czwartek, 16 lipca 2015

Śmiertelny



Tytuł: Śmiertelny
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek:dramat
Para: ZoroxNami
Ograniczenia wiekowe: +16
Info/Uwagi: Śmierć postaci


ŚMIERTELNY


"Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Najgorsze, że to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie, w tym właśnie sęk! "

Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata



Trumna powoli osuwała się w dół, przy akompaniamencie całkowitej ciszy. Jakby za sprawą magicznego zaklęcia umilkł wiatr, jeszcze niedawno dmący w koronach drzew. Zamilkli zgromadzeni na cmentarzu żałobnicy. Ucichł monotonny głos księdza, nie po raz pierwszy, odprawiającego swą posługę bardziej z obowiązku z niż z czystej potrzeby serca. Mężczyzna, którego chował nie wierzył w wyznawanego przez niego Boga. Tak naprawdę nie wierzył w nic, poza swoją siłą. I nieśmiertelnością. Kolejna wiara, która nie przetrwała próby czasu. Lecz tym razem nie odczuwał słodkiej, choć z całą pewnością grzesznej, radości zwycięstwa gorliwego chrześcijanina. Przesuwając wzrokiem po pogrążonych w smutku, graniczącym z rozpaczą, ludziach pragnął, ten jeden raz, się mylić. By to, w czym go wychowali i czemu poświęcił swoje życie okazało się pomyłką. Prawdą zaś – nieśmiertelność tego młodego człowieka. Jednak ludzie są śmiertelni. Rodzą się, żyją, po to by na końcu swej drogi umrzeć. Czasem ciężko to zrozumieć. Zwłaszcza, gdy śmierć przybędzie za szybko. Wiedział o tym. Dlatego milczał, pogrążony we własnych grzesznych myślach.
Milczały też dzieci. Te niewinne istoty nieznające, nierozumiejące pojęcia śmierci, które na skutek dziwnych zbiegów okoliczności znalazły się teraz tu – w miejscu gdzie niezwyciężony dorosły…
…przegrywa.
To wszystko było dla nich nowe. Rytuały, których znaczenie powinny pojąć dopiero za kilka, kilkanaście lat. Lecz tym razem nowe wcale nie oznaczało dobre, ciekawe… Wręcz przeciwnie – było złe. Pomimo całego niezrozumienia sytuacji, w jakiej je postawiono podskórnie wyczuwały czające się dookoła zło. Tak nie powinno być. I one dobrze o tym wiedziały. Dlatego stały cicho, nie domagając się uwagi ze strony rodziców, mocniej tylko przylegając do tatusiowych nóg i maminych spódnic, drobnymi rączkami szukając oparcia w spracowanych dłoniach rodziców.
To samo robiła dziewczynka stojąca najbliżej grobu. Ani na chwile nie puściła ręki matki, choć to co zostało, z jeszcze niedawno, pięknie spiłowanych paznokci, raz po raz wbijało się w jej delikatną skórę pozostawiając po sobie czerwone półksiężyce pulsujące tępym bólem. Nie wydała się z siebie słowa skargi. Wiedziała, że mama nie robi jej krzywdy specjalnie, że całą swoją uwagę skupia teraz na tej dziwnej drewnianej skrzyni. Skrzyni, w której był Tatuś! Choć teraz opuszczono wieko i nie sposób było dostrzec, kto lub co znajduje się wewnątrz, ona wiedziała. To Tatusia właśnie wkładali do tego dołu. I nikt jej nie wmówi, że jest inaczej! Widziała go! Jeszcze chwilę temu, kiedy wszyscy znajdowali się w kościele z otwartej skrzyni (trumny – jak mówili dorośli) wystawały jasnozielone włosy! Identyczne jak jej własne. Wszędzie rozpoznałaby tę barwę. Była całkiem zagubiona. Dlaczego Tatuś jest tam? A nie obok niej? Dlaczego nie trzyma jej na barana? Dlaczego właściwie wszyscy są w kościele zamiast na placu zabaw? Przecież dzisiaj nie niedziela… Na śniadanie nie było naleśników… Chciała o to wszystko zapytać mamę, z premedytacją ignorując odwieczny zakaz rozmawiania w kaplicy. Jednak… Słowa uwięzły jej w gardle. Mama płakała… Tak samo jak każdego dnia od wizyty Pana Policjanta. Wtedy też zniknął Tatuś. Nie przychodził utulić jej do snu, chociaż czekała na niego tuląc ukochanego pluszowego tygryska. Nie budził jej gromkim śmiechem udając (albo i nie), że zabłądził po drodze do łazienki. Po prostu go nie było… Ale Tatuś już się znalazł! Jest tam! W tej skrzyni (trumnie! Znów przypomniały jej się słowa dorosłych). Wystarczy go zawołać! Prawda mamo? Byle głośno, bo pewnie śpi. Jak zawsze na mszy. I pewnie, kiedy wyjdą, jak zwykle, dostanie za to burę od mamy…
Ale nic takiego się nie stało.
Kiedy wyszli z kościoła Tatuś dalej spał. Zamknięto jego skrzynię (trumnę!) i wszyscy ruszyli w stronę przeciwną do wyjścia.
A teraz, zdała sobie jasno z tego sprawę, chcą Tatusia zakopać!
Dlaczego?!
Jak on stamtąd będzie ją odwiedzał?!
Przecież Tatuś powinien być obok. Opowiadać bajki, przemycać słodycze między posiłkami i zaśmiewać się do łez podczas wspólnego oglądania kreskówek…
A nie leżeć zakopany w skrzyni (TRUMNIE!).
Chciała to wszystko wykrzyczeć. Kazać im przestać! I oddać Tatusia… Już niemal wyrwała rączkę z uścisku matki, gdy nagle poczuła czyjąś dłoń na ramionach. Podniosła główkę i napotkała spojrzenie smutnych czarnych oczu, niemal całkiem skrytych pod okazałym afro.
Wujek Usopp.
Zaczęła płakać. Cichutko, ledwie wydobywając z siebie szloch, a jej ciałem raz po raz wstrząsały dreszcze.
Bo przecież Tatuś już jej nie kocha.

Od czasu wizyty Pana Policjanta wszystko się zmieniło. I nie chodziło tylko o nieustający płacz mamy i brak Taty. Do domu zaczęli schodzić się goście – całe zastępy wujków i cioć przemaszerowały przez ich niewielkie mieszkanko, często wpadając na siebie, zawsze bez słowa, ledwie z uprzejmym kiwnięciem głową. Zwykle zostawali na dłużej. Na przykład Ciocia Robin albo Ciocia Vivi praktycznie zamieszkały z nimi przejmując obowiązki mamy.
Bo mama płakała.
W dodatku każdy był smutny. Nawet Ci, których smutek zdawał się do tej pory nie dotyczyć. Wujek Luffy, chował się za ukochanym słomianym kapeluszem, Wujek Chopper pociągał nosem. Nawet Wujek Usopp… I chyba to przerażało ją najbardziej. Smutek tego człowieka. To wtedy zaczęła czuć, że stało się coś złego. Bo on nie bywał smuty. Zawsze roześmiany od ucha do ucha, opowiadał niestworzone historie. Śmiał się. Kłamał „dobre kłamstwa”, jak mawiał Tatuś. I bał się kolejek w wesołym miasteczku. A teraz, pod tym wielkim nosem, zamiast wesołego uśmiechu widniał grymas żalu. Coś było nie tak. To Wujek Usopp był pierwszą osobą, która w tym całym zamieszaniu, zwróciła na nią uwagę. Zamiast ignorować, bądź obdarzać sztucznym wymuszonym uśmiechem, postanowił wszystko jej wyjaśnić.
Wykorzystując fakt, że pozostali dorośli nie zwracali na niego uwagi, zajęci próbą ogarnięcia domu, mamy i innych spraw, które wcześniej zeszły na dalszy plan, wśliznął się do jej pokoju, kiedy, jak zwykle, siedziała z nosem przy szybie ściskając tygryska.
Wziął ją na kolana i długo gładził po włosach milcząc. Jakby szukał odpowiednich słów. Albo jakby to, co chciał powiedzieć było bolesne. Dla nich obojga. Dla mamy. Dla cioci Robin. Dla Cioci Vivi. Dla Wujka Luffiego. Dla wszystkich. A on nie chciał ranić nikogo z nich. Każda chwila przedłużającej się ciszy sprawiała, że jej niepokój rósł. Teraz już nie ściskała tygryska – wtulała się w niego całym ciałem. Tak jakby wypchany zwierzak mógł ją obronić przed rzeczywistością. Wreszcie Wujek otworzył usta. I po raz pierwszy powiedział prawdę.

Wbrew temu, co myślą dorośli, dzieci nie tak łatwo da się oszukać. Wręcz przeciwnie – maluchy świetnie orientują się w ich kłamstwach i kłamstewkach a świadomość rys na obrazie dorosłych pogłębia się rok za rokiem.
Dlatego żaden malec nie nabierze się na to, że brukselka jest smaczna, zastrzyk od Pana Doktora wcale nie będzie bolał a ukochany chomik żyje spokojnie w domku na wsi. Zawsze też wiedzą, kiedy akurat Dorosły mówi prawdę. I choćby ten zarzekał się, że wypowiedziane przed chwilą nieopatrzne słowa były czystym żartem, dziecko wie swoje. A w naprawdę poważnych kwestiach nie trzeba malucha przekonywać by uwierzył.

I wujek Usopp też nie musiał jej przekonywać. Kiedy tylko otworzył usta wiedziała, że tym razem nie skłamie. Nie zrobił tego, jednak to, co powiedział prześladowało ją aż do teraz.
-Wiesz Shasa… Tęsknisz za tatą?
Skwapliwie pokiwała główką.
-Tak! Chcę żeby już wrócił! Żeby było jak dawniej!
Mogłoby się zdawać, że ból na twarzy Wujka Usoppa jeszcze się pogłębił.
-Maleńka… - Przytulił ją mocno do siebie, tak że prawie nie mogła oddychać. – Tata… On… Nie wróci…
-Nie! – krzyknęła próbując wyrwać się z objęć mężczyzny. – Kłamiesz!
Nie kłamał.
-Kłamiesz! Kłamiesz! Kłamiesz! Tatuś wróci! – Szarpanina nic nie dawała. Wujek trzymał ją mocno. Nie zwolnił uścisku nawet wtedy, kiedy zaczęła go kopać i okładać piąstkami. – Kłamiesz!
Nie kłamał.
-Nie kłamię… - Z jego oczu zaczęły płynąć łzy. – Zoro… Tata nie wróci… Jego już tu nie ma…
Na chwilę przestała się szamotać wytrącona z równowagi przez ten niecodzienny widok. Wujek Usopp nie płakał. Nie naprawdę!
-Gdzie jest Tatuś?
-Tata… - Znów się zaciął. Przez chwilę wycierał nos jakby to miało sprawić, że jego twarz będzie wyglądała lepiej. Odegnać z niej całą rozpacz i żałobę. – On… - podjął w końcu. – On… jest teraz w lepszym miejscu.
Zdezorientowana rozejrzała się po pokoju. Czu wujek sobie z niej żartuje? Bo czy gdzieś może być lepiej niż tu?! Na jej dywanie, z niedokończoną klockową wieżą, nowiutkim karmnikiem (Tatuś obiecał, że jak tylko zrobi się zimno powieszą go na wierzbie przed domem i będę obserwować ptaki), jej strojem do nauki kendo, którą miała zacząć już niedługo? Z mamą wołającą na obiad? Z jej zabawkami? Z…
Zrozumiała.
Zaczęła płakać. Tak głośno jak jeszcze nigdy w życiu. Głośniej nawet niż wtedy, kiedy spadła z drabinek i stłukła sobie kolano. Głośniej niż wtedy, kiedy mama ją sprała za używanie swoich kosmetyków. Głośnej niż wtedy, kiedy chłopiec w przedszkolu pociągnął ją za kucyki.
Płakała i nie mogła się uspokoić. Nie pomagał szept Wujka Usoppa, ani objęcia mamy, która zjawiła się znikąd. Nic nie było w stanie przerwać jej rozpaczy.
Nic.
Bo zrozumiała.
Tatuś odszedł, bo przestał ją kochać.

Głuche uderzenie trumny o dno grobu wyrwało ją z marazmu, w jaki zapadła jeszcze podczas mszy. Dopiero teraz przypomniała sobie gdzie jest i co właśnie ma miejsce. Odruchowo spojrzała na Sashę, tylko po to by zauważyć siniejące pręgi na drobnych rączkach. Prędko rozluźniła uścisk, na tyle by już jej nie ranić, lecz nadal dawać poczucie względnego bezpieczeństwa. Nie zareagowała jednak na płacz. Trochę z niemocy, bo jak można pocieszyć, dziecko, które żegna właśnie na zawsze, ukochanego ojca? A trochę z… zazdrości. Ona nie była już wstanie płakać. Najzwyczajniej zabrakło jej łez. Straciła wszystkie w ciągu ostatnich kilku dni, kiedy to, jako matka, zawiodła na całej linii. Powinna być wtedy podporą dla Sashy, a nie skupiać się na własnym bólu.
Poczuła jak ktoś obejmuje ją ramieniem. Posłała pełne wdzięczności spojrzenie Usoppowi. Gdyby nie on i reszta przyjaciół… Zamiast jednej mogłyby być dwie trumny. Kto by pomyślał, że śmierć tego kretyna tak ją zaboli.
-Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz.
Jak na komendę pociągnęła córkę za sobą i obie stanęły nad grobem. Nie znajdując w sobie dość sił, by spojrzeć w dół po prostu rzuciła niewielką grudkę ziemi do środka starając się własnymi myślami zagłuszyć dźwięk, który powstał, gdy kiedy ta zderzyła się z lakierowanym drewnem. Mimo to echo wciąż rozbrzmiewało jej w głowie, głośniej nawet niż słowa księdza.
Mała, nadal pociągając nosem, z buzią wygiętą w podkówkę, wzięła przykład z matki i wrzuciła do dołu zmaltretowaną białą różę. Za kwiatem poleciał obrazek. Namalowany dziecięcą rączką, lekko koślawy, zielonowłosy Tata tulił do siebie uśmiechniętą córeczkę.

Ksiądz rozpoczął swoją przemowę, podczas gdy kolejne grudki ziemi spadały na coraz mniej widoczną trumnę. Słuchała go niezbyt uważnie, większą uwagę poświęcając przyjaciołom pochylających się nad grobem.

Czy ON też podejdzie?
Czy się odważy?
Czy…


Wreszcie pochód osób, chcących po raz ostatni pożegnać Roronoę Zoro, się skończył (ON nie podszedł), a ona mogła skupić się na słowach kapłana.
-Niektórzy odchodzą z tego świata za wcześnie…
Instynktownie dotknęła sporego brzucha, w którym nienarodzone maleństwo właśnie zaczęło kopać. Najwyraźniej i jemu nie służyła atmosfera cmentarza.
-Pozostawiają po sobie pustkę, żal, smutek i mnóstwo niedokończonych spraw.
-Cholerna racja klecho – pomyślała. – Zoro, ty debilu! – Jedna zapodziana do tej pory łza potoczyła się po jej policzku. – Tak śpieszno ci tam było? Zawsze spóźniony, zagubiony, do piekła pierwszy znalazłeś drogę, co? Pieprzony egoisto! Nie mogłeś poczekać?! Pomyśleć o nas?! Zoro! Umarłeś nie wiedząc, że będziesz miał syna! Tak, to chłopiec. Wyczekiwany przez ciebie chłopak, którego miałeś uczyć grać w piłkę i z którym miałeś chodzić na mecze. – Pogładziła się po brzuchu. – Twoja księżniczka będzie miała brata. Szkoda tylko, że oboje będą się wychowywali bez ojca… Kretynie.

Deszcz bębniący o metalowy parapet mieszał się z jednostajnym BUM BUM BUM dochodzącym z głośników.
-Słyszysz jak bije serduszko? – Uśmiechnęła się do Sashy, jednak dziewczynka jak urzeczona wpatrywała się w monitor, na którym jej nienarodzony brat wyczyniał cuda.

Deszcz bębniący o metalowy parapet mieszał się z nieregularnym PIK PIK PIK dochodzącym z głośników, brzdękiem sprzętów chirurgicznych oraz „kurwami”, jakie wymieniali między sobą lekarze, próbując wyrwać z objęć śmierci młodego człowieka leżącego na stole operacyjnym.
-Cholerni gówniarze! – Mężczyzna będący najstarszym z całego lekarskiego grona kierowany ogarniającą go wściekłością rzucił okrwawiony skap lep do odpowiedniego pojemniczka, nie przejmując się hałasem, jaki wywołał. Zresztą i tak utonął on w szumie pracujących maszyn. – Zacisk!

Nami uśmiechnęła się do siebie spoglądając na oczarowaną córkę. Jeszcze nie tak dawno to ją oglądali na za pośrednictwem nowoczesnej technologii. A na tym samym krzesełku, które teraz zajmowała dziewczynka siedział Zoro. I robił tak samo głupią minę – połączenie radości i niedowierzania, że to się dzieje naprawdę. Chyba właśnie wtedy pozwoliła kiełkować w sercu czemuś na kształt nadziei mówiącej, że jednak stworzą…
…Rodzinę?

-Czy oni nie mają rodziny?! Nawet taki idiota ma chyba, dla kogo żyć?! Co?! – Pytanie nie było skierowane do żadnej konkretnej osoby, a i on raczej nie oczekiwał odpowiedzi pochylony w skupieniu nad pokiereszowanym ciałem, praktycznie ignorował współpracowników.
-Weź tu, kurwa, odessij! – Chyba, że akurat potrzebował ich pomocy. – Wszystko jest tak zapaprane krwią, że ledwo coś widać.
-A ty weź się uspokój. – Mężczyzna użył ssaka we wskazanym miejscu i aż się skrzywił na widok tego, co wyłoniło się spod warstwy posoki. – Ale burdel.
-Burdel, burdel. – Zgodził się lekarz jednocześnie opuszczając ramiona. Tak jakby, w tym momencie, zeszło z niego napięcie ostatnich kilku minut. Zrozumiał chyba, że czyniony przez niego trud jest daremny. Temu człowiekowi już nic nie było w stanie pomóc. – Wiecie, co? Mam wrażenie, że to było bardziej samobójstwo niż wypadek. – Znów pochylił się nad pacjentem, by nie musieć oglądać twarzy pozostałych pracowników szpitala. Wiedział, co na nich zobaczy: potwierdzenie wypowiedzianych przed chwilą słów. I nieme przyzwolenie, żeby przestał próbować.
-Nie każdemu ze zmarłych serce zamilkło. – Usłyszał tuż przy uchu, kiedy mocował się z rozwaloną śledzioną. Na chwilę zamarł z ręką w połowie drogi do metalowej nerki. To było hasło. Coś jakby tajny kod między lekarzami. Znaczyło mniej więcej tyle, że pacjent już jest trupem. I nikt nie będzie miał mu za złe, jeśli przestanie zgrywać Syzyfa, bo jego praca nie przyniesie efektów.
-Gówno prawda! – Na przekór wszystkim: współpracownikom, pacjentowi, Bogu, Diabłu i Śmierci czającej się za rogiem, wrócił do przerwanego zajęcia z jeszcze większą pasją. – Koleś jeszcze żyje. I założę się, że ma jeszcze sporo do zrobienia. Na pewno, gdzieś tam, jest dziewczyna, która tylko czeka aż ten idiota padnie na kolana! Będzie romantyczne wyznanie, pierścionek z diamentem, potem huczne wesele i gromadka dzieci. Będzie ukochana córeczka i syn stanowiący ojcowską dumę. Jedna głupia wpadka nie może przekreślić całej przyszłości!

Wpadka, po suto zakrapianej imprezie, przestała tak bardzo przerażać, kiedy patrzyła na wesołe iskierki tańczące w czarnych oczach rejestrujących każdy ruch na monitorze. Tutaj też jej się oświadczył. Nie było drogiego pierścionka z diamentem, o którym marzyła, romantycznego padnięcia na kolana i zapewnienia o miłości. Zamiast tego dostała raczej proste stwierdzenie: „Weźmiemy ślub”. No cóż… Zoro nigdy nie należał do grona romantyków. I chyba to również ją w nim pociągało. Typowy macho. Macho, który miękł za każdym razem, ilekroć zwróciły się ku niemu orzechowe oczy ich córki.
-To naprawdę mój braciszek?
A skoro o Sashy mowa, wystarczyło, że na chwilę spuściła ją z oczu, a mała już władowała się lekarce na kolana, by bliżej przyjrzeć się wierzgającemu na monitorze maleństwu.
-Tak. –Kobiecie to chyba jednak nie przeszkadzało. – Widzisz tu ma rączki, a tu nóżki… - Po raz niewiadomo, który wskazywała części ciała maluszka na czarno-białym ekranie, jednocześnie podając Nami chusteczki, by mogła się wytrzeć, po skończonym badaniu.
-Pomachał do mnie! – Ekscytowała się tymczasem Sasha, już całkowicie zakochana w bracie.
-Lubi cię. – Lekarka się uśmiechnęła. – Jak myślisz, tata się ucieszy, że będzie miał synka?
-Tak! – Mała energicznie pokiwała główką. – Cały czas powtarza mamie, że to na pewno będzie chłopak.! – O dziwo w jej głosie nie słychać było typowej dla jedynaczki zazdrości.
-Twój tata jest szczęściarzem. Piękna żona, śliczna córeczka i na dodatek syn. Żyć nie umierać. – Puściła oko do Nami.

-Ten koleś raczej nie miał szczęścia…
-Taaa… - odpowiedział ściągając rękawiczki. Najchętniej wyszedłby zapalić, ale póki trwa operacja nie wolno im było opuszczać sali. Nawet, jeśli o pacjenta walczył już tylko jeden z nich. Siwowłosy doktor, któremu twarde wychowanie w tak zwanej „starej szkole” nie pozwoliło się poddać dopóki powietrza nie przeszył dźwięk znany całemu społeczeństwu.
-Piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii

Zapamiętując zalecenia pani doktor, ledwie wyłapała sygnał karetki nadjeżdżającej karetki. Właściwie zdała sobie z niego sprawę, bardziej podświadomie i prawie natychmiast wyrzuciła z pamięci. Tyle spraw wymagało jej uwagi, że nie starczyło już miejsca na kolejnego pacjenta szpitala. Przecież setki z nich przetaczają się każdego dnia przez te mury, dlaczego więc ten miałby być wyjątkowy?
-Chodź skarbie! – Rozłożyła parasol i chwyciła córkę za rękę. – Trzeba zrobić obiad. Na co masz ochotę?
Obie minęły policyjny radiowóz przekomarzając się na temat tego, co powinno być daniem głównym, a co deserem.

-Czas zgonu?
-15:48.
Odpowiednie liczby trafiły na właściwe miejsce w urzędowej tabelce, ciało, do niedawna będące młodym mężczyzną, przed którym świat stał otworem przykryto białym płótnem, na znak, że teraz, co najwyżej otworzy się przed nim trumna, a lekarze, po wykonanej pracy powoli opuszczali salę. W końcu został tylko jeden. Najstarszy z nich. Ten, który w swoim życiu widział więcej śmierci niż oni wszyscy razem wzięci. I, który, jako jedyny, nigdy się z nią nie pogodził. Każdy stracony pacjent pozostawał w jego pamięci nawiedzając go podczas długich bezsennych nocy. A teraz do całego panteonu doszedł kolejny członek – zielone włosy były tym, co mężczyzna spodziewał się zobaczyć dziś, gdy sen urządzi sobie strajk.
-Co kolego? – spytał stygnące zwłoki. – Naprawę nic cię tu nie trzymało?


Cmentarz powoli pustoszał. Żałobnicy wykruszali się jeden po drugim, chcąc jak najszybciej wrócić do domu i…
Zapomnieć.
Żyć własnym życiem, pozwolić by czas uleczył rany. W końcu świat kręci się dalej, prawda?

Ze zdziwienie odkryła, że to właściwie już koniec. Przegapiła moment, w którym skończono zakopywać trumnę, ten w którym świeżą mogiłę pokryło może kwiatów i wiązanek przepasany wstęgami z napisem „Ostatnie Pożegnanie”. Jeśli ktoś wygłosił mowę to ona o tym nie wiedziała. W jednej chwili urągała ukochanemu, a w następnej było już po wszystkim. To głupie, że ostatnie pożegnanie człowieka na świecie jest takie krótkie. To głupie, że wystarczy tak niewiele, by umrzeć. Śmierć jest głupia.
-Nami, chodź. – Ktoś pociągnął ją delikatnie za ramię. Dała się poprowadzić w stronę bramy cmentarza cały czas trzymając rączkę córki. Mała już nie płakała tylko pociągała nosem. W tym prostym geście kryło się jednak więcej rozpaczy niż we wcześniejszym rozdzierającym krzyku. Bo, co może bardziej świadczyć o wewnętrznym bólu niż ciało ignorujące rozum i własne ograniczenia, zmuszającego do przeżywania bólu pomimo zmęczenia oraz tego wewnętrznego głosiku, który każe przestać, gdy przekroczenie norm staje się bardziej niż prawdopodobne.
Nie wiedziała jak pomóc córce, sama jeszcze nie uporała się z własną rozpaczą, więc jak może dokonać tego u kogoś innego? U kogoś, kto poniósł taką samą, jeśli nie większą, stratę jak ona?
-To niemożliwe… - Nieopatrzenie wypowiedziała swoje myśli na głos.
-Nami?
-Przepraszam, zamyśl… - urwała w pół słowa. Bo osobą, która wypowiedziała jej imię, wcale nie była Vivi, wciąż obejmująca ją ramieniem. Nie. To był ON. Złote włosy lekko zmatowiały, błękitne oczy straciły swój blask, a wokół nich pojawiła się cienie. Skóra, do tej pory lśniąca barwą kości słoniowej nabrała niezdrowego szarego odcienia. Usta pokrywała siateczka drobnych pęknięć, świadcząca o tym, że ich właściciel nabrał ostatnio nieprzyjemnego nawyku przygryzania warg. Elegancki, dobrze skrojony czarny garnitur ozdobiony rzędem złotych guzików mieniących się w promieniach słońca, z całą pewnością szyty na zamówienie, teraz wyglądał jak ściągnięty ze starszego brata. Dla odzianego w niego mężczyzny minęły czasy, gdy krawiec brał miarę na owo cudo sztuki krawieckiej. Teraz jakby ginął w zwojach materiału chudszy o dobre dziesięć kilo. Zwieńczeniem żałosnego wyglądu były zakurzone buty. I to właśnie one pokazywały jak bardzo jest z nim źle. Buty. Brudne. Rzecz nie do pomyślenia u Sanjiego Black’a, którego znała od podstawówki. Sanjiego, który miał swoje trzy… Koniki? Dziwactwa? Można to i tak nazwać.
Kobiety.
Gotowanie.
Buty.
I to koniecznie w tej kolejności. Te rzeczy stanowiły kwintesencję człowieka odpowiedzialnego za…
…zniszczenie jej życia.

-Nami? – Głos miał zachrypnięty, ostry, nieprzyjemny. Podobnie jak ciało, on też różnił się od dawnego sanjinowego „ja”. To niesamowite, co wyrzuty sumienia mogą zrobić z człowiekiem.
-Vivi? – Chociaż bardzo chciała od tej rozmowy nie mogła uciec. – Weźmiesz Sashę?
Przyjaciółka bez słowa złapała dziewczynkę za rączkę i poprowadziła do samochodu, za kierownicą, którego siedział już Franky
Milczała czekając aż córka oddali się na bezpieczną odległość, tak by żadne słowo nie trafiło jej uszu. Równocześnie taksowała wzrokiem dawnego przyjaciela. Bo kiedy uważasz kogoś za mordercę wspólnie spędzone dziecięce lata nagle przestają mieć znaczenie. I bez względu to jak źle wyglądasz nie możesz liczyć na współczucie. Nawet, jeśli racjonalna część umysłu próbuje za wszelką cenę wygrać ze wszechogarniającą rozpaczą. „To nie jego wina”. U Nami ta część mówiła głosem Bell-mere-san. Tym samym, który upominał ją, kiedy jeszcze była małą dziewczynką. „To nie on wlał mu to piwo do gardła, nie on kazał mu podjąć wyzwanie, nie od wsadził go na motor i to nie on docisnął gaz wiedząc, że jezdnia jest śliska. To nie on”.
Było blisko i prawie przyznała głosowi rację.
-Nami?
Prawie. Bo on wcale nie musiał tego robić! Wystarczyło, że spojrzał się na niego wymownie. Słowa nie były potrzebne. Tylko wzrokiem mógł skłonić Zoro do wszystkiego! Nienawiść wybuchła w niej na nowo płomieniem gorętszym niż kiedykolwiek. Bo oto przed nią stoi człowiek, który nie tylko zabrał jej Zoro, ale, co gorsze, sprawił, że Zoro nigdy naprawdę nie był jej. To on stał u zielonowłosego na pierwszym miejscu. Nie ona, nawet nie Sasha, tylko ten cholerny podrywacz. Wystarczyło, że zadzwonił, a Zoro rzucał wszystko i leciał na pomoc przyjacielowi. Przyjacielowi, do którego czuł coś więcej niż twardą męską przyjaźń. Przyjacielowi, który zdawał sobie sprawę z tych uczuć i chociaż ich nie odwzajemniał to nigdy tak naprawdę nie zgasił tej iskierki nadziei tlącej się w Roronorze. Do samego końca pozwalał mu wierzyć. Nie usunął się w cień nawet wtedy na świat przyszła Sasha, tym samym nie pozwalając Zoro w pełni skupić się na rodzinie. I to przez niego zielonowłosy nie zrezygnował z tych głupich motocyklowych wyścigów. „Bo Sanji je lubi”. Nic dziwnego, skoro trzepał całkiem niezłą kasę z zakładów…
Chciała mu to wszystko wykrzyczeć, wraz innymi inwektywami i pobożnymi życzeniami, które sprowadzały się szybkiej i bolesnej śmierci blondyna. Lecz ten, przeczuwając zbliżający się atak sam zaczął mówić.
-Wiem, że nie mam prawa tu być… I powinienem zostawić cię w spokoju. Ale… - Zaczął grzebać w kieszeniach spodni. – Musiałem ci do dać. – Niemal wcisnął w jej ręce niewielkie bordowe pudełeczko. – To było stawką w tym wyścigu. Zoro wygrał. Rozbił się dopiero za linią mety. – Nie patrzył na nią. Wzrok miał utkwiony w swoich zakurzonych butach, lecz zamiast nich widział ciało przyjaciela przygniecione przez czarny motocykl. – Należy do ciebie. I tak miałaś go dostać. Tyle, że w radośniejszej atmosferze. – Obrócił się na pięcie i, nie dając jej szansy na odpowiedź, wybiegł z cmentarza.
Najpierw chciała wyrzucić pudełko, ale ciekawość zwyciężyła. Łzy, o których myślała, że wyschły znów zaczęły płynąć a ona sama osunęła się na żwirowaną alejkę nie mogąc oderwać wzroku od pudełeczka. W środku, na czerwonym aksamicie spoczywał pierścionek z diamentem. Taki, o jakim marzyła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz