czwartek, 2 lipca 2015

Kurs gotowania I

Tytuł: Kurs Gotowania
Liczba rozdziałów: ??
Gatunek: yaoi
Para: ZoroxSanji
Ograniczenia wiekowe: +18 (znaczy planowane w późniejszych rozdziałach :P)
Info/Uwagi: Lekki, łatwy i przyjemny (przynajmniej w założeniu ;)) romasik. Nie do końca wiem, czy umiem pisać takie rzeczy. Wyjdzie w praniu.
Co do fabuły: Sanji, z braku funduszy na dalszą egzystencję postanawia poprowadzić kurs gotowania dla opornych. Zoro, z różnych powodów, na owy kurs się zapisuje.  To chyba tyle...


KURS GOTOWANIA

ROZDZIAŁ I
"Smak Życia"

Smak Życia.
Opróżniwszy szklankę do końca po raz kolejny przeczytał reklamę na pudełku, po czym skrzywił się na samo wspomnienie tego, co przed chwilą miał w ustach. Jeśli faktycznie tak smakuje życie, to chyba najwyższy czas się zabić.
Obrzucił talerz wymownym spojrzeniem, lecz znajdująca się na nim szarobura masa, zdawała się tym nie przejmować. Nadal, za żadne skarby świata, nie chciała przypominać kolorowego zdjęcia, które skusiło go na sklepowej półce. To ono i wielki czerwony napis ŁATWY PRZEPIS, sprawiły, że postanowił zaryzykować, porzuciwszy tradycję mrożonych dań. Jak widać decyzja okazała się błędem.
-Czy naprawdę aż tak bardzo spieprzyłem? – Obracał karton w dłoniach zastanawiając się, co takiego zrobił źle. Przecież postępował zgodnie z instrukcją!  No może dał odrobinę za dużo soli, na przyszłość musi zapamiętać, żeby dokładnie zakręcać solniczkę. Trochę też, za długo trzymał całość w piekarniku. Nie mógł jednak mieć do siebie pretensji. Po dwunastogodzinnej harówce oczy same mu się zamykały.  Każdy, w takiej sytuacji, by przysnął! Zresztą obudził się, zanim dym dotarł do czujników dymu i zaangażował, w jego pierwszą przygodę z gotowaniem, panów strażaków.  – Ech… Nie nadaję się do tego. – Zrezygnowany ruszył w stronę lodówki. Jeśli chce dzisiaj mieć w ustach cokolwiek, poza kanapkami pochłoniętymi jeszcze w pracy, to nie bardzo ma wybór. W lodówce, jak to przed wypłatą, pingwiny skrobały lód, a ostatnie drobne, jakie zaplątały mu się w portfelu starczyłyby, w najlepszym razie, na wafelka. Zresztą nie takie rzeczy się robiło. Ze studiów, poza dyplomem, wyniósł jedną ważną naukę – wszystko da się zjeść pod warunkiem, że użyje się odpowiedniej ilości ketchupu! Sięgnął po czerwoną buteleczkę licząc, że żołądek po raz kolejny wytrzyma te tortury.

Poznaj Smak Życia.
-Jesteś pewien? – Obracał w dłoniach projekt ulotki. Widniejący na nim tekst wydawał mu się nieco zbyt patetyczny. Jakby na wyrost.
-Jasne! – Pstryknął fotkę spaghetti bolognese i dopiero wtedy spojrzał na przyjaciela. – Ludzie lubią takie rzeczy.
-Ale wolałbym uniknąć nieporozumień. – Wytłumaczenie przyjaciela jakoś go nie przekonało. – To nie ma być nic skomplikowanego. Praktycznie same podstawy…
-Spokojnie. – Zmieniwszy obiektyw wrócił do obfotografowywania potraw. Sanji naprawdę się postarał, wszystko wyglądało pięknie. A dzięki drobnej obróbce graficznej ludzie wprost oszaleją. – Niżej umieścimy wyjaśnienie z dokładnym opisem. Grunt żeby przyciągnąć uwagę.
-Skoro tak twierdzisz…
Hej! – Odwrócił się w stronę rozmówcy. Czarne afro zafalowało przy gwałtownym podmuchu. – Kto tu jest specem od reklamy?
-Ty – przyznał niechętnie. Usopp był świetnym kumplem. Przynajmniej do momentu, w którym nie zaczynał się puszyć.
-No właśnie! I nie zapominaj, że użyczam ci mojego zajebistego talentu za darmo! Nawet, jeśli ledwo wyrabiam się z normalnymi zleceniami!
I koloryzować rzeczywistość.
-No nie tak zupełnie za darmo. Kolacja zaręczynowa, pamiętasz? – rzucił niby od niechcenia a wprawna ręka przyjaciela zadrżała, przez co zdjęcie naleśników z owocami wyszło zamazane. Trafił w czuły punkt. Na samą myśl, że ma poprosić ukochaną o rękę, Usoppa ogarniała czarna rozpacz. I nie, dlatego, że nie chciał zostać mężem Kayi – swojej licealnej miłości. Wręcz przeciwnie, niczego nie pragnął bardziej.
-Mogłeś nie przypominać! – Czoło chłopaka zrosił zimny pot. – Ale jak myślisz? Zgodzi się?
Sanji westchnął teatralnie i sięgnął po papierosa. Pomimo wyraźnego zakazu fotografa, który tłumaczył mu, że dym z fajek bardzo lubi wciskać się w kadr, przez co zdjęcia nadają się tylko do wyrzucenia.
-Zgodzi się. Masz to jak w banku.
Usopp, w gruncie rzeczy, był strasznym tchórzem. Od kiedy tylko kupił pierścionek, bez przerwy zanudzał wszystkich swoim czarnowidztwem. W jego wizjach Kaya zdążyła już odmówić, rzucić go, przyznać się do zdrady, a nawet, wyjawić mu, że był tylko przykrywką, bo tak naprawdę ona woli kobiety. Nie pomogły zapewnienia przyjaciół, że dziewczyna tylko czeka na ten ruch z jego strony i po kryjomu już planuje ich wesele. Bo wtedy powstał problem „jak się oświadczyć?”. Romantyczne wyjście do restauracji czy wyjazd do Paryża i padnięcie na kolana pod wieżą Eiffla odpadało. Jako właściciel małej, ledwie raczkującej, agencji reklamowej, Usopp zwykle nie śmierdział groszem. Zaś wszystkie posiadane oszczędności wydał na pierścionek. Wtedy, Sanji, upatrzył w tym swoją szansę Obiecał przygotować dla zakochany kolację godną najlepszych szefów kuchni, w zamian za pomoc przy jego nowym przedsięwzięciu. Sam by tego nie ogarnął.
Chodziło mu raczej o kilka ulotek, podczas gdy Usopp, pijany szczęściem, zaplanował pełną kampanię reklamową. Której koszty, na pewno przekroczyłyby budżet kolacji. Dlatego kucharz dorzucił jeszcze, w ramach zapłaty, gotowanie na zbliżającym się weselu. Niestety bardziej materialnych dowodów uznania nie mógł wręczyć przyjacielowi – u niego też było krucho z kasą. Inaczej w życiu nie zdecydowałby się na tak radykalny krok.   
-Ale Sanji…
-Żadnego, „ale”! Zrozum to wreszcie! Kaya cię kocha, chociaż nie mam pojęcia, za co! – Tej szpilki nie potrafił sobie odmówić. Złośliwości były, w końcu, jego znakiem firmowym. – Jeśli nawet, w co nie wierzę, postanowi dać ci kosza i nie zmieni zdania spróbowawszy moich specjałów, to przysięgam! – Uroczyście położył dłoń na sercu. – Że, aby cię pocieszyć, przejdę się główną ulicą miasta w różowej sukience i wyzywającym makijażu!
 Pełne pogardy spojrzenie mówiło wszystko.
-Wracajmy do pracy, bo zaczynasz pieprzyć od rzeczy. I zgaś tego cholernego papierosa! Nie! W takich warunkach nie da się pracować!

Spóźniony! Jak zwykle! Mógł sobie darować poranny przegląd lodówki. Gdyby cokolwiek w niej było, wczoraj nie musiałby jeść Smaku Życia, po którym pół nocy męczyła go zgaga. No i mógł od razu skręcić w prawo, a nie w lewo nadrabiając kawał drogi. Chociaż pewnie i tak niewiele by to dało. Orientacja w terenie była jego Piętą Achillesową. Choć publicznie, nawet na torturach, nigdy by się do tego nie przyznał, to samego siebie oszukiwać nie mógł – potrafił się zgubić na prostej drodze. Drodze, którą poruszał się praktycznie codziennie, w mieście, w którym żył od urodzenia. Więc jak można od niego oczekiwać, że będzie w stanie ogarnąć trasę z domu, do pracy w zaledwie dwa lata?! Na szczęście większość spóźnień udawało się zataić przed szefem. Tak jak dzisiaj.
-Jest staruszek? – spytał rzucając torbę w kąt i od razu siadając przy biurku z wyrazem twarzy człowieka w pełni pogrążonego w służbowych obowiązkach.
-Nie ma. – Jego partner nawet nie podniósł wzroku znad gazety. – Znów poszedł albo chlać, albo na dziwki.
Bezpośredniość tego człowieka chyba nigdy nie przestanie go zadziwiać. Nikt, poza nim, nie odważyłby się w ten sposób powiedzieć o Silvers’sie Rayleigh’u – Mrocznym Królu – miłościwie panującym postrachu całego komisariatu. Pełniącym też, w wolnych chwilach, rolę komendanta.
Z drugiej strony nie było się, czemu dziwić. Dracule Jastrzębiooki Mihawk sam był legendą.  To on ustanowił rekord strzelnicy, do którego, nikomu, nie udało się nawet zbliżyć. Do niego należał też największy odsetek złapanych przestępców i rozwiązanych spraw. A jeśli dodać do tego obrazu, plotki krążące po całym komisariacie opisujące znajomości Rayleigh’a z Mihawkiem, w których to trup ściel się gęsto i, w zależności od wersji, to jeden, to drugi ma za sobą kryminalną przeszłość, człowiek zaczynał rozumieć tę specyficzną relację zwiechnik – podwładny. A nawet, jeśli nie rozumiał to wolał się nie przyznawać do swojej ignorancji.
Lub, tak jak w przypadku Zoro, nie przejmować się nią. Bo chociaż podziwiał obu swoich przełożonych to Mihawk stanowił dla niego pewnego rodzaju cel. To jego chciał przewyższyć, zwłaszcza, od kiedy okazało się, że dzielą tę samą pasję – kendo. Wiedział, że jeszcze daleka droga przed nim, mimo to jej koniec był jasny.  A póki, co skupiał się na tym, by jak najwięcej nauczyć się od swojego rywala.
-Co dzisiaj mamy na tapecie? – Sięgnął po akta.
-Nic wielkiego. Jedno włamanie i jeden skradziony rower. – Mihawk nadal czytał gazetę. Najwidoczniej zdążył zapoznać się z treścią zgłoszeń przed przybyciem partnera. – A! I bójkę w nocnym barze. Trzeba przesłuchać domorosłych bokserów. Chyba zdążyli już wytrzeźwieć.
Odłożył teczkę, po czym przeciągnął się z błogim uśmiechem na ustach.
-Czyli czeka nas spokojny dzień. 
Kto wie może uda mu się jeszcze wyskoczyć do baru, po drugiej stronie ulicy, na jakiś szybki obiad? I jeśli będzie miał trochę szczęścia dostanie żarcie „na zeszyt”.
-Nie zapeszaj.

No i oczywiście zapeszył! Ledwie wyściubili nosy z gabinetu a już dostali pierwsze wezwanie. Okazało się, że ktoś napadł na sklep na drugim końcu ich rewiru. Potem podpalenie samochodu kilka ulic dalej, dealer narkotykowy zauważony pod szkołą, wezwanie do przemocy w rodzinie – mąż twierdzący, że tylko twardą ręką można wychować sobie żonę.  Dziękował losowi, za to, że był z nim Mihawk, bo nie ręczył za siebie. Nieważne ile razy był świadkiem podobnej scenki, zawsze miał ochotę samodzielnie wymierzyć sprawiedliwość.
Niemal z podziwem patrzył na opanowanego Jastrzębiookiego, którym tym samym beznamiętnym tonem odczytuje zatrzymanemu jego prawa, a następnie wygłasza, pobitej żonie, krótką regułkę o tym gdzie może szukać pomocy.
Spokój tego człowieka trochę przerażał Zoro. Nie potrafił powiedzieć, czy jest to cecha wrodzona, czy może nabyta podczas wieloletniej służby. Jeśli to drugie, to istniało niebezpieczeństwo, że za dziesięć – piętnaście lat on też taki będzie. Wzdrygnął się na samą myśl. Utrata części swojej osobowości nie bardzo mu się uśmiechała. I żeby utwierdzić się w przekonaniu, że nadal pozostaje sobą, mocniej wykręcił ramię damskiego boksera, niemal wrzucając go do radiowozu.

Na komendę wrócili zmęczeni, źli, głodni, a co najgorsze, po porze obiadowej. Dla Zoro oznaczało to tyle, że już na pewno nie zdobędzie posiłku na kreskę. Popołudniami ster za barem przejmował właściciel, który znany był z tego, że nikomu nigdy nie poszedł na rękę. No nic. Przyjdzie mu do końca dnia zdychać z głodu, a muszą jeszcze przesłuchać bokserów – amatorów. Świat zdecydowanie nie przedstawiał się w różowych barwach.
Kiedy tak kontemplował swój marny los, tuż przed jego nosem zmaterializował się plastykowy pojemniczek, z czymś, co do złudzenia przypominało potrawkę z kurczaka. Ciepłą potrawkę z kurczaka!
-Jedz, zanim wystygnie. Mikrofalówka już i tak ledwo zipie, więc nie chciałbym jej używać częściej niż jest to konieczne. – Jastrzębiooki, usadowiony przy biurku, pochłaniał własny obiad.
-Dzięki! – Dwa razy nie trzeba my było tego powtarzać. – Itadakimas!
Przez jakiś czas jedli w milczeniu
-Powiedz, no Mihawk…  - Zoro nadział na widelec trochę marchewki. – Twoja żona nie jest na ciebie zła za to, że ciągle mnie dokarmiasz?
-Jakoś to znosi. – Wolał nie wtajemniczać partnera w szczegóły wybuchów złości swojej połowicy. Wystarczy, że on musiał słuchać tego jojczenia przynajmniej godzinę dziennie. Zresztą zdążył się już przyzwyczaić do odstawianej przez nią pokazówki. Bo Perona taka już po prostu była. Najpierw zarzekała się na wszystkie świętości, że czegoś nie zrobi, a później ruszało ją sumienie, przez co, w ostatecznym rozrachunku wychodziło na jego. W związku z tym nie mógł uznać tego małżeństwa za nieudane. – Ale naprawdę powinieneś coś z tym zrobić. Nauczyć się gotować, albo znaleźć sobie jakąś miłą dziewczynę… - powiedział niemal ojcowskim tonem jednocześnie sugestywnie ruszając brwiami, co sprawiło, że Zoro prawie udławił się kolejnym kęsem.
-Mihawk! – wrzasnął odzyskawszy oddech.
-No, co? – Udał niewiniątko. Naprawdę chciał dobrze dla tego dzieciaka. Zdążył go polubić. W dodatku młody miał potencjał. Trochę pracy i kto wie, może to właśnie Zoro zastąpi go, kiedy przejdzie wreszcie na zasłużoną emeryturę? To nawet nie byłoby takie złe. I tak po prawdzie to niemal od pierwszego spotkania upatrywał w tym zielonowłosym narwańcu swojego następcy. Dlatego też zdradzał mu najważniejsze tajniki pracy w policji, bronił przed komendantem, ukrywając notoryczne spóźnienia i drzemki w pracy oraz… dokarmiał. Gdyby nie on Roronoa pewnie już dawno padłby z głodu. Jakim cudem on zdołał się uchować aż do teraz?! – Źle mówię?
-Serio?! – Jakoś udało mu się opanować, choć rozmowa zaczynała wkraczać na grząski grunt. – Wyobrażasz sobie mnie w roli kucharza?!
-Tak. – Pełna powaga. Byle tylko nie zdradzić jak bardzo rozbawiła go a wizja. – Nawet takiego w różowym fartuszku.
Kiedyś go zabije. Na śmierć. Bambusowym mieczem do kendo.
-Sorry. Wczoraj próbowałem. Jak chcesz to ci przyniosę rezultat. O ile wcześniej nie uciekł… Albo nie utworzył z kuchni własnego, niepodległego państwa.
Znając Zoro, to mogła być prawda.
-A drugie wyjście?
No to wpadł.
-Wiesz… Z dziewczynami nie bardzo mi wychodzi… - Jak tu wyjaśnić Mihawkowi, że jako gej nie bardzo ma szansę znaleźć złotowłosą piękność o błękitnych oczach, która w dodatku chętnie będzie mu gotować. Oraz prać, prasować i robić wszystkie te rzeczy, jakie zwykle robi dobra żona. Żeby w ogóle zacząć temat musiałby się przyznać do swojej orientacji a w tak hermetycznym środowisku szansa, że nie spotkałoby się to z ogólną akceptacją była duża. Kto wie, czy nie przypłaciłby tego zwolnieniem.  Dlatego, jak do tej pory, zgrabnie unikał tematów związków i osobistych podbojów podczas rozmów w szerszym gronie. Za to teraz nie miał zielnego pojęcia jak wybrnąć z sytuacji. Na szczęście uratował go czysty przypadek. No i szef, dla którego idea pukania do zamkniętych drzwi nadal pozostawała zagadką.
-A wy, co się tu opierdalacie?! – Mogli być zawaleni pracą po same łokcie, lecz Rayleigh i tak wiedział swoje. – Nasi imprezowicze zdążyli już wrócić do świata żywych i tylko czekają na wizytę uroczych panów policjantów. Więc zepnijcie dupy i do roboty! Za coś te pensje dostajecie w końcu! – wrzasnął i nie czekając na odpowiedź jak szybko się pojawił tak szybko zniknął.
-A temu, co? – Na Zoro opierdol nie zrobił wrażenia. Nawet był wdzięczny szefowi, bo niewygodny temat się urwał. Mihawk już wstawał z krzesła.
-Ktoś go wkurwił – stwierdził Jastrzębiooki stawiając swój pojemnik po obiedzie na biurku partnera. – W dodatku zbliża się „ten dzień”. W ramach zapłaty ty zmywasz. – Wyszedł z pokoju.
Roronoa popędził za nim notując w pamięci, by w później zapytać, o jakim dniu mówił Dracule. Coś tam kołatało mu się w głowie, że podobną rozmowę odbyli przed rokiem, lecz za nic nie potrafił sobie przypomnieć szczegółów.


Telefon zadzwonił, gdy coraz bardziej sfrustrowany raz po raz klikał „odśwież” na swojej poczcie. Niemal wyrżnął z krzesła starając się odebrać jak najszybciej, tak by potencjalny rozmówca, nie zmienił zdania.
-Kurs gotowania Poznaj Smak Życia. Z nami wyjdzie ci każde danie! – wyrzucił z siebie wyuczoną formułkę, którą, specjalnie na potrzeby kampanii reklamowej przygotował Usopp. – Sanji Black przy telefonie. Czym mogę służyć?
-O! – Głos po drugiej stronie z całą pewnością nie należał do przyszłego kursanta. – Słyszę, że zapisy pracują pełną parą.
-Cześć Usopp. – Wrócił do przerwanego zajęcia. – Chciałbym. Jak na razie odzew zerowy… Plus kilka głupich telefonicznych żartów i ze dwadzieścia maili z zaproszeniem na pokaz garnków. – Skasował kolejną wiadomość. – Dwadzieścia jeden. To chyba nie wypali. – Naprawdę nie chciał zabrzmieć żałośnie, lecz rachunki, których termin płatności niebezpiecznie zmierzał do tego by pokryć się z bieżącą datą, wywoływały u niego czarną rozpacz.
-Hej! Skończ z tym czarnowidztwem! Nie od razu Rzym zbudowano! – Jako przyjaciel miał wręcz obowiązek pocieszyć kumpla.
-Tak – zgodził się jednocześnie umieszczając w koszu kolejną reklamę z cyklu „jak powiększyć penisa”. – Ale budowniczowie Rzymu nie mieli kredytu. I nikt nie groził im eksmisją, jeśli nie uregulują czynszu za ostatni miesiąc. Co najmniej.  A mogłem nie rzucać tamtej roboty. Debil ze mnie. – Jeszcze jeden list trafił do śmieci.
-Przestań! – Doskonale pamiętał jak Sanji męczył się w poprzedniej pracy. O mało nie przypłacił tego wszystkiego zdrowiem. – Jeszcze wszystko zdąży się ułożyć. Gadałem z kolegą, prowadzi dział ogłoszeń w lokalnej gazecie. Obiecał wcisnąć twoją reklamę w jutrzejszym wydaniu.
-Usopp, dobrze wiesz, że mnie na to nie stać – warknął. – Gdybym miał kasę, to zapłaciłbym tobie!
-Myśmy już opłatę ustalili. – Uśmiechnął się pod nosem. – A on obiecał zrobić to za darmo, w ramach koleżeńskiej współpracy.
-Usopp…
-No?
-Jesteś wielki!
-Wiem! – Nie było sensu udawać fałszywej skromności. – To teraz już nie przeszkadzam. Daj znać jak coś się ruszy.
-Jasne. Trzymaj się.
-Ty też.
Zakończył połączenie, ani trochę niepodniesiony na duchu. Miało być tak pięknie a tymczasem rzeczywistość walnęła go prawym sierpowym i od razu wylądował na deskach. Usopp może sobie mówić, co chce, ten pomysł nie ma szans wypalić. No nic, trzeba zacząć się poważnie zastanawiać skąd wziąć kasę, przynajmniej na te najpilniejsze raty. No i wypadałoby znaleźć jakąś prawdziwą robotę. Westchnął. Chyba przyjdzie mu wracać do domu z podkulonym ogonem.
Z rozmachu zamiast się wylogować znów odświeżył stronę. I aż zaświeciły mu się oczy na widok otrzymanej wiadomości.
-Tak, tak, tak… - szeptał do siebie przebiegając tekst wzrokiem. Nagle pomysł z powrotem do domu wydał mu się idiotyczny. Przecież jest szansa, że mu się uda! A otwarty list był na to najlepszym dowodem. Szybko sklecił odpowiedź i kliknął „wyślij”.
-Ok. To czynsz opłacony.

-Rachunek, rachunek, reklama, rachunek… Pocztówka? – Zaciekawiony kontemplował zdjęcie palm i lazurowego morza, po czym odwrócił je chcąc się przekonać, którego z jego kumpli stać na takie wakacje. Okazało się, że żadnego, za to listonosz był analfabetą i pomylił numery mieszkań. Trochę zawiedziony wrzucił pocztówkę do odpowiedniej skrzynki i wrócił do przeglądania własnej poczty. Która to przyjęła postać pokaźnego stosiku. No, ale trudno żeby było inaczej skoro zaglądał tam raz na tydzień – dwa. Dalsze badania nie przyniosły więcej niespodzianek. Masa rachunków i ulotek bezsprzecznie zaadresowanych do niego.  Jakoś ta korespondencja zawsze trafiała tam gdzie powinna. No cuda jakieś.
Większość kolorowych ulotek od razu wrzucił do kosza. Pozostawił tylko jedną. Co prawda nie zdążył dokładnie przejrzeć tekstu, ale skusiły go kolorowe fotografie jedzenia. Kto wie, może gdzieś blisko otworzyli tanią knajpę?
Będąc w domu najpierw nastawił wodę na herbatę a później pochłonął kanapki, które pod koniec pracy wręczył mu Mihawk. Nie oponował, zwłaszcza, że alternatywą był Smak Życia. Przy takim wyborze zostanie pasożytem nie wydawało się wcale takie złe.
Posiliwszy się mógł na poważnie zająć się pocztą. Posegregował listy na dwie kupki „do zapłaty” i „mogą poczekać”. Ulotka, jako że nie pasowała do żadnej kategorii została mu w dłoni. Jak się okazało nie promowała ona nowej jadłodajni tylko… kurs gotowania. O niezbyt mile kojarzącej mu się nazwie Poznaj Smak Życia. Normalnie zaraz cisnąłby papier do śmieci, lecz wspomnienie dzisiejszej rozmowy z Mihawkiem wciąż było świeże. Jeśli nadal będzie liczył na partnera i jego żonę w kwestiach jedzenia, musi liczyć się z tym, że sytuacja może się powtórzyć. Zresztą taki stan rzeczy ciążył mu na duszy. Nie lubił być od kogoś zależnym. W żadnej kwestii. Poza tym, jeśli kiedy Jastrzębiookiemu przyjdzie do głowy wystawić mu rachunek to nie wypłaci się do końca życia. A autor ulotki twierdził, że z każdego jest w stanie stworzyć, może nie profesjonalnego kucharza, ale z całą pewnością osobę, której pojawienie się w kuchni nie będzie zwiastowało katastrofy. I która, na dodatek, będzie w stanie sama się wyżywić w miarę tanio, zdrowo i jadalnie. Satysfakcja gwarantowana. Albo zwrot pieniędzy.
-Właściwie to, czemu by nie spróbować? – spytał plakatu wiszącego na przeciwległej ścianie. – Jak myślisz? Nawet, jeśli nazwa nie jest zachęcająca… – Mężczyzna na nim uwieczniony milczał jak zaklęty. Zoro nie bardzo wiedział, czego reklamą jest owy plakat, jednak dostał go kiedyś za darmo. A w dodatku świetnie zakrywał plamę z tłuszczu – efekt smażenia przez niego jajecznicy. Wspomnienia z owego feralnego dnia sprawiły, że momentalnie podjął decyzję. Napisał maila na adres widoczny na ulotce. Otrzymawszy wiadomość zwrotną potwierdzającą, że są jeszcze wolne miejsca, ruszył żelazne racje przeznaczone na czarna godzinę – czyli dzień, kiedy go wyleją z roboty – i opłacił z góry cały kurs. Oczywiście, skoro już się zdecydował, to mógł podejść do sprawy bardziej fachowo i poszukać innych ofert w sieci. Lecz to rozwiązanie wydało mu się zbyt skomplikowane. Zresztą, jeśli teraz tego nie zrobi później pewnie znajdzie tysiąc i jeden wymówek, żeby jednak nigdzie się nie zapisywać. A tak? Pieniążki poszły i choćby z tego powodu trzeba będzie się ruszyć. I pouczyć.
-Raz się żyje, nie?  – Roześmiał się sięgając po piwo. – Chyba mi odbiło.
Plakat kulturalnie nie zaprzeczył.

1 komentarz:

  1. Nie wiem czy mogę (patrzy nieśmiało w stronę autorki), ale no... Muszę skomentować!

    Uzupełniałam sobie linki, patrzę, a tutaj romansik Twojego autorstwa :D Jako że to właśnie gatunek, który uwielbiam i to na dodatek taki luźny, to skusiłam się w pierwszej kolejności i naprawdę... JESTEM ZACHWYCONA *.* Ogólnie bardzo fajną fabułę sobie wymyśliłaś i postacie tak prawdziwie opisałaś. Zachwycił mnie Twój opis związku Usoppa i Kayi. Usoppowi właśnie mega pasuje takie zachowanie jakie mu przypisałaś. Jestem teraz strasznie ciekawa, czy w końcu chłopina się pozbiera i się oświadczy. Do tego zawód jaki mu wybrałaś. Agencja reklamowa mu pasuje, bo jest kreatywny i ma dobre pomysły, co udowodnił robiąc reklamę Sanjiemu. Tak więc Usoppa masz na ogromniasty plus *.*

    Co nie znaczy, że dwójka pozostałych chłopców wyszła gorzej :) Zoro pasuje do osoby, która nie umie gotować, jest w tym naprawdę taki uroczy :D To jak Mihawk go dokarmia i ogólnie jego wizja blondynki gotującej jedzenie mnie rozwaliła xD I pomyśleć, że to się może spełnić, ale zamiast blondynki będzie blondyn xD Jestem cholernie ciekawa kogo on tam ma na tym plakacie nawet jeśli to mało istotne :) Jak dobrze, że się odważył i napisał do Sanjiego <3 Teraz tylko czekać aż będzie pierwszy kurs. Nie zdziwię się, jak się okaże, że tylko Zoro przyjdzie xD W sumie to będzie dobra wiadomość, bo przy nich dwóch w kuchni można wykreować wspaniałe obrazy :D Jeśli chodzi o Sanjiego, to jestem ciekawa jego przeszłości. W jaki sposób wpakował się w długi, dlaczego nie chce wracać do domu rodzinnego i jakaż to była jego wcześniejsza praca, że go wykańczała. Naprawdę realnie i luźno przedstawiłaś tutaj postacie :)

    Uwielbiam to opowiadanko <3 Czekam z niecierpliwością na kontynuacje :) Życzę mnóstwo weny i pomysłów :*

    OdpowiedzUsuń