ZA WSZELKĄ CENĘ
IV
Do
sali treningowej szła z duszą na ramieniu. Sama myśl, że znów zobaczy Raj’a i
Edgara sprawiała, że było jej niedobrze. A jeszcze musiała z nimi
rozmawiać. I być miła. Zachowywać się,
jak gdyby nigdy nic. I to uwierało ją najbardziej. Nie znosiła obłudy, była
zdania, że sprawiedliwość zawsze powinna zwyciężać. Teraz zaś, znalazła się w
samym środku dramatu, bez szczęśliwego zakończenia, w którym zło zatriumfuje.
-
Świat ssie – mruknęła do siebie, otwierając drzwi i przywołując na twarz
uśmiech. Oby się tylko niczym nie zdradzić.
-
Clary!
Ledwie
przekroczyła próg, już dopadł do niej Jace. Był tak podekscytowany, że w
normalnych okolicznościach, uznałaby to za bardzo urocze. Tak urocze, że aż
niemoralne. Jednak teraz, gdy wiedziała wszystko, nie potrafiła widzieć, w jego
radości, nic dobrego. W ogóle zaczęła krytyczniej oceniać Jace'a. To chyba
nawet dobrze. Miłość nie powinna być ślepa.
-
Cześć. – Uśmiechnęła się, miała nadzieję, promiennie.
Chłopak
chciał ją przytulić, ale się zawahał.
-
Gdzie masz strój bojowy? Zaraz wychodzicie!
-
Właśnie… - Zaczęła szarpać rękaw swetra patrząc gdzieś w bok. Nie mogła znaleźć
w sobie dość siły, by spojrzeć na blondyna. – Jeśli o to chodzi…
-
Co jest młoda?
Nagle
obok nich zmaterializowała się reszta Łowców. Raj i Edgar byli już gotowi. W pełnym
rynsztunku, z serafickimi ostrzami, sztyletami i całą resztą broni wyglądali
tak profesjonalnie, że choć to irracjonalne, chciała z nimi iść. Uczyć się od
najlepszych. Nagle lepiej zrozumiała
Isabelle i Jace’a. Oni widzieli tylko tę stronę medalu. Łowców, od których bił
profesjonalizm. Nie mieli pojęcia o potworach, kryjących się pod zbroją
Nefilim.
-
No, młoda? – powtórzył Raj. – Jeszcze nie gotowa? Trzeba było powiedzieć, że
potrzebujesz więcej czasu. Domyślam się, że wy, kobiety, tak macie – roześmiał
się, za co Izzy sprzedała mu przyjacielskiego kuksańca w bok. A on nie pozostał
jej dłużny. Clary zrobiło się niedobrze.
-
Spokojnie. Poczekamy na ciebie. – Do rozmowy włączył się Edgar. – A teraz
zmykaj.
-
Ale… ale… - Zaczęła się jąkać. Bliskość, tej dwójki, wydawała się jej
niewłaściwa. Miała ochotę napluć im w twarz. Ale obiecała Alecowi. – Chodzi o
to, że… - Rękaw swetra był już tak rozciągnięty, że śmiało mógł konkurować z
tymi, w szafie Alexandra. – Nie idę z wami.
Jeśli
myślała, że nagle zaczną na nią krzyczeć, to się pomyliła. Wszyscy zamilkli i
tylko cztery pary oczu wpatrywały się w nią z niedowierzaniem i
niezrozumieniem. Zupełnie, jakby przyznała się właśnie, do jakiejś haniebnej
zbrodni.
Pierwszy,
z szoku, otrząsnął się Jace.
-
To Alec, prawda? Alec ci coś nagadał? Nastraszył cię? – Chłopak wyglądał, jakby
gotował się od środka.
-
Jace! – Starała się go uspokoić. – To nie tak!
Ale
on już jej nie słuchał. Mrucząc pod nosem coś, co brzmiało, jak przekleństwa,
wybiegł z sali. Clary stała, nie wiedząc, co teraz zrobić. Spojrzała na Izzy,
dziewczyna szybko odwróciła wzrok. Czyżby była na nią zła? Nie miała jednak
czasu się nad tym zastanawiać. Dotarło do niej, że Jace pobiegł do Aleca! W
stanie mogącym zakończyć się jedynie bójką.
-
Izzy! – Złapała przyjaciółkę za ramię. – Chodź! Musimy go zatrzymać! Jace, na
pewno, chce zrobić krzywdę Alecowi! – A on na to nie zasłużył. Nie od Jace’a! Nie
po ty, co zrobił!
Ale
dziewczyna ani drgnęła. Ze wzrokiem wbitym w podłogę mruknęła tylko
-
Już dawno mu się należało.
Wychodził
właśnie ze zbrojowni, z nowym kompletem wzmocnionych runicznie strzał. Po
rozmowie z Clary, potrzebował jakiegoś zajęcia, by nie pogrążyć się w rozpaczy.
Czegoś, co zajęłoby jego umysł, nie pozwalając zboczyć z, raz obranej, ścieżki.
Padło na przygotowanie ekwipunku do misji. Robił to tak wiele razy, że niektóre
czynności wykonywał na autopilocie, ale na większości musiał się skupiać. Od
tego zależało bezpieczeństwo Jace’a i Izzy. Nie mógł pozwolić sobie na najmniejszy
błąd.
Poza
tym, dzięki temu, mógł udawać, że ten dzień nie różnił się niczym od
poprzedniego. I jeszcze wcześniejszego. Że cały jego świat nadal był, w tym
samym miejscu.
Okazało
się, że nie na długo.
Zamykał
drzwi, kiedy coś uderzyło go w ramię, z taką mocą, że poleciał na podłogę.
Syknął z bólu.
-
Gadaj! Co jej powiedziałeś?!
Jakiś
cień przesłonił światło.
-
Jace? – Starał się połączyć wątki, ale jego umysł wciąż pracował na
spowolnionych obrotach.
-
Co jej powiedziałeś?!
Czyjeś
silne ramiona złapały go za przód koszulki i dźwignęły z ziemi. A potem
przydusiły do ściany. Momentalnie całe powietrze uleciało mu z płuc. A
kolejnego oddechu nie mógł nabrać, kiedy spojrzał w wykrzywioną nienawiścią
twarz Jace’a. Jego, zwykle starannie ułożone włosy, były teraz rozwiane, na
policzkach i szyi widniały czerwone plamy. Wywinął wargi odsłaniając zęby,
przez co upodobnił się do dzikiego zwierza. Jednak najgorsze były oczy. Pełne
nieskrywanej nienawiści. Jace nigdy nie patrzył tak na niego. W ogóle tak nie patrzył!
Zrobiło mu się zimno.
-
Co jej powiedziałeś?!
-
Komu?
-
Clary, idioto! – Znów uderzył Alekiem o ścianę. Chłopak, w ogóle się nie
bronił, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Waylanda. – Zrezygnowała z misji i
wiem, że to twoja sprawka!
Alec,
co dziwne, poczuł ulgę. Więc jednak Clary go posłuchała. Do tej pory miał
wątpliwości, czy to zrobi.
-
I czego się głupio śmiejesz?!
Dopiero
teraz uświadomił sobie, że faktycznie się uśmiechał. Co pogłębiło wściekłość
Jace’a.
-
Groziłeś mojej dziewczynie i z tego rżysz?!
-
Jace… To nie tak… - zaczął i urwał nie bardzo wiedząc, co powiedzieć dalej.
Prawdy nie mógł a żadnego kłamstwa sobie nie przygotował.
-
A jak?! – Wayland, co rusz nim potrząsał. – Jak?! Co jej powiedziałeś?!
Alec
czuł ból rozchodzący się po kręgosłupie i moszczący sobie miejsce u podstawy
czaszki. Zaczynał mieć wszystkiego dość.
-
Nie twój interes – wycharczał. Jeśli przyjdzie mu bić się z bratem, to trudno.
Mógł się nawet podłożyć, byleby tylko Jace nie ciągnął tematu. Niestety nie przewidział
furii swojego parabatai.
-
Nie mój?! – Jace niemal wypluł te słowa, odrywając jednocześnie Aleca od
ściany. I rzucając go na podłogę. Nim chłopak zdążył zdać sobie sprawę ze zmiany
swojego położenia, Jace już siedział na nim okrakiem, unieruchamiając ręce i
nogi młodego Łowcy.
-
A mi się wydaje, że jednak mój! – Wymierzył pierwszy cios. Trafił w szczękę. Z
pękniętej wargi polała się krew, ochlapując obu chłopców. Alec jęknął. – Nie
wystarczyło ci, że nad nami masz władzę?! – Uderzył znowu. Teraz podbił bratu
oko. – Musiałeś się jeszcze popisać przed Clary?! – Bił już na oślep, nie
przejmując się tym, jaką krzywdę wyrządza swojemu parabatai. – Ona i tak się ciebie boi!
Alec
starał się wyrwać, ale Jace trzymał go mocno, zupełnie jakby faktycznie był
wrogiem. Kiedy spadł pierwszy cios, pojął, że brat naprawdę go za takiego
uważał. Że widział w nim – Alecu – wroga. Zaczął szamotać się jeszcze
intensywniej, ale prawy sierpowy, w brzuch, pozbawił go animuszu. Zrobiło mu
się niedobrze. Znieruchomiał przyjmując, z pokorą, kolejne dawki bólu, jakimi
raczył go Jace. Ani przez moment nie pomyślał, by walczyć z bratem na poważnie.
By zrobić mu krzywdę. Nie. Już wolał, żeby to on robił ją jemu. Zniesie to. Jak
zawsze.
Po
jakimś czasie ciosy zaczęły słabnąć. Alec czuł jak z nosa i ust cieknie mu
krew. Miał też chyba wybity ząb, a od uderzenia w żołądek nadal go mdliło. W
uszach słyszał szum krwi, przyćmiewający wszystkie inne dźwięki. A mimo to,
dotarł do niego, pełen pogardy, głos Jace’a.
-
Spójrz na mnie!
Zrobił
to. Jedynym sprawnym okiem. Drugie spuchło, tak bardzo, że nie dało się go
otworzyć.
-
Brzydzę się tobą. – Kiedy Jace mówił z jego ust leciały kropelki śliny i
upadały na obitą twarz Aleca. – Jesteś obrzydliwy! Żałuję, że zostaliśmy parabatai!
Alec
dopiero teraz zaczął pojmować, czym jest prawdziwy ból. Wszystko, co przeżył do
tej pory było niczym, w porównaniu z uczuciem, jakie wypełniło go po usłyszeniu
tych kilku zdań. Nagle zniknęły wszelkie rany i obrażenia, przeszłość została
wymazana. Czas zmienił swój bieg i zaczął, od nowa, wciąż i wciąż, powtarzać
ten jeden urywek z historii.
Brzydzę
się tobą.
Jesteś
obrzydliwy.
Żałuję,
że zostaliśmy parabatai.
Gdyby
świat się teraz skończył, Alec nie odczułby różnicy, bo jego własny, tak przez
niego chroniony, właśnie runął.
Brzydzę
się tobą.
Jesteś
obrzydliwy.
Żałuję,
że zostaliśmy parabatai.
-
Alec! Alec! Alec! Słyszysz mnie? Alec!
Zamrugał
kilka razy i rzeczywistość znów ruszyła. Ze zdziwieniem odkrył, że nie leżał
już na podłodze, tylko opierał się o ścianę a obok niego klęczała…
-
Izzy? – zapytał głupio. Świat wariował, więc czemu jego ukochana siostrzyczka
miałaby tu być?
-
Dzięki Razielowi! – Dziewczyna odetchnęła z ulgą. – Już się bałam, że nie
działają.
Dopiero
teraz zobaczył, że siostra kreśliła mu na przedramieniu runy. Chciał wyrwać
rękę, ale był za słaby.
-
Zostaw – poprosił.
-
Zgłupiałeś? – Izzy nie miała zamiaru słuchać majaczącego brata. – Jace prawie
cię zakatował. Bez kilku iratze
będziesz dochodził do siebie tygodniami!
Z
tym, że on nie chciał dojść do siebie. Czy to teraz, czy za kilka tygodni.
Brzydzę
się tobą.
Jesteś
obrzydliwy.
Żałuję,
że zostaliśmy parabatai.
-
Jace…
-
Właśnie Clary go opieprza. I nie wyrywaj się!
Bardzo
starała się być władcza i wyniosła, jak to ona, ale widok brata w takim stanie,
łamał jej serce. Tym bardziej, kiedy uświadamiała sobie, kto był za to
odpowiedzialny. Skóra jej cierpła na myśl, że była o włos od nieposłuchania
Clary. Gdyby wtedy uniosła się dumą… Była niemal pewna, że jeden z jej braci,
zabiłby drugiego.
-
Już dawno mu się należało.
Clary
spojrzała na Izzy, jakby ta walnęła właśnie największą głupotę świata.
-
Co?
-
Już dawno mu się należało – powtórzyła Isabelle. – Poza tym chłopaki powinni, w
końcu, wyjaśnić między sobą kilka rzeczy. Dadzą sobie nawzajem po mordach i wszystko
wróci do normy. Prężcież sama tego chciałaś.
Normalnie
zgodziłaby się z Izzy, w całej rozciągłości. Przecież sama zasugerowała, żeby
chłopaki wyjaśnili sprawy „po męsku” i między sobą. Wiedziała, że ingerowanie w
kłótnie pomiędzy rodzeństwem, nigdy nie jest dobrym pomysłem. Pamiętała Simona
sprzeczającego się z Becky. Zawsze powtarzał, że to sprawa pomiędzy nim a
siostrą i nawet jej status najlepszej przyjaciółki nie uprawnia do wtrącania
się.
Jednak
teraz sprawy wyglądały inaczej. Alec był, w zbyt dużej, rozsypce psychicznej,
by jeszcze znieść pretensje Jace’a. Poza tym nawet gdyby „dawali sobie po
mordach”, do samej Apokalipsy, nic nie zostałoby wyjaśnione. I nic nie
wróciłoby do normy. Alec nigdy nie powie bratu prawdy.
-
Jak uważasz. – Clary wzruszyła ramionami. – Ja idę. Mam złe przeczucia.
Izzy
jęknęła widząc, jak przyjaciółka wybiega z sali. Ruszyła za nią, rzucając
jeszcze Raj’owi przepraszający uśmiech.
-
Sorry, chłopaki! Kryzys rodzinny!
Dogoniła
Clary na korytarzu. Dziewczyna wyglądała na, co najmniej przestraszoną, rozglądała
się dookoła, w poszukiwaniu Jace'a. A im dłużej nie mogła go znaleźć, tym jej
strach narastał.
-
Spokojnie. – Izzy położył przyjaciółce dłoń na ramieniu. – Już się tak nie
denerwuj. – Szły teraz w kierunku zbrojowni. – Wszystko będzie dobrze, oni już
nie raz się kłócili.
Ale
nie w takich okolicznościach, chciała krzyknąć Clary, lecz ugryzła się w język.
Inaczej musiałaby tłumaczyć, o jakie okoliczności jej chodziło. A złożyła Alecowi obietnicę. Dlatego zamiast
tego powiedziała:
-
Wiem. Znaczy domyślam się – poprawiła szybko. – Rodzeństwo musi się kłócić. To
chyba jakiś odgórny przykaz, czy coś…
Izzy
zachichotała.
-
Coś w ten deseń. Ale ten sam przykaz mówi, że rodzeństwo musi się też godzić, więc…
- urwała, gdy tuż przed nimi pojawiła się scena, jak z najgorszego koszmaru.
Jace
siedział okrakiem na Alecu i okładał go pięściami. Brunet, w ogóle, się nie
bronił, gdy jego twarz była zmieniana w krwawa miazgę.
Isabelle
Lightwood była wyszkoloną Nocną Łowczynią z refleksem przewyższającym ludzki.
Widziała na własne oczy tyle okropieństw, że nic na świecie nie powinno nią wstrząsnąć.
A mimo to… Stała jak sparaliżowana, niezdolna choćby krzykiem spróbować
rozdzielić braci. To Clary, przez szesnaście lat żyjąca, jako Przyziemna, nie straciła
głowy.
-
JACE! – wrzasnęła najgłośniej, jak tylko potrafiła. Chłopak znieruchomiał. Zdezorientowany
spojrzał na swoje ręce, wciąż uniesione do ciosów, a potem na brata. Zbladł,
gdy dotarło do niego, co zrobił.
-
Alec! – krzyknął schodząc z chłopaka. – Alec! Ja… Nie chciałem! Alec!
Dopiero
krzyk Jace’a pozwolił Izzy otrząsnąć się ze stuporu, w jaki wpadła. Niewiele myśląc
odepchnęła blondyna, tak mocno, że ten upadł na podłogę i zajęła bratem.
Musiała oprzeć Aleca o ścianę, bo sam nie mógł utrzymać się w pozycji
siedzącej. Zaczęła rysować na jego ciele runy. Przeciwbólowe, lecznice,
tamujące krwawienie… Tylko profesjonalne wyszkolenie sprawiło, że ręce się jej
nie trzęsły. No i może jeszcze fakt, że udawała, iż rany Aleca powstały w
bitwie. Podczas normalnego patrolu.
Jace
był w szoku. Pamiętał, że wybiegł z sali z zamiarem przywalenia Alecowi. Jednak, gdy tylko zobaczył brata, skumulowane
w nim złość oraz żal wybuchły z nową, nieznaną do tej pory mocą. Przestał się kontrolować.
Zaczął bić Aleca, nawet do końca nie zdając sobie z tego sprawy. Był jak w
amoku. Dopiero krzyk Clary go otrzeźwił i przywrócił rzeczywistości.
Rzeczywistości, która w jednej sekundzie, zwaliła się na niego, jak stado
demonów. Przed sobą miał obitą do krwi, zmasakrowaną wręcz, twarz brata.
Zaczął
coś mówić, przepraszać… Bo przecież nie tak miało być.
Ktoś
go odepchnął. Izzy… To dobrze. Ona wiedziała, co zrobić, jak zająć się Alekiem.
Za to on stanął, twarzą w twarz, z Clary.
-
Ja… - zaczął i zaraz poczuł uderzenie w twarz. Niezbyt silne, Clary nadal
bliżej było do Przyziemnej niż Nocnej Łowczyni, a mimo to odczuł ten cios całym
sobą. Jakby dziewczyna zaatakowała jego ciało i dusze.
-
Clary… - zaczął znowu, ale przerwała mu.
-
Zamknij się! – Ze zdziwieniem stwierdził, że po jej policzkach płynęły łzy. –
Coś ty sobie myślał?! Jak mogłeś?! Czy ty, w ogóle, wiesz, co zrobiłeś?!
Wiedział.
Aż za dobrze. Zaatakował swojego brata. Nie! Więcej! Gorzej! Zaatakował swojego
parabatai! Człowieka będącego częścią
jego duszy! I dlaczego? Przez jakąś głupią misję?! Urażoną dumę?
-
Ja…
Clary,
jakby w ogóle go nie słuchała.
-
Nie! Nie myślałeś! – krzyczała dalej. – Pobiłeś własnego brata! Na to nie ma
usprawiedliwienia!
-
W sumie…
Ktoś
odezwał się za ich plecami. Cała trójka momentalnie odwróciła się w stronę
przybysza. Tylko Alec wciąż wpatrywał się w przestrzeń.
-
Jakby się zastanowić, to znalazłoby się kilka sytuacji, w których uderzenie
brata byłoby usprawiedliwione. – Edgar
patrzył na młodych Łowców, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Na przykład
opętanie. Albo sprzymierzenie się ze zdeprawowanymi Podziemnymi.
-
Kradzież Kielicha Anioła – podpowiedział usłużnie Raj. – Swoją drogą, Isabelle,
kiedy mówiłaś o kryzysie rodzinnym myślałem, że chodzi raczej o podebrane
ciuchy a nie walkę do pierwszego utraconego zęba. W tej kwestii wygrywa chyba
Jace…
-
Zamknij się Raj! – powiedziała Izzy, wracając do rysowania run na ciele Aleca.
– To nie jest śmieszne.
-
Masz rację – zgodził się Edgar. – To jest tragiczne. Łowcy nie powinni walczyć
ze sobą, tylko z demonami. Zawiodłem się na tobie Jace.
Chłopak
spuścił głowę. I bez połajanki ze strony idola, czuł się jak śmieć.
Clary
bardzo musiała nad sobą panować, żeby nie wybuchnąć i nie krzyknąć czegoś,
czego Alec, by jej nie wybaczył. Patrzenie na tę dwójkę, gdy tak stali, całym
ciałem manifestując swoją wyższość i pogardę dla młodych Nefilim, sprawiało jej
autentyczny ból. Jace zrobił coś niewybaczalnego, to prawda. Ale to oni
ponosili za wszystko odpowiedzialność. Ich sumienia obciążone były większymi
zbrodniami. Takimi, dla których nie było wybaczenia. Im dłużej o tym myślała,
tym trudniej jej było nad sobą panować. Uratował ją alarm.
Powietrze
przeszył pisk a umieszczone w ścianach lampy zabłysły na czerwono.
-
Demony – westchnął Raj. – No nic. Trzeba iść zarobić na chleb. Chodź, Edgar! –
Ruszył ku wyjściu.
Drugi
mężczyzna obrzucił jeszcze jednym, uważnym spojrzeniem cała czwórkę. Najdłużej
zatrzymał się przy Clary. Dziewczynę przeszedł dreszcz.
-
Na pewno nie chcesz z nami iść?
-
Na pewno!
Wzruszył
ramionami.
-
Trudno. – Wzruszył ramionami i podążył za partnerem.
Alarm
przyniósł jeszcze jeden skutek. Otrzeźwił Jace’a.
-
My… Chyba też powinniśmy iść.
Izzy
prychnął niczym rozłoszczona kotka. Albo jak wkurzony Church. Ale zaczęła się
podnosić.
-
Ty zostajesz! – zastrzegła widząc, że Alec próbuje pójść w jej ślady. – W tym
stanie na niewiele nam się przydasz. Poza tym nie chcę cały czas oglądać się
przez ramie i sprawdzać, czy Jace’owi znowu nie odwala.
Żaden
z braci nie skomentował słów siostry. Alec posłusznie usiadł z powrotem na
ziemi. Chyba nawet z ulgą, zaś Jace, po raz kolejny, spuścił głowę.
-
Chodź, Clary! – Pociągnęła przyjaciółkę za ramię. – To… - Wskazała wokół. – Wyjaśnimy,
kiedy już uratujemy świat. Idziemy, Jace!
-
Mhm…
Alec
siedział na korytarzu jeszcze długo po tym, jak kroki na korytarzu ucichły.
Wiedział, że powinien pójść do pokoju i zmienić zakrwawione ubranie. Oraz narysować
sobie kilka run, na wypadek gdyby rodzeństwo potrzebowała wsparcia. W ogóle to
powinien iść z nimi. Bez względu na to, jak mógłby się zachować Jace. Bez
względu na własne obrażenia. Był najstarszy, powinien się nimi opiekować. Tak,
jak to tej pory. Powinien…
Dużo
było tego, co powinien. Problem w tym, że nic z tego nie chciał. Nie chciał
wstawać, przebierać się, rysować run. Miał dość opieki nad rodzeństwem, jeśli w
zamian otrzymywał ciosy w twarz i nienawiść.
Brzydzę
się tobą.
Jesteś
obrzydliwy.
Żałuję,
że zostaliśmy parabatai.
Poczuł,
jak po policzkach zaczęły płynąć mu łzy. Nie miał siły z nimi walczyć, zresztą
nie miało to najmniejszego sensu. I tak już sie złamał i upokorzył przed każdym,
kogo znał. Niech płyną. A jeśli ktoś go zobaczy? Gorzej już i tak nie mogło
być.
Ten
świat powinien zniknąć. Albo to on powinien zniknąć ze świata.
Znajoma
beznadzieja zaczęła oplatać jego umysł. Chęć zakończenia wszystkiego rosła z
każdą chwilą a on wiedział, że tym razem trudniej mu będzie nad nią zapanować.
Tym razem, prawdopodobnie ulegnie. Chyba, że… jego kotwica go powstrzyma. Z
trudem dźwignął się na nogi i poszedł do pokoju. Do komody. Do szuflady. Ku
wiecznemu spokojowi. Gdzie nie ma bolesnej przeszłości, pełnej nienawiści
teraźniejszości i niepewnej przyszłości.
Ale
najpierw telefon. Bo może nadal istniało coś, o co warto zawalczyć?
-
Magnus? – zapytał, gdy coś trzasnęło w słuchawce.
-
A kogo innego się spodziewałeś, mój Aniele? – Wystarczyło samo brzmienie głosu
Czarownika, by palce kurczowo zaciśnięte na buteleczce się rozluźniły.
-
Nikogo. Zawsze chcę słyszeć tylko ciebie.
Magnus
wydał z siebie dawek przypominający komiksowe „awwww”. Alec niemal widział
serduszka unoszące się nad głową Czarownika.
-
Uroczy, jak zawsze – skonstatował Bane. – Ale, groszku pachnący, stało się coś?
Wiedział,
że powinien powiedzieć Magnusowi, o wszystkim. Poczynając od wykorzystywania
przez Raj’a i Edgara, przez żal rodzeństwa, aż po dzisiejsze starcie z Jace’em.
Powinien, ale nie chciał. Wolał by relacja z Magnusem była pozbawiona
nieprzyjemnych części jego życia. Już i tak Czarownik, zbyt wiele razy, pomagał
mu uporać się z dręczącymi go demonami. Nie mógł żądać więcej. Dlatego skłamał.
-
Nie. Po prostu chciałem usłyszeć twój głos.
-
To bardzo słodkie, ale wiesz… - W głosie Magnusa pobrzmiewało wahanie, a serce
Aleca stanęło. – Wybrałeś niezbyt odpowiedni moment. Mam właśnie mały problem z
demonem…
-
Potrzebujesz pomocy? – Niemal bezwiednie zaczął szukać po pokoju łuku.
-
Nie! – Magnus zaśmiał się w typowy dla siebie sposób. Serce Aleca ścisnęło się,
z żalu, że nie mógł go teraz zobaczyć. – To nic, do czego trzeba by fatygować
Dzieci Anioła. Jeden, w pełni wyspecjalizowany Czarownik, wystarczy.
-
Acha. – Tylko, że Alec chciał być fatygowany! Chciał znaleźć się przy Magnusie
i mu pomagać! Nagle poczuł się niepotrzebny. Dotarło do niego, że Magnus
potrafił sobie radzić bez niego, że był tylko dodatkiem do życia Czarownika.
Dodatkiem może i miłym, ale nie niezbędnym do funkcjonowania. Nie był kotwicą
Magnusa. A przynajmniej nie w takim sensie, jak Magnus był jego. – Rozumiem.
-
Chyba nie jesteś na mnie zły?
-
Nie! – zapewnił szybko. – Rozumiem.
-
To się cieszę! – W głosie Czarownika słuchać było ulgę. – Ale pamiętasz o
naszej jutrzejszej randce?
-
Pamiętam. – Jutro miało nigdy nie nastąpić.
-
To wspaniale! Do jutra! Kocham cie! Hej! Nie zaśluzowywuj mi podłogi!
Połączenie
zostało zerwane. Alec odłożył komórkę i odkorkował buteleczkę. Już miał wypić
zawartość, kiedy się zawahał. To było zbyt proste i dawało szansę na
uratowanie. Sięgnął po stelę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz