czwartek, 16 lipca 2015

Poświęcenie czy Egoizm?




Tytuł: Poświęcenie czy Egoizm?
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: shounen-ai
Para: ZoroxSanji
Ograniczenia wiekowe: +16
Info/Uwagi: Śmierć bohatera.

Poświęcenie czy Egoizm?


Mroźny, zimowy powiew przeszył powietrze wybudzając go ze snu. Zapuchnięte, z niewyspania, oczy rozglądały się nieprzytomnie po pomieszczeniu, kiedy podnosił głowę z łóżka. Na bladym policzku widniało głębokie wgniecenie od zmiętego prześcieradła, a włosy, w nieładzie, rozpierzchły się we wszystkie możliwe strony. Przeczesał je nerwowym, lekko niechlujnym gestem, który w żaden sposób nie mógł przywrócić im naturalnego blasku. Ani tym bardziej gustownego ułożenia, zabierającego mu każdego ranka pół godziny życia.
Czując chłód obejmujący w swoje władanie pokój, najpierw rzucił niewerbalne oskarżenie w kierunku okien. Lecz kiedy okazało się, że te są szczelnie zamknięte i ani myślą wpuszczać do środka pierwszych oznak zimy, zadrżał zrozumiawszy wszystko. Poczym narzucił na ramiona leżącą nieopodal bluzę by, chociaż w ten sposób rozgrzać skostniałe członki. Upragnione ciepło nie nadeszło, a on nabrał nieprzemożonej chęci na papierosa. Zignorował ją cały czas mając w pamięci moment, gdy wszystkie, te zakamuflowane i te całkiem na widoku, paczki trafiły prosto do śmietnika razem z przysięgą, że już nigdy nie tknie tego gówna.
-Wiedziałem, że przyjdziesz… - wyszeptał do nieproszonego gościa odpowiedzialnego za spadek temperatury. Dalsze ignorowanie jego obecności nie miało sensu.
Miast odpowiedzi usłyszał przerażający pisk, gdy stojąca najbliżej niego maszyna rozjarzyła się morzem kolorowych lampek, niczym świąteczna choinka, a cyfry na wyświetlaczu, do tej pory utrzymujące się mniej więcej w stałej granicy, zaczęły niepokojąco szybko zbliżać się do zera. Odliczanie przeraziło go. Doskonale wiedział, co się stanie, kiedy skala zostanie wyczerpana. Związany z tym strach i bezsilność cisnęły mu do oczu kolejne pokłady łez, choć mógłby przysiąc, że wypłakał już wszystkie.
-Bawi cie to, prawda?!
Chichot mający być zapewne potwierdzeniem, niemal rozsadził mu czaszkę. Dlatego z wdzięcznością przyjął trzask otwieranych drzwi, zmieszany z odgłosem, jaki wydają gumowe podeszwy na wysłużonym linoleum. Przynajmniej ucichł śmiech, choć maszyna piszczała nadal. Zapas cyfr był już na wykończeniu.
Lekarz, wraz z pielęgniarką, wpadli do sali całkowicie go ignorując. Tak samo jak drugiego, wcale nie tak niespodziewanego gościa. Dla nich teraz liczył się tylko przykuty do łóżka, umierający pacjent.
Przyzwyczajony do bycia niewidzialnym dla szpitalnego personelu, odsunął się sam, nim twarde ramię mężczyzny usunęłoby go z drogi, niczym zawadzający mebel. Puścił przy tym trzymaną do tej pory dłoń i stanął pod ścianą uważnie obserwując zmagania lekarzy z nierównym przeciwnikiem.
Czarnowłosy doktor, który od początku nie wybudzał jego zaufania, tym razem zdawał się wiedzieć, co robi. Najwidoczniej piski i szaleńcze migotania maszyny mówiły mu więcej niż jemu. Wystarczył jeden rzut oka na krnąbrne urządzenie, by zmarszczki na opalonym czole wygładziły się nieco. Wydał parę szybkich, bezosobowych poleceń w stronę rudowłosej pielęgniarki, samemu wciskając kilka magicznych przycisków na maszynie i sprawiając, że ta umilkła. Sanji nie miał nawet siły oburzyć się za tą jawną zniewagę kobiety. Zamiast tego mocniej przylgnął plecami do ściany próbując w ten sposób uchronić się przed coraz dotkliwszym zimnem.
Tymczasem lekarz skończył robić zastrzyk i utkwił wzrok w monitorze uciszonej przed chwilą maszyny. Najwidoczniej zadowoliło go to, co zobaczył, bo włożył ręce do kieszeni a na twarz wpełzły mu wyraz zadowolenia z samego siebie, po dobrze spełnionym obowiązku.
Nadal ignorując blondyna wydał jeszcze kilka poleceń pielęgniarce, poczym ruszył do drzwi zatrzaskując je za sobą cicho.
Z ust kobiety wydobyło się westchnienie, niemogące być niczym innym jak ulgą. Nie wiadomo czy spowodowane zniknięciem piekielnego przełożonego, czy też uratowaniem pacjenta. Zaczęła majstrować przy kroplówce, cały czas obserwując klatkę piersiową mężczyzny. Gdy jej rytm został ustabilizowany, zajęła się zakrwawionym wenflonem wymieniając go na nowy. Paskudnie długą chwilę zajęło jej wkłucie się w posiniaczoną dłoń. Wszystkie żyły były już tak zrośnięte, że igła cały czas trafiała na opór. Gdy wreszcie się udało zaserwowała pacjentowi jeszcze zastrzyk z przezroczystego płynu. Dopiero po tym wszystkim oderwała wzrok od mężczyzny i wbiła spojrzenie w Sanjiego, który potulnie czekał aż znów dopuści go do łóżka.
-To już nie potrwa długo – powiedziała.
-Aha… - Skinął głową nawet na nią nie patrząc.
-Proszę się zastanowić, co chciałby mu pan powiedzieć.
Ruszyła ku drzwiom. Nic tu po niej, zrobiła, co było w jej mocy, zdając sobie sprawę z beznadziejności swoich działań. W tym starciu zwyciężczyni znana była, nim rywalizacja rozpoczęła się na dobre, a cały wyścig polegał na wyprzedzeniu jej o dzień, dwa, godzinę… Tylko po to by na końcu i tak zasmakować gorzkiego smaku porażki.
Zatrzymał się jeszcze przy drzwiach, opierając dłoń i framugę.
-Nikt nie lubi odchodzić bez pożegnania – szepnęła i wyszła z sali.
Pozostał po niej tylko błysk rudych włosów i zapach pomarańczy zmieszany z wonią leków i środka dezynfekującego.
Po tym jak szczęknęły drzwi, Sanji ruszył w stronę łóżka. Zachowywał się tak jakby nie usłyszał ostatnich słów pielęgniarki. W kompletnej ciszy chwycił za ręcznik leżący na pobliskiej szafce i ruchem pełnym czułości otarł krople potu z czoła nieprzytomnego mężczyzny. Jak urzeczony wpatrywał się w maskę tlenową pokrywającą się cienką warstwą pary, za każdym razem, gdy klatka piersiowa pacjenta opadała. Pod gumową powłoką można było dostrzec sine, popękane usta. Je także chciał przetrzeć, wilgotnym końcem ręcznika, lecz obawiał się, że jeśli pozbawi mężczyznę otrzymywanej non stop dawki tlenu, miast ulgi, sprowadzi na niego cierpienie.
Cały czas zdawał sobie sprawę, z tego, że jest bacznie obserwowany. Starał się to ignorować, lecz ręce mu drżały, gdy poprawiał, pogrążonemu w farmakologicznym niebycie, mężczyźnie poduszkę. Ten cicho jęknął, kiedy jego głowa znów spotkała się z miękkim materiałem, jednak przerażająca serenada maszyny już się nie powtórzyła. Najwidoczniej mroczna postać wciąż ukryta w kącie, z którego niedawno sam się oddalił, na chwilę straciła zainteresowanie chorym. Mimo to Sanji doskonale wiedział, jak wielkim kłamstwem była ta cała szopka. W powietrzu wciąż czuć było jej lodowatą obecność. Coraz cięższy oddech mężczyzny utwierdzał go w przekonaniu, że ma racje.
Chcąc wykorzystać tę chwilę spokoju, bym może ostatnią, jaką mu dano, przeczesał palcami zielone włosy pacjenta. Wciąż były na miejscu, choć na pewno nie tak gęste i lśniące jak jeszcze kilka miesięcy temu, tylko, dlatego, że Zoro kategorycznie odmówił chemii. Zresztą wszyscy lekarze, których odwiedzili, a raczej Sanji odwiedził ciągnąc za sobą Zoro niczym rozkapryszone dziecko, byli zgodni, co do jednego. Było za późno. Za późno na jakąkolwiek reakcję, za późno na leczenie, za późno na walkę… Rak, który zaatakował niespodziewanie, użył wszystkich dostępnych mu środków. Wyskoczył niczym diabeł z pudełka, w pełnej formie, zupełnie jakby zielonowłosy hodował go latami. Lekarze zdziwieni błyskawicznym przebiegiem choroby i załamani swoją niemocą, bezradnie rozkładali ręce, nie proponując żadnej pomocy, poza łagodzeniem skutków. Co w praktyce sprowadzało się do coraz silniejszych dawek środków przeciwbólowych. Nic więcej nie mogli zrobić. A Zoro nie miał im tego za złe. Pokornie, może jedynie z lekkim żalem, w orzechowych oczach, przyjął zgotowany mu los. To Sanji na zmianę krzyczał, zaklinał i wyklinał samego Boga, w którego zielonowłosy nie wierzył, nie mogąc zrozumieć, dlaczego właśnie Zoro! Ten sam, który nigdy nie wziął papierosa do ust! Czemu ktoś taki musi zmagać się z rakiem płuc w najgorszej formie? Zrozumiałby gdyby to był on, a choroba była karą za lata nałogowego palenia. Ale nie! Musiało to spotkać osobę, którą kochał najbardziej na świecie! Która nie zasłużyła na takie cierpienie.
Początkowo miał jeszcze nadzieję, że diagnozy okażą się błędne. Jednak obserwując, wraz z upływem czasu, coraz bardziej wyniszczane chorobą ciało partnera musiał pogodzić się z okrutną prawdą. Jemu i jego ukochanemu zostało mniej niż pół roku razem.
Czasem, w takich sytuacjach, ludzie postanawiają „rzucić się na głęboką wodę” z zamiarem spełnienia wszystkich marzeń, jakie od tej pory odkładali na bliżej niesprecyzowane „później”. Lecz im nie dana była nawet taka możliwość. Od momentu usłyszenia diagnozy ciało Zoro całkiem się poddało, w myśl zasady, że skoro prawda wyszła na jaw nie ma sensu udawać. Wystarczył tydzień, by z silnego mężczyzny pozostał jedynie cień dawnej chwały. Życie ulatywało z niego każdego dnia. Wraz z nim topniało wąskie grono przyjaciół, na których myśleli, że mogą liczyć w każdej sytuacji. Najwidoczniej mylili się i taniec ze śmiercią to za dużo by wymagać go od innych. Wkrótce zostali sami. Z odwiedzającą ich czasem niemą towarzyszką. Zwiastującą uroczyste spotkanie z szermierzem, silnym kaszlem, od którego wszystko wokół mężczyzny mieniło się szkarłatnymi kroplami.
W takich chwilach Sanji, bez słowa wycierał ubrudzone krwią usta kochanka, poczym składał na nich delikatny pocałunek.
Niemal od razu zrezygnował z pracy i, mimo iż Zoro zaklinał go by tego nie robił, sprzedał restaurację. Tą samą, którą budował od zera, a uzyskane pieniądze przeznaczył na wspólne życie. Nie dbał o to, co będzie „po”. Dla niego „po” nie staniało. Jedynym, co miało dla niego w tym czasie jakąś wartość był Zoro. A najcenniejszy skarb właśnie wymykał mu się z rąk. Nie pomagały, przepisane przez lekarzy leki, ani tym bardziej magiczne zioła, które dostali od odwiedzonych uzdrowicieli. Kucharz nie mając nigdy do czynienia z przewlekłą chorobą czuł się zagubiony. Tym bardziej, że im mocniej rak atakował, im boleśniej przypominał sobie o spustoszeniu czynionym wewnątrz jego ciała, tym częściej na twarzy zielonowłosego gościł…
…uśmiech.
Zupełnie jakby, Zoro cieszył się tym, co go spotkało. I nieważne jak bardzo, by cierpiał zawsze znalazł siłę, by pocieszyć ukochanego. I chyba to najbardziej bolało blondyna. Fakt, że to on powinien być w tym trudnym dla chłopaka czasie, podporą, a sam potrzebował pomocy. Mało tego. Skwapliwie przyjmował każdy jej przejaw ze strony partnera mając nadzieję, że dzięki temu będzie w stanie mu pomagać. Że spędzą resztę czasu tylko we dwoje ciesząc się własnym towarzystwem. Lecz pozytywne nastawienie to zdecydowanie za mało. Zoro słabł z dnia na dzień i wkrótce okazało się, że opieka nad nim przerasta możliwości Sanjiego. Nie minęło wiele czasu, zaledwie kilka miesięcy, by domowa pielęgnacja okazała się niewystarczająca i konieczna stała się przeprowadzka zielonowłosego do szpitala. Szermierz z premedytacją odmówił umieszczenia w hospicjum, wiedząc, że panujący tam nastrój jeszcze gorzej wpłynie na kucharza. Szpital dawał jeszcze jakąś iluzję nadziei, która „tam” już dawno wyparowała. Jednak zuchwałego przeciwnika, z którym walczyli nie dało się tak łatwo oszukać. Ledwie ciało Zoro spoczęło na pokrytym śnieżnobiałą pościelą łóżku, choroba przeprowadziła kolejny atak, wyszarpując kolejne dni, może tygodnie życia z zielonowłosego.
Sanji pamiętając wstrząsający nim ból i strach oraz panikę na twarzach lekarzy, kiedy to szermierz odpierał pierwszy bezpośredni atak śmierci, też niemal zamieszkał w szpitalu. Wychodził z niego tylko wtedy, gdy było to naprawdę konieczne. Zawsze jednak wracał najszybciej jak tylko się dało a otwierając drzwi modlił się, by nie okazało się, że zrobił to za późno.
Inaczej jego plan nie miałby szans powodzenia.
Dlatego, wyczuwając, że od ostatecznego przybycia Czarnej Pani dzielą ich dni, a właściwie godziny w ogóle przestał wychodzi z pokoju.
Czekał.
I chyba wskazywało na to, że w końcu się doczekał.
Czując na plecach gęsią skórkę zrozumiał, że dzisiejszy gość postanowił wykonać swój ruch. Po raz ostatni pogładził zapadnięty policzek, poczym złożył na nim krótki pocałunek i złapał ukochanego za rękę.
-To dzisiaj, prawda? – zapytał, lecz nie uzyskał odpowiedzi. W gruncie rzeczy na nią nie liczył. – Taaa… - roześmiał się sztucznie. – Po co ja się pytam… Inaczej nie byłoby cię tu.
Postać nadal nie odezwała się ani słowem.
-Posłuchaj – kontynuował nadal się nie odwracając. – Ten człowiek – mocniej ścisnął dłoń Zoro, którego oddech z każdą chwilą robił się coraz cięższy – jest dla mnie wszystkim. Ale pewnie ty masz to gdzieś. – Serce waliło mu jak młotem. Chyba nigdy w życiu się tak nie bał. – Nie będę cię błagał, bo wiem, że i tak nic to nie da. Mam dla ciebie inną propozycję. Zawrzyjmy układ. Pół mojego życia. Oddam ci je. W zamian za niego. To chyba sprawiedliwy układ…
Dalsza część zdania utonęła w głośnym śmiechu, jaki wydobył się z gardła jego rozmówcy. Odwrócił się gwałtownie, gotów na spotkanie ze Śmiercią w pełnej okazałości. Lecz zamiast z Ponurym Żniwiarzem dzierżącym w dłoniach kosę, odzianym czarnym suknem, stanął twarzą w twarz z…
Kobietą!
Najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek widział. Stojąca przed nim istota była ucieleśnieniem najskrytszych marzeń, jakie zalegały w głębiach jego duszy. Długie czarne włosy okalały śniadą twarz, na której błyszczały oczy koloru deszczu. Tajemniczy uśmiech skrywał resztki rozbawienia. Pełne piersi opinała skąpa czarna sukienka, kończąca się w połowie zgrabnych ud. Cudownie kształtne nogi, podkreślały wysokie czarne kozaki
Na chwilę zapomniał o wszystkim. Co robi. Gdzie się znajduje. Nawet o leżącym tuż obok Zoro, którego wciąż trzymał za rękę. Liczyło się tylko hipnotyzujące spojrzenie kobiety przed nim. To, ten subtelny uśmiech i kwiatowy zapach nijak niekomponujący się z wszechogarniającym chłodem.
Do rzeczywistości przywróciły go dopiero słowa Śmierci.
-Jesteś odważny Panie Kucharzu. Bez mrugnięcia okiem szafujesz życiem, które nie należy do ciebie. – Kobieta wyminęła skamieniałego blondyna, a następnie podeszła do, wciąż nieprzytomnego, Zoro. – Jesteście tacy podobni… - długimi palcami przeczesała zielone włosy. W odpowiedzi na ten gest klatka piersiowa mężczyzny zaczęła poruszać się coraz wolniej. Stojąca nieopodal maszyna, ta sama, która nie tak dawno wydała z siebie kakofoniczną operę, znów zaświeciła się morzem lampek. Tym razem jednak w zupełnym milczeniu.
-Co powiedziałaś?! – Obrócił się na pięcie niemal krzycząc. Usłyszał wypowiedziane wcześniej słowa, lecz sens jakoś nie chciał do niego dotrzeć. Lub raczej on mu na to nie pozwalał, w obawie przed prawdą.
Śmierć zostawiła szermierza, pozwalać tym samym, aby jego oddech się ustabilizował i zwróciła się do blondyna.
-Życie, które mi oferujesz, nie jest twoje. Zostało ci podarowane. Nie masz prawa się go wyrzekać.

Powróciły wspomnienia sprzed trzech lat. Razem ze strachem, który towarzyszył mu non stop, od chwili, gdy podczas badań kontrolnych jeden z lekarzy zobaczył niewielki cień na jego prawym płucu. Koniec końców okazało się, że to nic groźnego. Razem z Zoro śmiali się nawet z nieudolności lekarzy popijając szampana nad pomiętoloną kopertą z wynikami. Mówiącymi, że wszystko jest dobrze. To nie rak. Rak płuc…

-Czy… - Bezwiednie puścił ściskaną do tej pory rękę ukochanego. – Czy… On… - wyszeptał zbielałymi wargami niezdolny wypowiedzieć na głos pytania kłębiącego się w jego głowie. Zupełnie jakby to miało uchronić go przed rzeczywistością.
-Tak.

Kolejne wspomnienie.
Znów biała koperta. Lecz tym razem zawierająca, zamiast obietnicy długiego życia, zapowiedź szybkiej śmierci. I słowa Zoro, których znaczenia w tamtym momencie nie pojął, a które teraz stały się aż nazbyt jasne.
-25 lat… Niewiele ode mnie dostałeś… Sanji…
Wtedy myślał, że chodzi o czas, jaki dane im było spędzić razem. A nie lata, które przeżyje dzięki poświęceniu ukochanego.

-Miałam przyjść po ciebie…
-Nie! – Zatkał uszy rękami. – Nie chce tego słyszeć!
-Jestem Twoją Śmiercią, Panie Kucharzu…
Chłód przeszył go na, wskroś, gdy kobieta podeszła do niego, chwyciła go za podbródek, poczym złożyła na jego ustach delikatny pocałunek.
-Twoją Śmiercią – powtórzyła. – Dlatego wyglądam tak, byś się mnie nie bał…
Chciał krzyczeć, wrzeszczeć, płakać, upuścić tę kobietę, zwyzywać tego samolubnego glona, który…
Zamiast tego stał nieruchomo patrząc jak śmierć podchodzi do zielonowłosego i zaczyna gładzić zmizerowaną dłoń.
-Wiesz, że każdy ma swoją Śmierć? Taką, która sprawia, że przejście na drugą stronę jest o wiele łatwiejsze… Pan Szermierz zrezygnował również z tego.
To było zdecydowanie za wiele. Łzy w końcu znalazły ujście i zaczęły płynąć równym strumieniem po bladych policzkach.
-Nie… - Podszedł do łóżka. – Nie… - Wtulił twarz w szyję leżącego na nim mężczyzny. – Nie zgadzam się! Zabierz mnie a jemu oddaj jego życie! – Zwrócił się do Śmierci. – Nie chce go! Nie chcę żyć bez niego.
-Niestety – Kobieta pokręciła głową. – Raz zawartego Paktu nie można złamać.
-Jesteś Śmiercią do cholery! Możesz wszystko! Więc…
Uciszyła go gestem, poczym wskazała na Zoro. Mężczyzna niepewnie otwierał oczy budząc się z farmakologicznego snu, w jakim był pogrążony przez kilka ostatnich dni.

Kiedy kontury przestały mu się zamazywać, pierwszą osobą, jaką zobaczył była czarnowłosa kobieta o oczach koloru deszczu.
-Przyszłaś… - wyszeptał. Głos miał słaby, dodatkowo zniekształcony przez maskę tlenową, lecz i tak wiedział, że kobieta go słyszy.
-Tak. – Na dowód tego kiwnęła głową. – Już czas.
Przymknął oczy. Był już zmęczony i z ulgą przyjął pojawienie się Śmierci.
-Rozumiem… - Każde słowo było mordęgą. – Bardzo… Będzie… Bolało?
Chłodna dłoń spoczęła na jego czole.
-Nie. Wcale.
-To… Dobrze… - Zaczął kaszleć, ale szybko udało mu się nad tym zapanować. – Mam… dość… bólu…
-Zoro…
Ten głos rozpoznałby wszędzie. Słysząc go jednocześnie ucieszył się, że nie będzie musiał odchodzić bez pożegnania, ale też… wystraszył? Zasmucił? Chyba wszystko na raz.
-Sanji?
Kucharz patrzył na niego a z jego oczu płynęły łzy. Przygryzał też dolną wargę, jak zawsze, gdy bardzo się denerwował. Znienawidził siebie za to, że wywołał u partnera tę właśnie minę.
-Sanji… - Wykonał gest jakby chciał unieść rękę, lecz sił starczyło mu jedynie, by na kilka sekund oderwać dłoń od pościeli. Jednak blondyn zrozumiał rozpaczliwe wysiłki zielonowłosego, bo sam złapał, już pokrytą z wysiłku potem rękę, by przycisnąć ją do swojego policzka.
-Zoro…
-Sanji – przerwał mu, wiedząc, że nie ma dużo czasu a rzeczy, które chciał mu powiedzieć było sporo. – Zdejmij to… - poprosił mając na myśli maskę. Coraz trudniej było mu mówić, a guma zniekształcała i tak niewyraźne słowa wydobywające się z jego ust.
-Ale…
-To już nie potrwa długo. – Nie wiedząc o tym powtórzył słowa pielęgniarki sprzed kilkunastu minut. – Proszę.
To było nie fair! Zoro dobrze wiedział, że Sanji nie może mu odmówić. Dlatego też, z ciężkim sercem, kucharz zdjął maseczkę, ani na chwilę nie wypuszczając z uścisku dłoni ukochanego.

Momentalnie oddychanie zrobiło się trudniejsze, wzmógł się tez nacisk na klatkę piersiową. Mimo to, był szczęśliwy. Uśmiechnął się nawet w stronę blondyna, ale ten nie odwzajemnił gestu.
-Skarbie…
Zoro rzadko tak do niego mówił. Praktycznie wcale, dlatego tym bardziej odczuł powagę sytuacji a z oczu popłynęła mu nowa fala łez.
-Miałeś się o tym… nie dowiedzieć. – Starał się mówić powoli i wyraźnie jednak każde słowo kosztowało go sporo wysiłku. Miał tylko nadzieję, że Śmierć pozwoli mu skończyć. Póki, co stała spokojnie, po drugiej stronie łóżka. – Przepraszam… - podjął przerwaną wypowiedź.
-Nie masz, za co przepraszać! – Głos mu drżał, kiedy widział Zoro takiego. Wykończonego, zmaltretowanego przez chorobę – przeciwnika, z którym nie miał najmniejszych szans. A mimo to, z uśmiechem na zapadniętej twarzy. Do samego końca dodawał mu otuchy! A to przecież powinna być jego rola!
-Masz… za dobre… zdanie o mnie… - Spróbował się roześmiać, ale błysk bólu w klatce piersiowej szybko odwiódł go od tego pomysłu. – Przepraszam kochanie… Jestem strasznym egoistą… - spróbował pogładzić opuszkami palców policzek Sanjiego, ale jego dłoń przestała go słuchać. – Nie… Nie… wyobrażałem sobie życia bez ciebie…
-A ja bez ciebie! Nie mogę tak żyć! Jesteś dla mnie całym światem! Zoro! Odwołaj ten cholerny Pakt!
-Musiałem to zrobić… Ty… - Wziął głębszy oddech, mimo iż to, co zostało z jego płuc brutalnie zaprotestowało przeciwko takiemu wysiłkowi. – Jesteś silny… - Praktycznie był już na skraju. Chłód, jaki czuł do tej pory zaczął się nasilać. Musiał się pospieszyć. – Proszę… Bądź szczęśliwy… Wiem, że będziesz… Tylko… Daj… - mówił coraz ciszej, tak, że kucharz musiał nachylić się nad ciałem partnera, by cokolwiek usłyszeć. – Daj… Mu szansę… - Umilkł na chwilę. Zebrawszy resztkę sił, jakie mu jeszcze zostały kontynuował. – Wiem, że to idiota… Żarłok… I ma głupi… kapelusz… Ale pomoże ci… Będziesz szczęśliwy… Obiecaj mi…
-Nic ci nie będę obiecywał głupie Marimo!
-Obiecaj mi, że będziesz szczęśliwy…
-Bez ciebie nigdy!
-Kocham cię Sanji…
-Ja… Ja ciebie też… Zoro…
Odpowiedziała mu głucha cisza. Dopiero wtedy zorientował się, że oczy Zoro są zamknięte, klatka piersiowa mężczyzny przestała się poruszać a w powietrzu słychać jednostajny pisk maszyny. Śmierć również zniknęła. Zabierając ze sobą najważniejszą osobę w jego życiu.
Został sam.
Bez Zoro.
Bo…
Zoro…
Umarł…
Zamiast niego.
-Pieprzony egoisto… Kocham cię…




3 komentarze:

  1. Płaczę. To było takie... brak mi słów. Tak bardzo mogłabym się tego po Zoro spodziewać. On ma skłonność do poświęceń (sceny z Kumą nie zapomnę do końca życia). Świetnie napisane. W ogóle fantastyczna praca. Oby tak dalej. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. świetne opowiadanie :) kurde bez przerw nie dało się czytać

    OdpowiedzUsuń