Liczba rozdziałów: ??
Gatunek: yaoi
Para: ZoroxSanji
Ograniczenia wiekowe: +18 (znaczy planowane w późniejszych rozdziałach :P)
Info/Uwagi: Lekki, łatwy i przyjemny (przynajmniej w założeniu ;)) romasik. Nie do końca wiem, czy umiem pisać takie rzeczy. Wyjdzie w praniu.
Co do fabuły: Sanji, z braku funduszy na dalszą egzystencję postanawia poprowadzić kurs gotowania dla opornych. Zoro, z różnych powodów, na owy kurs się zapisuje. To chyba tyle...
KURS GOTOWANIA
ROZDZIAŁ I
"Smak Życia"
Smak Życia.
Opróżniwszy
szklankę do końca po raz kolejny przeczytał reklamę na pudełku, po czym
skrzywił się na samo wspomnienie tego, co przed chwilą miał w ustach. Jeśli
faktycznie tak smakuje życie, to chyba najwyższy czas się zabić.
Obrzucił
talerz wymownym spojrzeniem, lecz znajdująca się na nim szarobura masa, zdawała
się tym nie przejmować. Nadal, za żadne skarby świata, nie chciała przypominać
kolorowego zdjęcia, które skusiło go na sklepowej półce. To ono i wielki
czerwony napis ŁATWY PRZEPIS, sprawiły, że postanowił zaryzykować, porzuciwszy
tradycję mrożonych dań. Jak widać decyzja okazała się błędem.
-Czy
naprawdę aż tak bardzo spieprzyłem? – Obracał karton w dłoniach zastanawiając
się, co takiego zrobił źle. Przecież postępował zgodnie z instrukcją! No może dał odrobinę za dużo soli, na
przyszłość musi zapamiętać, żeby dokładnie zakręcać solniczkę. Trochę też, za
długo trzymał całość w piekarniku. Nie mógł jednak mieć do siebie pretensji. Po
dwunastogodzinnej harówce oczy same mu się zamykały. Każdy, w takiej sytuacji, by przysnął! Zresztą
obudził się, zanim dym dotarł do czujników dymu i zaangażował, w jego pierwszą
przygodę z gotowaniem, panów strażaków. – Ech… Nie nadaję się do tego. – Zrezygnowany
ruszył w stronę lodówki. Jeśli chce dzisiaj mieć w ustach cokolwiek, poza
kanapkami pochłoniętymi jeszcze w pracy, to nie bardzo ma wybór. W lodówce, jak
to przed wypłatą, pingwiny skrobały lód, a ostatnie drobne, jakie zaplątały mu
się w portfelu starczyłyby, w najlepszym razie, na wafelka. Zresztą nie takie
rzeczy się robiło. Ze studiów, poza dyplomem, wyniósł jedną ważną naukę –
wszystko da się zjeść pod warunkiem, że użyje się odpowiedniej ilości ketchupu!
Sięgnął po czerwoną buteleczkę licząc, że żołądek po raz kolejny wytrzyma te
tortury.
Poznaj Smak Życia.
-Jesteś
pewien? – Obracał w dłoniach projekt ulotki. Widniejący na nim tekst wydawał mu
się nieco zbyt patetyczny. Jakby na wyrost.
-Jasne!
– Pstryknął fotkę spaghetti bolognese i dopiero wtedy spojrzał na przyjaciela.
– Ludzie lubią takie rzeczy.
-Ale
wolałbym uniknąć nieporozumień. – Wytłumaczenie przyjaciela jakoś go nie
przekonało. – To nie ma być nic skomplikowanego. Praktycznie same podstawy…
-Spokojnie.
– Zmieniwszy obiektyw wrócił do obfotografowywania potraw. Sanji naprawdę się postarał,
wszystko wyglądało pięknie. A dzięki drobnej obróbce graficznej ludzie wprost
oszaleją. – Niżej umieścimy wyjaśnienie z dokładnym opisem. Grunt żeby
przyciągnąć uwagę.
-Skoro
tak twierdzisz…
Hej!
– Odwrócił się w stronę rozmówcy. Czarne afro zafalowało przy gwałtownym
podmuchu. – Kto tu jest specem od reklamy?
-Ty
– przyznał niechętnie. Usopp był świetnym kumplem. Przynajmniej do momentu, w
którym nie zaczynał się puszyć.
-No
właśnie! I nie zapominaj, że użyczam ci mojego zajebistego talentu za darmo! Nawet,
jeśli ledwo wyrabiam się z normalnymi zleceniami!
I
koloryzować rzeczywistość.
-No
nie tak zupełnie za darmo. Kolacja zaręczynowa, pamiętasz? – rzucił niby od
niechcenia a wprawna ręka przyjaciela zadrżała, przez co zdjęcie naleśników z
owocami wyszło zamazane. Trafił w czuły punkt. Na samą myśl, że ma poprosić
ukochaną o rękę, Usoppa ogarniała czarna rozpacz. I nie, dlatego, że nie chciał
zostać mężem Kayi – swojej licealnej miłości. Wręcz przeciwnie, niczego nie
pragnął bardziej.
-Mogłeś
nie przypominać! – Czoło chłopaka zrosił zimny pot. – Ale jak myślisz? Zgodzi
się?
Sanji
westchnął teatralnie i sięgnął po papierosa. Pomimo wyraźnego zakazu fotografa,
który tłumaczył mu, że dym z fajek bardzo lubi wciskać się w kadr, przez co
zdjęcia nadają się tylko do wyrzucenia.
-Zgodzi
się. Masz to jak w banku.
Usopp,
w gruncie rzeczy, był strasznym tchórzem. Od kiedy tylko kupił pierścionek, bez
przerwy zanudzał wszystkich swoim czarnowidztwem. W jego wizjach Kaya zdążyła
już odmówić, rzucić go, przyznać się do zdrady, a nawet, wyjawić mu, że był
tylko przykrywką, bo tak naprawdę ona woli kobiety. Nie pomogły zapewnienia
przyjaciół, że dziewczyna tylko czeka na ten ruch z jego strony i po kryjomu
już planuje ich wesele. Bo wtedy powstał problem „jak się oświadczyć?”. Romantyczne
wyjście do restauracji czy wyjazd do Paryża i padnięcie na kolana pod wieżą
Eiffla odpadało. Jako właściciel małej, ledwie raczkującej, agencji reklamowej,
Usopp zwykle nie śmierdział groszem. Zaś wszystkie posiadane oszczędności wydał
na pierścionek. Wtedy, Sanji, upatrzył w tym swoją szansę Obiecał przygotować
dla zakochany kolację godną najlepszych szefów kuchni, w zamian za pomoc przy
jego nowym przedsięwzięciu. Sam by tego nie ogarnął.
Chodziło
mu raczej o kilka ulotek, podczas gdy Usopp, pijany szczęściem, zaplanował
pełną kampanię reklamową. Której koszty, na pewno przekroczyłyby budżet
kolacji. Dlatego kucharz dorzucił jeszcze, w ramach zapłaty, gotowanie na
zbliżającym się weselu. Niestety bardziej materialnych dowodów uznania nie mógł
wręczyć przyjacielowi – u niego też było krucho z kasą. Inaczej w życiu nie zdecydowałby
się na tak radykalny krok.
-Ale
Sanji…
-Żadnego,
„ale”! Zrozum to wreszcie! Kaya cię kocha, chociaż nie mam pojęcia, za co! –
Tej szpilki nie potrafił sobie odmówić. Złośliwości były, w końcu, jego znakiem
firmowym. – Jeśli nawet, w co nie wierzę, postanowi dać ci kosza i nie zmieni
zdania spróbowawszy moich specjałów, to przysięgam! – Uroczyście położył dłoń
na sercu. – Że, aby cię pocieszyć, przejdę się główną ulicą miasta w różowej
sukience i wyzywającym makijażu!
Pełne pogardy spojrzenie mówiło wszystko.
-Wracajmy
do pracy, bo zaczynasz pieprzyć od rzeczy. I zgaś tego cholernego papierosa!
Nie! W takich warunkach nie da się pracować!
Spóźniony!
Jak zwykle! Mógł sobie darować poranny przegląd lodówki. Gdyby cokolwiek w niej
było, wczoraj nie musiałby jeść Smaku
Życia, po którym pół nocy męczyła go zgaga. No i mógł od razu skręcić w
prawo, a nie w lewo nadrabiając kawał drogi. Chociaż pewnie i tak niewiele by
to dało. Orientacja w terenie była jego Piętą Achillesową. Choć publicznie,
nawet na torturach, nigdy by się do tego nie przyznał, to samego siebie
oszukiwać nie mógł – potrafił się zgubić na prostej drodze. Drodze, którą
poruszał się praktycznie codziennie, w mieście, w którym żył od urodzenia. Więc
jak można od niego oczekiwać, że będzie w stanie ogarnąć trasę z domu, do pracy
w zaledwie dwa lata?! Na szczęście większość spóźnień udawało się zataić przed
szefem. Tak jak dzisiaj.
-Jest
staruszek? – spytał rzucając torbę w kąt i od razu siadając przy biurku z
wyrazem twarzy człowieka w pełni pogrążonego w służbowych obowiązkach.
-Nie
ma. – Jego partner nawet nie podniósł wzroku znad gazety. – Znów poszedł albo
chlać, albo na dziwki.
Bezpośredniość
tego człowieka chyba nigdy nie przestanie go zadziwiać. Nikt, poza nim, nie
odważyłby się w ten sposób powiedzieć o Silvers’sie
Rayleigh’u – Mrocznym Królu – miłościwie panującym postrachu całego
komisariatu. Pełniącym też, w wolnych chwilach, rolę komendanta.
Z drugiej strony nie było się, czemu dziwić. Dracule
Jastrzębiooki Mihawk sam był legendą. To
on ustanowił rekord strzelnicy, do którego, nikomu, nie udało się nawet
zbliżyć. Do niego należał też największy odsetek złapanych przestępców i
rozwiązanych spraw. A jeśli dodać do tego obrazu, plotki krążące po całym
komisariacie opisujące znajomości Rayleigh’a z Mihawkiem, w których to trup
ściel się gęsto i, w zależności od wersji, to jeden, to drugi ma za sobą
kryminalną przeszłość, człowiek zaczynał rozumieć tę specyficzną relację
zwiechnik – podwładny. A nawet, jeśli nie rozumiał to wolał się nie przyznawać
do swojej ignorancji.
Lub, tak jak w przypadku Zoro, nie przejmować się
nią. Bo chociaż podziwiał obu swoich przełożonych to Mihawk stanowił dla niego
pewnego rodzaju cel. To jego chciał przewyższyć, zwłaszcza, od kiedy okazało
się, że dzielą tę samą pasję – kendo. Wiedział, że jeszcze daleka droga przed
nim, mimo to jej koniec był jasny. A
póki, co skupiał się na tym, by jak najwięcej nauczyć się od swojego rywala.
-Co dzisiaj mamy na tapecie? – Sięgnął po akta.
-Nic wielkiego. Jedno włamanie i jeden skradziony
rower. – Mihawk nadal czytał gazetę. Najwidoczniej zdążył zapoznać się z
treścią zgłoszeń przed przybyciem partnera. – A! I bójkę w nocnym barze. Trzeba
przesłuchać domorosłych bokserów. Chyba zdążyli już wytrzeźwieć.
Odłożył teczkę, po czym przeciągnął się z błogim
uśmiechem na ustach.
-Czyli czeka nas spokojny dzień.
Kto wie może uda mu się jeszcze wyskoczyć do baru,
po drugiej stronie ulicy, na jakiś szybki obiad? I jeśli będzie miał trochę
szczęścia dostanie żarcie „na zeszyt”.
-Nie zapeszaj.
No i oczywiście zapeszył! Ledwie wyściubili nosy z
gabinetu a już dostali pierwsze wezwanie. Okazało się, że ktoś napadł na sklep
na drugim końcu ich rewiru. Potem podpalenie samochodu kilka ulic dalej, dealer
narkotykowy zauważony pod szkołą, wezwanie do przemocy w rodzinie – mąż twierdzący,
że tylko twardą ręką można wychować sobie żonę.
Dziękował losowi, za to, że był z nim Mihawk, bo nie ręczył za siebie.
Nieważne ile razy był świadkiem podobnej scenki, zawsze miał ochotę
samodzielnie wymierzyć sprawiedliwość.
Niemal z podziwem patrzył na opanowanego
Jastrzębiookiego, którym tym samym beznamiętnym tonem odczytuje zatrzymanemu
jego prawa, a następnie wygłasza, pobitej żonie, krótką regułkę o tym gdzie
może szukać pomocy.
Spokój tego człowieka trochę przerażał Zoro. Nie
potrafił powiedzieć, czy jest to cecha wrodzona, czy może nabyta podczas
wieloletniej służby. Jeśli to drugie, to istniało niebezpieczeństwo, że za
dziesięć – piętnaście lat on też taki będzie. Wzdrygnął się na samą myśl.
Utrata części swojej osobowości nie bardzo mu się uśmiechała. I żeby utwierdzić
się w przekonaniu, że nadal pozostaje sobą, mocniej wykręcił ramię damskiego
boksera, niemal wrzucając go do radiowozu.
Na komendę wrócili zmęczeni, źli, głodni, a co
najgorsze, po porze obiadowej. Dla Zoro oznaczało to tyle, że już na pewno nie
zdobędzie posiłku na kreskę. Popołudniami ster za barem przejmował właściciel,
który znany był z tego, że nikomu nigdy nie poszedł na rękę. No nic. Przyjdzie
mu do końca dnia zdychać z głodu, a muszą jeszcze przesłuchać bokserów –
amatorów. Świat zdecydowanie nie przedstawiał się w różowych barwach.
Kiedy tak kontemplował swój marny los, tuż przed
jego nosem zmaterializował się plastykowy pojemniczek, z czymś, co do złudzenia
przypominało potrawkę z kurczaka. Ciepłą potrawkę z kurczaka!
-Jedz, zanim wystygnie. Mikrofalówka już i tak ledwo
zipie, więc nie chciałbym jej używać częściej niż jest to konieczne. –
Jastrzębiooki, usadowiony przy biurku, pochłaniał własny obiad.
-Dzięki! – Dwa razy nie trzeba my było tego
powtarzać. – Itadakimas!
Przez jakiś czas jedli w milczeniu
-Powiedz, no Mihawk…
- Zoro nadział na widelec trochę marchewki. – Twoja żona nie jest na
ciebie zła za to, że ciągle mnie dokarmiasz?
-Jakoś to znosi. – Wolał nie wtajemniczać partnera w
szczegóły wybuchów złości swojej połowicy. Wystarczy, że on musiał słuchać tego
jojczenia przynajmniej godzinę dziennie. Zresztą zdążył się już przyzwyczaić do
odstawianej przez nią pokazówki. Bo Perona taka już po prostu była. Najpierw
zarzekała się na wszystkie świętości, że czegoś nie zrobi, a później ruszało ją
sumienie, przez co, w ostatecznym rozrachunku wychodziło na jego. W związku z
tym nie mógł uznać tego małżeństwa za nieudane. – Ale naprawdę powinieneś coś z
tym zrobić. Nauczyć się gotować, albo znaleźć sobie jakąś miłą dziewczynę… -
powiedział niemal ojcowskim tonem jednocześnie sugestywnie ruszając brwiami, co
sprawiło, że Zoro prawie udławił się kolejnym kęsem.
-Mihawk! – wrzasnął odzyskawszy oddech.
-No, co? – Udał niewiniątko. Naprawdę chciał dobrze
dla tego dzieciaka. Zdążył go polubić. W dodatku młody miał potencjał. Trochę
pracy i kto wie, może to właśnie Zoro zastąpi go, kiedy przejdzie wreszcie na
zasłużoną emeryturę? To nawet nie byłoby takie złe. I tak po prawdzie to niemal
od pierwszego spotkania upatrywał w tym zielonowłosym narwańcu swojego
następcy. Dlatego też zdradzał mu najważniejsze tajniki pracy w policji, bronił
przed komendantem, ukrywając notoryczne spóźnienia i drzemki w pracy oraz…
dokarmiał. Gdyby nie on Roronoa pewnie już dawno padłby z głodu. Jakim cudem on
zdołał się uchować aż do teraz?! – Źle mówię?
-Serio?! – Jakoś udało mu się opanować, choć rozmowa
zaczynała wkraczać na grząski grunt. – Wyobrażasz sobie mnie w roli kucharza?!
-Tak. – Pełna powaga. Byle tylko nie zdradzić jak
bardzo rozbawiła go a wizja. – Nawet takiego w różowym fartuszku.
Kiedyś go zabije. Na śmierć. Bambusowym mieczem do
kendo.
-Sorry. Wczoraj próbowałem. Jak chcesz to ci
przyniosę rezultat. O ile wcześniej nie uciekł… Albo nie utworzył z kuchni
własnego, niepodległego państwa.
Znając Zoro, to mogła być prawda.
-A drugie wyjście?
No to wpadł.
-Wiesz… Z dziewczynami nie bardzo mi wychodzi… - Jak
tu wyjaśnić Mihawkowi, że jako gej nie bardzo ma szansę znaleźć złotowłosą
piękność o błękitnych oczach, która w dodatku chętnie będzie mu gotować. Oraz
prać, prasować i robić wszystkie te rzeczy, jakie zwykle robi dobra żona. Żeby
w ogóle zacząć temat musiałby się przyznać do swojej orientacji a w tak hermetycznym
środowisku szansa, że nie spotkałoby się to z ogólną akceptacją była duża. Kto
wie, czy nie przypłaciłby tego zwolnieniem. Dlatego, jak do tej pory, zgrabnie unikał
tematów związków i osobistych podbojów podczas rozmów w szerszym gronie. Za to teraz
nie miał zielnego pojęcia jak wybrnąć z sytuacji. Na szczęście uratował go
czysty przypadek. No i szef, dla którego idea pukania do zamkniętych drzwi
nadal pozostawała zagadką.
-A wy, co się tu opierdalacie?! – Mogli być zawaleni
pracą po same łokcie, lecz Rayleigh i tak wiedział swoje. – Nasi imprezowicze
zdążyli już wrócić do świata żywych i tylko czekają na wizytę uroczych panów
policjantów. Więc zepnijcie dupy i do roboty! Za coś te pensje dostajecie w
końcu! – wrzasnął i nie czekając na odpowiedź jak szybko się pojawił tak szybko
zniknął.
-A temu, co? – Na Zoro opierdol nie zrobił wrażenia.
Nawet był wdzięczny szefowi, bo niewygodny temat się urwał. Mihawk już wstawał
z krzesła.
-Ktoś go wkurwił – stwierdził Jastrzębiooki
stawiając swój pojemnik po obiedzie na biurku partnera. – W dodatku zbliża się
„ten dzień”. W ramach zapłaty ty zmywasz. – Wyszedł z pokoju.
Roronoa popędził za nim notując w pamięci, by w
później zapytać, o jakim dniu mówił Dracule. Coś tam kołatało mu się w głowie,
że podobną rozmowę odbyli przed rokiem, lecz za nic nie potrafił sobie
przypomnieć szczegółów.
Telefon zadzwonił, gdy coraz bardziej sfrustrowany
raz po raz klikał „odśwież” na swojej poczcie. Niemal wyrżnął z krzesła
starając się odebrać jak najszybciej, tak by potencjalny rozmówca, nie zmienił
zdania.
-Kurs gotowania Poznaj
Smak Życia. Z nami wyjdzie ci każde danie! – wyrzucił z siebie wyuczoną
formułkę, którą, specjalnie na potrzeby kampanii reklamowej przygotował Usopp.
– Sanji Black przy telefonie. Czym mogę służyć?
-O! – Głos po drugiej stronie z całą pewnością nie
należał do przyszłego kursanta. – Słyszę, że zapisy pracują pełną parą.
-Cześć Usopp. – Wrócił do przerwanego zajęcia. –
Chciałbym. Jak na razie odzew zerowy… Plus kilka głupich telefonicznych żartów
i ze dwadzieścia maili z zaproszeniem na pokaz garnków. – Skasował kolejną
wiadomość. – Dwadzieścia jeden. To chyba nie wypali. – Naprawdę nie chciał zabrzmieć
żałośnie, lecz rachunki, których termin płatności niebezpiecznie zmierzał do
tego by pokryć się z bieżącą datą, wywoływały u niego czarną rozpacz.
-Hej! Skończ z tym czarnowidztwem! Nie od razu Rzym
zbudowano! – Jako przyjaciel miał wręcz obowiązek pocieszyć kumpla.
-Tak – zgodził się jednocześnie umieszczając w koszu
kolejną reklamę z cyklu „jak powiększyć penisa”. – Ale budowniczowie Rzymu nie
mieli kredytu. I nikt nie groził im eksmisją, jeśli nie uregulują czynszu za
ostatni miesiąc. Co najmniej. A mogłem
nie rzucać tamtej roboty. Debil ze mnie. – Jeszcze jeden list trafił do śmieci.
-Przestań! – Doskonale pamiętał jak Sanji męczył się
w poprzedniej pracy. O mało nie przypłacił tego wszystkiego zdrowiem. – Jeszcze
wszystko zdąży się ułożyć. Gadałem z kolegą, prowadzi dział ogłoszeń w lokalnej
gazecie. Obiecał wcisnąć twoją reklamę w jutrzejszym wydaniu.
-Usopp, dobrze wiesz, że mnie na to nie stać –
warknął. – Gdybym miał kasę, to zapłaciłbym tobie!
-Myśmy już opłatę ustalili. – Uśmiechnął się pod
nosem. – A on obiecał zrobić to za darmo, w ramach koleżeńskiej współpracy.
-Usopp…
-No?
-Jesteś wielki!
-Wiem! – Nie było sensu udawać fałszywej skromności.
– To teraz już nie przeszkadzam. Daj znać jak coś się ruszy.
-Jasne. Trzymaj się.
-Ty też.
Zakończył połączenie, ani trochę niepodniesiony na
duchu. Miało być tak pięknie a tymczasem rzeczywistość walnęła go prawym
sierpowym i od razu wylądował na deskach. Usopp może sobie mówić, co chce, ten
pomysł nie ma szans wypalić. No nic, trzeba zacząć się poważnie zastanawiać
skąd wziąć kasę, przynajmniej na te najpilniejsze raty. No i wypadałoby znaleźć
jakąś prawdziwą robotę. Westchnął. Chyba przyjdzie mu wracać do domu z
podkulonym ogonem.
Z rozmachu zamiast się wylogować znów odświeżył
stronę. I aż zaświeciły mu się oczy na widok otrzymanej wiadomości.
-Tak, tak, tak… - szeptał do siebie przebiegając
tekst wzrokiem. Nagle pomysł z powrotem do domu wydał mu się idiotyczny.
Przecież jest szansa, że mu się uda! A otwarty list był na to najlepszym
dowodem. Szybko sklecił odpowiedź i kliknął „wyślij”.
-Ok. To czynsz opłacony.
-Rachunek, rachunek, reklama, rachunek… Pocztówka? –
Zaciekawiony kontemplował zdjęcie palm i lazurowego morza, po czym odwrócił je
chcąc się przekonać, którego z jego kumpli stać na takie wakacje. Okazało się,
że żadnego, za to listonosz był analfabetą i pomylił numery mieszkań. Trochę
zawiedziony wrzucił pocztówkę do odpowiedniej skrzynki i wrócił do przeglądania
własnej poczty. Która to przyjęła postać pokaźnego stosiku. No, ale trudno żeby
było inaczej skoro zaglądał tam raz na tydzień – dwa. Dalsze badania nie
przyniosły więcej niespodzianek. Masa rachunków i ulotek bezsprzecznie
zaadresowanych do niego. Jakoś ta
korespondencja zawsze trafiała tam gdzie powinna. No cuda jakieś.
Większość kolorowych ulotek od razu wrzucił do
kosza. Pozostawił tylko jedną. Co prawda nie zdążył dokładnie przejrzeć tekstu,
ale skusiły go kolorowe fotografie jedzenia. Kto wie, może gdzieś blisko
otworzyli tanią knajpę?
Będąc w domu najpierw nastawił wodę na herbatę a
później pochłonął kanapki, które pod koniec pracy wręczył mu Mihawk. Nie
oponował, zwłaszcza, że alternatywą był Smak
Życia. Przy takim wyborze zostanie pasożytem nie wydawało się wcale takie
złe.
Posiliwszy się mógł na poważnie zająć się pocztą.
Posegregował listy na dwie kupki „do zapłaty” i „mogą poczekać”. Ulotka, jako
że nie pasowała do żadnej kategorii została mu w dłoni. Jak się okazało nie
promowała ona nowej jadłodajni tylko… kurs gotowania. O niezbyt mile kojarzącej
mu się nazwie Poznaj Smak Życia.
Normalnie zaraz cisnąłby papier do śmieci, lecz wspomnienie dzisiejszej rozmowy
z Mihawkiem wciąż było świeże. Jeśli nadal będzie liczył na partnera i jego
żonę w kwestiach jedzenia, musi liczyć się z tym, że sytuacja może się
powtórzyć. Zresztą taki stan rzeczy ciążył mu na duszy. Nie lubił być od kogoś
zależnym. W żadnej kwestii. Poza tym, jeśli kiedy Jastrzębiookiemu przyjdzie do
głowy wystawić mu rachunek to nie wypłaci się do końca życia. A autor ulotki
twierdził, że z każdego jest w stanie stworzyć, może nie profesjonalnego
kucharza, ale z całą pewnością osobę, której pojawienie się w kuchni nie będzie
zwiastowało katastrofy. I która, na dodatek, będzie w stanie sama się wyżywić w
miarę tanio, zdrowo i jadalnie. Satysfakcja gwarantowana. Albo zwrot pieniędzy.
-Właściwie to, czemu by nie spróbować? – spytał plakatu
wiszącego na przeciwległej ścianie. – Jak myślisz? Nawet, jeśli nazwa nie jest
zachęcająca… – Mężczyzna na nim uwieczniony milczał jak zaklęty. Zoro nie
bardzo wiedział, czego reklamą jest owy plakat, jednak dostał go kiedyś za
darmo. A w dodatku świetnie zakrywał plamę z tłuszczu – efekt smażenia przez
niego jajecznicy. Wspomnienia z owego feralnego dnia sprawiły, że momentalnie podjął
decyzję. Napisał maila na adres widoczny na ulotce. Otrzymawszy wiadomość
zwrotną potwierdzającą, że są jeszcze wolne miejsca, ruszył żelazne racje
przeznaczone na czarna godzinę – czyli dzień, kiedy go wyleją z roboty – i
opłacił z góry cały kurs. Oczywiście, skoro już się zdecydował, to mógł podejść
do sprawy bardziej fachowo i poszukać innych ofert w sieci. Lecz to rozwiązanie
wydało mu się zbyt skomplikowane. Zresztą, jeśli teraz tego nie zrobi później
pewnie znajdzie tysiąc i jeden wymówek, żeby jednak nigdzie się nie zapisywać.
A tak? Pieniążki poszły i choćby z tego powodu trzeba będzie się ruszyć. I
pouczyć.
-Raz się żyje, nie? – Roześmiał się sięgając po piwo. – Chyba mi
odbiło.
Plakat kulturalnie nie zaprzeczył.
Nie wiem czy mogę (patrzy nieśmiało w stronę autorki), ale no... Muszę skomentować!
OdpowiedzUsuńUzupełniałam sobie linki, patrzę, a tutaj romansik Twojego autorstwa :D Jako że to właśnie gatunek, który uwielbiam i to na dodatek taki luźny, to skusiłam się w pierwszej kolejności i naprawdę... JESTEM ZACHWYCONA *.* Ogólnie bardzo fajną fabułę sobie wymyśliłaś i postacie tak prawdziwie opisałaś. Zachwycił mnie Twój opis związku Usoppa i Kayi. Usoppowi właśnie mega pasuje takie zachowanie jakie mu przypisałaś. Jestem teraz strasznie ciekawa, czy w końcu chłopina się pozbiera i się oświadczy. Do tego zawód jaki mu wybrałaś. Agencja reklamowa mu pasuje, bo jest kreatywny i ma dobre pomysły, co udowodnił robiąc reklamę Sanjiemu. Tak więc Usoppa masz na ogromniasty plus *.*
Co nie znaczy, że dwójka pozostałych chłopców wyszła gorzej :) Zoro pasuje do osoby, która nie umie gotować, jest w tym naprawdę taki uroczy :D To jak Mihawk go dokarmia i ogólnie jego wizja blondynki gotującej jedzenie mnie rozwaliła xD I pomyśleć, że to się może spełnić, ale zamiast blondynki będzie blondyn xD Jestem cholernie ciekawa kogo on tam ma na tym plakacie nawet jeśli to mało istotne :) Jak dobrze, że się odważył i napisał do Sanjiego <3 Teraz tylko czekać aż będzie pierwszy kurs. Nie zdziwię się, jak się okaże, że tylko Zoro przyjdzie xD W sumie to będzie dobra wiadomość, bo przy nich dwóch w kuchni można wykreować wspaniałe obrazy :D Jeśli chodzi o Sanjiego, to jestem ciekawa jego przeszłości. W jaki sposób wpakował się w długi, dlaczego nie chce wracać do domu rodzinnego i jakaż to była jego wcześniejsza praca, że go wykańczała. Naprawdę realnie i luźno przedstawiłaś tutaj postacie :)
Uwielbiam to opowiadanko <3 Czekam z niecierpliwością na kontynuacje :) Życzę mnóstwo weny i pomysłów :*