piątek, 28 lipca 2017

Kurs Gotowania XVII

Oczywiście najpierw wielkie podziękowania dla nieocenionej KokutoYoru za przeprowadzoną betę :D. Dziękuje :D.

KURS GOTOWANIA 
 
ROZDZIAŁ XVII
"Wiedziałem"

- Mam nadzieję, że nie jesteś zły… - Usopp patrzył na niego z taką miną, jakby za chwilę miał zalać się łzami. – To wcale nie tak, że nie smakują nam twoje dania! Nie! Gotujesz zajebiście! Tylko… tylko… - Mężczyzna machał rękami, co jakiś czas posyłając nieme wezwanie o pomoc w stronę Kayi. Która obserwowała starania narzeczonego z boku.  – Tylko… - W końcu Usopp zamilkł. Naprawdę rzadko zdarzało się, by zabrakło mu słów. Należał raczej do ludzi mówiących dużo. Niekoniecznie z sensem, ale jednak dużo. Dlatego, kiedy tak niespodziewanie zamilkł, Kaya zrozumiała, że dalsza część rozmowy należy do niej.
- Tylko – położyła narzeczonemu ręce na ramionach – chcielibyśmy, żebyś bawił się na naszym weselu jak przystało na najlepszego przyjaciela pana młodego. – Uśmiechnęła się. – A nie przez całą imprezę stał przy garach. Ale… gdyby jednak chciało ci się upiec dla nas tort weselny, bylibyśmy ci niezmiernie wdzięczni…
Sanji jeszcze raz spojrzał na tłoczone złotymi literami zaproszenie. Jak byk widniało na nim jego imię i nazwisko. A mimo to nie potrafił uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę. W końcu przyszedł do Usoppa i Kayi właśnie z prośbą o uwzględnienie go na liście gości. Tej oficjalnej. Był gotów nawet wziąć pożyczkę, żeby zasponsorować przyszłej młodej parze odpowiednią oprawę kulinarną. Bez jego udziału. Tymczasem narzeczeni sami wyszli z taką propozycją, zapewniając, że wcale nie przestali lubić jego potraw. Przecież to niemożliwe! Wszechświat nie mógł, ot tak, nagle zacząć mu sprzyjać! Na pewno zaraz się coś spieprzy! Albo obudzi się w swoim łóżku, owinięty, niczym dorodne burrito, w przesiąkniętą dymem papierosowym, pościel i będzie klął, na czym świat stoi. Ale, póki co, żadna z tych rzeczy się nie działa. Nadal był w salonie Usoppa i Kayi, nadal trzymał w dłoniach zaproszenie a przyjaciele nadal patrzyli na niego z napięciem.
- Sanji? – Usopp odezwał się pierwszy. Nie znosił takich przerw w rozmowie. Tym bardziej, jeśli obawiał się, że druga strona dyskusji może mieć do niego żal.
- Jesteście pewni? – Blondyn wreszcie odłożył kartkę. – Bo wiecie… jeśli to ma… jeśli was nie stać…
- NIE! – Usopp zaczął rozpaczliwie machać rękami, jakby miał zaraz odlecieć. – Nie! Nie! Nie! Stać nas! Naprawdę!
Sanji nie wyglądał na przekonanego. W końcu znał Usoppa od dobrych kilku lat i świetnie wiedział, na jakie wyżyny koloryzowania rzeczywistości tamten potrafił się wnieść, jeśli tylko dano mu ku temu okazję. Dlatego zignorował wciąż gestykulującego grafika i przeniósł spojrzenie na kobietę.
- Kaya?
Ta uśmiechnęła się szerzej.
- To prawda, Sanji. Usopp dostał sporą premię za ostatnie zlecenie. Postanowiliśmy ją przeznaczyć właśnie na catering.
- Serio? – Uniósł brwi. – Dostał premie od tego buca? Za co?!
- Ranisz! – Sam zainteresowany wykonał gest jakby ktoś właśnie przebił mu serce. –  Za bycie zajebistym, oczywiście! I za najlepszy projekt, jaki tamten idiota miał okazje oglądać w swoim marnym życiu! Mówię ci! Powinienem dostać za niego jakąś nagrodę, czy coś… - Dalej z ust Usoppa popłynęła niemal kaskada słów, opiewających jego geniusz, umiejętności, niezwykłą charyzmę i wszystko inne, co pomogło mu odnieść ten niebywały sukces.
Prawdę mówiąc, Sanji przestał słuchać już na początku. Posłał tylko jeszcze jedno spojrzenie w stronę Kayi. Kobieta pokręciła głową, co chyba miało znaczyć „nie komentuj”. I tak nie zamierzał. Usoppowi zasługiwał na chwilę triumfu, choćby za samo wytrzymanie z tym upierdliwym bucem.
Chwilę.
A nie pieprzenie przez pół godziny. W końcu, Sanji też musiał coś załatwić. I jednocześnie wyjaśnić.
- Dobra, dobra! Usopp, łapie! Jesteś świetny!
- Miło mi, że tak uważasz. – Mężczyzna podrapał się po głowie, jakby otrzymany komplement wcale nie był efektem jego gadulstwa i prostym sposobem na zamknięcie mu ust. – Ale co z naszą propozycją?
Tym razem to Sanji się uśmiechnął.
- Chętnie przyjdę na wasz ślub. I upiekę tort. Nawet trzypiętrowy! – Zaraz jednak spoważniał. – Tylko…
- Co „tylko”?! – Usopp zrobił się biały jak prześcieradło. Po długim kontakcie z super mocnym wybielaczem. – Nie mów, że tego dnia masz inne plany! Chłopie! Ja cię chciałem wziąć na świadka!
- Co?! – Był pewien, że się przesłyszał.
- No… - Do Usoppa dotarło, że powinien wyjść z tą propozycją na początku rozmowy. Albo nawet jeszcze wcześniej. Chyba zjebał. – Bo jesteś moim najlepszym kumplem i chciałem… - Ten dzień z całą pewnością nie należał do niego. Znów nie wiedział, co powiedzieć i zaczął się jąkać.  – Kurwa! Sanji! A kogo innego miałbym wziąć?! Dotąd tylko ty ze mną wytrzymałeś! I Kaya! Ale własnej żony na świadka nie wezmę! I to na naszym weselu! Błagam! Zgódź się! Bo przyjdzie mi mieć za plecami jakiegoś wytatuowanego lekarza od siedmiu boleści! A gość ma wzrok, jakby chciał wszystkich wysłać do prosektorium!
Za ostatnią uwagę, dostał od narzeczonej kuksańca w bok.
- Usopp! – Kaya zmierzyła mężczyznę wzrokiem. – Law to naprawdę wspaniały chirurg.
- Nie wątpię. – Grafik rozmasowywał obolałe miejsce. – Pewnie sekcje robi z zamkniętymi oczami. – Znów zarobił, tyle że w głowę. – Dobrze! Już nic złego na jego temat nie powiem! Ale nie chce go na świadka! Sanji! Proszę!
Black, słysząc to wszystko, najpierw niezmiernie się ucieszył. Chyba nie mógł go kopnąć większy zaszczyt, niż świadkowanie na ślubie kumpla. Zaraz jednak przypomniał sobie o własnej prośbie. I zrobiło mu się głupio.
- Usopp… Ja… dziękuję. Z radością przyjąłbym twoją propozycję…
- To super! Czyli załatwione! I pamiętaj! Chcę zajebisty wieczór kawalerski! Taki jak w filmach! Z morzem alkoholu, zabawą do białego rana i… - Spojrzał na Kayę. – Ale bez klubów ze striptizem.
- Ale… chyba nie jestem odpowiednią osobą do tego typu… wystąpień. – dokończył, ignorując całe wystąpienie przyjaciela. Przecież i tak nie będzie mógł mu tego zapewnić. Bo, jeśli nawet jakimś cudem Usopp i Kaya zgodzą się na jego prośbę, to jak to będzie wyglądało? Świadek pana młodego przychodzi na wesele z facetem?! – Przepraszam. – Utkwił wzrok w blacie stołu. 
- Hę?!
Usopp i Kaya spojrzeli się po sobie, niewiele z tego rozumiejąc.
- No na pewno jesteś mniej przystojny ode mnie, ale to akurat plus. – Usopp starał się obrócić wszystko w żart. – W końcu, świadek nie może przyćmiewać pana młodego…
- Nie o to chodzi… - Sanji westchnął. – Chyba należą się wam wyjaśnienia… Tak naprawdę przyszedłem do was, żeby właśnie prosić o to zaproszenie. – Pomachał kartką. – Bo… Chciałem z kimś przyjść…
- To świetnie! – Kaya aż klasnęła w dłonie. – Będzie nam bardzo miło poznać twoją dziewczynę. I obiecujemy zbytnio nie angażować cię w roli świadka, żebyś mógł poświęcić jej wystarczająco dużo czasu.
- Ale na wieczór kawalerski ta twoja piękna będzie musiała cię puścić! I skoro tak się sprawy mają, to obiecuję, że nie zalejemy się w płaskorzeźbę.
Sanji uśmiechnął się. To już drugi raz, kiedy ktoś posądził Zoro o bycie kobietą. Zielonowłosy prawdopodobnie nie przyjąłby tej wiedzy zbyt dobrze.
- Daj. – Kaya zabrała mu zaproszenie. – Zaraz je przepiszę.
No tak. Na kartce widniało przecież Sanji Black wraz z osobą towarzyszącą. Taka weselna kurtuazja. Od skończenia pewnego wieku, zawsze dostawało się tego typu zaproszenia. Nawet, jeśli było się życiowym przegrywem i żadna panna nie chciała na ciebie spojrzeć. Albo nie miałeś czasu ułożyć sobie życia w sferze uczuciowej.
- To jak się nazywa ta szczęściara? – Usopp podał narzeczonej pióro. – Mów! Znam ją? No! Kto to jest?
Cóż… Powiedziało się A, trzeba powiedzieć też B.
- Sanji! – Kaya jęknęła jednocześnie zdejmując skuwkę. – Mów! Kogo mam wpisać? Poza tym, miło by było, gdybyś przyprowadził ją do nas jeszcze przed…
- Roronoę Zoro.

W sumie, po spotkaniu z ojcem, żadna reakcja nie powinna go dziwić. Naprawdę żadna. A mimo to… Prawie spadł z krzesła, kiedy Usopp, wrzasnął na całe gardło.
- WIEDZIAŁEM!
Kaya zaś zachichotała cicho, próbując jednocześnie wykaligrafować podane imię i nazwisko.
- Kaya! Widzisz?! Słyszysz?! Miałem racje!
- Tak, tak. Jesteś niesamowity, kochanie. – Wreszcie udało jej się dokończyć zaproszenie. Pomachała nim jeszcze kilka razy, by tusz dobrze wysechł. Dopiero wtedy podała kartkę Sanjiemu. – Będzie nam bardzo miło, jeśli przyjdziesz na nasz ślub ze swoim chłopakiem.
- I będziesz moim świadkiem! – Wtrącił Usopp, wciąż szczerząc się niczym głupi do sera.
Oszołomiony Sanji patrzył na przyjaciół pełnym niezrozumienia wzrokiem. Miał tyle pytań. Więcej niż przygotowanych na szelki wypadek odpowiedzi. Był pewien, że dzisiejsza rozmowa, o ile nie zakończy jego przyjaźni z Usoppem, to na pewno w jakiś sposób ją nadkruszy. Nie był przygotowany na tak entuzjastycznie przyjęcie. Ani, tym bardziej, na podtrzymanie propozycji świadkowania.
- Usopp…
- Tak?
- Jak to… Wiedziałeś? – Postanowił zacząć od tego. Bądź co bądź, był pewien, że wystarczająco krył się ze swoimi preferencjami i zauroczeniem. Którego sam do końca nie był świadom.
- No… - Mężczyzna podrapał się pod nosem. Na jego twarzy wciąż widniał pełen wyższości uśmiech. – W sumie to może nie tyle wiedziałem, co podejrzewałem. Wciąż gadałeś o tym Zoro… I oczy ci się jakoś tak dziwnie świeciły… jak mi, kiedy mówię o Kayi. Nawet wtedy, gdy na niego narzekałeś, miałeś taki… inny głos.
- Jak to „inny”?
- No… brzmiałeś inaczej niż podczas opierdalania mnie, albo, jak jeszcze pracowałeś w Baratie, kelnerów. – Usopp wzruszył ramionami. – Dlatego uznałem, że coś musisz do niego czuć.
Czyli naprawdę aż tak nisko opuścił gardę? Zoro tak mocno zawładnął jego duszą i ciałem, że manifestował to zauroczenie, nawet nie będąc tego świadomym?! Kurwa! Co się z nim działo?! Co ten człowiek z nim robił?!
- I, uprzedzając twoje następne pytanie. – Do rozmowy włączyła się Kaya. – Nie, nie przeszkadza nam to. I naprawdę chcemy, żebyś przyszedł z nim na nasz ślub.
 - Właśnie! –  Usopp wziął się pod boki. – To nasze wesele! I my chcemy, żeby był na nim mój najlepszy przyjaciel. A jeśli owy przyjaciel chce przyjść z chłopakiem, to my nie mamy nic przeciwko. Każdy, kto myśli inaczej, może spakować swoje manatki i wyjść z sali. Ale zostawić kopertę.

Coś tu było zdecydowanie nie tak. Zupełnie, jakby jego życie… zaczęło się wreszcie układać? Jakby ta szalona istota, do tej pory sterująca jego losami, dała sobie siana. Albo inaczej… Postanowiła wynagrodzić mu przeżyte chude lata, zrzucając na niego od razu wszystkie możliwe sukcesy.
Jego kurs okazał się hitem i w przyszły czwartek miał zacząć prowadzić kolejną grupę, więc widmo śmierci głodowej, albo dalszej egzystencji jako kloszard, zostało oddalone. Ojciec nie był na niego wściekły. No przynajmniej nie bardziej niż zwykle. Uporządkował sprawy z Ginem. Był w związku z najwspanialszym facetem na ziemi. A co najlepsze… nikomu to nie przeszkadzało! Wszyscy, którym zdążył powiedzieć o owym fakcie, przyjęli go dość… spokojnie. Obyło się bez krzyków, awantur, wyklinania…
Ostrożnie wsadził rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki, upewniając się, że zaproszenie nadal tam leżało, bezpieczne. Że nie wyparowało. Albo, co gorsza, że to wszystko nie było tylko wytworem jego wyobraźni. Ale nie. Kartka wciąż spoczywała w tym samym miejscu. Na jego twarzy momentalnie wykwitł szeroki uśmiech.
Wiedziony nagłym impulsem, skręcił w prawo. Na końcu ulicy znajdował się sklep, oferujący przedmioty, które pomogą mu sprawić, by ten dzień zakończył się jeszcze lepiej niż się zaczął. A przynajmniej taką miał nadzieję.

- Kurwa! Glonie! – Sanji wszedł do mieszkania Zoro z krzykiem mogącym obudzić umarłego.
- Czego, Brewko? – Roronoa odłożył ciężarek i przetarł dłonią zroszone potem czoło. – Po chuj się tak drzesz?
- Ile razy ci mówiłem, żebyś zamykał drzwi?! – Dało się słyszeć szczęk zamka.
- A ile razy ci tłumaczyłem, że tu nie ma, co ukraść?  Zresztą, mam broń. Poradzę sobie z niedorobionym włamywaczem.
- Taaaaa… Na pewno. – Z sercem w gardle wszedł do salonu. Bał się tego, co zobaczy. Zwłaszcza mając w pamięci ostatni Armagedon. O dziwo, wszędzie było czysto. – Sprzątałeś?
Zoro podrapał się po karku.
- Trochę… - przyznał w końcu. – I zrobiłem obiad…
W tym momencie Sanji złapał się za serce, udając, że właśnie dostaje zawału. Za co został trzepnięty w głowę ręcznikiem.
- Dobra, dobra – roześmiał się. – Ale nic nie zniszczyłeś?
- Trochę wiary. – Podszedł do Sanjiego i cmoknął go w policzek. – Rozgotowałem tylko dwie porcje ryżu – mruknął, obejmując mężczyznę w pasie.
Sanji jęknął.
- Czy ty, do jasnej cholery, nie nauczysz się, że nie należy marnować jedzenia?! – Powinien się wyrwać i skopać dupę temu idiocie, ale było mu zbyt przyjemnie. Zresztą wiedział, że Zoro zaraz go jakoś udobrucha. I wcale nie miał na myśli gorących ust muskających jego kark.
- Nie zmarnowałem… Dałem sąsiadowi. Jego pies był zachwycony.
 Nie mógł się nie uśmiechnąć. Mimo wszystko, ta durna Alga szybko się uczyła.
- No to co dzisiaj jemy?
- Kurczaka z ryżem.

- To raczej ryż z kurczakiem. – Sanji krytycznie ocenił postawione przed nim danie. Nie pachniało znowu tak źle, ale biorąc pod uwagę, że Zoro przygotowywał je samemu, należało mieć się na baczności. W dodatku ilość białego puchu dookoła kawałków kurczaka godziła w jego kucharką część osobowości.
- Musisz zawsze marudzić? – warknął Zoro. To nie tak, że nie wiedział, ile mniej więcej ryżu powinno przypadać na dysponowaną przez niego ilość kurczaka. Po prostu… na początku tego głupiego ryżu było za mało. Dlatego postanowił dodać go trochę więcej. I jeszcze troszeczkę. Ociupinkę. I nagle największy posiadany przez niego garnek okazał się za mały. A że czas naglił, nie zdążył pozbyć się nadmiaru w podobny sposób jak poprzednich – nieudanych porcji. Ale miał nadzieję, że Sanji powstrzyma się od komentarza. Jak widać, nie powstrzymał się.
- Nie marudzę. Stwierdzam fakty. – Nabrał trochę na widelec. Niby wszystko było w porządku, ale… odmówiwszy w myślach krótką modlitwę, wziął porcję do ust. I miło się zdziwił. Jedzenie było smaczne. Nie aż tak jak jego, ale jednak… Lepsze niż cokolwiek, co Zoro przygotował samodzielnie kiedykolwiek. – Dobre – stwierdził, biorąc kolejny kęs.
Zoro odetchnął z ulgą. I jemu się zdawało, że obiad wyszedł znośny, ale, mimo wszystko, obawiał się reakcji partnera.
- Cieszę się.
- Robisz postępy.
- To przytyk czy pochwała?
- Pochwała. Przytyk byłby na wyższym poziomie.
- Domyślam się. – Sam też zaczął jeść.
Niby wszystko było w porządku. W trakcie posiłku rozmawiali na niezobowiązujące tematy, lub po prostu milczeli, ciesząc się swoim towarzystwem. Rzucali sobie wiele mówiące spojrzenia. Łapali się za dłonie, chcąc poczuć nawzajem własne ciepło. Zupełnie, jakby ostatni kłótnia nie istniała. Jakby wymazali ją z pamięci. A mimo to… gdzieś tam… na granicy ich wzajemnej rzeczywistość … jej widmo wciąż wisiało. I wystarczył jeden fałszywy ruch, żeby wypełzło ono na powierzchnię, znów wywołując między nimi spór. Spór, który pozostawiał głębokie rysy na ich dopiero co budowanym związku.  Sanji nie chciał, żeby tak było. Pragnął… normalności. Tego, by mógł rzucić jakimś pieprznym dowcipem, by po obiedzie czekał go deser… W sypialni. Żeby… Zoro mu ufał. A on mógł jeść z tym niedrobionym Glonem zarówno śniadania jak i kolacje. No i oczywiście całą masę przekąsek w ciągu dnia. Tak. Chciał zamieszkać z Zoro. I ,chociaż zdawał sobie sprawę, że to zbyt szybko… To jednak marzenie pozostawało marzeniem. A przed realizacją powstrzymywała go nieufność Zoro. Którą dzisiaj miał zamiar skruszyć.
- Zoro.
- No? – Mężczyzna wkładał talerze do zlewu. Kiedy nie usłyszał odpowiedzi, westchnął teatralnie. – Dobra! Już zmywam! – Chciał odkręcić wodę, ale w tym samym momencie Sanji się odezwał.
- Nie o to chodzi… Ale pozmywać mógłbyś. – Nie wiedzieć, czemu stresował się niczym przed zaproszeniem dziewczyny na pierwszą randkę. Poniekąd tak było… Z tą różnicą, że w tym związku to on robił za kobietę. Jego tyłek długo mu przypominał o tym fakcie.
- To o co chodzi? – Wiedząc, że z Sanjim lepiej nie dyskutować na sprawy kuchenne, zaczął myć talerze.
- Masz garnitur?
Talerz prawie wypadł my z rąk.
- Co?
- Garnitur! Bo w smoking szczerze wątpię.
Zoro popatrzył na partnera jak na kosmitę.
- Po chuj ci wiedzieć?
- Ja pierdolę! – Przetarł oczy dłonią. – Po prostu powiedz!
Roronoa zakręcił wodę i usiadł obok Sanjiego. Miał naprawdę złe przeczucia.
- No, jakiś mam… - mruknął w końcu.
- Pokaż.
Zgodnie z zasadą, że z wariatami się nie dyskutuje, posłusznie podszedł do szafy i wyjął z niej garnitur, pamiętający jeszcze studenckie czasy. Miał szczęście, że od ostatniego użycia, znaczy randki z Nami, nie znalazł w sobie tyle samozaparcia, by zrobić z nim porządek i ciepnąć gdzieś w najdalsze czeluści mebla. Gdzie zresztą było jego miejsce. Gdyby to zrobił, kolejne pół godziny oznaczałoby poszukiwania. Niekoniecznie zwieńczone sukcesem. Kiedy pokazał ubranie Sanjiemu, tamten jęknął.
- Serio?!
- Co tym razem?
- Serio?! To twój jedyny garnitur?
- Tak. – Powiesił ubranie na kuchennej szafce. – Całkiem nieźle się trzyma. Jak dobrze pójdzie, jeszcze mnie w nim pochowają.
Dla Sanjiego to było zbyt wiele.
- Nie. Ma. Mowy! Słyszysz?! Jutro idziemy kupić ci nowy. Nie będziesz przynosił mi wstydu w tym potworku, krojem z poprzedniej dekady!
Do tej pory rozumiał niewiele. Ale teraz jego zrozumienie sytuacji poleciało na łeb na szyję. I rozbiło się o twardy beton pod dziesięciopiętrowym wieżowcem.
- Sanji… Możesz mi łaskawie powiedzieć… o co chodzi?!
- O to! – Blondyn położył na stole białą kopertę. Zoro, pełen złych przeczuć, sięgnął po nią. Kiedy wyciągał ozdobną kartkę, trzęsły mu się ręce, chociaż bardzo starał się tego nie pokazywać.
Przeczytał pierwszy raz.
Nie zrozumiał.
Przeczytał drugi raz.
Dalej nic.
Dopiero za trzecim razem sens tych kilku zdań do niego dotarł. I prawie się roześmiał. Ale wcale nie byłby to śmiech radości.
- To jakiś żart, tak? Nagrywasz wszystko a potem wrzucisz do sieci? – Rzucił zaproszenie na stół.
- Jasne – prychnął Sanji. – Bo nie mam nic lepszego do roboty! Kurwa! Ogarnij się, Glonie! Chcę cię zabrać na ślub najlepszego kumpla! I to w charakterze pełnoprawnego partnera! Mam nawet błogosławieństwo pary młodej! Więc łaskawie przestań szukać dziury w całym i zrozum, że się ciebie nie wstydzę i chcę… - Miał w planach jeszcze długi monolog, ale Zoro mu przerwał. W bardzo przyjemny sposób.
Czując wargi partnera na swoich własnych, szybko rozchylił usta, zapraszając język Roronoy. Oczywiście, Zoro z zaproszenia skorzystał. Całowali się jak szaleni, niemal tonąc w przekazywanych sobie pocałunkach i cichych jęknięciach. Ich rozgrzane ciała ocierały się o siebie a oni, spragnieni tego drugiego, który wciąż był zbyt daleko, choć przylegali do siebie ściśle, niemal wariowali z tęsknoty.
W końcu Zoro przerwał tę cudowną chwilę i odsunął się od ukochanego. W którego oczach widniał zarówno zawód jak i nadzieja.
- Sanji…
- Tak?
- Chętnie pójdę z tobą na to wesele. I nawet wbiję się w garniak. Nowy!
Roześmiał się.
- Rozumiem, że to poświęcenie z twojej strony.
- Nawet nie wiesz, jakie… Sanji… - Zoro spoważniał. Jego ręce spoczęły na bokach Blacka. – Ty… tak na serio? Przyznałeś im się? Powiedziałeś o mnie? O nas?
Kiwnął głową.
- Przecież powiedziałem, że się ciebie nie wstydzę. I jeśli, do kurwy nędzy, mamy ciągnąć ten pojebany związek dalej, to miło by było jednak nie udawać głupa przed znajomymi. Zresztą, Usopp chce wieczoru kawalerskiego.
- A co to ma do rzeczy? – Uniósł brwi w pytającym geście.
- Ktoś mnie pijanego musi odwieźć do domu – prychnął. – A wiesz, jaki się robię po pijaku… - Mocniej przywarł do partnera. – Jak mu wyjaśnię, że, zalany w trzy dupy, dobierałem się do kumpla? – Uśmiech zamarł mu na ustach, kiedy poczuł, że ciało Zoro tężeje. Czyżby z tym żartem posunął się za daleko?
- Sanji?
- Tak? – Wciąż się nie odsunął, więc może…
- Chcesz piwa? – Zoro spojrzał Sanjiemu w oczy. W czarnych tęczówkach czaiło się rozbawienie.
Zestresowany i pełen najgorszych przeczuć, nie potrafił zrozumieć ani tego dziwnego pytania, ani, tym bardziej, powodu dobrego humoru Zoro.
- Nie… - wyjąkał. – Dzięki.
- Szkoda.
- Dlaczego? – Czuł, jak dłonie Zoro mocniej zaciskają się na jego bokach. Nie wiedzieć czemu, podnieciło go to.
- Bo… - Zoro uśmiechnął się. – Sam mówiłeś, że… po alkoholu jesteś łatwiejszy…
Niby teraz zrozumiał. Niby pojął… Ale… To było zbyt nierealistyczne, by jego mózg mógł, ot tak po prostu, zaakceptować ten stan rzeczy.
- Co? – zapytał niezbyt mądrze, wciąż będąc w szoku.
- Sanji… - Zoro westchnął. – Ja… Ty… Kurwa! Nie umiem owijać w bawełnę!
- To powiedz prosto z mostu. – Dłonie Zoro na jego bokach niemal doprowadzały go do szaleństwa. Pragnął, by zjechały niżej i… Sam też miał ochotę zrobić co nieco z rękami. I jeśli faktycznie ta Alga powiedziała wcześniej to, co usłyszał, to może…
- Sanji… - Roronoa spalił buraka. – Ja… Chcę uprawiać z tobą seks.
Prychnął.
- To faktycznie było dość… bezpośrednie. – Poczuł, jak na policzki wkrada mu się rumieniec zażenowania. Nie był przyzwyczajony do tego typu teksów.
- Sam kazałeś…
- Wiem – przerwał mu. – I wiesz, co? – Chwycił dłoń Zoro i przeniósł ją z boku na swoje krocze. – Ja też chcę…
Zoro, nawet przez spodnie, czuł podniecenie partnera. I musiał przyznać, że bardzo mu się to podobało.
- W takim razie… - Bez ostrzeżenia zgiął się, jedną rękę kładąc pod kolanami Sanjiego, a drugą oplatając go na wysokości barków. Po czym… uniósł partnera niczym bezbronną księżniczkę.  – To idziemy!
- Odbiło ci?!
Zoro się roześmiał.
- Zobaczysz! Później będziesz błagał, żebym cię tak nosił.
To zdanie przypomniało Sanjiemu o czymś. A raczej o dwóch rzeczach. Pierwsza faktycznie wiązała się z bólem po ich ostatnim razie. Druga zaś… z zakupami, jakie zrobił w drodze do tego zboczeńca. I która miała mu pozwolić uniknąć tego bólu.
- Zoro! Czekaj!
Mężczyzna stanął zdezorientowany.
- Co?
- Puść mnie.
Posłusznie postawił Sanjiego na ziemi.  Chociaż było po nim widać, że wcale nie miał ochoty tego robić.
- Dlaczego… Przecież chciałeś… - Z mieszaniną strachu, złości i niezrozumienia patrzył, jak Sanji wychodzi do przedpokoju. Zaraz potem dało się słyszeć szelest reklamówki i, nim Zoro zdążył powtórzyć pytanie, Black znów się pojawił. Uzbrojony w pudełko prezerwatyw i żel intymny. Jego twarz była cała czerwona, kiedy zaczął mówić.
- Dalej chcę… Ale… ostatnio trochę bolało i… myślałem, że z tym pójdzie łatwiej…
Zoro, wciąż w szoku, podszedł do ukochanego i objął go w pasie.
- Przepraszam.
Ten prychnął.
- Nie przepraszaj, idioto! Wiem, że tak musi być, ale, jeśli mogę sobie ulżyć, to chcę to zrobić. A teraz nie stój jak kołek, tylko bierz mnie na ręce i zapierdalaj do sypialni. Naprawdę mam ochotę tego użyć! – Wskazał na buteleczkę.
- A tego? – Roronoa wziął do ręki prezerwatywy.
- Pomyślimy o tym. – Puścił mu oczko.
Zoro tylko się roześmiał, po czym ponownie wziął Sanjiego na ręce i, w akompaniamencie słodkiego przekomarzania, ruszył ku sypialni.