niedziela, 24 grudnia 2017

Strata



Hmmm... Skoro Wymiana nie wyszła, to zawsze można się pobawić na mniejszą skalę.

KokutoYoru wiem, że to najprawdopodobniej najgorszy prezent jaki dostałaś w tym roku... Chyba nawet rózga, czy tona węgla byłyby lepsze... Dlatego przepraszam.

A skoro już mogę... To Wesołych Świąt, smacznego karpia (to podobno jest możliwe, pięknej choinki (i oby rachunek za prąd, przez lampki na niej nie zwalił Cię z nóg ;)), dużo wolnego czasu, weny, mało wkurzających ludzi na drodze... I, co tam jeszcze chcesz... Nie umiem składać życzeń... Najlepszego :D.

I Wesołych  Świąt dla każdego, komu chciałoby się tu zajrzeć i to przeczytać.




Tytuł: Strata
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: Zoro x Sanji
Anime: One Piece
Ograniczenia wiekowe: +16
Info/Uwagi: Sanji, podczas walki z Marynarką, zostaje ranny i traci to, co dla niego najcenniejsze. Czy sobie z tym poradzi? Czy Zoro zdoła mu pomóc?
  
STRATA

W głowie mu huczało. A ciało było tak ciężkie, że miał wrażenie, iż sam jego ciężar przyszpilał go do ziemi, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Nie żeby, w ogóle, miał ochotę się ruszać. Żeby miał ochotę robić cokolwiek, poza leżeniem i powolnym odpływaniem w niebyt. Gdzie nie było bólu. Ani tego ogłuszającego jazgotu dookoła. Jazgotu, który ani myślał zniknąć i skutecznie odciągał go od ciemności.
Powoli, z hałasu, zaczęły wyłaniać się tak dobrze znane mu dźwięki. Szum fal. Skrzypienie desek. Szelest pościeli. I, w końcu, czyjś cichy szept.
-Sanji…
Zaraz… Przecież Sanji to on. Dlaczego go wołają? I, przede wszystkim, kto? Po chwili znów to usłyszał.
- Sanji…
Już wiedział. Istniała tylko jednak osoba w ustach, której jego imię brzmiało tak miękko i niepewnie. Otworzył usta, chcąc kazać mu się uciszyć. Jednak, zamiast reprymendy, z jego gardła wydobył się tylko przeciągły jęk.  Który ten idiota, oczywiście, zinterpretował po swojemu. I już po chwili poczuł gorącą dłoń na swoim policzku. Teraz naprawdę jęknął. Ciepły dotyk na rozpalonej skórze wywołał falę bólu. Tym razem jego jęk został dobrze zrozumiany. Debil zabrał rękę. Jej miejsce zajął zimny okład. Westchnął. Zdecydowanie lepiej. Do tego stopnia, że hałas wokół zaczął cichnąć, a jego samego znów, kawałek po kawałku, pochłaniała czerń. Oddał się jej bez reszty, zupełnie zapominając o znajdującym się obok mężczyźnie. I tylko gdzieś, na skraju świadomości, zdawał sobie sprawę, z tego, że cale nie postępował dobrze.

- Kurwa! – Zoro wrzasnął, po czym uderzył pięścią w ścianę. Tym samym wybijając w niej sporą dziurę. Która, zapewne, nie spodoba się Frankiemu. Ale szermierz miał to gdzieś. Musiał jakoś odreagować zżerającą go, od środka, wściekłość. Wściekłość i strach. Czy może raczej paniczny lęk.
Minęły dwa tygodnie od ostatniego starcia z Marynarką. Podczas, którego on dał dupy a Sanji… Sanji został ranny. Na tyle poważnie, że dwa pierwsze dni po bitwie, stanowiły ciągłą walkę o życie kuka. A później nie było wcale lepiej. Chopper, do teraz, nie odespał zarwanych nocy. Podobnie zresztą jak on sam. Poza tym, niby, w jaki sposób, miałby to zrobić, skoro ilekroć zamykał oczy, znów widział to wszystko, aż nazbyt wyraźnie. Jakby znowu znalazł się wśród walczących. Lecz teraz, zamiast przejmować się swoim przeciwnikiem, stał i patrzył na Sanjiego. Słyszał jego krzyk, czy może raczej wrzask bólu, gdy statek Marynarki, na którym walczył kucharz, zaczęły pochłaniać płomienie. We śnie nadal stał jak sparaliżowany, patrząc na płonący okręt. Choć, w rzeczywistości, rzucił się kukowi na ratunek. Samemu przy tym nieźle obrywając. Pomasował obolały bok.
- Kurwa!
Szykował się do kolejnego uderzenia, gdy nagle klapa w podłodze podniosła się, ukazując burzę rudych włosów.
- Ja pierdolę – pomyślał. – Jeszcze tylko jej tu brakowało.
Nami, całkiem nieczuła na nienawistną aurę, wprost emanującą z szermierza, weszła do pomieszczenia, krytycznym wzrokiem omiatając panujący wokół bałagan. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w wybitą przez zielonowłosego dziurę. Zupełnie jakby toczyła ze sobą wewnętrzną walkę o to czy skomentować jakoś uszkodzenie, dodając oczywiście, wymaganą przez rzeczywistość, dozę złośliwości. Czy też może, całkowicie zignorować temat, tym samym odpuszczając mężczyźnie. I tracąc szanse na przekomarzankę słowną, której tak jej teraz brakowało.  W końcu jednak, poddała się, dopuszczając do głosu tą wredną część swojej natury.
- Franky się wkurzy… - Zaczęła delikatnie.
Zoro wzruszył ramionami. Świetnie zdawał sobie z tego sprawę.
- Jakoś to przeżyje.
- On może i tak… Ale ty… - Zawiesiła głos.
Znów wzruszył ramionami. Nie obawiał się gniewu Frankiego. Wręcz przeciwnie. Przyjąłby go z radością. Tak po prawdzie, każdą czynność, która pozwoliłaby mu zająć myśli, powitałby z otwartymi ramionami. Żeby, choć przez chwilę, nie myśleć. Zapomnieć o…
Sanjim.
Uważniej przyjrzała się Zoro. Nie była pewna czy mężczyzna w ogóle ją usłyszał. Od ostatniej bitwy z Marynarką szermierza i rzeczywistość łączył związek, oparty raczej na wzajemnej nieingerencji niż świadoma egzystencja. Innymi słowy, Zoro, przez większość czasu, błądził myślami gdzieś daleko, zaniedbując wszystko, co nie było bezpośrednio związane z…
Sanjim.
Ten stan rzeczy nie tylko dziwił nawigatorkę, ale również, jeśli nie głównie, martwił. Rozumiała oczywiście strach Zoro o kuka. Ona też czuła zimny dreszcz na kręgosłupie, za każdym razem, gdy jej myśli wędrowały w stronę Sanjiego. Była pewna, że podobnie odczucia miała reszta załogi. Jednak to, co działo się z Zoro… Nie było normalne. Zwłaszcza, gdy człowiek pamiętał relacje łączące szermierza z kucharzem. Ta dwójka nie mogła przebywać w jednym pomieszczeniu, bez wymiany złośliwości. Bez rzucanych wzajemnie sarkastycznych słów. Regularnie dochodziło, między nimi, do bójek okraszonych zapewnieniami o wzajemnej nienawiści. Nikt jednak, nawet sami walczący, nie brali tego wszystkiego na poważnie. Nami także była pewna, że pod tym płaszczykiem niechęci, kryła się prawdziwa męska przyjaźń, każąca jednemu skoczyć w ogień za drugim. I to dosłownie. Dlatego nie miała wątpliwości, że Zoro będzie się martwił o Sanjiego. Spodziewała się jednak, że zrobi to, w typowy dla siebie, milczący, opanowany, sposób. I tylko drobne gesty będą świadczyć o dręczącym go niepokoju. Nie spodziewała się TEGO. Pełnej rozsypki przyjaciela. Wyglądało to tak, jakby Zoro, wraz z chorobą Sanjiego, stracił cząstkę siebie. Tę ważną cząstkę. Tak nie zachowywali się przyjaciele. Nawet najlepsi. Nami zastanowiła się przez chwilę. Czyżby więź, łącząca tych dwóch, była głębsza niż im wszystkim się wydawało? Nie zauważyli czegoś? A może nie chcieli zauważyć? Bo przecież… To niemożliwe. Nie ta dwójka. Zoro nigdy… Żeby nie wspomnieć o Sanjim. Sanjim adorującym każdą napotkaną, na drodze, kobietę. Sanjim, narzekającym na facetów, przy byle sposobności. Sama myśl, że ten wieczny, niepoprawny Don Juan, mógłby poczuć coś więcej do drugiego mężczyzny, wydawała się jej niedorzeczna. A mimo to… Nie potrafiła wybić sobie tego z głowy. Bez względu na rzeczywistość, która była przeciwko niej. Z jednym drobnym wyjątkiem. Wyjątkiem, który miał zielone włosy, popękane od przygryzania wargi i minę, jakby z trudem hamował płacz. Łzy napływające do czarnych smutnych oczu, chował, a przynajmniej starał się chować, za źle nałożoną maską opanowania i obojętności. Nami wyraźnie widziała pęknięcia i rysy na owej masce. Wiedziała, że postawa, jaką teraz prezentował przed nią szermierz, sporo go kosztowała. I jeśli, za chwilę, nie wyjdzie z siłowni, stanie się świadkiem czegoś, czego nigdy nie chciała oglądać. Porażki Zoro. Nie mogła pozwolić, żeby do tego doszło. Jeśli już, Zoro miał się załamać, powinien mieć prawo zrobić to w samotności. Z dala od ludzi, którzy uważali go, za niezłomny filar załogi. Taki, który, nawet podczas największych sztormów, będzie stał prosto, zapewniając reszcie poczucie bezpieczeństwa. I aktualna tragedia nie była wyjątkiem. Nami wiedziała, że pozostała część załogi trzymała się w miarę, bo mieli przy sobie Zoro. Sama też czuła ulgę wiedząc, iż szermierz, był blisko. Przynajmniej do dzisiaj.
Może powinna z nim o tym porozmawiać? Spróbować wesprzeć? Dowiedzieć się jak to dokładnie wygląda? Może… Powinna…
 Ale nie miała w sobie dość siły, by chociaż spróbować nakłonić przyjaciela do zwierzeń. By go wysłuchać. Dlatego postanowiła wyjść tak szybko, jak tylko było to możliwe.
- Zejdziesz na obiad? – Żadne inne pytanie nie przyszło jej do głowy. – Robin coraz lepiej radzi sobie w kuchni.
Zoro wzruszył ramionami. Zupełnie jakby bał się otworzyć usta.
- Jakby, co… - Zaczęła się wycofywać. – Zostawię ci twoją porcję… -Zamknęła za sobą klapę.
- KURWA!! – Wrzask rozpaczy pomieszanej ze złością, poniósł się po bocianim gnieździe.

Tym razem, powrót z krainy ciemności, był zdecydowanie przyjemniejszy. Ból głowy zelżał do tego stopnia, że otaczająca go rzeczywistość, w tym dochodzące do jego uszu dźwięki, czy delikatny dotyk spracowanych dłoni, przestały być tak uciążliwe. Pokusiłby się nawet o stwierdzenie, że łagodny szum fal i ten szept, który ostatnio niemal wpędził go do grobu, były… przyjemne.
- Sanji…
Miał ochotę się uśmiechnąć. Ten debil nie zdawał sobie nawet sprawy, z tego, z jaką czcią wymawiał jego imię. Kiedy tylko znajdzie w sobie dość sił by otworzyć oczy, wypomni mu to.
- Sanji…
Dałby sobie rękę uciąć, że poczuł na skroni delikatny pocałunek. Powinien się wkurwić. Przecież ustalili, czy też może raczej on ustalił, że nie będą, publicznie, wykonywać żadnych gestów potwierdzających ich związek. I w ogóle utrzymają, w tajemnicy, łączące ich uczucie. Wiedział, że Zoro się to nie podobało. Ale on nie potrafił inaczej. Sam, wciąż oswajał się z sytuacją, w jaką wpędziło go, jego własne serce. I ten głupi Glon. Wciąganie w to innych, tylko pogorszyłoby sprawę.
- Sanji…
Kurwa! Jaki on był głupi! Przez jego uprzedzenia stracili tyle czasu. Który mogli spożytkować o wiele… przyjemniej. Czy Zoro mu to wybaczy? Czy wciąż będzie chciał być z kimś, dla kogo miłość była problemem?
- Sanji… Kocham cię.
Kurwa! To zdecydowanie nie fair! Dlaczego mówił mu to w takich okolicznościach? Kiedy on nie był w stanie odpowiedzieć?! A może? Przecież nie pozwoli, żeby jakiś tępy Glon był bardziej romantyczny od niego!
Z trudem otworzył oczy. Pomógł mu w tym półmrok panujący w pomieszczeniu. Mimo to, czuł jakby gałki oczne miały mu zaraz eksplodować z bólu. Nie zrezygnował jednak. Chwilę czekał aż wzrok przyzwyczai się do ponownego używania. I kiedy tylko, wszystkie przedmioty wokół odzyskały ostrość, spojrzał prosto na Zoro. Ta radość i niedowierzanie, podszyte strachem wymieszanym z rozpaczą… Sanji był pewien, że minę ukochanego zapamięta na zawsze. Jako potwierdzenie prawdziwości, tych wszystkich słów o miłości. W tamtej chwili, jeszcze mocniej uderzyła go głupota wcześniejszej decyzji. Jak mógł się wstydzić tego uczucia?! Czy naprawdę był aż takim idiotą?
Uśmiechnął się delikatnie.
Tak. Zdecydowanie był idiotą.
- Sanji… - Zoro czuł jak w gardle rośnie mu wielka gula, a do oczu, ponownie, napływają łzy. Ale nie mógł się rozpłakać. Nie teraz. Bo jeśli ktoś wejdzie… Sanji by mu tego nie darował.
- Cześć… - wychrypiał. I zaraz się skrzywił. Nie pomyślał nawet, że mówienie może tak boleć. A jednak. Czuł jakby całe gardło miał wyłożone papierem ściernym. Mimo to… Musiał dokończyć. – Ja… Ciebie… Też…
Patrzenie na otrząsającego się z szoku Zoro stanowiło całkiem niezłą rozrywkę. I nagrodę za wcześniejsze starania. Gdyby miał na to siłę zaśmiałby się. Jednak jedyne, na co było go stać, to patrzenie jak, powoli, strach, niedowierzanie i radość przeradzają się w, typowe dla Marimo, niezrozumienie. Ten człowiek był, zdecydowanie, zbyt prosty w obsłudze.
- Też… - zakaszlał. I zaraz Zoro podał mu wody. Z wdzięcznością chwycił słomkę wypijając kilka łyków. Chyba jeszcze nigdy, nic mu nie smakowało, tak bardzo, jak ta woda. W dodatku, dzięki niej, mógł mówić dalej. – Też… cię kocham. Debilu – dodał dla zasady. Nie mógł, za bardzo, rozpieścić swojej Algi. Glony należy trzymać na krótkiej smyczy.
- Sanji… Ja…
- Cicho… - Ból głowy zaczął wracać i naprawdę nie miał siły, ani tym bardziej, ochoty na wysłuchiwanie pytań, wyrzutów, czy nawet zapewnień o miłości. Na to wszystko przyjdzie czas. Później. Teraz chciał tylko jednego. – Złap mnie za rękę. – Miał wrażenie, że przez twarz Zoro przebiegł jakiś cień. Jednak zapomniał o nim w momencie, gdy szermierz chwycił jego lewą dłoń i złożył na niej delikatny pocałunek. – Nie puszczaj – poprosił.
- Nigdy.
Żaden z nich nie wiedział, jak długo tak siedzieli. Wpatrzeni w siebie, ze splecionymi dłońmi… Zakochani rozkoszujący się własnym towarzystwem.
Sanji, choć ból głowy nasilał się z każdą minutą, nie chciał, ani na chwilę, oderwać wzroku od ukochanego. Dlatego, dość szybko, zauważył paskudne oparzenie na szyi Roronoy. Wyglądało naprawdę nieciekawie. I zdecydowanie miało wiele wspólnego z Marynarką. Raz nawet chciał o nie zapytać, ale w końcu zrezygnował. Przecież mógł to zrobić później. Nie chciał psuć chwili. Wiedział, że zaraz ktoś zrobi to za niego, dlatego pragnął rozkoszować się czasem, sam na sam, z Zoro.

Zoro, dla którego to wszystko było niczym sen, nie wiedział, co ma myśleć. Jak się zachować.  Naprawdę cieszył się z odzyskania przez Sanjiego przytomności. A kiedy ten wyznał mu miłość, jego własne serce, niemal wyskoczyło z piersi. To był pierwszy raz, gdy Sanji powiedział kocham poza sypialnią, gdzie obaj spleceni byli w intymnym uścisku, opętani pożądaniem. A rzeczywistość nie miała wstępu. Tylko wtedy kucharz przyznawał się do swoich uczuć. Czasem Zoro się o to wściekał. Bo ograniczanie sfery uczuciowej do chwil seksu, wydawało mu się płytkie i… niestałe. Nie wiedział, na czym tak naprawdę stał. Czy Sanji rzeczywiście go kochał? Czy też był jedynie przygodą, środkiem na odstresowanie… Ta niepewność go zżerała od środka. Bo, dla niego, kuk stał się niezbędną częścią życia. Gdyby go zabrakło… Nawet nie chciał o tym myśleć.
A teraz, nagle… Nie dość, że Sanji powrócił do świata żywych, to jeszcze z takim wyznaniem na ustach. Nie miał pojęcia jak powinien zareagować. Zwłaszcza, że jeszcze jedna rzecz kładła się cieniem na, dopiero, co odzyskanym, szczęściu. Rzecz, o której Sanji jeszcze nie wiedział a, o której, na pewno, wkrótce się dowie. Bał się, że to będzie koniec ich wspólnej drogi. Koniec wszystkiego. Dlatego nie potrafił w pełni cieszyć się szczęściem.

- Sanji? – odezwał się Zoro, który w przeciwieństwie do kucharza, doskonale znał wypracowany ostatnio, na statku, plan dnia.
- Mhmmmm. – Kuk mruknął coś niezrozumiale, zbyt zmęczony by wdawać się w dyskusję z ukochanym.
- Zaraz przyjdzie Chopper… - Według ustalonego wspólnie grafiku, to właśnie renifer zastępował szermierza, w czuwaniu nad Sanjim.
Blondyn kiwnął głową na znak, że rozumie i zaraz zamknął oczy. Zmiana pozycji wywołała falę naprawdę silnego bólu.
Zaniepokojony Zoro mocniej ścisnął rękę blondyna, który, ku jego zdumieniu, nie próbował się wyrwać.
- W porządku?
- Tak… - wyszeptał. – Tylko przypomnij mi żebym tego więcej nie robił… - Wysilił się na uśmiech. Co wcale nie uspokoiło Zoro.
- Chopper… - Spróbował jeszcze raz, ale Sanji mu przerwał.
- Mówiłeś. – Widać było, że mówienie sprawiało mężczyźnie ból. Lecz, mimo to, kontynuował. – Niech przychodzi. – Na tyle, na ile było go stać, ścisnął dłoń szermierza. – Mam dość… ukrywania…
Nie musiał kończyć. Zoro doskonale wiedział, o co chodziło. I nie mógł pohamować uśmiechu.
- Dziękuję.
- Nie… Nie masz, za co… Przepraszam…
Chciał coś odpowiedzieć, ale wtedy właśnie otworzyły się drzwi i do środka wszedł Chopper. Renifer był chyba jedyną osobą, na statku, która wyglądał jeszcze gorzej niż Zoro. Nie licząc Sanjiego rzecz jasna. Zupełnie jakby opiekowanie się kucharzem wysysało, z tej dwójki, życie.
Lekarz, obrzucił szermierza nieprzytomnym, zaspanym spojrzeniem i skinął mu głową. Zrobił to automatycznie, nie angażując w tę czynność umysłu. Dlatego, dopiero po chwili, dotarł do niego fakt, iż nie jedna, a dwie pary oczu wpatrują się w niego z napięciem. Kolejne pół minuty przekonywał sam siebie, że to nie sen i Sanji faktycznie się obudził. Kiedy i ten fakt, na dobre, zagościł w jego głowie, od razu zalał się łzami i rzucił w kierunku kucharza, zupełnie jakby chciał go wyściskać. Opanował się, w ostatnim momencie i zamiast na klatce piersiowej blondyna, wylądował na kolanach Zoro. W żaden jednak sposób nie osłabiło to jego radości. Ani, tym bardziej, nie powstrzymało strumienia łez.
- Sanji! – Chopper, z jakiegoś powodu uznał, że wtulanie się w płaszcz Zoro będzie idealnym sposobem na opanowanie uczuć. A szermierz wydawał się nie mieć nic przeciwko temu.  Cała scena wyglądała, tak komicznie, że pomimo bólu głowy, Sanji, roześmiał się serdecznie. Czym tylko zmusił Choppera, do jeszcze głośniejszego płaczu.
- Sanji! – Renifer cały czas chlipał. – Sanji! Tak się cieszę… Tak się martwiliśmy…
- Wiem. – Kucharz uśmiechnął się. Zoro był prosty w obsłudze, ale Chopper jeszcze go, w tej kwestii, przebijał. – I dziękuję…
Tak, jak się spodziewał, przyjaciel przestał płakać, przynajmniej trochę i zaczął wykonywać ten swój charakterystyczny taniec. Mamrocząc pod nosem coś w stylu: debilu, nie myśl, że sprawiłeś mi tym przyjemność. Przy czym uśmiech nie schodził mu z twarzy, ani na chwilę. Był tak zaaferowany, że nawet nie zwrócił uwagi na fakt, iż Sanji i Zoro, wciąż, trzymali się za ręce.
- Przepraszam, że sprawiłem wam kłopot. – Sanji, z radością, patrzył na przyjaciół. Z kimś takim jak oni był w stanie przetrwać wszystko. Nareszcie znalazł ludzi, którzy go akceptowali. – Na pewno stęskniliście się za moją kuchnią. Wynagrodzę wam to. Jak tylko poskładasz mnie do kupy – spróbował puścić Chopperowi oczko, ale wyszło to raczej mizernie – ugotuję taki obiad, że oszalejecie… - Mogło mu się zdawać, ale zarówno przez twarz Zoro jak i Choppera przebiegł jakiś cień, a atmosfera momentalnie zgęstniała.
- Sanji… - Lekarz wytarł twarz i odsunął się od szermierza. – Muszę cię zbadać. Zoro, wyjdziesz?
Mężczyzna kiwnął głowa i już podnosił się ze stołka, kiedy powstrzymał go Sanji.
- Niech zostanie.
Obaj popatrzyli na kucharza jak na wariata.
- Ale…
- Niech zostanie. – Naprawdę nie chciał rozstawać się z Zoro. Nawet na te kilka minut. – Proszę.
- Dobrze – zgodził się Chopper, po chwili wahania. – Może tak będzie lepie – dodał ciszej.

Skrzypnęły drzwi.
- Wynoś się – warknął, nawet nie odwracając się w tamtą stronę. Doskonale wiedział, kogo zobaczy.
Nieproszony gość, najwidoczniej nie przejął się jego słowami, bo po chwili coś stuknęło o blat stolika a on poczuł zapach domowego rosołu. Żołądek zwinął mu się w bolesny supeł. Był tak cholernie głodny, a mimo to nie odwrócił się. Nie zrobił tego nawet wtedy, gdy jego brzuch wydał z siebie głośne burczenie.
- Zjedz coś.
- Wynoś się!
- Przecież musisz jeść.
- Wynoś się!
- Nami narobiła się przy obiedzie.
Wzmianka o rudowłosej sprawiła, że kolejne „wynoś się” uwięzło mu w gardle. Co skutecznie wykorzystał Zoro, który miał już wprawę w namawianiu Sanjiego do jedzenia.
- Naprawdę chcesz żebyśmy to wyrzucili? Czy może mam poprosić, którąś z dziewczyn, żeby cię nakarmiła?
- Ani mi się waż! – Ilość nienawiści, ukryta w głosie kucharza, mogłaby przerazić niejednego. Natomiast, u Zoro, wywoływała ona, jedynie smutek.
- W takim razie zjedz coś.
Sanji, niechętnie, odwrócił się w stronę szermierza, jednocześnie mocno zaciskając palce na kołdrze. Za każdym razem to wyglądało tak samo. Za każdym razem starał się być twardy i za każdym razem ten Glon znajdywał sposób, żeby go podejść. Zmuszając tym samym, by spojrzał mu w twarz. Te chwile niepewności, co ujrzy w czarnych, jak noc tęczówkach, były katorgą, którą przeżywał dzień w dzień. I choć zawsze widział to samo – bezgraniczną miłość pomieszaną ze smutkiem – wiedział, że w końcu, zobaczy to, czego się obawiał. Obrzydzenie. Bo przecież to niemożliwe, by kochać kogoś takiego jak on.
Potwora.
Kalekę.

Odetchnął z ulgą. Każdego dnia, bał się, że tym razem nie uda mu się przekonać Sanjiego. Że upór kucharza okaże się silniejszy. Póki, co wychodził w tych starć zwycięsko. Jednak, jak długo będą mogli jeszcze to ciągnąć? Jak długo Sanji będzie trwał w tym marazmie?
Wiedział, że kuka spotkała tragedia. Zdawał sobie sprawę ze straty, jaką poniósł ukochany. Ale przecież, razem, jakoś się z tym uporają.  Niech tylko Sanji w to uwierzy. I zrozumie, że, dla niego, wciąż pozostał tym samym Sanjim, którego poznał w Baratie. Tym, w którym się zakochał. Bez względu na wygląd. Bez względu na kalectwo.
Rozmyślając na tym wszystkim, zapatrzył się na Sanjiego, tym samym, rozgniewując kucharza.
- Co się gapisz? – warknął i odwrócił głowę. Tak, by Zoro nie mógł dostrzec paskudnych blizn po oparzeniach, pokrywających prawą stronę jego twarzy. A także szyi i klatki piersiowej. Pożar, jaki wybuchł na statku Marynarki nieźle sobie na nim poużywał, czyniąc z przystojnego mężczyzny, potwora. W niczym nieprzypominającego normalnego człowieka. I w dodatku kalekę.
Wzrok Sanjiego spoczął na luźno zwisającym rękawie koszuli. Chopper przepraszał go ze łzami w oczach. Niemal wyjąc tłumaczył, że oparzenia były zbyt dotkliwe, zbyt głębokie i jego prawej ręki po prostu nie dało się uratować. Wtedy jeszcze nie bardzo to rozumiał. Szok, spowodowany tragicznymi wieściami, nie pozwalał mu w pełni pojąć faktu, iż, od tej pory, nie mógł już nazywać siebie kucharzem. Stając się tym samym bezużytecznym członkiem załogi.
Owo zrozumienie przyszło z czasem. I wtedy miał ochotę wyć, kopać, wrzeszczeć… Na wszystko i wszystkich dookoła. Przeklinał, wyzywał… Miał wrażenie, że los ponownie z niego zakpił. Znów stał się niczym. Najgorszym wśród załogi. Najmniej wartościowym… Podobnie jak wtedy… W domu… Czyżby takie było właśnie jego przeznaczenie? Być gorszym od innych? Nie potrafił i nie chciał tego zaakceptować.
Przyjaciele, cierpliwie, znosili jego napady szału. Nic nie mówili, gdy ich wyzywał, pozwalając mu się wykrzyczeć. Ich bierna postawa sprawiła, że dopiero po jakimś czasie to zauważył. Nie patrzyli mu w oczy. Zawsze uciekali gdzieś wzrokiem, jakby patrzenie, na jego twarz, obrzydzało ich.  I w sumie nie powinno go to dziwić. Sam też nie mógł na siebie patrzeć. Czy nawet myśleć o tym, jak teraz wyglądała jego twarz. Ta świadomość zabijała go do środka. Podobnie zresztą jak brak ręki, utracone marzenia i bycie zależnym od innych.
Jedyną osobą, która zdawała się nie dostrzegać w jego wyglądzie żadnej różnicy, był Zoro. Szermierz nadal traktował go tak samo, a w jego oczach ani razu nie dostrzegł choćby śladu obrzydzenia. I to wkurwiało Sanjiego jeszcze bardziej. Bo, przez to, nie mógł się od niego odsunąć. Nie miał ku temu powodów. Reszta dała mu go swoim zachowaniem, natomiast Zoro… Ani przez chwilę nie pozwolił mu odczuć, że stał się kimś gorszym. A przecież taka była prawda. Dlaczego ten idiota kłamał?! Dlaczego dawał mu nadzieję?
- Sanji… Sanji… Sanji!
Ocknął się czując, jak Zoro potrząsa jego ramieniem. Gwałtownie odepchnął szermierza i posłał mu mordercze spojrzenie.
- Czego? – Starał się nie widzieć smutku na twarzy ukochanego.
- Zupa będzie zimna.
Niechętnie pozwolił się nakarmić, jednocześnie uchylając się za każdym razem, gdy Zoro próbował pogłaskać go po policzku. Nie ważne czy chodziło o ten zdrowy czy poraniony.
- Sanji… - Stojąc w drzwiach Zoro jeszcze raz spojrzał na ukochanego. – To nie fair.
- A myślisz, że to – wskazał na swój policzek oraz rękę – jest fair?!
- Nie…
- Więc się zamknij!
Nie chcąc się kłócić, Zoro, po prostu wyszedł. A Sanji rozpłakał się z żalu i bezsilności. Dlaczego? Dlaczego on?

- Kurwa mać! – Soczyste przekleństwo zagłuszyło huk roztrzaskiwanego talerza. Zaraz potem dołączyła do niego cała masa innych bluzgów. Zarówno tych wyszukanych jak i nie. Bowiem Sanji zdał sobie sprawę, że rozbity talerz stanowił najmniejszy z jego problemów. W ścisłej czołówce plasowały się: przesolona zupa, przypalone kotlety, krzywo pokrojone warzywa, których, w dodatku, nie udało mu się obrać, oraz wszechobecny bałagan. Gdyby ten staruch to zobaczył… Dałby mu popalić. Zupełnie jakby życie nie zrobiło tego wystarczająco.
Westchnął. Bo co innego mógł zrobić? Przecież się nie rozpłacze. Ten przywilej został mu odebrany wraz z opuszczeniem salki szpitalnej. Teraz musiał być twardy i jakoś spróbować się przyzwyczaić do nowej sytuacji. Która zdecydowanie go przerastała. Bo skoro nie mógł ugotować najprostszego obiadu, jak miał dalej pełnić rolę kucharza, na statku pełnym głodnych piratów? Jak, w ogóle, miał żyć?! Przecież gotowanie stanowiło sens jego egzystencji! Nic więcej nie potrafił. I dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. No dobra. Umiał dokopać. Jednak, jak się okazało, niewystarczająco, by choćby ocalić siebie. Więc niby, jakim cudem miałby chronić kogoś innego?
Jego ponure rozważania przerwało skrzypniecie drzwi. Spiął się w sobie, przestraszony i wkurwiony zarazem. Przecież prosił żeby nikt nie wchodził do kuchni, nim on z niej nie wyjdzie. Chciał, do minimum, zniwelować możliwość spotkania kogokolwiek z załogi. A już w szczególności którejś z kobiet. Nie mógł pozwolić, by tak delikatne damy, były narażone na jego widok. Dlatego trochę mu ulżyło, kiedy do środka wszedł Zoro. Ale tylko trochę. Bo, na spotkanie z szermierzem, też nie miał ochoty. Tym bardziej, że do tego idioty, nie docierał fakt, że nic już nie było takie samo. I, że ich związek stał się historią. Naprawdę nie chciał być z kimś, tylko z litości. A nie miał złudzeń, że właśnie tym kierował się Zoro. Bo niby, czym innym? Miłością? Śmiechu warte! Przecież teraz, na nią nie zasługiwał. Nie, będąc niedołężnym kaleką, którego marzenia zostały brutalnie odcięte wraz ze spaloną na skwarek ręką. Nie, wyglądając niczym potwór, z najgorszych sennych koszmarów. Tym bardziej, że ktoś, o aparycji Zoro, mógł mieć każdego. I każdą. Nie raz widział, te zauroczone spojrzenia skierowane ku szermierzowi. Ich autorami były, w równej mierze kobiety, jak i mężczyźni. Wtedy nie przywiązywał do nich większej uwagi. Bo wiedział, że to on zajmował centralne miejsce w sercu Glona. Teraz ta pewność runęła niczym domek z kart. Przecież nie mógł się równać z nimi wszystkimi. Oni byli… piękni. I zdrowi. Z marzenia, które można było spełnić. Ich życie miało sens…
A on…
Dlatego Zoro, wchodzący do kuchni, jak gdyby nigdy nic, podziałał na niego, niczym płachta na byka.
- Czego… - urwał widząc, pochylającego się nad stłuczonym talerzem, szermierza. Ten widok odebrał mu głos. I nie dlatego, że Zoro, chyba pierwszy raz, z własnej woli wziął się za sprzątanie. Przyczyną była spora blizna po oparzeniu, zajmująca szyję, klatkę piersiową, bok i część pleców zielonowłosego.
Sanji przełknął głośno ślinę. Do tej pory nawet nie pomyślał, że w starciu z Marynarką nie tylko on został oszpecony. Że nie tylko jemu coś odebrano. Bezwiednie przesunął dłonią w miejscu, gdzie powinna znajdować się jego prawa ręka.
Co prawda blizna Zoro wyglądała trochę lepiej niż jego, ale to nadal było tylko „trochę”. I skoro szermierz, to czy….
- Zoro?
- No? – spytał wyrzucając resztki talerza do kubła.
- Czy to… - wskazał na bliznę – przeze mnie?
- Nie – stwierdził krótko.
- A…
- Nie. – Nie pozwolił mu dokończyć świetnie wiedząc, o co Sanji chciał zapytać. – Nic im nie jest.
Sanji, dopiero teraz, zdał sobie sprawę, że zajęty własną tragedią, ani przez chwilę nie pomyślał o przyjaciołach, od razu zakładając, że bitwa z Marynarką tylko na nim odcisnęła swoje piętno. Dowód na to, jak bardzo się mylił, miał przed sobą. I to bolało. Z dwóch powodów. Po pierwsze doskonale wiedział, że Zoro kłamał. Te oparzenia musiały mieć z nim coś wspólnego. Może nawet więcej niż coś. Wszystko. Po drugie – plecy szermierza. Pokryte plątaniną zgrubiałych, paskudnie różowych blizn. Tak podobnych do tych jego a jednocześnie tak innych. Jemu ogień odebrał wygląd, marzenia i sens istnienia. Zoro zaś… Stracił honor. Przecież blizna na plecach, to hańba dla szermierza. A teraz, przez niego, plecy tego przyszłego najlepszego szermierza na świecie pokryte były, całą masą blizn.
- Nie myśl o tym. – Zoro doskonale znał Sanjiego i wiedział, jakim torem, szły myśli kucharza. – To wcale nie tak.
- A jak? – warknął. – Naprawdę chcesz zgrywać bohatera?! Tak jak wtedy, na Thriller Bark?! – Widząc panikę w oczach ukochanego uśmiechnął się z wyższością. – Wiem dokładnie, co się wtedy wydarzyło. Po tym jak mi przyjebałeś – wypomniał mu. – Dlatego, tym bardziej, wkurwia mnie to twoje „nic się nie stało”. Przyznaj się do cholery! Przeze mnie wyglądasz jak wyglądasz! – Musiał to usłyszeć, by móc znienawidzić się jeszcze bardziej. Mieć kolejny dowód na swoją ułomność.
- Nie. – Zoro stanął tuż przed Sanjim. – Jeśli ktoś tu jest winny to tylko ja. Bo okazałem się zbyt słaby. A te blizny – pokazał zarówno swój tors jak i twarz Sanjiego – będą mi o tym przypominać. Nie przerywaj! – krzyknął widząc, że kucharz otwiera usta. – Nie uważam, żeby to było coś złego. Nie obrzydzają mnie. Kiedy na nie patrzę czuję jedynie żal. Żal, że nie potrafiłem ci pomóc. Że przeze mnie to wszystko się stało. Ale… Nawet teraz, kiedy tak bardzo się nad sobą użalasz… Jesteś moim Sanjim. – Bez ostrzeżenia chwycił kucharza w objęcia i przytulił mocno, ignorując jego próby wyrwania się. I fakt, że ciała, które właśnie przytulał było za mało. Wyraźnie czuł pustkę, po jego prawej stronie. Ta świadomość była gorsza niż wszystkie porażki jakich doznał w życiu. – Kocham cię. Proszę! Zrozum to! Twój wygląd nie ma tu nic do rzeczy. Twoje kalectwo również. Wiem, że dla kucharza takiego jak ty, to tragedia. – Wiedział, że to nie prawda. Nie potrafił sobie nawet wyobrazić ogromu tragedii, jaka spadła na Sanjiego. – Ale razem to przetrwamy. Będę ci pomagał, aż nie nauczysz się posługiwać jedną ręką. Będę robił wszytko. Obierał ziemniaki, kroił cebulę, patroszył ryby… Co tylko zechcesz… Tylko pozwól nam spróbować. Chyba, że… - zawahał się. – Ja… cię teraz brzydzę. – Dla niego samego blizny znaczyły niewiele. Z każdą kolejną, pojawiającą się na jego ciele, przechodził do porządku dziennego. Skoro nie mógł się ich pozbyć, musiał je zaakceptować. Rozumiał jednak, że innym… mogą one przeszkadzać. I Sanji, najwidoczniej, był jednym z tych „innych”.

Im dłużej słuchał monologu Zoro tym mniej próbował się wyrwać. W końcu całkiem się poddał. Wtulił twarz w szyję ukochanego czując, jak bardzo mu tego brakowało, przez ostatnie tygodnie. Tego poczucia bezpieczeństwa i bezgranicznej akceptacji. Tylko Zoro potrafił sprawić, że jego świat, w jednej chwili, kurczył się do pary silnych ramion. I nic wtedy nie miało znaczenia. Ani tragiczna przeszłość, jaką zostawił za sobą, ani niepewna przyszłość. A teraz nawet teraźniejszość, która bolała za każdym razem, gdy łapał się na próbie złapania czegoś prawą ręką. Gdy patrzył w lustro i zamiast zwykłego odbicia widział szkaradę, której twarz wyglądała, jak upiorna maska używana, do straszenia dzieci. Oraz dorosłych. Bo niejeden silny mężczyzna zląkłby się gdyby go zobaczył. Ale nie Zoro. Szermierz zdawał się nie dostrzegać tych ułomności. Sanji, chociaż bardzo chciał, móc temu zaprzeczyć, musiał przyznać, że Zoro… Akceptował go. Bez względu na wszytko. I to właśnie, kurwa, bolało. Bo wytrącało mu z rąk, czy może raczej z ręki, wszystkie argumenty, każdą możliwą reakcje. Poza jedną.
- Nie… - Spróbował objąć szermierza w pasie i znów, boleśnie, odczuł brak ręki. Czy naprawdę tak to miało wyglądać? Cała rzeczywistość miała się zmienić? Wszystko miało być trudniejsze? Każda, do tej pory, zwykła czynność, bez której nie wyobrażał sobie życia, teraz miała się stać wyzwaniem? – Nie… nie… nie… - szeptał, walcząc ze sobą, co powiedzieć dalej. Opcje miał dwie. I tylko jedna wydawała się prawidłowa. W końcu podjął decyzję. – Nie… Zoro… Kurwa… Kocham cię debilu! – Uniósł głowę by napotkać ciepłe spojrzenie i ten, pełen ulgi, uśmiech. – Spróbujmy… - Wybrał gorszą opcję. Trudniejszą, bardziej skomplikowaną. Czas pokaże, czy zrobił dobrze.

Odetchnął z ulgą słysząc wyznanie Sanjiego. Przez ten cały czas bał się, że kucharz będzie obstawał przy swoim. A jemu kończyły się już pomysły, w jaki sposób, mógłby wpłynąć na ukochanego. Wszystko, co myślał, wszystko, co czuł już powiedział. Najdobitniej jak umiał. Słowami, czynami… W każdy możliwy sposób. Całkiem obnażył się przed Sanjim wiedząc, że tylko szczerość mogła mu pomóc. Zwłaszcza szczerość podszyta miłością. Teraz tylko pozostawało mu wierzyć, że Sanji będzie trwał w swoim postanowieniu.
- Spróbujmy – powtórzył mocniej ściskając ukochanego. I starając się ignorować ubytek, po prawej stronie ciała kochanka.

- Ja pierdolę! – Sanji mieszał zupę a drugą, prawą, ręką, z przyzwyczajenia, spróbował zestawić patelnię z gazu. Niestety, tak jak tysiące razy wcześniej, nic się nie stało. Bowiem prawej ręki kucharza po prostu nie było. Był za to Zoro, który zajęty krojeniem cebuli, kątem oka dostrzegł ruch blondyna i zareagował natychmiast. Zdjął patelnię na jej miejsce stawiając mniejszy, naszykowany wcześniej garnek.
- Dobrze? – spytał.
Blondyn kiwnął głową. Ku jego ogromnemu zdziwieniu, Zoro radził sobie w kuchni nadspodziewanie dobrze. Oczywiście jego ruchom brakowało wprawy, finezji i subtelności. Prawdę mówiąc poruszał się po kuchni trochę jak robot, ściśle przestrzegając przepisów i sanjinowych wskazówek, nie dodając nic od siebie. Jednak przegotowywanym przez niego potrawom wychodziło to na dobre .Były smaczne, sycące i nawet wyglądały nieźle. Sanji mógł być z siebie dumny. Udało mu się, z tego beztalencia, zrobić całkiem przyzwoitego kucharza. Takiego, który, w razie potrzeby, wykarmi załogę. Jeśli oczywiście będzie miał pod ręką zeszyt z przepisami. I tego właśnie pragnął Sanji. Dlatego ślęczał nocami zapisując, krzywym niewprawionym pismem, kolejne kartki jego własnej książki kucharskiej. Szło mu mozolnie, nigdy wcześniej nie ćwiczył pisania lewą ręką. Jednak efekt był zadowalający. Zoro potrafił rozczytać te bazgroły. A przecież pisał je właśnie dla niego, więc można uznać, że spełniły one swoją rolę.
- Co teraz?
Aż podskoczył słysząc głos szermierza tuż obok. Chyba za bardzo się zamyślił.
- To wszystko. – Uśmiechnął się, kiedy mężczyzna objął go w pasie. – Teraz tylko czekamy aż ziemniaki skończą się gotować i możesz wołać wszystkich na obiad.
- Zjesz z nami? – Nadzieja, w głosie Zoro, była aż nazbyt wyczuwalna i Sanjiego ścisnęło w dołku na myśl, że musiał ją zniszczyć. Dlatego zwlekał z odpowiedzią.
Przedłużająca się cisza powiedziała Zoro wszystko. Westchnął smutno.
- Sanji… Dlaczego? – Bolał go fakt, że kucharz wciąż izolował się od przyjaciół. Tak naprawdę tylko jemu pozwalał się do siebie zbliżyć. I chociaż mu to pochlebiało i tak uważał, że Sanji robił źle. Przecież stanowili załogę, co dla piratów, znaczyło nawet więcej niż rodzina. Byli ze sobą na dobre i złe. Bez względu na wygląd. Bez względu na wszystko.
- Przecież wiesz… - Dotknął dłonią blizn na twarzy a zaraz potem kikuta. Nie chciał narażać innych na ten widok. Siebie zaś, na ich spojrzenia, pełne nie tylko współczucia, ale też… zażenowania. Nie potrafił tego znieść.
- Daj im trochę czasu… Pozwól się z tym oswoić. Jak mogą zrozumieć, skoro nie pozwalasz im się do siebie zbliżyć?
Ty nie potrzebowałeś czasu! – Chciał warknąć, ale ugryzł się w język. Zamiast tego spytał:
- Podasz obiad?
Zrezygnowany Zoro kiwnął głową. A Sanji wyszedł i skierował się pod pokład, gdzie ostatnio spędzał cały swój wolny czas.

Była noc. Cały, no prawie, statek pogrążony był we śnie. Nawet morze jakby usnęło, tylko delikatnie kołysząc Sunny’m, wysyłając zmęczonych dniem piratów słodkie objęcia Morfeusza. Jedyną postacią, na którą zdawał się nie działać czar nocy był Sanji. Kucharz stał pod masztem, na szczycie, którego znajdowało się bocianie gniazdo – królestwo Zoro. Stał ściskając w dłoni sznurową drabinkę, jednocześnie chcąc i nie chcąc zrobić z niej użytek. Każde z tych dwóch wyjść niosło za sobą spore konsekwencje. I tak naprawdę nie był pewien, które chciałby ponosić. Te spychające go do roli wiecznego tchórza, niepotrafiącego pogodzić się z rzeczywistością? Skazanego na pogardę ze strony wszystkich? Czy może wolał być bohaterem? Dającym sobie, bez względu na wszystko, radę z przeciwnościami losu? Jednak, dzień w dzień, zmuszonego dźwigać ciężar otaczającego go świata?
Gdy tak stał, nie mogąc się zdecydować, analizując wszystkie za i przeciw, serce biło mu jak oszalałe. Czy to naprawdę fair, by musiał podejmować tego typu decyzje? Dlaczego nie mógł, po prostu, żyć tak jak wcześniej? Dlaczego los znów z niego zadrwił? Czy naprawdę był aż tak żałosny, że gdziekolwiek by nie znalazł musiał, od razu, dostawać po dupie? I to nie ze swojej winy?! Nagle poczuł, że wie już, którą drogę wybrać. Czy raczej, którą przeznaczył mu los.
Mocniej ścisnął drabinkę i zaczął się wspinać. Co było naprawdę sporym wyzwaniem w przypadku posiadania tylko jednej ręki. Jednak udało mu się dotrzeć na szczyt i nawet otworzyć klapę w podłodze.
Jedynym źródłem światła, w siłowni, był blask księżyca wpadający przez okno. Sanjiemu jednak to wystarczyło by mógł dokładnie obejrzeć całe pomieszczenie. I dojrzeć, zwiniętego w kłębek, na materacu, Zoro. Szermierz posapywał cicho przez sen. Kucharz uśmiechnął się na ten widok. Rzadko, kiedy Roronoa wyglądał tak uroczo. Tak po prawdzie, to prawie nigdy. Sanji cieszył się, że akurat dziś mógł ujrzeć ten obrazek. Zupełnie jakby rzeczywistość, w końcu, zaczęła mu sprzyjać. Ciągle się uśmiechając podszedł do mężczyzny i delikatnie nim potrząsnął. Na zielonowłosym nie zrobiło to wrażenia. Spróbował znowu z podobnym skutkiem. Przy trzecim razie jego uśmiech nieco osłabł, a on sam wyszeptał, wprost do ozdobionego trzema kolczykami ucha.
- Zoro…
Dopiero to wybiło szermierza ze snu. Usiadł i półprzytomnym wzrokiem rozejrzał się dookoła, niezbyt pewien czy faktycznie się obudził, czy może nadał śnił. Kiedy ujrzał Sanjiego, momentalnie, cała senność z niego wyparowała.
- Sanji! Stało się coś? – Z lękiem przyglądał się, kucharzowi gotowy na najgorsze. Jednak mężczyzna nie odpowiedział. Zamiast tego pocałował go. Długo i namiętnie. Jak za dawnych, dobrych czasów. Początkowo Zoro, oszołomiony, nie zareagował. Dopiero, po dłuższej chwili, oddał pocałunek wkładając w niego całą tęsknotę za ciałem kucharza, jaka go wypełniała.
Kiedy, w końcu, oderwali się od siebie, Zoro nie był pewien, czy faktycznie się obudził. To wszystko było jak sen. Sanji, w nocy, w jego sypiali… I ten pocałunek… Wciąż czuł na wargach ciężar ust ukochanego, co zachęciło go do kolejnego kroku. Wyciągnął rękę i chwycił Sanjiego w pasie. Kucharz nie oponował. Nawet wtedy, gdy szermierz przyciągnął go do siebie i znów pocałował. Sanji oddał pieszczotę, która z czułej i delikatniej, przerodziła się wkrótce w prawdziwie namiętny pocałunek. Taki, którym zwykle zaczynali wspólną noc. Dla Zoro to było zbyt wiele. Tak długo się powstrzymywał, a teraz będąc jeszcze prowokowanym, myślał, że oszaleje.
- Sanji… Ja…
- Zróbmy to. – Dłoń kucharza wśliznęła się pod poły płaszcza szermierza. Który czując dotyk chłodnych palców na rozgrzanej skórze znieruchomiał, niepewny jak ma to wszystko zinterpretować.
- Ale… - Ciężko mu było skupić myśli, bowiem Sanji dalej wodził dłonią po jego ciele. Teraz przesuwał nią po kręgosłupie szermierza, wywołując u niego dreszcze.
- Co? – spytał blondyn z zadziornym uśmieszkiem na ustach. – Nie chcesz? – Owym uśmiechem maskował przerażenie. Naprawdę bał się, że Zoro odmówi. Bo jak to możliwe, by on… Kogokolwiek pociągał.
- Chcę! – krzyknął zarówno po to, by dać upust własnym emocjom jak równie, uspokoić Sanjiego. Podskórnie wyczuwał emocje ukochanego. – Chcę! – Chwycił mężczyznę w ramiona i zaczął go obsypywać pocałunkami. Którym Sanji oddał się bez reszty. Tak, właśnie tego pragnął.
- Więc chodź… Weź mnie…

To była najbardziej upojna noc w ich życiu. Zoro, raz za razem, udowodniał Sanjiemu, że jego okaleczone ciało, w żaden sposób nie wpływało na odczuwanie przez szermierza pożądanie. Sanji zaś, odkrył, że nawet w tym stanie potrafił dawać przyjemność drugiej osobie. A także samemu ją czerpać. Dochodzili wielokrotnie i wciąż było im mało. Wspólnych pocałunków, zbliżeń, ciepła drugiej osoby… Po prostu siebie nawzajem. Dopiero nad ranem opadli na materac całkiem wykończeni, nie mogąc znaleźć sił na kolejny raz.
Zoro zamruczał coś, co mogło być tylko potwierdzeniem wypełniającej go przyjemności i przyciągnął równie zmęczonego, ale też zadowolonego, Sanjiego do siebie.
- Było cudownie… Kocham cię…
- Taaa… Mi też… - Przeciągnął się. – I wiesz, co? – Spojrzał w czarne tęczówki. Jak on uwielbiał ten kolor! – Też cię kocham Glonie! – Przytulił się do szerokiej klatki piersiowej zamykając jednocześnie oczy. – Najbardziej na świecie.
Zoro uśmiechnął się do siebie. Pierwszy raz od dawna poczuł, że wszystko zaczynało się układać. Przecież teraz mogło być tylko lepiej. Uradowany sięgnął po koc i przykrył nim Sanjiego oraz siebie. Zasnął niemal od razu. Tym razem bez problemów, spokojnie. Jak dziecko.

Sanji zaczekał aż Zoro zaśnie, poczym ostrożnie wyswobodził się z jego ramion. Ta noc był magiczna, jednak już się skończyła. Najciszej jak tylko umiał zaczął się ubierać. Poszło mu nawet dość sprawnie, jednak przy krawacie musiał się zatrzymać. Nijak, jedną ręką, by sobie z nim nie poradził. Do tej pory, od czasu… wypadku… robił to dla niego Zoro. Sanji uwielbiam te chwile. Tą bliskość ukochanego i ten skupiony wzrok, gdy szermierz robił coś, do czego nie nawykł. Coś, czego, tak naprawdę, musiał się dopiero nauczyć. I trenował codziennie, byleby tylko Sanji był zadowolony. Kucharz doceniał to poświęcenie a mimo to… nigdy za nie, nie podziękował. Teraz zrobiło mu się głupio. Przecież powinien. Powinien powiedzieć Zoro ile ten dla niego znaczył. I podziękować za wszystko. Gnany nagłym impulsem sięgnął po kartkę leżącą obok materaca i naskrobał na niej jeszcze jedno słowo. Odłożył ją z powrotem, kładąc jednocześnie, tuż obok, swój krawat. Dopiero wtedy wyszedł z siłowni.  Przedtem jednak, ostatni raz, spojrzał na pogrążonego w śnie Zoro. Serce go bolało na widok szermierza, jednak nie miał wyboru. Decyzja została podjęta i nawet ta miłość nie była w stanie jej zmienić. Nawet Zoro nie mógł go powstrzymać.
- Kocham cię – szepnął. – Naprawdę cię kocham Glonie… Zoro…

Patrzył na czarne wody a z oczu płynęły mu łzy. Nawet nie próbował ich hamować. Chciał by płynęły. Liczył, że przyniosą mu one ukojenie. Na niewiele się to jednak zdało. Z każdym uderzeniem fal o statek czuł, jak na nowo wypełnia go ból. Jak rodząca się w nim nienawiść rośnie nabierając kształtów i zagnieżdża się na stałe w jego umyśle. Obawiał się tego uczucia. Bał się tego, że właśnie nachodził kres jego wędrówki. Że ta nienawiść nie pozwoli mu płynąć dalej. Nie po wodach, które zabrały mu najważniejszą osobę w życiu. Mocniej ścisnął trzymaną w dłoni kartkę. Widniały na niej tylko dwa słowa:

PRZEPRASZAM.
DZIĘKUJĘ.

Tylko tyle. Jednak dla Zoro, aż tyle. Wciąż nie mógł uwierzyć, że Sanji odszedł. A on go nie powstrzymał. Nie zauważył, że chwilowa poprawa była jedynie grą kuka, mającą na celu uśpić ich czujność. Nie pojął, że każdy dzień, każda decyzja, każda czynność, miały doprowadzić, i doprowadziły, do chwili, gdy Sanji rzucił się w te przeklęte czarne wody. Nawet ich ostatnia noc… Była pożegnaniem… A on głupi wziął ją za początek ich nowego, wspólnego życia. Miał ochotę dać sobie w twarz. Zamiast tego jednak, schował list do kieszeni i ruszył w stronę kuchni. Z dala od tej przeklętej wody. Zresztą… Ktoś musiał nakarmić załogę… Sanji by tego chciał…