjaciela. Delikatnie, tak by nie
przysporzyć mu bólu. W jego sercu zaczynało kiełkować całkiem nowe uczucie, którego
na chwilę obecną nie potrafił go do końca nazwać, lecz wiedział, że ono nie pozwoli
dopuścić by taka sytuacja miała jeszcze kiedykolwiek miejsce.
-Cześć.
To
było jego „cześć”. Sanji. Sanji tu jest! Dlaczego?! Dlaczego on?! Kucharz był
ostatnią osobą, której obecności pragnął. Nie chciał, by przyjaciel oglądał go
w takim stanie. Upokorzonego jeszcze bardziej niż dotychczas. Uświadomiono mu,
że do niczego się nie nadaje. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że spaprał nawet
samobójstwo. Znów przysporzył tylko wszystkim kłopotów, jest beznadziejny.
Zresztą przed chwilą niemal wykrzyczano mu to w twarz. I nazwano pieprzonym egoistą.
Było w tym trochę racji, zamiast walczyć poddał się, ale…
Miał
dosyć walki. Zwłaszcza, że praktycznie każdą bitwę musiał toczyć samemu. A gdy
znaleźli się ludzie chcący mu pomóc on niszczył im życie, jak na przykład
Tashigi.
I
jeszcze Sanji. Jest tutaj i trzyma go za rękę. Całą siłą woli zmusił się by nie
odwzajemnić uścisku. Musi się powstrzymać, nie może pozwolić sobie na żaden
gest w stronę kucharza. To, co do niego czuje jest złe…
On
jest zły.
Splamiony.
Musi
panować nad emocjami, nawet, jeśli samo oddychanie przychodziło mu z trudem, a
ciało było dziwnie drętwe.
Kurwa!
Gdzie popełnił błąd?
Jego głos brzmiał dziwnie obco. Tak
jakby nie należał już do niego. Ale co się dziwić? Długo go nie używał. Wyrzekł
się go, tak jak teraz wyrzeka się życia.
Przyłożył szkło do nadgarstka i
mocno przycisnął przecinając skórę. Lecz to wciąż za mało, jeśli naprawdę tego
chce musi się postarać. Mocniej wbił odłamek w ciało, a ból rozchodzący się po
całym przedramieniu przywitał niczym dobrego znajomego. Zaczął ciąć wzdłuż
uważając, by ani na chwilę nie spłycić rany. Gdy dotarł prawie do łokcia
pozwolił sobie na chwile odpoczynku. Palący ból w drętwiejącej ręce, gorąca
ciecz żłobiąca bruzdy w znienawidzonym ciele i mdłosłodki zapach krwi dawały mu
mieszankę, jakiej pożądał. Preludium do śmierci. Oznaczającej dla niego koniec
walki i święty spokój dla wszystkich innych. Już nikomu nie zawadzi, nikogo nie
skrzywdzi swoim jestestwem.
Wiedząc, że nie ma dużo czasu, całą
operację powtórzył na drugim przedramieniu. Tu szło mu zdecydowanie gorzej,
ciężko było operować zranioną kończyną, ale efekt końcowy był zadowalający.
Znów to samo ciepło, a woń tylko się nasiliła.
Wygodniej ułożył się na poduszce
czekając aż odpłynie w niebyt. Ogarnął go spokój.
-Daj spokój, obudzisz go!
-Tylko na chwilę zajrzę, spokojnie.
To głupie, ale dałaby sobie głowę
uciąć, że z pokoju Zoro doszedł jakiś szmer. Pewnie to tylko chłopak mruczy coś
przez sen, ale od rana nie opuszczały jej złe przeczucia. Nie mogła, więc zignorować
intuicji, pchającej ją do tego niewielkiego pomieszczenia.
-Jesteś okropna, Tashigi. Masz już
na jego punkcie obsesje.
-Pewnie tak. – Uśmiechnęła się do
koleżanki i po cichutku otworzyła drzwi. – Zoro? Śpisz?
Nie spodobał jej się panujący w
pokoju zapach, lata w zawodzie pielęgniarki od razu sprawiły, że je mózg znalazł
dla niego rozwiązanie. Lecz nie uwierzyła. Nie tutaj, nie on.. Instynktownie zapaliła
światło, a widok, jaki ukazał się jej oczom niemal zwalił ją z nóg.
Krew!
To była jej pierwsza myśl.
Miała rację!
Tak brzmiała druga.
Całe morze krwi, jakby ktoś zarżnął
świniaka. A pośrodku tego bałaganu Zoro. Śmiertelnie blady, ale uśmiechający
się. Jakby mu się podobało, że leży wśród zakrwawionej pościeli, a rozpłatane
ręce tylko potwierdzały tą teorię.
Nie miała jednak czasu się nad tym
zastanawiać. Szybko dopadła do chłopaka i zaczęła tamować krwotok.
-Tashigi? – W drzwiach pojawiła się
pielęgniarka z nocnej zmiany.
-Dzwoń po pogotowie! I niech
zabiorą ze sobą krew…
A RH-
Taki
napis widniał na woreczku wiszącym tuż nad głową Zoro. W tym monecie zakrawało
to wręcz na ironię, tak, że nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Smutnego,
żałosnego uśmiechu. Patrzył jak czerwona ciecz powoli spływa wąską rurką, z
sekundy na sekundę uświadamiając sobie, że był o krok utraty przyjaciela. Ponadto
bolał go fakt, iż skoro do tego doszło, to tak naprawdę jego dotychczasowe
starania nic nie dały a on poniósł sromotną klęskę. Chciał wyciągnąć Zoro z
depresji, lecz, jak widać, skończyło się na chceniu. Na nic się nie przydał. Nie
odrywał wzroku od zapasu krwi. Wszystko było lepsze, niż patrzenie na
kredowobiałą twarz przyjaciela. Wiedział już, o czym mówiła doktor Kureha.
Mężczyzna wyglądał jakby nic nie trzymało go na tym świecie. Gdyby dać mu
możliwość, zrobiłby to jeszcze raz. Ale takiej możliwości nie dostanie.! Na
pewno!
-Zoro…
- głos mu się łamał.
Niech
on już sobie pójdzie! Czy nie rozumie, że samą swoją obecnością sprawia mu ból?
-Zoro…
Ten
głos… Uwielbiał go, lecz teraz pragnął by umilkł i nigdy więcej nie wypowiadał
jego imienia. Tak będzie lepiej dla wszystkich.
-Posłuchaj…
Głos
kucharza drżał zupełnie jakby ten się czymś denerwował. To obudziło w nim
iskierkę nadziei. Łudził się, że Sanji zaraz powie, że go nienawidzi. To pewnie
zaboli, jak diabli, jednak w ogólnym rozrachunku byłoby to dobre. Uratowałoby
kucharza przed nim…
Poczuł
ciepłe palce odgarniające mu włosy z czoła.
-Ja…
Zoro
był taki zimny. Gdyby nie ten chrapliwy oddech i delikatnie unosząca się, pod
białym materiałem, klatka piersiowa, gotów był pomyśleć, że zielonowłosy jednak
nie żyje. Znów złapał jego dłoń.
-Ja…
Tak bardzo się cieszę… Że ci się nie udało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz