czwartek, 16 lipca 2015

Bestia



Tytuł: Bestia
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: SanjixZoro
Ograniczenia wiekowe: +18
Info/Uwagi: Zawiera sceny gwałtu i tortur



BESTIA


„W każdym, rzecz jasna, człowieku kryje się bestia - bestia złości, bestia spuszczonych z łańcucha żądz i chorób nabytych w rozpuście, pogardy, chorej wątroby i tak dalej, bestia, która pasie się krzykiem dręczonych ofiar”.*

Sanji był zły. Czy raczej powinien powiedzieć wściekły. Wkurwiony. I choć doskonale grał swoją rolę, to Zoro wiedział. Bezbłędnie rozpoznawał nerwowe drganie brwi, tych śmiesznych zakręconych, z których potrafił nabijać się godzinami. Charakterystyczny ruch palca wskazującego strzepującego popiół z niedopalonego papierosa, nieodłącznego atrybutu kucharza, tak bardzo niepasującego do pedantycznego usposobienia mężczyzny. I w końcu te iskierki tańczące w błękitnych niczym niebo tęczówkach, odbierające im całą niewinność, z jaką zwykle patrzyły na świat. One były najgorsze. To w nich kryła się cała furia targająca szczupłym ciałem blondyna, szukająca jedynie ujścia. I to właśnie na nie Zoro nie chciał patrzeć. Zdając sobie sprawę, że tym jeszcze bardziej rozsierdzi mężczyznę, sięgnął po własne papierosy i odpalił jednego. Sanji, chociaż sam palił jak smok, nie tolerował tego nałogu u innych, a już w szczególności u klientów jedzących jego potrawy.
Mężczyzna zaciągnął się na filtrze, a szkodliwa nikotyna niemal rozsadziła mu płuca. Wydmuchany z wolna dym przesłonił na chwilę sylwetkę kucharza, ale zielonowłosy nie musiał go widzieć, by wiedzieć, że wściekłość nie odeszła. Ona wciąż tam była. Czaiła się nawet w głosie Sanjiego. Pół tonu niższym niż normalnie. Co to jest pół tonu? Nikt nawet nie zwrócił na to uwagi. Ale kiedy czyjś gniew jest twoim przekleństwem, uczysz się go dostrzegać. Każdy najmniejszy przejaw staje się dla ciebie na wagę złota.
Zoro nie wiedział, co tym razem wkurzyło Sanjiego. Mogła to być rzucona nieopatrzenie uwaga Luffiego, dotycząca jego kuchni. Kolejna podwyżka czynszu. Klient próbujący uciec bez płacenia. Albo obecność tych dwóch idiotów od Sercowców, zachowujących się jakby nigdy w życiu nie siedzieli w szanowanej restauracji. A Sanji nie mógł ich nauczyć kultury za pomocą swojej ulubionej metody z wykorzystaniem sprawnej nogi i podbitego metalem obcasa. Nie mógł, bo tym samym złamałby rozkaz Luffiego. A w Rodzinie, szef ma zawsze rację, jeśli myślisz inaczej wylatujesz. Zarówno z samego gangu jak i ze świata żywych. Musisz nauczyć się akceptować rzeczy, które niekoniecznie są dla ciebie dobre.
Zoro przełożył papierosa z jednego kącika ust do drugiego. Cała sytuacja nie wyglądała za różowo a panujące w restauracji napięcie wychodziło mu już uszami. Zaczęło się w zeszłym tygodniu, gdy Luffy i Trafalgar Law – szef Serowców, zawarli sojusz, którego celem miało być pokonanie jednego z czterech Yonkou – niekwestionowanych królów Tokijskiego podziemia. Oraz zagarniecie podlegającego mu terytorium. Ich cel, Kaido, zwany Tysiąc Bestii, prawdopodobnie przez liczebność swojej straży przybocznej, o której mówiono, że każdy z nich jest w stanie walczyć na gołe pięści z niedźwiedziem, władał, ostatnio dość wpływowym, Ikebukuro. Rynek zbytu, akurat w tej dzielnicy, był do pozazdroszczenia. Nie jedna z Rodzin chętnie położyłaby na niej łapy. Od kiedy japońska młodzież, zafascynowana ideą Rodziny, ale na tyle zbuntowana, by do żadnej nie przystać, zaczęła tworzyć własne pomniejsze gangi, których miejscem spotkań było właśnie Ikebukuro, w dzielnicy narodził się cudowny rynek zbytu. Szło tam wszystko! Zarówno prochy, w których Sercowcy się lubowali, oraz broń, będąca domeną Słomkowych. Więc gdyby im się udało, każdy zyskałby coś dla siebie. Główna akcja była zaplanowana na przyszły tydzień. A póki, co, zgodnie z Sojuszem, Sercowcy mogli do woli korzystać z usług Słomkowych. Zarówno tych legalnych jak i nie. Oczywiście działało to też w drugą stronę, jednak żadnemu ze Słomków dragi nie było potrzebne, ani tym bardziej pomoc lekarska w prywatnej klinice Trafalgara, (co oczywiście mogło się zmienić, po przeprowadzeniu „akcji”). A że kucharskie umiejętności Sanjiego owiane były wręcz legendą, nie trudno się dziwić, że restauracje All Blue, od owego „spotkania na szczycie”, oblegały całe tłumy głodnych darmozjadów. Bo przecież w Sojuszu nie istnieje coś takiego jak pieniądze. No i nie one tu chodziło. A raczej o fakt, że niektórzy z poddanych Trafalgara nie potrafili się zachować. Jak na przykład ta dwójka. Obaj siedzieli w malarskich kombinezonach a jeden nawet nie zdjął czapki. Na co Sanji właśnie zwracał mu uwagę.
Zaciągnął się po raz ostatni i z braku popielniczki, zgasił papierosa na swoim, pustym już, talerzu. Ani przez moment nie spuszczając spojrzenia bystrych czarnych oczu z kucharza. Wkurzyć go mogło wszystko, ale akurat powód był nieważny. Ważne było, że pod płaszczem dobrze wyuczonego spokoju siedział Demon gotowy wyładować swoją agresję na czymś. Lub na kimś. I tylko obecność w lokalu kobiet, jedynej po nikotynie słabości blondyna, utrzymywała go na smyczy. Jednak, kiedy zapadnie zmrok, piękne damy śnić będą o księciu z bajki, Bestia zostanie spuszczona ze smyczy.
A on będzie musiał ją uspokoić.
Przydupasy Lawa opuściły w końcu lokal a niewybredne komentarze świadczyły, że obiad im smakował i zapewne wkrótce wrócą po kolejny posiłek. Sanji, niepocieszny tym faktem wrócił do kontuaru, a jego błękitne oczy pociemniały, widząc niedopałek na porcelanowym talerzu. Kolejny przejaw rosnącej wściekłości – stwierdził Zoro. O tym, że ma rację, świadczyły słowa kucharza, wydobywające się z pomiędzy pobladłych warg.
-Pomożesz mi dzisiaj zamknąć?
Bingo! W normalnym stanie, Sanji zacząłby rzucać w jego stronę wiązanką przekleństw, nie obyłoby się też bez przepychanek, z udziałem sławnych czarnych pantofli Czarnonogiego i przynajmniej jednej katany Łowcy Piratów.
-Pewnie.
W normalnych okolicznościach. Jasne.

Od niechcenia machał miotłą zbierając wyimaginowany kurz i kątem oka przyglądając się Sanjiemu. Za ostatnim gościem drzwi zamknęły się jakieś pół godziny temu i od tego czasu kucharz uwijał się jak w ukropie zbierając pozostałe talerze, o których „zapomnieli” zatrudnieni na pół etatu kelnerzy, szorując stoły i… ignorując go. Przynajmniej pozornie. Poza wręczeniem owej miotły, z którą Zoro czuł się trochę jak debil, blondyn zdawał się w ogóle nie zwracać na niego uwagi. Jednak Roronoa znał przyjaciela już zbyt długo by nabrać się na takie gierki. Wiedział, że błękitne oczy raz po raz spoglądały w jego stronę, zawsze, gdy ich właściciel był pewien, że Zoro nie patrzy. To była gra, wspólny taniec, sztuka, którą musieli odegrać, nim Sanji zdejmie Bestii kaganiec i obrożę. Łowca Piratów podejrzewał, że kucharz zawsze wtedy stara się uciszyć swoją druga naturę. Tylko nie wiedział, po co. Obaj wiedzieli, że jest to skazane na porażkę już na samym początku prób.
Westchnął i oparł się o kij. Jednej rzeczy pojąć nie mógł. Dlaczego Sanji dołączył do Słomianych? Przecież był na tyle zdolny, że mógł wieść dostatnie życie na powierzchni, będąc jedynie kucharzem. Kiedy Czarnonogi do nich przyszedł, już był właścicielem dobrze prosperującej restauracji i znanym szefem kuchni. Na pytanie, „dlaczego?” po prostu wzruszył ramionami. Zresztą Luffy nigdy nie potrzebował odpowiedzi. Był dość specyficznym bossem, kompletował swoją Rodzinę na podstawie własnego widzimisię, którego nikt tak naprawdę nigdy nie pojął. Chyba nawet sam Monkey. Takie działanie młodego gangstera było bardzo na rękę Roronorze. Można nawet powiedzieć, że uratowało mu życie. Swego czasu, „przed”, był prywatnym detektywem, specjalizującym się w wyłapywaniu członków Rodzin, stąd jego przydomek, od którego nie mógł się uwolnić – Łowca Piratów. Wiodło mu się średnio, ale nie źle, co satysfakcjonowało go wystarczająco, by nie szukać niepotrzebnej adrenaliny. Ale ta znalazła jego. Zadarł, z kim nie trzeba i pomimo całej swojej siły… dał dupy. Złapali go i najprawdopodobniej teraz wąchałby kwiatki od spodu, albo bardziej klimatycznie zaznajamiał się z rybkami, w japońskim morzu, gdyby nie Luffy. Chłopak, z tylko sobie znanych względów, wparował do siedziby Rodziny, która go złapała i urządził im tam niezłą masakrę. A potem, jak gdyby nigdy nic, zapytał czy Zoro się do niego przyłączy. Ciężko odmówić, kiedy lufa pistoletu boleśnie uwiera cię w czoło. Jednak nigdy nie żałował swojej decyzji. Przynajmniej do momentu, gdy pojawił się Sanji…

Stracił czujność zaledwie na chwilę. To wystarczyło. Blondyn dopadł do niego, a rozkojarzony Zoro zarył boleśnie plecami o kontuar wypuszczając z płuc całe powietrze. Nim udało mu się nabrać go ponownie, zatkano mu usta czymś miękkim, smakującym jak nikotyna. Powoli zaczynał się dusić, zanim Sanji skończył pocałunek. Niezadowolony brakiem reakcji ze strony drugiego mężczyzny, kucharz wyciągną zza paska nóż i przystawił go do gardła zielonowłosego.
-Zabawimy się? – wysyczał napierając ostrzem o delikatną skórę. Nie minęła chwila a wąska, karmazynowa stróżka pociekła po rękojeści i zaczęła skapywać na chude palce, wykorzystywane zwykle, by sprawiać ludziom przyjemność, a nie ból.

Czując chłód stali na swojej szyi, a zaraz potem gorącą ciecz, wsiąkającą w koszulę, zacisnął pięści. Lecz nie po to by się bronić. Sanji, nie da mu takiej możliwości. Jakby na potwierdzenie jego myśli kucharz wolną ręką chwycił dłonie Zoro i zamknął je w niedźwiedzim uścisku. Kiedy chciał potrafił się nimi całkiem nieźle posługiwać, mimo iż zwykle walczył za pomocą nóg. I noża właśnie. Tego samego, który zjechał teraz z jego szyi i zaczął przesuwać się na klatkę piersiową, znacząc drogę płytkim nacięciem. Rana nie była poważna, ale boląca jak wszyscy diabli.
-To… Jak… Będzie…? –Z każdym słowem odcinał jeden z guzików blokujących mu drogę do pożądanego ciała. – Ty… Ja… - Uśmiechnął się. – Wiem… że… tego… chcesz…
W końcu ostatni guzik puścił a oczom Sanjiego ukazała się umięśniona klatka piersiowa naznaczona długa poprzeczną blizną, oraz całą masą bledszych znamion, które, zdaniem Sanjiego, cudownie błyszczały w mdłym świetle jarzeniówki.
Nie wypuszczając narzędzia z dłoni, zaczął przesuwać palcami po wypukłościach szramy a z jego twarzy nie znikał lubieżny uśmiech.
-Może zrobię ci taką drugą, co? – Bez ostrzeżenia wbił nóż w prawy bark zielonowłosego. Trysnęła krew.
Zoro zawył z bólu, tym samym sprawiając, że z gardła blondyna wydobył się zduszony chichot.
-Lubisz to, prawda? – Odłożył na chwilę zakrwawiony nóż i zaczął rozwiązywać krawat. – Spokojnie, zapewnie Ci więcej rozrywki.
Był wolny, teoretycznie mógł uciec, lub przynajmniej bronić się. Był silniejszy niż Sanji, nie miałby problemów z powaleniem mężczyzny, ale te niebieskie oczy hipnotyzowały go. Nie mógł się ruszyć. O czym kucharz dobrze wiedział.
Kiedy pozbawił się czarnej ozdoby i już miał związywać ręce ofiary, Roronoa odzyskał w końcu głos.
-Jutro…
-Ja mam ochotę teraz. – Za niesubordynację nacisnął okolice rany wywołując kolejną falę bólu i małą fontannę krwi.
-Argh… Mam robotę – wysyczał przez zaciśnięte zęby. To była jego jedyna linia obrony. Żeby Sanji sam odpuścił. – Luffy… mi kazał…
Na wspomnienie imienia szefa, kucharz opuścił ramiona, krawat bezdźwięcznie opadł na podłogę, a nóż w ułamku sekundy znów znalazł się za paskiem.
-Dokończę sam – stwierdził nie swoim głosem chwytając za szczotkę, wcześniej upuszczoną przez Roronoę. – W końcu sam nabrudziłem. – Patrzył jak urzeczony w szkarłatną plamę wykwitłą na drogim parkiecie. – Aż szkoda, to zmywać…
Zoro nie miał zamiaru czekać aż skłonności kuka przejmą nad nim całkowitą władzę i nawet rozkaz szefa nie zdoła zatrzymać Bestii. Przyciskając dłoń do barku wybiegł z restauracji i już po chwili nocne powietrze przeszył warkot silnika.
Czarne kawasaki przemknęło ulicami Tokio niczym cień.

Coś poszło nie tak.
Coś poszło kurewsko nie tak.
To miała być rutynowa robota – przywieźć broń, odebrać pieniądze i gra gitara. Nami wszystko dogadała wytargowując niezłą cenę, a Franky przeszedł samego siebie przy tuningu skradzionego towaru. Cacka pierwsza klasa. Więc czemu, teraz, idzie jak potłuczony, trzymając się ściany, z koszmarnym bólem w żebrach, zostawiając za sobą ślad niczym rasowy ślimak? Z tą różnicą, że jego był piekielnie czerwony i z każdą upływającą kroplą obraz coraz bardziej mu sie zamazywał. Czemu, do pierdolonej cholery, jego motor leżał w rowie poobijany, wzorem przegranego w ulicznym wyścigu? Odpowiedź była prosta. Bo nikt nie pomyślał, że ten skurwysyn, Doflamingo, wystawi swój różowy łeb i dziobnie właśnie ich. Od kiedy Donquixote zajął się polityką, pozostawiając ciemne interesy w rękach Hieny Bellamy’ego i skupiając się na całkiem przyjemnych łapówkach wyższych sfer, nikt nie słyszał, by to ptaszysko wykonało ruch. To, że zaatakował właśnie Słomkowych, musiało być czymś spowodowane. Na pewno nie chodziło mu o kasę, takie pieniądze, jakie Słomki mieli dostać, Doflamingo wydawał na śniadanie. Powód był inny, ale Zoro nie miał siły się nad tym zastanawiać. Mocniej naparł na ścianę, inaczej zaryłby twarzą o chodnik.
-Kurwa! – warknął patrząc na podartą nogawkę. Spod czarnego materiału sączyła się krew. Nieźle oberwał i dobrze wiedział, że tylko instynkt i spora dawka szczęścia zachowały go przy życiu. Jego klienci nie mieli tyle szczęścia. Większość skończyła z kulką w głowie, a nie tak jak Roronoa, gdzieś w okolicach śledziony. Zachował życie, ale stracił towar. Będzie się musiał tłumaczyć Luffiemu. Albo raczej Nami, bo to ona u Słomkowych trzymała rękę na kasie. Zielonowłosy skrzywił się, tym razem nie z bólu. Przez chwilę przyszło mu do głowy, czy nie bardziej humanitarnie byłoby dać się po prostu zabić.
Nie miał jednak czasu na rozpatrywanie człowieczeństwa rudowłosej, bo właśnie dotarł tam gdzie chciał. I bardzo dobrze, bo z nogą, naprawdę nie było za dobrze. Z głową też, bo zamiast jednych drzwi, miał przed sobą aż trzy pary. Nauczony pijackimi przygodami zaczął walić w te środkowe. Trafił, bo ręka od razu zderzyła się z twardym drewnem, powodując kolejną falę bólu.
Szczęście go jednak nie opuszczało, gdyż Sanji okazał się być w domu i właśnie patrzył na niego z mieszaniną zdziwienia, przerażenia i… fascynacji. Chociaż może to ostatnie Zoro sobie wymyślił. Gdyby miał siłę modliłby się, żeby tak było.
-Hej…
Nie zdołał powiedzieć nic więcej. Stracił przytomność.

Nie spał długo. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo kiedy znów otworzył oczy nadal było ciemno, a on miał na sobie te same zakrwawione ciuchy. Tyle, że teraz leżał na miękkim łóżku, w sypialni Sanjiego, podczas gdy blondyn stał tuż obok z apteczką.
-Co się stało? – spytał rozcinając nożem koszulę wraz z kurtką zielonowłosego.
-Impreza byłaaaaa – jęknął czując ostrze w pobliżu rany wlotowej po kuli.
-Pytam poważnie. – W błękitnych oczach znów pojawiły się tak dobrze znane mu iskierki, lecz nie miał siły nawet się bać.
-Doflamingo… - Zadrżał, kiedy palce Sanjiego zaczęły manipulować przy jego pasku.
-Muszę cię opatrzyć, więc przestań, z łaski swojej, robić za cnotkę niewydymkę i powiedz, kurwa, co się stało. I co ma do tego, do jasnego chuja, Doflamingo!
-A żebym to ja wiedział… Wszystko szło gładko, z rączki do rączki, aż nagle jak nie wpadną ludzie tego różowego ptaszyska… Mówię ci masakra, jak nic…
-Właśnie widzę.
Zoro, pomimo bólu i uczucia jakby w głowie zamieszkał mu początkujący zespół metalowy, zrozumiał, że leży niemal nagi, na straży jego ciała pozostały jedynie bokserki, na łóżku Sanjiego, a sam blondyn przygląda mu się z zainteresowaniem. Nagle zaczęło go to niepokoić.
-Hej… Może ściągniesz Lawa, co?
-Później.
Tego się obawiał.

Sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Krew Zoro była wszędzie. Sączyła się z otworu na brzuchu, dosłownie buchała z rany na nodze, a szybko ciemniejące siniaki, co rusz, pojawiające się nowym miejscu na ciele zielonowłosego, sprawiały, że… miał ochotę go pieprzyć. Takiego bezbronnego, słaniającego się z wyczerpania i bólu.
Sięgnął po własny pasek przewieszony przez oparcie krzesła i skrępował nim nadgarstki mężczyzny. Wiedział, że to niepotrzebne, bo Zoro i tak nie miał sił, aby się opierać, jednak takie zniewolenie cholernie go podniecało.

-Pojebało cię?! – warknął czując jak skórzany pas wbija mu się w ręce. Był świadom faktu, że Sanji ma pewne… problemy, jednak w takiej sytuacji… To było bardziej niż chore. A najgorsze, że w grę nie wchodziła jakakolwiek obrona. Ciało z wolna przestawało go słuchać. –Sanji!
-Morda!
Poczuł uderzenie w twarz i z rozmachu przygryzł sobie wargę. Metaliczny posmak wypełnił mu usta. Najwidoczniej blondyn też chciał skosztować, bo przywarł do jego warg ustami i na siłę próbował zmusić go, a by pozwolił mu spenetrować je językiem. Opierał się do momentu, w którym dłoń kucharza nie natrafiły na miejsce postrzału. Nacisnął je z całej siły. Smukłe palce oblepiła gorąca wydzielina, a Zoro wrzasnął. Oczywiście, Sanji skorzystał z „zaproszenia” i już po chwili badał swoim językiem wnętrze ust zielonowłosego upajając się smakiem krwi. Tymczasem jego ręce wędrowały, po całym zmasakrowanym ciele, co rusz odnajdując kolejne zranione miejsce.
-Widzę, że czeka nas cudowna noc… - Zakończył pocałunek zlizując resztkę krwi z wargi kochanka.
-Sanji… - Zoro w końcu mógł złapać oddech. – Proszę… - Miał dość bólu jak na jeden dzień I noc. A jeśli kuk zabierze się do roboty, to, co przeżył do tej pory będzie tylko początkiem.
-O! – Blondyn chwycił porzucony wcześniej nóż i teraz udawał, że jest zainteresowany tylko nim. – Prosisz mnie. – Za pomocą ostrza wydłubywał bród spod paznokci. – Jak mógłbym być obojętnym… - Usiadł okrakiem na brzuchu zielonowłosego, zupełnie nie przejmując się faktem, że w ten sposób uciska na połamane żebra.
W czarnych oczach pojawiły się łzy.
-Płaczesz z radości… Jak miło. To może – wodził ostrzem po umięśnionym brzuchu, a pozostawiona po nim ścieżka wyglądała jak dzieło przedszkolaka – zaczniemy, tam gdzie nam wczoraj przeszkodzono? – Nie czekając na odpowiedź zerwał opatrunek, jakim Zoro zakrył jego wcześniejsze zabawy i znów wbił nóż w to samo miejsce. Tylko jeszcze głębiej.
-Aaaaa! – Wygiął ciało w łuk, lecz ból w potrzaskanych kościach kazał mu wrócić do wcześniejszej pozycji.
-Tak, tak, wiem. Podoba ci się.
Zaczął ciąć w poprzek klatki piersiowej, tworząc jakby lustrzane odbicie wcześniejszej blizny. Co chwila pogłębiał nacięcie, rozkoszując się krzykami bólu z ust towarzysza. Krew spływała po całym ciele zielonowłosego, brudząc zarówno jego, Sanjiego jak i pościel. Jej słodko-mdły zapach unosił się w powietrzu niczym drogie perfumy i wwiercał się w umysł, podsuwając blondynowi coraz to ciekawsze wizje na dzisiejszą noc.
Kiedy skończył klatkę piersiową Zoro znaczył koszmarny „X” składający się ze świeżej, wciąż obficie krwawiącej, rany i starej blizny.
Sanji chwile kontemplował swoje dzieło, a by zielonowłosy nawet nie próbował mu przeszkodzić, nóż znalazł się na jego gardle.
-Ładnie – zawyrokował w końcu, przejeżdżając jeszcze palcem wskazującym po całej długości nacięcia własnej roboty i, z lubieżnym uśmiechem, oblizując nagromadzoną na nim krew.
Zoro nie miał nawet siły skomentować. W ogóle przestawał odczuwać swoje ciało. Ból zdecydowanie zelżał, na tyle, by w jego miejsce pojawiła się senność. Przymknął oczy, jednak zbliżający się Morfeusz, został brutalnie odegnany, w momencie, w którym na zieloną czuprynę zostało wylane wiadro lodowatej wody. Zaczął się krztusić mając jednocześnie wrażenie, że całe ciało bombardowane jest zimnymi ukłuciami. Najboleśniej zareagowały zranione miejsca, tam fala bólu przekroczyła znany mu poziom, skutecznie przywracając do rzeczywistości.
-Nie śpimy, to nieładnie.
Kiedy obraz wrócił już, do pełni swojej ostrości, miał przed oczami rozebranego do pasa Sanjiego z papierosem w zębach. Siwy dym unosił się ku górze przenikając przez drewniany strop i dalej, hen daleko. Diabli wiedzą gdzie. Zoro tak bardzo chciał być na jego miejscu. Uciec, dokądkolwiek. Wszędzie jest lepiej niż tu, kiedy patrzą na niego te błękitne tęczówki, ze źle ukrywanym szaleństwem. Pociemniałe, zmrużone… Niczym dziki zwierz gotujący się do skoku… To był pierwszy raz, gdy Bestia nie tyle została spuszczona, co zerwała się ze smyczy.
-Trzęsiesz się. – Wyjął papierosa z ust a popiół strzepnął wprost na wykładzinę. – Trzeba by cię ogrzać. – Białe zęby zalśniły obnażone w szaleńczym uśmiechu. Zoro nie miał nawet czasu zastanowić się nad usłyszanymi słowami, bo przez kostniejące zimno przebił się jeden gorący punkt.
Z podrażnionego gardła wyszło coś na wzór charczenia, kiedy Sanji zgasił na szyi zielonowłosego swojego papierosa. Okrągły, czerwony ślad żarzył się w słabym świetle nocnej lampki, wypełniając powietrze i tak już nasycone zapachem krwi i strachu, dodatkowo fetorem palonego ciała.
-Ładna malinka mi wyszła, nie uważasz? – Przejechał językiem, po pogryzionych wargach kochanka. – Jednak przydałoby się jeszcze kilka… - Zaśmiał się widząc mieszaninę błagania i lęku w nieugiętych czarnych tęczówkach. Upajał się swoją władzą. Tylko on potrafił sprawić, że Zoro patrzył się w ten sposób. Jedna Bestia sprawująca władzę nad drugą.
Odpalił kolejnego papierosa, poczym zaciągnął się kilka razy, tak by nikotyna wypełniła mu całe płuca i ponownie usiadł okrakiem na zielonowłosym. Nacieszywszy się smakiem zgasił niedopałek tuż obok wcześniej zadanej rany rozkoszując się odgłosami tłumionego bólu. Całą operację powtórzył jeszcze kilkukrotnie schodząc „malinkami” coraz niżej i niżej. Za każdym razem, kiedy Zoro za bardzo się wyrywał, wykorzystywał słabe punkty Łowcy Piratów, a mianowicie połamane żebra. Mając do wyboru dwa rodzaje bólu, zielonowłosy pozwolił Sanjiemu kontynuować zabawę. Wreszcie blondyn dotarł do sutków Roronoy. Było mu to jak najbardziej na rękę, bo w paczce został ostatni papieros, a on nie chciał zostawiać swojej zabaweczki zbyt długo bez opieki. Znów zapalił, lecz tym razem delektował sie aromatem kilka minut dłużej i kiedy Zoro był niemal pewien, że to koniec, z mściwą satysfakcją blondyn zgasił niedopałek dokładnie na jego sutku.
Zielonowłosy wrzasnął, lecz zaraz został uciszony ostrym pocałunkiem.
-Chyba starczy tej zabawy, co? Trzeba zająć się czymś bardziej konkretnym…
Sanji zszedł z Zoro, ale ku rozpaczy tego drugiego wcale nie skierował się w stronę telefonu, tylko zaczął ściągać własne spodnie. Wkrótce został w samych bokserkach a i one niebawem znalazły się na podłodze. Oczom zielonowłosego ukazał się sporych rozmiarów penis w pełnym wzwodzie czekający tylko aż… Zadrżał.
-Niecierpliwisz się, co? – Sanji błędnie odczytał jego reakcję. – Spokojnie… - Klęknął na łóżku obok mężczyzny i przejechał dłonią po jego bokserkach, kierując się ku znacznej wypukłości. – Zaraz dostaniesz, to, na co czekasz…
To był impuls. W normalnych okolicznościach nigdy by się tak nie zachował. Zagryzłby wargi czekając na koniec, tak jak robił to wielokrotnie w przeszłości. Jednak szaleństwo w oczach kucharza kazało mu walczyć.
Cała siłą, jaka mu pozostawał uderzył barkiem w brzuch Czarnonogiego. Kiedy tamten zwijał się z bólu, zgięty w pół, zeskoczył z łóżka. Nie przewidział jednego. Że noga ma się zdecydowanie gorzej niż kilkanaście minut temu, a spora utrata krwi wcale nie pomoże mu w utrzymaniu równowagi. Padł na ziemie, boleśnie rozkwaszając nos o panele. Usłyszał grzechot kości, usta zalała mu kolejna fala krwi, a każdy wdech okupiony był cierpieniem.
-Kurwa! – wysapał.
Tymczasem Sanji już się pozbierał i teraz patrzył na swojego więźnia, z trudnym do zidentyfikowania wyrazem twarzy. Zoro bał się nawet podnieść wzrok tak by przekonać się do jakiej furii doprowadził blondyna.

-Jesteś… - cedził przez zaciśnięte zęby – niegrzeczny…
Chwycił zielone kosmyki i podniósł obolał ciało mężczyzny do góry, na wysokość swojej twarzy. Zoro jęczał z bólu, lecz na Sanjim nie robiło to żadnego wrażenia. Był w swoim świecie. Świecie, w którym musi ukarać nieposłuszną zabawkę.
Cios nadszedł nagle i z napędem bomby atomowej wbił mu się w brzuch wywołując mdłości i zmuszając do wypuszczenia z płuc powietrza. Zaraz za nim przyszły kolejne. Sanji nie patrzył gdzie kopie, trafiał w brzuch, żebra, skopał klatkę piersiową, a kiedy zielonowłosy upadł ponownie, również nogi i ramiona mężczyzny.
-Będziesz grzeczny? – spytał pochylając się nad nim. Nie uzyskał odpowiedzi, zamglony wzrok Roronoy kazał mu podejrzewać, że ten zemdlał. Prychnął niezadowolony. Nie chciało mu się ruszać po kolejne wiadro wody, dlatego chwycił kompana za ucho, to ozdobione kolczykami, i podciągnął jego twarz ku swojej.
-Pytałem – zaczął wykręcać płatek, coraz bardziej ciągnąc za złote łezki – czy będziesz grzeczny?! – Szarpnął, ciało nie wytrzymało i z ucha buchnęła świeża fala krwi, kiedy trzy kolczyki zostały brutalnie pozbawione swojego domu. A Zoro wrócił do rzeczywistości.
-Aaaaaa!
Naprawdę nie chciał krzyknąć, ale to było silniejsze od niego. Czuł jak po zimnym ciele spływała gorąca ciecz, a naderwane ucho paliło żywym ogniem. Miał ochotę płakać, jednak obiecał sobie, że tego akurat nie zrobi. Bo łzy mogłyby tylko jeszcze bardziej nakręcić tego szaleńca.
-Uznam to za „tak”. – Sanji przez chwilę podrzucał zdobyte trofea, po to tylko, by zaraz rzucić je gdzieś w kąt i stracić nimi zainteresowanie. – To bawimy się dalej.
Kopniakiem obrócił mężczyznę na plecy i usiadł mu na klatce piersiowej, tak, że jego penis znajdował się dokładnie na wprost ust zielonowłosego. Podrażniona dodatkowymi ruchami rana, otworzyła się w pełni, więc czuł na pośladkach gorącą krew. Co sprawiało, że podniecenie niemal wylewało się z niego. Jeszcze chwila i dojdzie bez żadnej pomocy. A tego nie chciał.
-Ssij go. – Wpakował swoje przyrodzenie mężczyźnie do gardła.
Zoro, pomimo braku powietrza, roztrzaskany nos nie nadawał się w tym momencie do niczego, a usta zostały brutalnie zatkane, posłusznie zaczął na przemian wodzić językiem, po penisie, Sanjiego, co jakiś czas zasysając się na główce. To był jedyny sposób, na uchronienie się od kolejnego bólu. Lizał go, więc, badając językiem fakturę, ssał czując gorzki smak porażki. I usiłując zaczerpnąć nieco tchu, bardziej z pierwotnych pragnień aniżeli ze świadomej chęci przetrwania.
Jednak, jego starania, nie odpowiadały kucharzowi. Ten chciał więcej. Dlatego sam zaczął się ruszać, raz po raz wbijając penis do ust mężczyzny, tym samym dosłownie go dusząc, nie pozwalając na zaczerpnięcie nawet tych śladowych ilości powietrza. Szybciej, coraz szybciej, a małe łezki, jakie pojawiły się w kącikach oczy Roronoy tylko jeszcze bardziej go nakręciły. Klęknął nad twarzą zielonowłosego i zaczął znów się ruszać, praktycznie gwałcąc ją.
Nie trwało to długo, bo wcześniejsze zabawy nieźle go podnieciły. Szybko doszedł wewnątrz ust, Zoro, wydając przy tym cichy jęk.

Z powodu swojej pozycji, Łowca Piratów, nie miał innego wyjścia jak tylko połknąć to, co zostawił pod sobie Sanji. Słony posmak przeleciał mu przez gardło aż do żołądka wywołując kolejną falę mdłości. Całym sobą zmusił swoje ciało, by zatrzymało „prezent” wewnątrz.
-Grzeczny chłopczyk. – Blondyn poklepał go po policzku, jednocześnie schodząc z niego. Przeżyty orgazm trochę go oprzytomnił i pozwolił chłodniejszym okiem obrzucić całą sytuację. Lecz nawet to nie zmieniło planów na dzisiejszą noc. Ruszył w stronę krzesła i zaczął przeszukiwać swoje wczorajsze ubranie, jakby czegoś szukając. W końcu znalazł. – Bigo! – krzyknął wyciągając czarny krawat. Zaraz potem chwycił swój nieodłączny nóż i wrócił do Zoro.
Mężczyzna wyglądał cudownie, blady, posiniaczony, cały we krwi, zarówno świeżej jak i zaschniętej, z resztkami jego spermy na twarzy i nieobecnym spojrzeniem. Które momentalnie nabrało ostrości, kiedy jego właściciel zobaczył zbliżającego się blondyna.
-Co… - Nie dokończył. Został zakneblowany przyniesionym, przez Sanjiego kawałkiem materiału i teraz mógł tylko patrzeć z przerażeniem na dalsze kroki owładniętego szaleństwem kucharza. Tymczasem Czarnonogi skierował swoje zainteresowanie na dolne partie więźnia. Zoro cały czas był w bokserkach, które zdecydowanie przeszkadzały mu w dalszych planach. Usiadł, tym razem na nogach mężczyzny, wywołując ból w pokiereszowanej nodze. Przez knebel wydostało się coś na wzór jęknięcia, które zostało całkowicie zignorowane przez blondyna rozcinającego właśnie zielony materiał. Gdy ten opadł, natychmiast chwycił w dłoń, skrywającego się pod nim, penisa i zaczął przesuwać po członie. Delikatnie, zmysłowo, co jaki czas naciskał na wrażliwą główkę, wywołując miłe spazmy ciała pod sobą. Wiedział jak zrobić Zoro dobrze. I lubił chwalić się tą wiedzą, jakby dając zielonowłosemu do zrozumienia, że zna jego wszystkie sekrety.
-Dobrze ci? – spytał, choć odpowiedzi nie spodziewał się usłyszeć. – To się cieszę. – Wykonał jeszcze kilka szybszych ruchów dłonią. – Lepiej, prawda? A teraz pokażę ci, na czym polega prawdziwa… przyjemność.
Zaniepokojony starał się dojrzeć, co takiego robił Sanji. Zobaczywszy, błyszczące w świetle lampki, ostrze zaczął sie wyrywać, jednak mocniejszy nacisk na nogi zatrzymał go w miejscu. A chłód stali na członku sparaliżował uniemożliwiając kolejną próbę stawiania oporu.
Sanji wodził ostrzem po penisie kochanka, od czasu do czasu mocniej napierając na cienką warstwę skóry i sprawiając, że z nacięcia płynęła krew. Nie zaprzestał jednak stymulować członka ręką, tak by ból mieszał się Zoro z przyjemnością.
Czując, że zielonowłosy jest już na skraju wbił ostrze noża w główkę penisa. Nie za głęboko, lecz na tyle mocno, by zatrzymać tym samym wytrysk i sprawić, że mężczyzna wygiął plecy w łuk, zapominając o połamanych żebrach.
-Nie ma tak dobrze… - Odłożył narzędzie, a wyciągniecie ręki, poczym zszedł z Roronoy. – Dojdziesz, kiedy będę w tobie! – Zarzucił sobie nogi mężczyzny na ramiona i bez żadnego ostrzeżenia i przygotowania wszedł w niego, od razu cały. Nie czekając aż ten się przyzwyczai zaczął sie ruszać, w rytm tłumionych wrzasków. A potem coraz szybciej i szybciej, z coraz większą siłą, wkładając w to całą furię, jaka gromadziła się w szczupłym ciele od kilkudziesięciu godzin. Każde najmniejsze niepowodzenie przewijało się w jego umyśle, kiedy pieprzył rannego przyjaciela, pragnąc sprawić mu jak najwięcej bólu. A sobie przyjemności. To miała być nagroda, trofeum… Zadośćuczynienie, za to, co uczynił mu świat.
Krew płynąca z odbytu Zoro było świetnym nawilżaczem i dzięki niej mógł poruszać się w dogodnym dla siebie tempie, mając gdzieś czy partnerowi taki układ się podoba czy nie. Wchodził coraz brutalnie i głębiej, obijał jądrami o umięśnione pośladki, ściskał je, wbijał paznokcie, tworząc krwawe szramy. Rozkoszował się jękiem, udręką malującą się na tej zwykle silnej, poważnej twarzy. Złamanie maski obojętności Roronoy było niejako bonusem.

Ból w dolnych partiach ciała przekraczał wszelkie granice, sprawiał, że poprzednie przeżycia teraz wydawały mu się zabawą dla dzieci. Cierpienie wywołane wbijającym się w niego członkiem blondyna, nie mogło być porównywane z niczym, co przeżył do tej pory. Nie pierwszy raz kucharz go gwałcił, ale po raz pierwszy robił to z taką pasją. Mściwą satysfakcją i faktyczną potrzebą zadania bólu.
Chciał wrzeszczeć, błagać o litość, jednak krawat blokował wszystkie jego słowa i mógł wydobywać z siebie tylko ciche jęki.
Po chwili doszło pieczenie w odbycie, a zapach krwi się spotęgował. To było dla niego za dużo. Zamknął oczy chcąc osunąć się w niebyt, gdy poczuł ostatnie pchnięcie, zalała go fala gorąca i… wszystko ustało.

Pozwalał unormować się swojemu oddechowi, jednocześnie przyglądając się ciału Zoro. Łowca Piratów zemdlał kilka chwil po tym jak Sanji w nim doszedł. Wciągając spodnie kucharz doszedł do wniosku, że przyjaciel wygląda zdecydowanie gorzej, niż wtedy, gdy do niego trafił. Trudno. Będzie musiał zrzucić całą winę na zbirów Doflamingo. Zaczął szukać spodni Roronoy jednocześnie wykręcając numer Trafalgara. Boss Serowców odebrał już po drugim sygnale.
-Hej. Tu Sanji… Taaa… Masz wolną chwilę? Potrzebujemy lekarza… Niezbyt oficjalnie… No… Zoro miał pecha trafiając nie tam, gdzie trzeba… U mnie… Masz gdzie zanotować? – Dyktował adres i rozwiązywał przy tym dłonie zielonowłosego. – Ok., czekam.

* Fiodor Dostojewski Bracia Karamazow


2 komentarze: