ZA WSZELKĄ CENĘ
V
Z
tej misji wracali wyjątkowo zmęczeni. I nie chodziło o to, że demonów było
jakoś specjalnie dużo. Po prostu. Bez Aleca wszystko wydawało się trudniejsze.
Musieli się bez przerwy pilnować, bo nie było nikogo, kto strzegłby ich pleców
i w porę ostrzegł przed niebezpieczeństwem. Nie mieli też planu, bo te zawsze
ustalał Alec. Jakby tego było mało, ani Isabelle, ani Clary nie ufały do końca
Jace’owi. Co chwila oglądały się na niego, czy wciąż był z nimi. Zarówno
fizycznie jak i psychicznie.
Dlatego,
z ulgą, przyjęli koniec dyżuru i powrót do Instytutu. Nawet, jeśli oznaczało to
konieczność wyjaśnienia wcześniejszego zajścia.
-
Jace…
-
Tak, Izzy – westchnął blondyn. – Idę do Aleca. – Był zły, zmęczony i po brzegi wypełniony
poczuciem winy. Jedyne, czego chciał to iść do brata i paść przed nim na kolana.
Błagając o wybaczenie. No i może spać.
Przez następny tydzień!
-
Ale na pewno nie sam! – zastrzegła Isabelle biorąc się pod boki.
-
Słuchaj, Iz. – Naprawdę nie miał ochoty na kłótnie z siostrą. Dość już sprzeczek
pomiędzy rodzeństwem. – To sprawa między nim a mną. Musimy omówić to sami.
-
Już ja widziałam, co się dzieje, kiedy „omawiacie coś” – zrobiła z palców
cudzysłów – sami.
-
Teraz będzie inaczej! – Nie zamierzał ustąpić.
-
Czyli jak?! – krzyknęła. – Jak, Jace?! Zamiast okładać pięściami, skopiesz go?!
A może, od razu, wyciągniesz serafickie ostrze? Po, co brudzić sobie ręce?! –
wrzeszczała nie przejmując się tym, że ktoś mógł ją usłyszeć. – No powiedz,
Jace! Jak tym razem chcesz skrzywdzić mojego brata?!
-
Naszego brata – poprawił ją.
Dziewczyna
prychnęła wściekle.
-
Kochający braciszek się znalazł!
-
Przestań, Izzy! – Czuł, jak pod powiekami zbierały u się łzy. Wiedział, że
zasłużył na to i na wiele więcej. Ale słuchanie pretensji Isabelle i patrzenie
na jej wykrzywioną nienawiścią twarz bolało. Na pewno mniej niż Aleca bolały
jego ciosy. I słowa, których żałował jeszcze bardziej niż wymierzonych uderzeń.
Tym bardziej, że żadne nie było prawdą. Co mu odbiło? Dlaczego to powiedział? –
Proszę… - szepnął. – Ja… Nie wiem, co się stało. Straciłem kontrolę.
-
Acha. – Pokiwała głową z udawanym zrozumieniem. – Nie wiesz, co się stało. I
dlatego mam cię puścić do chłopaka, którego prawie zakatowałeś. Bo przecież nie
chciałeś! I pewnie teraz też nie chcesz!
-
Nie… Izzy, posłuchaj…
-
Nie, Jace! To ty posłuchaj! Nie pozwolę ci zbliżyć się do Aleca bez obstawy.
Przynajmniej na razie. Wszystko, co będziesz chciał mu powiedzieć, powiesz w
mojej obecności. Czy ci się to podoba, czy nie! Słuchasz mnie, Jace? Jace?!
Gdzieś,
w połowie wywodu Isabelle, Jace poczuł, że mu słabo. Zaraz doszły do tego
zawroty głowy a na końcu potworny ból przeszywający trzewia. Osunął się na
kolana jęcząc. Z trudem łapał oddech. Zaraz, tuż obok, znalazły się Isabelle i
Clary, blade i wystraszone. A on wiedział, że to nie o niego powinny się bać.
To nie był jego ból. Tylko nie miał, jak im tego powiedzieć.
-
Jace? Co ci jest? Jesteś ranny?
-
A… A… - Gardło miał ściśnięte, runa parabatai
pulsowała bólem tak wielkim, jak jeszcze nigdy. – Alec! – wydusił wreszcie. –
To Alec!
Isabelle
zrozumiała od razu. Zostawiła blondyna i pobiegła do pokoju drugiego brata
licząc, że tam go znajdzie. I, że cokolwiek się stało, nie będzie za późno.
-
Alec! – Wpadła do środka niemal razem z drzwiami. I od razu zamarła. Jej mózg
nie mógł zaakceptować tego, co widziały oczy, tym samym czyniąc ciało
niezdolnym do działania. A ona musiała coś zrobić. Jej brat… Jej wkurzający,
kochany, starszy brat… - Alec!
Wreszcie
pokonała paraliż. W dwóch susach znalazła się przy łóżku, na którym leżał
Alexander. Wszystko było we krwi. Cała pościel, ubranie chłopaka, on sam… Tak
dużo krwi… Za dużo…
-
Alec! Alec!
Trzęsącymi
się dłońmi wyjęła stele i sięgnęła po rękę brata, by narysować ratujące życie
runy. I ponownie zamarła. Oba przedramiona były rozcięte wzdłuż, od
nadgarstków, aż do łokci i to z nich płynęła krew, brudząc wszystko wokół.
-
Nie, Alec! Nie zrobiłeś tego! Nie ty!
Zaczęła
rysować runy, ale to nic nie dało. Krew dalej płynął a ciało Aleca stawało sie
coraz zimniejsze.
-
No dalej, braciszku!
Kolejna
runa nie pomogła. Przyjrzała się ranom. Ich brzegi były zaognione i nabrzmiałe
ropą. Wyglądały, jak po zainfekowaniu demonicznym jadem. Tylko czy to możliwe?
Przeniosła spojrzenie na twarz brata, jeszcze bledszą niż zwykle i dziwnie nieruchomą.
Z jego ust też płynęła krew. Na sinych wargach tworzyły się krwawe bąbelki,
pękające przy każdym, coraz słabszym, oddechu.
-
Nie! Proszę, nie! – Dalej rysowała runy, wiedząc, że to nic nie da.
-
Boże! Alec!
W
drzwiach pokoju stanęła Clary, a wraz z nią, do serca Izzy wdarła się nadzieja.
-
Dzwoń do Magnusa! – krzyknęła do przerażonej dziewczyny. Bała się, że Clary
całkiem spanikuje, jednak dziewczyna pozytywnie ją zaskoczyła. Trzęsącymi się
dłońmi sięgnęła po komórkę i wybrała numer.
-
No dalej, dalej… - zaklinała Czarownika.
Odebrał
po czterech sygnałach.
-
Kto śmie zakłócać spokój Wysokiego Czarownika Brook…
-
Musisz przyjść do Instytutu! – przerwała mu obcesowo. – Alec umiera!
Stworzenie
Portalu zajęło Magnusowi sekundę, minutę bieg po korytarzu Instytutu. A mimo to
Isabelle i Clary miały wrażenie, że minęły godziny nim wreszcie ujrzały
Czarownika. Wyglądał, jak człowiek, którego tragedia wyrwała z łóżka. I
przecież tak było. Był boso, ubrany jedynie w złote satynowe spodnie od piżamy.
Włosy miał nieułożone, a na zapuchniętej od snu twarzy, brakowało
charakterystycznego makijażu.
-
Magnus! – Izzy rzuciłaby się w ramiona mężczyzny, gdyby nie to, że musiałaby
puścić przy tym, wciąż kurczowo trzymane, ciało Aleca.
Czarownik,
w swoim długim życiu widział tak wiele okropieństw, że trudno je było nawet zliczyć.
W skrytości ducha uważał, iż nic na tym świecie nie jest w stanie go już
przestraszyć. Przynajmniej do tej nocy. Nocy, gdy ujrzał ukochanego całego we
krwi, bladego niczym sama śmierć i walczącego o każdy oddech. Uczucie, jakie
nim zawładnęło na ten widok nie można było nazwać zwykłym strachem. To było
przerażenie, w najczystszej postaci! Tak wielkie, że niemal go sparaliżowało.
Uratowała go świadomość, że jeśli podda się strachowi, straci Alexandra. Na
zawsze.
Pstryknął
palcami i niebieska magia otuliła Aleca jak kokon. Czoło Czarownika zrosił pot.
-
Magnus? – Izzy zdobyła się na to, by puścić ciało brata. Ułożyła go delikatnie
na łóżka, całą swoją nadzieję pokładając w Czarowniku.
-
Bierz kartkę i notuj. – Mężczyzna nie patrzył na nią. Wzrok miał skupiony na
Alecu. – Będę potrzebował kilku rzeczy. Zadzwoń też do Catariny Loss. Podam ci
numer. Sam… Sam nie dam rady, go ocalić. – Ostatnie zdanie wypowiedział z takim
bólem, że Izzy zabrakło tchu.
Isabelle
zawsze uważała siebie za silną. Musiała taka być. W końcu została wychowana na
Nocną Łowczynię, należała do poważanego i dumnego rodu Lightwood a także
dorastała, jako młodsza siostra dwóch braci. Każdy z tych czynników wpływał na
jej charakter. Hartował go. Sprawiał, że była gotowa stawić czoła wszystkiemu,
co świat miał jej do zaoferowania. Wygrać każdą bitwę. Ze wszystkich starć
wyjść z podniesioną głową. Nic nie miało prawa jej złamać. Tego była pewna. Aż
do dzisiejszego dnia. Dnia, w którym przyszło jej stoczyć największą ze
wszystkich bitew. Z najgroźniejszym znanym ludzkości przeciwnikiem – strachem.
Strachem o życie najbliższej jej osoby – brata.
Póki
jeszcze miała, co robić karmiła się nadzieją, że siła nadal w niej jest. Jednak,
kiedy Magnus dostał wszystkie potrzebne składniki a Catarina Loss zamknęła się
wraz z Bane’em w pokoju Aleca, zakazując każdemu wstępu, pojęła jak słaba była.
Czuła, że wystarczyłby jeden dotyk, jeden gest, by całkiem się rozsypała.
Dlatego unikała objęć matki, nie wiedząc, tak naprawdę czy kobieta chciała ją
pocieszyć, czy sama szukała ukojenia. W końcu Maryse zrezygnowała z prób
przytulenia córki i skorzystała z opiekuńczych objęć męża. Robert Lightwood
tulił żonę nieporadnie, odwykł od wzajemnych czułości, jednak tu i teraz, przed
pokojem umierającego syna, na nowo poczuł do niej coś jakby miłość i troskę.
Chciał ją ochronić przed złem czającym się tuż obok.
Jace
chodził po korytarzu niczym wściekły pies, gotowy ugryźć każdego, kto się
zbliży. Co jakiś czas zaciskał zęby z bólu, a wszyscy od razu sztywnieli, bojąc
się, co to mogło oznaczać. Czy był to ból Jace’a czy Aleca.
Clary
siedziała pod ścianą i gapiła się tępo w przestrzeń. Porażające wręcz poczucie
winy zżerało ją, od środka. To przez nią Alec tam leżał. Gdyby nie chciał jej
chronić, nie zanurzałby się we wspomnieniach. Nadal by walczył. Ocalił jej
życie kosztem własnego. NIE! Nie mogła tak myśleć! Magnus, na pewno, da radę go
uratować.
Nagle
drzwi do pokoju Aleca uchyliły się. Wszyscy znieruchomieli wstrzymując oddech,
gdy wyłonił się zza nich Magnus. Czarownik wyglądał okropnie. Był chorobliwie
blady, oczy miał zmętniałe, a pod nimi wielkie sińce. Z trudem łapał powietrze.
W dodatku poruszał się jak lalka, której ktoś poplątał sznurki,
nieskoordynowanie i z wysiłkiem. Robiąc pierwszy krok na korytarzu, zachwiał
się i byłby upadł, gdyby ktoś go nie złapał.
Bane,
ze zdziwieniem odkrył, że podtrzymywały go silne ramiona… Roberta Lightwooda. W
normalnych okolicznościach skomentowałby to jakąś kąśliwą uwagą. Teraz, po
prostu, skinął głową, co miało być, na poły podziękowaniem, na poły zwykłym
odruchem.
Magnus
dał się posadzić na krześle, które stało tam chyba tylko dla niego, bo reszta
zebranych zdawała się go unikać, jak ognia.
-
I, co z nim? – Ciszę przerwała Maryse, okrywając Czarownika kocem.
Bane
przyjął ten gest z wdzięcznością. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo było mu
zimno. Stracił więcej magii niż myślał.
-
Nie wiem – przyznał mocniej naciągając koc na ramiona. Ze smutkiem uświadomił
sobie, że aby Maryse i Robert zobaczyli w nim człowieka, ich syn musiał niemal
zginąć. Nocni Łowcy… Dobrze, że w ogóle się na to zdobyli. Ciekawe tylko czy
nie spalą później tego koca… Wiedział, że nie o tym powinien teraz myśleć, ale zmęczenie
zawsze powodowało, że jego umysł podążał najdziwniejszymi ścieżkami.
-
Jak to…- Izzy zaczęła podnosić głos, ale w porę się opamiętała. – Jak to nie
wiesz?
Wzruszył
ramionami.
-
Jest źle. – Jego głos brzmiał głucho, trochę jak echo w pustym pokoju. –
Catarina ciągle walczy, ale ja… wyprztykałem się z całej magii. Nic mi już nie
zostało. Nie mogę mu pomóc. – Chyba tylko wycieńczenie sprawiało, że Magnus nie
płakał. W ogóle nie robił nic, tylko gapił się w jakiś punkt w przestrzeni. I
to było jeszcze bardziej wymowne niż czysta rozpacz. Magnus Bane, reagujący
zawsze na wszystko żywiołowo, czy to radością czy złością, a nawet strachem,
nagle został pozbawiony wszystkich emocji. Pustka w złoto-zielonych oczach
bolała każdego, kto na niego patrzył. Chyba właśnie wtedy Maryse Lightwood zrozumiała,
że ten mężczyzna, nieważne, że Podziemny, że Czarownik, naprawdę kochał jej
syna. Bardziej niż mogła to sobie wyobrazić. Robert też musiał to sobie
uświadomić, bo zacisnął dłoń na ramieniu Bane’a. Mężczyzna nie zareagował. Było
mu wszystko jedno. Tam, za drzwiami, umierała miłość jego życia, a on nic nie
mógł zrobić. W tej sytuacji cały świat tracił sens. Wtem, kątem oka, dostrzegł jakiś
ruch. Wiedziony bardziej instynktem niż świadomym działaniem, przeniósł wzrok
na osobę przed sobą.
-
O co chodzi? – spytał patrząc na wyciągniętą dłoń Jace’a.
Powinien
czuć się głupio, stojąc tak przed Magnusem, z ręką niemal pod nosem Czarownika.
Jednak zamiast wstydu odczuwał czystą determinację.
-
Alec… - Głos mu się załamał. – Alec… Mówił, że kiedyś dzielił się z tobą swoją
siłą.
Magnus
bezwiednie pokiwał głową. Alec… Jego Alec… Użyczył mu kiedyś swojej siły i to
było coś pięknego.
Jace
odczytał gest Czarownika, jako zachętę by kontynuował.
-
Dzisiaj… - Przełknął ślinę. – Weź moją siłę i uratuj mi brata!
Dopiero
te słowa przedarły się przez kokon obojętności, jaki otoczył Magnusa. Czarownik
zamrugał kilka razy, by uważniej przyjrzeć się chłopakowi. Na jego twarzy
malowała się determinacja.
-
Jesteś pewien? – spytał. – To nie będzie przyjemne.
Jace
pokiwał głową.
-
To dla Aleca – wyjaśnił z prostotą.
Magnus
nie potrzebował więcej. Chwycił dłoń chłopaka i zaczął czerpać darowaną mu
energię.
-
W porządku?
Jace
niechętnie uchylił powieki. Po tym, jak Magnus wydrenował go niemal do cna,
osunął się na ziemię i zapadł w coś pomiędzy snem a omdleniem. I chętnie by
pozostał w tym stanie zawieszenia. Tam nie czuł tego całego bólu, zniknęło też
poczucie winy. Została tylko pustka. Tak pożądana w tym momencie. Mimo to,
zmusił się do odpowiedzi.
-
Tak.
Clary
nie wiedziała, co powinna teraz powiedzieć. To
nie twoja wina? Ale to była wina Jace’a, przynajmniej częściowo. Wszystko będzie dobrze? A skąd mogła to
wiedzieć? Przejdziemy przez to razem?
Z tym, że od kiedy zobaczyła Jace’a okładającego Aleca, nie była pewna czy
jakieś razem, dla nich istniało.
Dlatego nie powiedziała nic i tylko trzymała dłoń na ramieniu chłopaka, w
jedynym geście pocieszenia, na jaki było ją stać.
-
A, co to za zgromadzenie? Ktoś umarł?
Na
korytarzu stał Raj, z rękoma w kieszeniach i z kpiącym uśmiechem na twarzy. Wyglądał
jakby dopiero, co wrócił z misji. Strój bojowy miał brudny od krwi i demonicznej
posoki. Czarne włosy były skołtunione, w kilku miejscach sklejone krwią. Mimo
to nie wydawało się, by odniósł jakieś poważniejsze obrażenia. Na jego widok
Clary ogarnął gniew. Nawet nie zdając sobie z tego spawy, mocniej zacisnęła
dłoń na ramieniu Jace’a. Chłopak popatrzył na nią zdziwiony, ale nic nie
powiedział.
Widząc
nieprzychylne spojrzenia, kierowane w jego stronę, Raj uniósł ręce w przepraszającym
geście.
-
Okej, rozumiem. Niefortunny dobór słów. To zapytam inaczej. Co się stało?
Nikt
nie kwapił się, by pospieszyć mu z odpowiedzią. Wreszcie Izzy wzięła się w
garść.
-
Alec… - Starała się, by głos jej nie zawiódł. – Alec.. Próbował popełnić
samobójstwo.
Chyba
dopiero, gdy powiedziała to głośno, do wszystkich dotarła groza całej sytuacji.
Nie siedzieli pod pokojem Aleca, bo ten walczył z ranami odniesionymi w bitwie.
Siedzieli, bo Alec miał dość życia i postanowił je samodzielnie zakończyć. Raj wyglądał na wstrząśniętego i odrobinę
zaniepokojonego. Clary wiedziała, dlaczego. Bał się, że Alec mógł komuś
powiedzieć, opisać wszystko w liście pożegnalnym. A wtedy sytuacja jego i Edgara
byłaby nie do pozazdroszczenia. Alec mówił, że gdyby się przyznał, jedynymi
dowodami byłyby słowa. Jego kontra doświadczonych Łowców. Był pewien, że
przegrałby tę walkę. A, na ile Clary zdążyła poznać zasady rządzące Clave, była
skłonna przyznać mu rację. Jednak słowo martwego chłopaka mogło mieć większą
moc. Mogło przynajmniej spowodować wszczęcie śledztwa. Raj też o tym wiedział.
-
Niedobrze – mruknął mężczyzna. – To dlatego, że go pobiłeś, Jace?
Chłopak
drgnął jakby ktoś dał mu w twarz.
-
Co zrobiłeś?! – Robert, z przerażeniem, przyglądał się synowi.
Maryse,
jeśli to możliwe, pobladła jeszcze bardziej. Wiedziała, że jej dzieci nie
zawsze się ze sobą zgadzały. Dochodziło do mniejszych bójek, jak to między
rodzeństwem. Ale pobicie? Nie mieściło jej się to w głowie.
-
Jace? – zapytała ostrożnie. – O czym on mówi?
Chłopak
uparcie milczał i odmawiał choćby spojrzenia w stronę rodziców. Czym tylko
rozsierdził Roberta.
-
Odpowiadaj, gówniarzu!
-
To może ja już pójdę… Raporty, czy coś… - Korzystając z okazji, Raj czmychnął,
nim ktokolwiek zdążył się zastanowić, co robił, w środku nocy, pod pokojem
Aleca.
Nikt
nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy byli zajęci patrzenie, jak Robert podnosił
Jace z ziemi, łapiąc go za przód koszulki.
-
Co zrobiłeś Alecowi?
Widać
było, że chłopak nie zamierzał odpowiadać. Zamiast tego odezwała się Izzy.
-
Pobił go – powiedziała głosem wypranym ze wszystkich emocji. – Żeby być szczerą,
to prawie zakatował. – Nie miała poczucia, że zdradza brata. Rodzice i tak by
się o wszystkim dowiedzieli, prędzej czy później. A wolała być zła na Jace’a, niż
drżeć ze strachu o Aleca. Chociaż z tą złością średnio jej szło. Nie mogła się
zmusić, by czuć ją tak, jak chciała.
-
Dlaczego? – Robert patrzył na syna nierozumiejącym wzrokiem. – Dlaczego?
Jace
milczał, bo sam nie znal odpowiedzi. Wiedział tylko, że gdyby pozwolono mu
spełnić jedno życzenie, gdyby Raziel dałby mu taką moc, cofnąłby czas. I, w
ostateczności, zabiłby samego siebie, nim w ogóle pomyślał o podniesieniu ręki
na Aleca.
Nie
wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby drzwi do pokoju Alexandra, nie
otworzyły się ponownie. Tym razem stanęła w nich Catarina. Zmierzyła wzrokiem
wszystkich zebranych, w taki sposób, że każdy odczuł, jak bardzo Czarownica
nimi gardzi.
-
Naprawdę nie macie nic lepszego do roboty, niż się kłócić, podczas gdy jeden z
waszych umiera? – Skrzyżowała ręce na piersi. Wyglądała lepiej niż Magnus, ale
i tak czuć było od niej zmęczenie.
Robert,
pod pływem spojrzenia Czarownicy, puścił Jace i nawet zawstydzony, spuścił
wzrok. Wymamrotał pod nosem, coś co chyba miało być przeprosinami. Catarina
puściła je mimo uszu. Przez chwilę nikt się nie odzywał, w końcu Maryse zebrała
się na odwagę.
-
I… I co z nim?
Catarina
westchnęła masując nasadę nosa.
-
Było źle – przyznała. – Ten chłopak… Niczego nie robi połowicznie, to trzeba mu
przyznać. Ma rozmach.
-
To znaczy? – Czuli, że chyba woleliby nie wiedzieć.
-
To znaczy, że naprawdę chciał ze sobą skończyć i dobrze się do tego
przygotował. – Puściła mimo uszu jęk rozpaczy i zaskoczenia, jaki poniósł się
po korytarzu. Żyła setki lat, ponad trzy czwarte tego czasu spędziła na
opiekowaniu się chorymi. Widziała więcej prób samobójczych niż mogłaby zliczyć.
Potrafiła stwierdzić, kiedy osoba, która targnęła się na swoje życie, tym
dramatycznym gestem wołała o pomoc, chciała zwrócił na siebie uwagę, a kiedy…
Naprawdę nie chciała już dłużej istnieć. I właśnie do tej ostatniej grupy, tej
której najczęściej nie dało się uratować, należał Alec Lightwood. Tym razem chłopak
miał szczęście, ktoś pojawił się na czas. Ale przy następnej próbie, a Catarina
wiedziała, że będzie następna, bliscy mogli nie zdążyć. Musiała ich uświadomić,
z czym przyjdzie im się zmierzyć. Każdy z nich, poczynając od Magnusa, poprzez
rodzeństwo, na rodzicach kończąc, miało stać się częścią walki o życie Aleca.
Im szybciej to zrozumieją, tym większe szanse, będzie miał Alexander, na
uporanie się ze swoimi demonami.
-
Narysował sobie runy przeciwbólowe – podjęła temat, zadowolona, że wszyscy na
nią patrzyli. – Chyba myślał, że w ten sposób oszuka swojego parabatai. – Spojrzała na Jace’a. – I
chyba, po części, mu się to udało. Prawda?
Chłopak
pokiwał głową. Poczuł ból Aleca, gdy było już niemal za późno.
-
Potem rozciął sobie przedramiona. Niewiele osób wie, że aby faktycznie się
wykrwawić, trzeba ciąć wzdłuż, a nie w poprzek. On wiedział.
Izzy
chciała zasłonić uczy, by nie słyszeć kolejnych słów Catariny. Z każdym z nich
uświadamiała sobie, jak bardzo zdeterminowany był jej brat. Docierało do niej,
że za działaniem Aleca nie stała chwilowa słabość a przemyślany plan, do
którego się przygotowywał. Podczas, gdy ona niczego nie zauważyła. Żyjąc i
mieszkając tuż obok!
-
Ale przecież, takie rany łatwo wyleczyć – wtrąciła Maryse. Sama nie wiedziała,
jakim cudem jeszcze trzymała się na nogach.
-
Normalnie tak – zgodziła się Catarina. – O tym też wiedział. Dlatego
zainfekował rany jadem demona.
Do
tej pory zdawało się, że nic nie było w stanie wstrząsnąć Łowcami jeszcze
bardziej. Że próba samobójcza jednego z nich była, tym czego nie da się
przeskoczyć. Dlatego teraz wyglądali, jakby cały świat, nie tyle się zawali, co
przestał istnieć.
-
To… niemożliwe… - wyszeptała Maryse. – Alec…
-
Możliwe – weszła jej w słowo Catarina. – Znaleźliśmy buteleczkę z resztką jadu.
Musiał naprawdę długo to planować. – Nie zamierzała się nad nimi litować.
Musieli, w pełni, pojąc grozę sytuacji. Tylko w ten sposób Alec miał szansę
dojść do siebie. – Poza tym… - To nawet jej ciężko było powiedzieć. Z taką
desperacją nie spotkała się przez całe swoje życie. – Część tego jadu wypił. Na
szczęście niedużo, bo żadne czary by tu nie pomogły. Widać źle obliczył
proporcje.
Dla
Izzy to był moment, gdy przestała walczyć i poddała się wszechogarniającej
rozpaczy. Osunęła się na kolana i zaczęła płakać. Tak żałośnie, jak wtedy, gdy
była małą dziewczyną i nie wiedziała, że aby przetrwać potrzebna jest siła.
Pozostali też płakali. Bez wyjątku. Maryse, Robert, Jace… I nawet Clary.
Catarina dała im chwilę, wiedziała, że tego potrzebowali. Emocje musiały
znaleźć ujście. Im szybciej, tym lepiej. Jednak nie mogła pozwolić, by całkiem
pogrążyli się w rozpaczy.
-
Dość! – krzyknęła w pewnym momencie. I faktycznie się uspokoili. Może nie od
razu, zajęło im to kilka minut, a Clary nadal cicho pociągała nosem, ale reszta
patrzyła na nią przytomnie. To w końcu żołnierze, uświadomiła sobie. I żadna
tragedia nie zwalczy odruchów, wypracowywanych w nich, od urodzenia. – Chłopak
żyje. Co prawda trzeba będzie go jeszcze doglądać przez jakiś czas i faszerować
dawkami magii, ale to biorę na siebie. Wy będziecie mieć dużo trudniejsza rolę.
Patrzyli
na nią, nic nie rozumiejąc. Przecież powiedziała, że Alec będzie żył. Najgorsze
minęło. Catarina zdawała się znać ich myśli, bo pokręciła głową.
-
Najgorsze wcale nie minęło. Skoro raz spróbował i to takim zaangażowaniem,
prawie na pewno zrobi to ponownie. Musicie nad nim czuwać. I sprawić, by na
nowo chciał żyć.
Pokiwali
zgodnie głowami, wiedząc, ze nadchodzące dni, jeśli nie tygodnie, będą
koszmarem.
-
Czy… - odezwała się Maryse. – Czy możemy do niego wejść?
-
Tak. – Catarina odsunęła się od drzwi, robiąc im miejsce. – Jest jeszcze
nieprzytomny, ale obecność rodziny raczej mu nie zaszkodzi. Tylko nie ważcie
się wyrzucać stamtąd Magnusa! – zastrzegła, trochę zbyt późno, bo Maryse już
była u syna.
-
Nikt nie miał takiego zamiaru – uspokoił ją Robert chwytając jednocześnie dłoń
Czarownicy.
Zwalczyła
odruch, by się wyrwać. Dotyk Nefilim źle jej się kojarzył. Zwłaszcza Nefilim,
który był w Kręgu.
-
Dziękuję – wyszeptał mężczyzna. – Nigdy… Nigdy… nie zdołam się odwdzięczyć, za
uratowanie syna, ale jeśli… jest coś, co mogę zrobić…
-
Wystarczy, że utrzymacie chłopak przy życiu – przerwała mu. – On jest kimś
ważnym dla Magnusa. A Magnus jest ważny dla mnie. Dlatego Alec musi być.
-
I będzie – zapewnił ją Robert. – Przyrzekam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz