DOSTRZEŻONY
Rozdział XXII
Kakofonia,
powstała ze zlania się masy różnych dźwięków, zaatakowała go nim jeszcze
przekroczył próg pomieszczenia, ciągnięty przez jakąś niezwykłą siłę, która
wydawała się opanować Sanjiego. Kucharz był głuchy na wszystkie jego prośby,
zdawał się też nie zauważać prób wyrwania przez niego swojej dłoni. Których
zaniechał, w chwili, gdy jego mózg został ugodzony zbitkiem odgłosów, tak głośnym,
że niemal pękły mu bębenki, a własne myśli utonęły w tej przerażającej
mieszance. Jedynym uczuciem, jakie okazało się potrafić pływać i teraz w
najlepsze korzystało z tej umiejętności, był strach. Podsycany przez wrażenia,
jakich dostarczał inny z pozostałych mu zmysłów – węch. Gdziekolwiek się
znajdował, to miejsce zdecydowanie śmierdziało. Ludzkim potem, tanimi perfumami,
zatkaną toaletą i, co najgorsze, porozlewanym alkoholem. Choć woń gorzały
stanowiła jedynie element unoszącego się w powietrzu fetoru, to nawet ta
niewielka cząstka wystarczyła by wróciły niechciane wspomnienia, jego ciałem wstrząsnął
dreszcz a po plecach ciurkiem zaczął płynąć zimny pot. Spociły mu się też ręce
toteż dłoń dość szybko wysunęła się z sanjinowego uścisku. Jeśli wcześniej się
bał, to teraz był po prostu przerażony. Stracił ostatni most łączący go z
rzeczywistością. Stał się bezbronny niczym małe dziecko. Nie wiedział gdzie się
znajduje, hałas i smród nie pozwalały mu w żadne sposób rozeznać się w
sytuacji, a jakby tego było mało… Wokół zaczęli pojawiać się ludzie. A może
cały czas tam byli, tylko on nie zdawał sobie z tego sprawy? Zajęty utratą
przydatności dwóch z czterech pozostałych mu zmysłów?
Kiedy
rozdzielono go z Sanjim, momentalnie stracił równowagę i wyrżnąłby prosto na
twarz, gdyby nie coś, co po drodze zapobiegło upadkowi. Tym „czymś” był
mężczyzna. A domyślił się tego usłyszawszy krzyk, który jakimś cudem przedarł
się przez wciąż panującą kakofonię.
-Uważaj,
kurwa, jak leziesz!
Zaraz
potem został brutalnie odepchnięty, zatoczył się i znów na kogoś wpadł. Tym
razem usłyszał krótkie
-Spierdalaj.
Okraszone
sójką w bok. Uderzenie może nie było silne, lecz szok sprawił, że ponownie
stracił równowagę. Próbując ja utrzymać zrobił dwa kroki do przodu. To jednak
nie był jego szczęśliwy dzień, bo przy tym manewrze nadepnął komuś na nogę. Dla
odmiany pokrzywdzoną osobą była kobieta. Co wcale nie złagodziło reakcji.
-Kurwa
mać! Ślepy jesteś, czy co?
Gdyby
nie ściśnięte strachem gardło odpowiedziałby, że i owszem jest ślepy a w
związku z kalectwem należy mu się chyba jakaś taryfa ulgowa. Lecz zamiast tego
tylko przygryzł wargę przełykając gorzkie:
-Debil.
Rzucone,
z ust owej „nadepniętej” gdzieś w próżnię.
Po
takich przeżyciach bał się nawet ruszyć, więc stał, jak kołek, ignorując
padające zewsząd „rusz się” i, wcale nie przyjacielskie, pchnięcia to barkiem,
to całym ciałem. Przy tym wszystkim starał się tylko nie rozpłakać, bo to
stanowiłoby tylko wisienkę na torcie jego upodlenia. W tej chwili żałował, że
los kiedykolwiek postawił przed nim Sanjiego.
Jak
zwykle, w sobotnie popołudnie, klub pękał w szwach. Wszędzie kręcili się
ludzie, niekoniecznie studenci, lecz ta grupach zdecydowanie przeważała wśród
klienteli. Dojrzał tez kilku licealistów, którzy za wejściówkę musieli nieźle
zabulić stojącym przy wejściu ochroniarzom. Przy barze kręciło się dwóch czy
trzech podstarzałych lowelasów. Ci, jako stali bywalcy, byli już praktycznie po
imieniu z bramkarzami, niektórym nawet wozili dzieciaki do szkoły. Lub go
gorsza uczyli owe dzieciaki, po ich dotarciu do tych zacnych murów. Dlatego
też, nieskrępowani, stawiali kolejne drinki, coraz bardziej pijanym studentkom,
licząc na upojną noc, niewielkim kosztem. Bo, co, jak co, ale alkohol w klubie
był tani jak przysłowiowy barszcz. Dlatego on i jego paczka tu przychodzili,
ignorując płynące z głośników „umca umca” zwane przez niektórych „zbyt głośnym
seksem w klubowym kibelku”. Zostało naukowo udowodnione, że im więcej procentów
krąży w twoich żyłach, tym mniejszą uwagę przywiązujesz do otoczenia a oprawa dźwiękowa
staje się rzeczą mało ważną. Alkohol zaś, w sezonie sesji, był rzeczą potrzebną
studentowi niczym tlen reszcie społeczeństwa. Bo jak inaczej ukoić skołatane
nerwy i znaleźć motywację do kolejnych godzin spędzonych nad książkami? W
dodatku student jest zwierzęciem stadnym i pić sam nie lubi (ewentualnie, w
odosobnionych przypadkach, nie chce żeby ktoś inny miał na naukę więcej czasu
niż on sam), dlatego, przy każdym stoliku siedziała grupka, co najmniej trzech
– czterech osób. Stąd też wiedział, że oni również tu są. I nie pomylił się ani
o jotę. Zobaczył swoją „kompanię” w momencie, którym dokładnie się tego
spodziewał. Zajęli ich ulubiony stolik – najdalej od głośników, najbliżej do
baru. Niemal cały skład w komplecie. Brakowało jego i Ace’a, ale pozostali
dzielnie wywiązywali się ze studenckiego obowiązku. Nami, niby zapatrzona w
swój kufel, łypała, wciąż bystrym wzrokiem po sali szukając frajera, który
fundnie jej następną kolejkę. Luffy, nijak nie wynoszący nauczek z przeszłości,
pakował do ust kolejne kawałki kurczaka w ostrej panierce, popijając wódką,
tylko w niewielkim stopniu rozrzedzoną sokiem pomarańczowym. Usopp i Kaya
przytuleni do siebie tworzyli nad wyraz słodki obrazek. Ona uśmiechająca się
lekko, wsłuchana w kolejną bujną opowieść swojego chłopaka, zachęcanego wypitym
piwem. Robin z książką. Jak czarnowłosej udawało się czytać w takim
rozgardiaszu pozostawało wciąż zagadką bez rozwiązania. Vivi, zdecydowanie
stremowana, zdawała się marzyć by jak najszybciej zniknąć z tego miejsca. Zjawił
się nawet Franky. O dziwo, tym razem miał na sobie spodnie. Chyba miał dość
przepychanek z ochroniarzami. Abo Iceburg znalazł na niego haka. Drugiego z
mechaników nie było nigdzie w zasięgu wzroku. Zamiast tego dojrzał Lily,
wracającą właśnie z baru, w jednej ręce trzymającą kopiasty talerz frytek a w
drugiej pełny kufel z bursztynową zawartością. Jeśli wierzyć plakatom zdobiącym
niemal wszystkie ściany to gdzieś tu kręcił się nawet Brook – gitarzysta z
uczelnianej, lecz już znanej, kapeli. Podobno on i jego „Piraci Rumba” mieli
dziś zagrać parę kawałków na klubowej scenie, tym samym dać odpocząć stałym
bywalcom od jęków, jakie zwykle dobywały się z głośników.
Sanji
ani przez chwilę nie próbował znaleźć wśród gości Gina. Student AWF-u nie
znosił tego typu miejsc. Aspołeczniak i tyle. Zresztą on stanowił teraz tą
mniej pożądaną część społeczeństwa. Jego zdanie kucharz znał. Teraz miał poznać
opinię pozostałych. Przedstawić im Zoro. Mocniej pociągną trzymaną cały czas
dłoń.
-Chodź,
zaraz ich poznasz…
Dokładnie
w momencie, w którym skończył wypowiadać te słowa ręka chłopaka wysunęła się z
uścisku.
-Zoro!?
– Jego głos utonął w chichocie mijającej go laluni. Tuż za nią, niczym
wytresowany piesek podążał jeden z lowelasów. Jak widać, komuś się dzisiaj
poszczęściło. I ten ktoś wcale nie miał zamiaru zaprzepaści swojej ciężkiej
pracy, przez jakiegoś wychudzonego studenciaka.
-Rusz
się! – warknął jednocześnie posyłając Sanjiego na kontuar baru.
Zarył
brzuchem o porządny kawał drewna, lecz nie miał czasu kontemplować ani nad
jawnym chamstwem bufona, ani nad bólem rozchodzącym mu się po wnętrznościach.
Stracił z oczu Zoro i panika rosła w nim z sekundy na sekundę. Stawał na
palcach szukając zielonej czupryny, jednak kiepskie oświetlenie sprawiało, że
niemal wszystkie barwy zlewały się ze sobą tworząc coś na wzór brunatnej brei
dla oka.
-Niedobrze.
– szeptał przedzierając się przez napierający tłum. – Niedobrze. Zoro! – Wątpił
żeby udało mu się przekrzyczeć muzykę, ale musiał spróbować. – Zoro!
Wreszcie!
Po całej masie „kurew” i „chujów”, jakimi został potraktowany podczas
bezprecedensowego przepychania się przez tłum, nareszcie go zobaczył. Wszystko
nie trwało więcej niż minutę, może dwie, ale Sanji mógłby przysiąc, że zdążył
przejść mini zawał. Ze trzy razy. Dlatego, kiedy tylko przekonał się, że partnerowi
nic nie jest chciał na niego nawrzeszczeć za sprawianie kłopotów. Na szczęście,
nim otworzył usta, zerknął jeszcze na twarz przyjaciela. Nawet tu trupia
bladość była aż nadto widoczna. W dodatku ta przygryziona warga i stróżka krwi
cieknąca po brodzie…
-Kurwa!
– Pomyślał. A zaraz potem znalazł się tuż przy zielonowłosym.
-Zoro…
Nareszcie!
Nareszcie znajomy głos. Sanji… Czując zimne pace chwytające go za rękę,
przyciągnął chłopaka do siebie i wtulił się w jego klatkę piersiową, w dupie
mając gdzie jest i kto może ich zobaczyć.
-Sanji…
- Prawie płakał. – Zabierz mnie stąd!
-Kurwa!
– Pomyślał znowu.
Pomimo
rozpaczliwych deklaracji wyciągniecie Zoro z klubu okazało się nie lada
wyzwaniem. Chłopak zdawał się wrosnąć w ziemię i wszelkie próby ruszenia go z
miejsca zakończyły się fiaskiem. Pomogło dopiero kilka minut uspokajającego
szeptu ze strony Sanjiego i pomoc ochroniarza, który widząc, co się dzieje
rozpędził ludzi, wciąż kręcących się wokół, tak by droga do drzwi była pusta.
Dopiero wtedy młodego pensjonariusza opuścił paraliż, co znów wykorzystał
kucharz, wyciągając go z klubu.
Na
zewnątrz Zoro najpierw wziął potężny haust mroźnego, świeżego powietrza a zaraz
potem… zgiął się w pół i zwymiotował, niemal obrzygując partnerowi buty. Te
ocalił tylko refleks Sanjiego, który w porę odskoczył, by patrzeć jak jego chłopak
pozbywa się, w trybie ekspresowym, zjedzonej niedawno pizzy.
Kiedy
torsje nieco osłabły przyklęknął przy zielonowłosym.
-W
porządku? – Otoczył go ramieniem w opiekuńczym geście. Młody pensjonariusz
drżał, ale nie wyglądało by miał zamiar pozbyć się czegoś jeszcze. Oczywiście
gdyby żołądek dysponował kolejną porcją nadprogramowego balastu.
-Taaaa…
- Przetarł dłonią twarz, wciąż mając w ustach ten paskudny kłująco gorzki
posmak a w nosie smród na wpół przetrawionego jedzenia.
-Na
pewno?
-Na
pewno. – Wstał, trochę zbyt gwałtownie, bo momentalnie zakręciło mu się w
głowie, ale chciał jak najszybciej uciec od stworzonej przez siebie plamy. –
Zabierz mnie do domu… Proszę. – Wciąż był skołowany, dlatego nawet nie próbował
udawać samodzielności i pozwolił Sanjiemu poprowadzić się do samochodu. Zaraz
potem wtulił się drzwi i z rękami złożonymi na piersi zaczął się kiwać głową w
przód i w tył.
-Zoro?
– Zachowanie przyjaciela już nie niepokoiło a wręcz przerażało. – Jesteś pewien,
że wszystko w porządku?
-Tak!
– warknął, nie siląc się ani na łagodny ani tym bardziej na uprzejmy, ton. –
Jest dobrze. Tylko zabierz mnie z tego cholernego miejsca! Nie chce tu być!
Nie
zdając już więcej pytań uruchomił silnik i ruszył tak szybko na ile pozwalały
mu na to przepisy ruchu drogowego. Głównie, dlatego, że wybuch Zoro
zdecydowanie go wystraszył i chciał jak najszybciej odtransportować chłopaka w
bezpieczne, przynajmniej w jego mniemaniu, miejsce. Jednak… gdzieś tam kryła
się też chęć… zakończenia tej farsy zwanej randką. Nic nie poszło tak
zaplanował, jedna katastrofa przeradzała się w kolejną. Radość z dzisiejszego
dnia wyparowała, nawet nie miał pojęcia, kiedy.
W
drodze powrotnej nie odzywali się do siebie. Zoro ani razu nie spróbował złapać
go za kolano, tylko cały czas usilnie wtulał się w drzwi. Sanji, co jakiś czas odrywał wzrok od drogi i
spoglądał na przyjaciela, czy aby ten nie zaczyna znów rzygać. Szczęśliwie to
był tylko jednorazowy atak spowodowany silnym stresem – zdaniem kucharza
przesadzonym.
Warkot
silnika powoli wypędzał hałas tkwiący niczym zadra w jego głowie, nic jednak
nie było w stanie przepędzić zapachów, jakimi przesiąkła jego kurtka, zniwelować
goryczy w ustach, ani… uspokoić skołatanego serca. Kiedy wsiadał do samochodu
miał jeszcze nadzieję, że Sanji zrobi… coś. Cokolwiek, by mu pomóc. Teraz
jednak zrozumiał jak bardzo się mylił. Przyjaciel był na niego zły. Czuł to.
Czuł, że w jakiś sposób go zawiódł. Do strachu doszło poczucie winy. I żal. Bądź,
co bądź Sanji powinien wiedzieć, że jeszcze nie jest gotowy żeby pójść
wszędzie. A może powinien? Może faktycznie to on zawinił?
Pytania
męczyły go wracając raz po raz, nim na dobre udało mu się z nimi rozprawić.
Jakby tego było mało nigdy nie wracały same, tylko w towarzystwie, braci,
sióstr ojców, kuzynów… Tak, że wkrótce głowa mu pękała od natłoku myśli. Nie
zauważył nawet, kiedy garbusek stanął a Sanji rozpiął jego pas.
-Idziemy?
Kiwnął
głową i po raz kolejny tego dnia dał się po prostu poprowadzić czując jak jego
samodzielność właśnie udaje się na emigracje.
Pożegnanie
było krótkie i nie obfitowało w żadne romantyczne sceny. Po dojściu do drzwi
Zoro niemal został wciągnięty do środka przez żądne sprawozdania i gorących
szczegółów Dadan, Tsuru-san, która zdecydowanie lepiej hamowała swoją
ciekawość, lecz jej oczy również nienaturalnie błyszczały i oczywiście Tashigi.
Pielęgniarka, w cywilnych ciuchach, czekała chyba specjalnie na powrót
ulubionego podopiecznego.
Kobiety,
niczym harpie rzuciły się na chłopaków, w przeciągu kilku sekund rozdzielając
ich i zasypując Zoro pytaniami. Sanji zdążył jedynie cmoknąć ukochanego w
policzek, bardziej z poczucia obowiązku niż z autentycznej potrzeby, rzucając
krótkie
-Do jutra.
-Do jutra.
Poczym
się zmył. Tak po prostu. Na szczęście miał dobrą wymówkę. Właśnie wybiła
dziesiąta, czyli godziny odwiedzić się skoczyły, a na podjeździe wciąż tkwił
samochód Domino. Nie chcąc się spotkać z dyrektorką, ani tym bardziej
uczestniczyć w zbiorowym przesłuchaniu, Sanji szybko czmychnął do swojego
autka.
Miał
żal do Zoro. Zielonowłosy zareagował zbyt nerwowo. Przecież nie zrobił mu
żadnej krzywdy. Zabrał go tylko do klubu. Wizyty w tym miejscu stanowiły część
jego studenckiego życia i nie widział tu żadnych powodów do strachu. A Zoro
zrobił cyrk. Do tej pory pamiętał pełne współczucia spojrzenie jednego z
ochroniarzy i pogardę w oczach drugiego. Poza tym zielonowłosy sam wydawał się
nie wiedzieć, czego chce. Najpierw ten tekst o wstydzeniu się go, a później,
gdy chce mu udowodnić, że wcale tak nie jest, ten robi coś takiego. A już
prawie oswoił się z myślą, że powie o Zoro reszcie znajomych. Więcej!
Fantazjował nawet o przyszłych wspólnych wyjściach, na które bez skrępowania
mógłby zabierać byłego szermierza. Przez chwilę przyszłość malowała się w
jasnych barwach. Sytuacja z pizzerii przestała mieć jakiekolwiek znaczenie.
Ale… To cholerne, „ale”! Wszystko się pieprzło!
Myślał
o tym biorąc długi gorący prysznic i ignorując ciszę nocną. Wciąż szukał jakieś
substytutu dla alkoholu, który pozwoliłby mu ukoić skołatane nerwy. Do tej pory
procenty zastępowały mu gotowanie, potrafiące uspokoić go jak nic innego. Nie
mógł jednak, ilekroć coś go wkurzyło, stawać przy garach. Sam nie przejadłby
takiej ilości jedzenia a i sąsiedzi dziwnie patrzą na studenta chodzącego po
klatce i częstującego własnoręcznie przygotowaną zapiekanką. Wiedział, bo
próbował. Po trzykrotnym zatrzaśnięciu drzwi przed nosem poddał się, poczym
zwołał posiłki w postaci Ace’a i Luffiego. Bracia pochłonęli wszystko, co
przygotował. Nie pogardzili też składnikami następny obiad. Jakby tego było
mało, praktycznie u niego zamieszkali pożerając każdą podsuniętą im pod nos (a
zwykle nawet nie musiał podsuwać) rzecz. To właśnie wtedy, wyganiając żarłoków
miotłą, postanowił zmienić sposób rozładowywania emocji. Okazało się jednak, że
alkohol mu nie służy i teraz po raz kolejny znalazł się punkcie wyjścia. Bo
gorący prysznic też okazał się pomysłem chybionym. Zwykle lubił się pluskać,
lecz zbyt długie przebywanie w towarzystwie gorącej wody powodowało, że zaczęło
mu się kręcić w głowie a przed oczami pojawiły się dziwne czarne plamki. Nie
chcąc ryzykować zdrowiem, sięgnął po szampon. W momencie, w którym polewał
włosy „Malinową Fantazją” odezwał się
dzwonek do drzwi. W żaden sposób nieprzygotowany na nocne wizyty, przestraszył
się. I to tak porządnie, że ręka mu zadrżała i wlał sobie szampon do oczu.
Szok, zaskoczenie, oraz piekący ból mający swoje epicentrum w jego gałkach,
sprawiły, że instynktownie cofnął się. Uderzając plecami o szklane drzwi
prysznica.
-Kurwa jego mać! – zaklął
siarczycie starając się przemyć oczy i uwolnić się od bólu. Lecz jak na złość w
tym samym momencie, gdy próbował nabrać, choć trochę wody na otwartą dłoń, coś
zabulgotało w rurach, poczym nastąpiła susza.
-Ja
pierdolę! – zaklął ponownie.
Tymczasem
osoba po drugiej stronie drzwi, nie mając pojęcia o tragedii, jaka miała
miejsce w łazience dalej uparcie wyżywała się na dzwonku, wypełniając
mieszkanie Sanjiego denerwującym gwizdem.
Kucharz
miał dwa wyjścia. Albo zignorować natręta i po omacku, bo każda próba
otworzenia oczu kończyła się jeszcze większym cierpieniem, iść do kuchni licząc
na to, że albo tam jest woda, albo, chociaż reszta mineralki w lodówce. Drugim
wyjściem było sprawdzenie, czego owy natręt chce. Bo po ciągłym brzmieniu
dzwonka, mógł się domyślać, że ignorancja wcale nie będzie taka łatwa. A kto wie,
co takiego może wpaść do głowy człowiekowi zza drzwi, jeśli dalej będzie
udawał, że go nie ma. Oczyma wyobraźni, bo te rzeczywiste wciąż były
bezużyteczne, widział taran i pękające zawiasy. Zresztą, doświadczenie go
nauczyło, że jeśli sąsiedzi składają późne wizyty, to zwykle stało się coś złego.
Wzdrygnął się do wspomnień.
Sięgnął
po ręcznik, dziękując sobie samemu za to, że zawsze zostawiał go w tym samym
miejscu i przewiązał się nim w pasie. Miał tylko nadzieję, że w sposób
przyzwoity zasłonił swoje rodowe klejnoty. Wyposażony, w ową nadzieję i dużą
dawkę wiary we własną znajomość mieszkania, wyszedł z łazienki badając drogę
wyciągniętymi przed siebie rękami. I właśnie wtedy, kiedy czuł już pod gołymi
stopami miękkość dywanu, złośliwa istota kierująca jego życiem, po raz kolejny
postanowiła zamieszać. Mało tego, że był prawie goły, nic nie widział, do
irytującego piszczenia dzwonka, wzbogacanego głośnym pukaniem, doszedł dźwięk
dzwoniącej komórki.
-To
już chyba kurwa, lekka przesada. Dlaczego nagle wszyscy mają ochotę na nocne pogaduszki?!
I to akurat ze mną?! – Wściekły i rozkojarzony natłokiem dźwięków, w których
już w żaden sposób nie potrafił się połapać, zapomniał o stoliku stojącym na
jego drodze. Zwykle omijał go bez trudu, lecz dzisiaj… zarył w niego
piszczelem. Szkło z blatu zawibrowało dokładając jeszcze jeden odgłos do i tak
pokaźnego zbioru. Coś osunęło się na dywan a on na to nadepnął. Przedmiot
okazał się być pilotem do telewizora. Trzydziestodwucalowej plazmy, żeby być
dokładnym. Z dźwiękiem ustawionym na maksa, co mogli potwierdzić wszyscy
sąsiedzi, kiedy powietrze przeszył głos spikera z wiadomości mówiący o atakach
w Syrii. Sanjiemu pozostało się tylko cieszyć się, że na tym kanale nie leciało
jakieś tanie porno. Marna to była jednak pociecha, gdy wokół rozbrzmiewały
różne dźwięki, w żaden sposób ze sobą niewspółgrające: dzwonek, walenie do
drzwi, dzwoniący telefon – tutaj też osoba po drugiej stronie okazała się
niezwykle uparta. Ledwie sygnał cichł, już rozbrzmiewał na nowo. I w końcu
mężczyzna mówiący beznamiętnym głosem o ilości zabitych oraz rannych.
A
on siedział wokół tego rozgardiaszu całkiem ogłupiały nie wiedząc w końcu, w której
części pokoju się znajduje. Zaczął się bać. Nie miał najmniejszych szans, żeby,
choć trochę zapanować nad chaosem. Droga do drzwi zamazała się w jego umyśle,
przez co nie miał pojęcia jak do nich dotrzeć. Telefon znajdował się w kuchni.
Dotarcie tam, tym bardziej przekraczało jego możliwości. Próbował znaleźć pilota,
ale tego nigdzie w pobliżu nie było. Przynajmniej on nie mógł go wymacać. W
końcu rozpłakał się z bezsilności oraz nerwów. I chyba te łzy okazały się być
jego zbawieniem. Wypłukały część szamponu, dzięki czemu mógł, chociaż trochę
otworzyć oczy. Obraz nie był doskonały, rozmazany, nieostry, ale był! Szybko zlokalizował
pilota – wredna rzecz leżała spokojnie jakieś dziesięć centymetrów od miejsca,
które z taką gorliwością przeszukiwał. Wyłączył telewizor, poczym upewnił się
czy ręcznik dobrze leży i pobiegł otworzyć drzwi. Nocnym gościem okazał się
sąsiad, który pragnął poinformować, że pękła rura z wodą i do jutra będzie
problem z myciem. Mówił to wszystko ze stoickim spokojem. Nawet pół brwi mu nie
drgnęło, pod piorunującym spojrzeniem Sanjiego. Zignorował też stwierdzenie
chłopaka, niepozbawione złośliwości, że „zdążył sam zauważyć”. Kucharz
grzecznie podziękował, w końcu więzienne prycze są zdecydowanie mniej wygodne
niż jego łóżko, i zatrzasnął nadgorliwemu sąsiadowi drzwi. Uporawszy się z
dwoma problemami poleciał odebrać, nadal dzwoniący telefon.
-Cześć
tato.
No
tak. Mógł się domyślić. Zeffowi czasem przychodziło do głowy skontrolować
pierworodnego. A że ruch w restauracji przerzedzał się koło północy, tylko
wtedy miał tak naprawdę czas na ojcowski telefon.
-Nie!
– Zrobił się purpurowy. – Brałem prysznic! Sam! Tak, pamiętam zasady! W
porządku. Uczę się. Jak na razie bez poprawki. Cześć.
Rozłączywszy
połączenie zauważył, że numer ojca nie był jedynym, który próbował się z nim
połączyć w przeciągu ostatnich kilku minut. Z duszą na ramieniu oddzwonił do
Tashigi. Bóg jeden wiedział jak bardzo nie chciał tego robić. Pewnie zaraz
dostanie opierdol z góry na dół. Ale skoro ten dzień i tak wyglądał jak z
kiepskiego sitcomu, czemu nie spierdolić do go reszty.
-Słucham?
-Cześć.
– Przełknął ślinę. – Dzwoniłaś?
-Tak…
Przepraszam, że tak późno. – Kobieta zdawała się być zmieszana. – Ale chciałam
ci podziękować… Za Zoro… Za dzisiaj… On mówił, że było fajnie… A z jego ust coś
takiego naprawdę wiele znaczy. Dziękuję Sanji. I przepraszam. Myliłam się, co
do ciebie! – Rozłączyła się zostawiając kucharza w osłupieniu nieczynnym
telefon w ręce.
Nie
rozumiał. Jak Zoro mógł powiedzieć, że było fajnie?! Przecież oni… I wtedy w
klubie… Nagle okrutna prawda uderzyła go z całą swoją mocą, odbierając na
chwilę dech. Osunął się na podłogę wciąż ściskając telefon.
Siedział
na kanapie bawiąc się pilotem. To pogłaśniał, to znów ściszał telewizor
emitujący właśnie jakiś reality show, którego akcja działa się w barze. Oprócz
tego włączone było również radio. Z głośników płynął stary dobry rock. Jednak,
najwidoczniej Sanjiemu wciąż było za mało, bo w pewnym momencie sięgnął po
telefon, pomajstrował chwile na klawiaturze i do ogólnej kakofonii dołączyła
teraz skrzętnie układana przez niego składanka.
Wszystkim
urządzeniom nastawił głośność maksymalną, w dupie mając potencjalny mandat za
zakłócanie ciszy nocnej, a następnie zamknął oczy. Starał się sobie przypomnieć
jak wygląda jego mieszkanie, gdzie znajdują się konkretne meble, odtworzyć
drogę do kuchni, sypialni… Lecz wszystkie próby spełzły na niczym. Choć
mieszkał tu już ponad rok nie potrafił powiedzieć gdzie kończy się dywan, czy
szafa stoi bardziej w prawo czy w lewo, ile kroków musi zrobić żeby dotrzeć do
drzwi. Czuł jakby nagle znalazł się w obcym miejscu. W dodatku hałas, jaki sam
wywołał wcale nie pomagał mu się skupić. Odgłosy mieszały się ze sobą jeszcze
bardziej zaburzając percepcję.
Nagle
wstał i ruszył przed siebie. Szybko, gwałtownie, jakby bojąc się, że kolejna
chwila zastanowienia powstrzyma go przed tym, co chciał zrobić. Pierwszą
przeszkodę napotkał już przy próbie wyminięcia kanapy. Źle zapamiętał jej
długość i uderzył kolanem o oparcie. Mimo to szedł dalej, nadal twardo
zaciskając powieki. Następnym kłopotem okazało przejście obok stolika.
Pamiętał, że tam stoi, mimo to i tak walnął małym
palcem o jedną z nóżek. Później wpadł na ścianę, w miejscu, w którym jak
był pewien, znajdowały się drzwi. Wymacawszy framugę, nareszcie wydostał się z pokoju.
Ulga trwała zaledwie chwilę – wędrówka
przez przedpokój była jeszcze gorsza niż dotychczasowe przeszkody. Pewny, że
idzie prosto, nie wiedzieć czemu, raz po raz znajdował się na którejś ze ścian.
Tak jakby ciało samo zbaczało z raz objętej drogi. Nabawił się przez to, swego
rodzaju fobii i musiał się naprawdę zmuszać, by zrobić kolejny krok. Bał się.
Bał się, że w końcu na coś wpadnie a konsekwencje mogą być poważniejsze niż
siniak czy dwa. Przytłumione, lecz nadal wystarczająco wyraźne, żeby móc rozróżnić
pojedyncze słowa, dźwięki dochodzące z pokoju rozpraszały coraz bardziej. Mózg
bowiem, zamiast na dotarciu do celu, nie wiedzieć czemu zaczął się skupiać na
tym by je zrozumieć. Ludzki organizm to jednak bardzo wkurwiająca rzecz. Architekt
spieprzył sprawę, bez dwóch zdań. Nareszcie, kiedy zdążył się już spocić jak
mysz w połogu, trafił do kuchni. Ulga była tak wielka, że zaraz po otworzeniu
oczu i ujrzeniu białych, niemal szpitalnych ścian, opadł na krzesło zanosząc
się histerycznym śmiechem. To tylko kawałek a on był wykończony. Psychicznie i
fizycznie. Teraz pragnął jedynie ciszy i świętego spokoju. I żeby go ktoś
przytulił.
-Zoro…
- Kiedy przestał się śmiać, niemal z nabożnością wypowiedział imię ukochanego.
Dzisiejszy wieczór, gdy sam na chwilę „oślepł” uświadomił mu jak wielką krzywdę
wyrządził chłopakowi. To, oraz ten krótki spacerek kosztujący go tak wiele
nerwów. Wiedział jednak, że nie przeżył nawet w niewielkim stopniu tego piekła,
które zgotował dzisiaj Zoro. Był sam, bez tłumu obcych, często wrogo
nastawionych ludzi, w dodatku we własnym domu – miejscu sobie znanym. Najważniejsze
jednak, że miał ten tą świadomość, że gdyby sprawy potoczyły się naprawdę źle
mógłby po prostu otworzyć oczy.
Zoro
został pozbawiony tego wszystkiego. Zamknięty wśród ciemności, przyprowadzony do
zupełnie obcego dla siebie miejsca, w pewnym momencie rozdzielony z kimś, kto
de facto obiecał go bronić, opiekować się nim. Teraz mu się nie dziwił. On sam
chyba by oszalał. A przynajmniej zrobiłby sobie karczemna awanturę! A już z
całą pewnością nie kłamałby na swoją korzyść! Nie potrafił powiedzieć, co
kierowało zielonowłosym… Pragnął się tego dowiedzieć. Oraz przeprosić. Gdyby zegar
właśnie nie wybijał pierwszej w nocy, bez zastanowienia wsiadłby w samochód i
ruszył do Domu Opieki. Lecz w tej sytuacji musiał czekać do rana dźgany ciągłym
poczuciem winy.
Obudził
się zlany potem. Usiadł gwałtownie na łóżku, z pięściami zaciśniętymi na
pościeli. Serce waliło jak oszalałe, kiedy łapczywie łapał powietrze. Przez to
ogłuszające dudnienie, ledwie usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi i szept
pielęgniarki z nocnej zmiany.
-Wszystko
w porządku? Krzyczałeś.
-Tak.
– Wysilił się na uśmiech. – To tylko… - Zaczął machać ręką jakby szukając
odpowiedniego słowa. – Miałem zły sen. – wyznał w końcu. – Ale już jest dobrze.
Naprawdę. – dodał wyczuwając, że kobieta mu nie wierzy. – Czasem tak mam.
-Nie
dziwię się. – Tym razem damski głos brzmiał tuż obok. W ogóle nie usłyszał jak
przechodziła przez pokój. Znów nawiedziło go to niemiłe uczucie utraty
kontroli. – Po tym, co przeszedłeś…
-Taaa…
– Nie chciał jej mówić, że tym razem nie śnił mu się ojciec, ani jego metody
wychowawcze, tylko…
Pierwsza
randka ze swoim chłopakiem.
A
dokładniej moment, w którym otworzyły się dla niego drzwi, do jednego z
piekielnych kręgów. Chyba nigdy nie zapomni strachu, jaki wtedy czuł. Nie
wybaczy też sobie tego ułamka sekundy, na jaki znienawidził Sanjiego. Poczucie
winy dręczyło g od środka, dlatego też skłamał podczas „przesłuchania” zgotowanego
mu przez Tsuru-san, Dadan i Tashigi. Chociaż nie było to łatwe. Tajne służby z
FBI i CIA na czele mogłyby się od nich uczyć. Ale on miał już wprawę.
-Przepraszam.
– Odezwał się słysząc jakiś szelest przy końcu łóżka. Nie wiedział czy to
pielęgniarka wychodzi, czy jego własne stopy trą o prześcieradło.
-Tak?
– Kobieta po raz kolejny odezwała się z okolic jego głowy. Raczej jej nie
polubi.
-Dostanę…
- Długo ze sobą walczył, niemniej wizja spokojnie przespanej nocy, bez nawrotu
koszmarów, okazała się zbyt kusząca. – Dostanę coś na sen?
Zaszeleściły
kartki, z podręcznego notesiku, jaki każda z pielęgniarek zawsze miała na
sobie. Tashigi mu powiedziała, że notują tam najważniejsze informacje o
wszystkich pensjonariuszach – jakie leki i w jakiej ilości podać, czy mogą dostać
coś dodatkowo… Tak jak o teraz.
-Pewnie.
Słyszał
jak się uśmiecha. To dziwne, ale uśmiech jest jedną z tych rzeczy, które można
„zobaczyć” niekoniecznie wzrokiem.
-Zaraz
ci przyniosę.
Nim
się obejrzał, już miał władaną do jednej ręki tabletkę wielkości pięciu jenów,
do drugiej, zaś, szklankę wody. Ledwie zdążył popić lek, naczynie zostało mu
zabrane.
-Potrzebujesz
jeszcze czegoś?
-Nie. – Położył się.
-To
w takim razie dobranoc.
-Dobraaaa…
- Przerwało mu ziewnięcie. – Dobranoc.
Nagle
poduszki okazały się koszmarnie wygodne a senność już czaiła się do skoku. Albo
środek, który dostał był magiczny, albo on stał się podatny na placebo. Tak czy
inaczej spał, zanim udało mu się znaleźć rozwiązanie. I tym razem nic mu się
nie śniło.
Całą
noc śledził wędrówkę wskazówek zegara, ani myśląc się położyć. Wiedział, że i
tak nie zaśnie, lub jeśli jakimś cudem zmorzy go sen, zamiast wytchnienia
połączonego z odpoczynkiem, dostanie dawkę koszmarów, przez co będzie jeszcze
bardziej zmęczony niż po nieprzespanej nocy. Dlatego też, raz po raz
przemierzał całe mieszkanie, pilnując godziny zwiastującej otwarcie się drzwi
Domu Opieki im. Brata Zeno dla odwiedzających. Pewnie i tak zostałby wpuszczony
wcześniej, wszak Dadan jakimś cudem skombinowała klucze do tylnych drzwi. Tak
na wypadek jakiegoś koncertu kończące się grubo po „godzinie policyjnej”. Mimo
to wolał nie ryzykować wpadnięcia na, i tym samym, podpadnięcia, Domino.
Kiedy
upragniona pora nadeszła wsiadł do garbusa zmuszając silnik do pracy na
najwyższych obrotach. Całą drogę musiał się kontrolować, żeby nie złamać kilku
podstawowych zasad ruchu drogowego. Nie myślał o tym, co powie Zoro. Chciał się
po prostu z nim zobaczyć. Tylko to się liczyło. Miał nadzieję, że w odpowiednim
momencie słowa same przyjdą.
-Patrzcie
państwo, kto przyszedł! – Dadan, swoim zwyczajem, siedziała w fotelu zajadając
uwielbiane przez siebie orzeszki w czekoladzie. – Ty naprawdę nie możesz bez
niego żyć.
-Cześć.
– Przywdział sztuczny uśmiech, pamiętając, że przecież cały budynek żyje w przeświadczeniu
powodzenia pierwszej randki Księcia, i podkradł jedną brązową kulkę, z prawie
pustej paczki. – Można tak powiedzieć. –
Za nic w życiu się nie przyzna, iż powodem jego obecności o tak wczesnej porze
są przeprosiny. I sprawdzenie czy wciąż można coś jeszcze uratować z ich
związku. – Gdzie Zoro?
-U
siebie. – Kobieta uśmiechnęła się pokazując brązowe od czekolady zęby. –
Zmykaj.
Nie
trzeba było mu tego dwa razy powtarzać.
Leki
dobrze działały w nocy gwarantując spokojny sen, jednak, kiedy nadszedł dzień,
najpierw nie mógł się obudzić, głowa sama ciągnęła do poduszki a teraz uczucie
otumanienia wzrastało z minuty na minutę. Coraz ciężej było mu się skupić na
czytanym tekście, mimo iż książka o kształtach nie była zbyt wymagającą
lekturą. Nie to, co tak o zwierzątkach. Tamta, na dzień dzisiejszy pozostawała
poza jego zasięgiem. Jak widać nazwa koła również. Wkurzony i zmulony, odsunął
od siebie książkę robiąc tym samym miejsce, dla własnej głowy, która niemal z
hukiem uderzyła o blat. Wtedy to usłyszał. Brzdęk dzwoneczka zamontowanego tuż
przy drzwiach – pomysł Tsuru-san stanowiący odpowiedź na jego żale przy śniadaniu,
na zbyt cicho poruszające się pielęgniarki – a zaraz potem…
-Cześć.
Przyszedł
Sanji.
Nie
zareagował. W ogóle nie dał po sobie poznać, że zdaje sobie sprawę z obecności
chłopaka. Trochę, dlatego, że podniesienie głowy stanowiło wyzwanie nie do
przejścia. Główny powód był jednak zgoła inny. Bał się, co zaraz usłyszy. Pożegnanie?
Wyrzuty? Możliwe. Sam miał na końcu języka kilka ostrych słów w stronę
Sanjiego, ale wolał by to kucharz zaczął.
Patrzył
na umięśnione plecy i nie wiedzieć, czemu czuł się jeszcze gorzej niż wczoraj
wieczorem. A ignorancja ze strony przyjaciela otworzyła niedawno zasklepione
rany, powstałe w czasach, kiedy Zoro na wszystko reagował obojętnością.
-Nie
chcesz ze mną gadać, co? – Podszedł do chłopaka i zaczął go smyrać po karku.
Zielonowłosy nie wykonał żadnego gestu świadczącego tym, że poczuł cokolwiek. –
Nie dziwię ci się… Zachowałem się jak ostatni dupek. – Kontynuował pieszczotę
niezrażony brakiem reakcji. – Masz prawo być na mnie wściekły… Masz prawo mnie
nienawidzić… - Zatrzymał dłoń. – Przepraszam… - Wtulił twarz w pachnące zielonym jabłuszkiem
włosy. Pewnie, w innych okolicznościach, rozśmieszyłaby go ta zbieżność. Lecz
nie tym razem. – Przepraszam!
-Nie
nienawidzę cię… - Zoro, wciąż rozłożony na biurku, odezwał się cicho. – Ale
jestem zły.
-Domyślam
się…
-Dlaczego
to zrobiłeś?! – Przerwał mu. – Czemu mnie tam zabrałeś?! – Wyprostował się
gwałtownie spychając Sanjiego z karku. – Czemu?!
Na
moment stracił równowagę. Wybuch przyjaciela nie powinien go zaskoczyć, a
jednak. Chyba skrycie liczył, że sprawa rozejdzie się jednak po kościach, a
Zoro mu tak po prostu wybaczy. Przeliczył się.
-Milczysz.
– Zauważył były szermierz. – Dlaczego?
-Bo
wstyd mi się przyznać do swojej głupoty.
Taka
odpowiedź zdziwiła Zoro. Nie wiedział jak ma na to odpowiedzieć. Dlatego nie
powiedział nic. Zwyczajnie wstał i przeniósł się na łóżko. Korzystając z okazji
Sanji usiadł obok. Chciał też złapać chłopaka za rękę, lecz zielonowłosy
szybko, jakby przeczuwając jego zamiary, schował dłonie w kieszeniach spodni.
Westchnął
ciężko. Właściwie to powinien się cieszyć, że w ogóle nie został wyrzucony z
pokoju.
-Zoro…
Ja… Nie chciałem cię skrzywdzić. Nie pomyślałem… Nie wiedziałem… - Żeby, choć
trochę obniżyć napięcie zaczął strzelać palcami. – Dla mnie to było normalne…
Po prostu wizyta w klubie. Nie pomyślałem, jak ty się tam będziesz czuł.
Zjebałem. Na całej linii, przepraszam… Ale wtedy chciałem tylko, żebyś mi
uwierzył, że się ciebie nie wstydzę. Chciałem cię przedstawić reszcie… Ludziom
dla mnie ważnym… Tak samo jak i ty…
W
całym swoim życiu nie wygłosił chyba gorszej mowy. Normalnie poziom mniej
rozgarniętej części gimnazjalistów. Pewnie zaraz zostanie wykopany z wilczym
biletem. Opuścił głowę w oczekiwaniu na wyrok.
Prawdę
mówiąc ulżyło mu. W chaotycznej wypowiedzi Sanjiego słychać było szczerość i
autentyczną skruchę. Właściwie mógłby mu wybaczyć, sam przecież nie zachował
się idealnie. Docierali się nawzajem, budując swego rodzaju most, łączący świat
barw, ze światem mroku, w którym Zoro dopiero się odnajdywał, a Sanji nie znał
w ogóle. Metodą prób i błędów uczył się pomagać zagubionemu przyjacielowi,
czasem po prostu knocąc. Tak jak teraz. Lecz nawet najszczersze chęci nie
sprawią, że oba te światy się połączą stanowiąc jedność. Zawsze będzie istniała
przepaść, niedająca się w żaden sposób przeskoczyć ani obejść. Granica mówiąca
jasno „dalej nie pójdziesz”. O tej właśnie granicy, pomimo otępiania lekami,
myślał Zoro. Słowa Sanjiego coś mu uświadomiły. Problem, do tej pory będący
bezkształtną plamą, samym zarysem, teraz zyskał zarówno kontury jak i
wypełnienie.
-Co
teraz? – spytał z całych sil ignorując tą cząstkę siebie, która pragnął olać
problem i przytulić się do kucharza.
-Nie
rozumiem. Co, „co teraz”? Musisz wyrażać się jaśniej… Nie spałem całą noc. – Spróbował
żartem rozrzedzić atmosferę. Jednak komik był z niego marny, bo zielonowłosemu
nie drgnęły nawet kąciki ust.
-Ja
spałem jak zabityyyyy… - Ziewnął. – I teraz najchętniej też bym poszedł.
Szczęśliwy,
że rozmowa schodzi na przyjemniejsze tematy, położył się na łóżku, tak by mieć
przed oczami umięśnione plecy Zoro. Odkąd pierwszy raz zobaczył go w normalnym
ubraniu pragnął poznać tajemnicę skrytą pod opinającym materiałem. Teraz też
miał na to ochotę.
-To
chodź! – Pociągnął chłopaka za rękę.
Zaskoczony
Zoro nie miał kiedy zareagować, wylądował tuż obok Sanjiego. Tak blisko, że
słyszał wyraźnie jak bije studenckie serce.
-Chodź
spać.
-Nie
odpowiedziałeś mi jeszcze. – Teraz hamowanie się było jeszcze trudniejsze.
-A,
co mam ci powiedzieć? Nadal nie wiem.
-Co
teraz? – Powtórzył pytanie. – Z nami? Sam powiedziałeś, że to było dla ciebie
normalne. Dla mnie nie. – Wstał i zaczął
chodzić po pokoju. Sanji zszokowany, i pod sporym wrażeniem, patrzył na sprawne
ruchy ukochanego. Gołym okiem dało się zauważyć efekty wielogodzinnych
treningów, kiedy to chłopak oswajał się z własnym otoczeniem. Nigdy by nie
pomyślał, że tak wiele można zrobić w tak krótkim czasie. Chyba właśnie
poznawał prawdziwe oblicze człowieka, w którym się zakochał. Nieustępliwe, uparte,
aby osiągnąć postawiony sobie cel. Szacunek, który czuł do tej pory, tylko się
umocnił.
-I
chyba nigdy nie będzie. – Ciągnął Zoro nieświadomy zachwytu, jaki wywołał. –
Nie wyobrażam sobie, żebym mógł tam znowu wejść. Ani teraz ani nigdy. Wiem, że
są niewidomi, którzy mogą, ale… - Stanął. – Ja do nich nie należę. Wybacz,
Sanji, nie dam rady.
Teraz
to on wstał, poczym podszedł do chłopaka i przylgnął do jego pleców. Tych
samych, które jeszcze kilka minut temu podziwiał w milczeniu.
-Innymi
słowy dajesz mi ultimatum? – Patrzył jak dłonie Zoro zaciskają się w pięści. –
Ty albo wyjścia do klubu?
-Nie…
- zrozumiał jak to zabrzmiało, więc chciał się poprawić. Sanji nie dał mu
takiej możliwości.
-Każesz
mi wybierać pomiędzy sobą a rozwodnionym piwem, kiepską muzyką i oczywiście
kulturalną inaczej młodzieżą z liceum? Wysoko sie cenisz. – zachichotał.
-Wiesz,
że nie chodzi tylko o klub! – Zdawał sobie sprawę, że powinien się wyrwać z
uścisku, odejść, na bezpieczną odległość gdzie ciepło i zapach partnera nie
miałyby nad nim władzy. Aczkolwiek, pomimo tej wiedzy, nie mógł się na to
zdobyć. Było mu dobrze. Porzucenie tego stanu stanowiło wystąpienie przeciwko
ludzkiej naturze tworzącej z ludzi egoistów nastawionych na własne korzyści. –
Wiesz, że tego jest więcej! – Dlatego też stał w miejscu krzykiem tylko dając
upust nękającym go emocjom. Chyba za szybko przyzwyczajał się do dobrego.
Czuł
jak ciało, w które bezczelnie się wtulał, drży.
-Wiem.
– skłamał. Dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. – Rozumiem, że są miejsca,
do których nie będziemy mogli pójść wspólnie. Ale jestem gotów z nich
zrezygnować, jeśli w zamian dostanę ciebie.
-Tylko,
że ja nie chcę, żebyś z czegokolwiek dla mnie rezygnował. To nie byłoby fair z
mojej strony.
-To
masz pecha, bo ja chcę! W przypadku, kiedy to ty będziesz nagrodą za te…
wyrzeczenia. – prychnął jakby dając do zrozumienia, że gardzi samym pomysłem,
aby to miało go w jakikolwiek sposób ruszyć. – Jestem gotowy wyrzec się tego i
wiele więcej.
-Przestań
pieprzyć! Wiesz w ogóle, o czym mówisz?! – Niefrasobliwość w głosie kucharza
drażniła go. On chyba nie brał tego na serio. – Wiesz ile rzeczy musiałbyś sobie odpuścić?!
-Skoro
jesteś taki mądry to może mi to uświadomisz?! – Teraz i on podniósł głos.
Listę
miał już w głowie, czekała tylko na odpowiedni moment ażeby jej użyć.
-Proszę
bardzo! Kino!
-Nie
chodzę! Jestem studentem! Nie stać mnie!
-Teatr!
-Serio
myślisz, że bilety do teatru są tańsze?!
-Przestań
żartować!
-Jestem
śmiertelnie poważny! Posłuchaj Zoro. –
Odsunął się od chłopaka, a następnie obrócił go tak, żeby stali do siebie
przodem i złapał silne dłonie splatając razem ich palce. – Może wcześniej nie
do końca byłem tego świadomy, stąd też mój ostatni popis, za który jeszcze raz
bardzo cię przepraszam, ale… Teraz już wiem. Przynajmniej w niewielkim stopniu
pojmuję sytuację, w jakiej się znalazłeś. – Wspomnienia z poprzedniego wieczora
nadal pozostawały świeże. – Rozumiem też, że twój… stan… nakłada pewne
ograniczenia na to, co możemy robić wspólnie. Mimo to… chcę być z tobą! Chcę
żebyś poznał moich przyjaciół! Mojego ojca! – Słowa wypadały z jego ust
szybciej niż umysł mógł sprawować nad nimi kontrolę. – Chcę z tobą chodzić po
plaży! A potem kochać się na piasku! Chcę cie zabrać z tego miejsca! Nie chcę
żeby dawkowały mi ciebie jakieś chore przepisy o godzinach odwiedzin! Chcę móc
się do ciebie przytulić ilekroć najdzie mnie taka ochota! Wiem, że wczoraj
zawaliłem na całej linii. Nie mam na swoją obronę nic, poza kiepskim
wytłumaczeniem, że dopiero się uczę, poznawać twój świat… Ale będę lepszy!
Przyrzekam! Nie mogę obiecać, że już nic nie schrzanię, ale… ale… Proszę! Nie
skreślał mnie, dlatego!
Stał
zszokowany nie wiedząc, co ma powiedzieć. Powoli przygotowywał się na rozpad
swojego pierwszego związku a tu taka niespodzianka. Kucharz upierał się, żeby
nadal z nim być. Cała gorliwość, z jaką ten wykrzykiwał swoje pragnienia
względem niego, niektóre zbyt intymne by na jego policzkach nie wkroczył
piekielny żar, tylko utwierdziły, go w postanowieniu, jakie podjął dosłownie
chwilę temu.
-Sanji… Myślę… - Każda sylaba bolała, raniła zarówno serce jak
i umysł, ostrymi niczym brzytwa, cięciami. – Że powinniśmy to zakończyć. Im
szybciej tym lepiej…
-O,
czym ty pieprzysz?!
Szok
był tak duży, że pozwolił, aby Zoro rozplótł z nim palce i odsunął się na
bezpieczną odległość, tuż pod ścianę.
-Tak
będzie lepiej. – Za całych sił powstrzymywał łzy, próbując zapanować nad gulą
urządzającą sobie w jego gardle przejażdżkę windą z góry na dół i z powrotem. –
Nie mogę cię skazać…
-Oj
przymknij się glonie!
Faktycznie
się uciszył. Chyba z powodu szoku wywołanego owym „glonem”.
-
Skazać! – Przedrzeźniał zielonowłosego zbliżając się z wolna. – Ty nie masz tu
nic do gadania! To tylko moja decyzja! Wiem, na co się piszę!
Nagle,
bez żadnego ostrzeżenia…
Pocałował
go!
Najpierw
stał jak słup soli, dopiero kiedy język Sanjiego przejechał po jego
podniebieniu zareagował oddając pocałunek z gorliwością jakiej się u siebie nie
spodziewał. Uczucie, które w jednej chwili go wypełniło było czymś cudownym. Ciepłe
ciało napierające na jego własne. Gorący język badające całe wnętrze ust –
zęby, dziąsła, podniebie… Dłonie wplecione we włosy… Chciał żeby to trwałe już
zawsze. Jednak nie można mieć wszystkiego. Kiedy sam postanowił wykonać ruch i położyć
rękę na plecach Sanjiego kucharz się wycofał. Zawiedziony zamknął usta, pewien,
że to był pożegnanie.
-Poczułeś?
Pytanie
w żaden sposób nie wydało mu się logiczne.
-Co?
-Pytałem
się, czy poczułeś! Pocałunek.
-Tak.
– Odruchowo kiwnął głową.
-Czym
smakował?
Odpowiedź
nadeszła bez zawahania.
-Tobą…
-A
dokładniej?
Tu
musiał się zastanowić.
-Tytoniem…
Pastą do zębów… Miętową… I… sokiem pomarańczowym.
Nie
mógł się nie uśmiechnąć. Zoro wymienił wszystko idealnie. I w doskonałej
kolejności.
-To
mi wystarczy, żeby zdecydować, że chcę być z tobą. I nie obchodzi mnie, że
nigdy nie pójdziemy razem do kina czy do teatru. Nie damy jazzu na dyskotece…
Nie! To nie jest ważne. Ważne jest, że mogę robić z tobą to, co lubię
najbardziej.
-To
znaczy?
-Gotować!
Zoro ja jestem kucharzem! Z powołania! Jeśli możesz jeść moje potrawy i
powiedzieć czy ci smakują to ja jestem szczęśliwy. Inne rozrywki są tylko
dopełnieniem mojej egzystencji. Mogą być, ale wcale nie muszą. Znajdę sobie
inne. Innego ciebie nie znajdę. I nie chcę. Chcę ciebie! Rozumiesz?
Kiwnął
głową.
-A
ty? Chcesz mnie? Nawet po wczoraj? Po tym, co ci zrobiłem? Zaryzykujesz, że spierdolę
jeszcze nie raz?
Od
tej jednej odpowiedzi zależała reszta jego życia. Jeżeli straci Sanjiego,
jednocześnie zwracając mu wolność, odrzuci jednocześnie jedyną szansę na powrót
do normalnego życia. Teraz ćwiczył tylko po to by nie być dla partnera
ciężarem. Co i tak, na tle ostatnich wydarzeń, nie bardzo mu wychodziło. Zawsze
będzie kilka kroków za, w pełni sprawnymi, ludźmi, którymi kucharz otaczał się
każdego dnia. W końcu Sanji może mieć tego dość. Ciągłych problemów,
ograniczeń… Nawet, jeżeli teraz mówił, co innego nikt nie wie jak potoczy się
ich życie i jakie wydarzenia przyniesie ze sobą przyszłość.
Lecz
nie tylko o ową normalność tu chodziło. Głównym powodem jego rozterek był sam
Sanji. Utrata ukochanego nie mieściła mu się w głowie. Nie wyobrażał sobie
dalszego życia bez tego zwyczajowego „cześć”, zapachu tytoniu i dotyku chłodnej
skory. Wcześniej, musiał zebrać całą swoją silną wolę, żeby zaproponować
rozstanie. Drugi raz zdobyć się na taki wysiłek… Nie, nie da rady! Chciał się
wyrwać i uciec, lecz kucharz twardo mu na to nie pozwalał. Za plecami miał
ścianę, która raczej nie zdradzała zamiarów, by w najbliżej przyszłości zmienić
położenie. Przed nim zaś stał Sanji, niemal tak samo uparty jak ceglana
konstrukcja.
-Odpowiedz
mi. Ale ostrzegam! Nie dam się tak łatwo spławić! Jeśli wczoraj zjebałem
dokumentnie i twoja odpowiedź będzie brzmiała „nie”, to już możesz się
szykować, że zrobię wszystko, żebyś zmienił zdanie! A nie wyobrażasz sobie jak
bardzo potrafię być nachalny! To jak będzie?
Raz
kozie śmierć.
-Tak…
Chcę ciebie… Chcę być z tobą… Ja… Ko… - urwał. Na takie deklaracje było za wcześnie.
– Coraz bardziej się w tobie zakochuję… - Objął chłopaka w pasie.
-A
ja w tobie. – Uśmiechnął się kładąc głowę na ramieniu Zoro. – Dziękuję!
-Ale
z tym seksem na plaży, to jeszcze zaczekamy, dobrze?
Poczuł
jak policzki pieką go żywym ogniem. Musi zacząć kontrolować, to, co wypadało z
jego ust.