Tytuł: Nietypowe zlecenie
Liczba rozdziałów: 6
Gatunek: yaoi, komedia, romans
Para: Magnus Bane x Alexander Lightwood
Seria: Dary Anioła, Shadowhunters
Ograniczenia wiekowe: Brak
Info/Uwagi: Magnus Bane, Wysoki Czarownik Brooklynu jest przyzwyczajony do tego, że Nocni Łowcy z nowojorskiego Instytutu, wzywają go do najróżniejszych zadań. Jednak pewnego dnia, Maryse Lightwood udaje się zaskoczyć nawet jego. Czy Magnus przyjmie nietypowe zlecenie od szefowej Instytutu? I jakie konsekwencje będzie niosła za sobą jego decyzja?
Nietypowe zlecenie
I
-
MARYSE LIGHTWOOD! – Krzyk, wzmocniony magią i czystą wściekłością krzyczącego,
odbijał się od ścian Instytutu Nowojorskiego, wprawiał szyby w drżenie i może
zbił jedną czy dwie szklanki z służbowej kuchni. Nawet Church, który kocim
zwyczajem uważał siebie za jedynego, prawowitego władcę budynku a ludzi,
kręcących się, wokół za swoich sługusów, podwinął ogon i zniknął. Tym samym
abdykując z własnej, nieprzymuszonej woli. A to był dopiero początek jatki,
jaka miała objąć cały Instytut. Bowiem wrzeszczący dopiero się rozkręcał.
-
CZY ZDAJESZ SOBIE SPRAWĘ Z TEGO, KIM JESTEM?! – Kolejne dwie szklanki odpłynęły
w niebyt. - CZY…
-
Tak, Magnusie. – Kobieta przerwała mu bezceremonialnie. – Świetnie zdaje sobie
sprawę z twojej pozycji – powiedziała tonem człowieka niemającego już nic do
stracenia.
Magnus
Bane Wysoki Czarownik Brooklynu, który jeszcze chwilę temu miał przygotowany
cały monolog, na temat własnej zajebistości, braku szacunku Nefilim, swoim
wyczuciu mody, głupocie Nefilim, planach na wieczór, impertynencji Nefilim,
należnym mu szacunku i ogólnie głupocie Nefilim, stał teraz jak wmurowany, z
miną jakby połknął żabę. Która wcześniej była głupim Nefilim.
Przyzwyczaił
się już, że Nocni Łowcy wzywali go o najdziwniejszych porach, by zajął się
najróżniejszymi sprawami. „Ulecz rannych Czarowniku.” „Przetłumacz te księgi
Czarowniku.” „Otwórz portal Czarowniku.” „Zabierz ten brokat, Podziemny!” Tak…
Nocni Łowcy zawsze coś chcieli. I zawsze nazywali go Czarownikiem. Ewentualnie,
jeśli coś ich wkurwiło (najczęściej sam Magnus) „Czarownik” był zamieniany na
„Podziemnego” z różnymi epitetami w zestawie. Ostatni raz, swoje imię, z ust
Dziecka Anioła, usłyszał ponad sto lat temu. A teraz ta kobieta, Maryse
Lightwood, którą prędzej podejrzewałby o potajemny udział w zapasach w kisielu,
niż o choćby najmniejszy przejaw sympatyzowania z Podziemnymi, powiedziała do
niego „Magnusie”. I to bez ironii, sarkazmu, czy wyższości w głosie. Zupełnie,
jakby byli sobie równi.
To
jakiś żart, pomyślał. Jestem w ukrytej kamerze! To, na pewno, sprawka Ragnora!
Tymczasem
Maryse, wykorzystując fakt, iż Bane, chyba pierwszy raz w swoim trzystuletnim
życiu, zapomniał języka w gębie, kontynuowała.
-
Wiem, że jako Wysoki Czarownik Brooklynu masz mnóstwo obowiązków i jesteś
bardzo zajętym człowiekiem. – Słowo „człowiek” udało jej się wymówić całkiem
neutralnie, z czego była bardzo dumna. – Ale, w tobie, moja ostatnia nadzieja.
Proszę pomóż. Albo zrobię coś, czego będę żałować do końca życia. No i
zapłacimy ci trzykrotność normalnej stawki.
Ok.
To przynajmniej w jednej sprawie miał jasność. To ani ukryta kamera (głęboko i
niezaprzeczalnie wierzył, że nie było takich pieniędzy, dla których Maryse
zgodziłaby się płaszczyć, przynajmniej w jej mniemaniu, przed Podziemnym) ani,
tym bardziej, pomysł Ragnora. Nawet jego zielonoskóry przyjaciel, nieważne jak
bardzo by się starał, mógłby zaprosić do współpracy nawet Raphaela, nigdy nie wymyśliłby
czegoś takiego.
Więc,
albo w nocy przeniósł się do jakiejś alternatywnej rzeczywistość (taka
umiejętność była bardzo pożądana, już sobie wyobrażał, co mógłby dzięki niej
osiągnąć), albo – co bardziej prawdopodobne – wczoraj spił się do tego stopnia,
że teraz miał, po prostu, delirium. Co prawda nie pamiętał, żeby pił jakoś
szczególnie dużo (a już na pewno nie tyle, co pamiętaj nocy w Peru), ale jak
widać nawet Czarownicy, z wiekiem, tracili odporność na procenty.
-
BANE! Słuchasz mnie?! BANE!
Bane…
Czyli wrócili do nazwisk. Był pewien, że zaraz padnie „Czarowniku”. Nie żeby mu
nie ulżyło. Dobrze mieć, w nieśmiertelnym życiu, gdy świat bez przerwy prze do
przodu, coś stałego. Nawet, jeśli była to nienawiść Dzieci Anioła.
-
Czarowniku!
O!
Czyli się doczekał.
-
Nie – powiedział oglądając swoje paznokcie. Kątem oka zerkał na Maryse.
Wyglądała jak osoba, która resztkami sił powstrzymuje się, żeby nie zabić
rozmówcy. Uśmiechnął się w duchu. Wkurwianie Maryse Lightwood było jedną z jego
ulubionych rozrywek. Naraz coś mu przyszło do głowy. Maryse miała dzieci. Jeśli
one przejmą Instytut będzie mógł wprowadzić tradycję wkurwiania Lightwood’ów.
Tak! To brzmiało jak plan. Zadowolony z widoków na przyszłość, porzucił
kontemplację nad manicurem, (któremu przydałoby się odświeżenie) i przeniósł
wzrok na Maryse.
-
Nie słucham cię – powiedział, by jeszcze bardziej ją zdenerwować. – Bo wydaje
mi się, że usłyszałem dość.
-
Co…
-
Nie cocuj do mnie! – warknął. – To, co mówisz to czysty bełkot Nefilim!
-
Jak śmiesz?!
-
Jak ja śmiem?! Jak ty śmiesz?! Wzywasz mnie! Wysokiego Czarownika Brooklynu i
każesz uzdrowić swoje dzieci z zakichanego kataru! – Gra słów była zamierzona,
ale chyba nie trafiła do Maryse, bo ta prychnęła jak wściekła kotka. –
Jakbyście nie mogli narysować sobie tych swoich znaczków. – Dobra. Teraz nawet
on wiedział, że przesadził. Runy były dla Nefilim święte. Świętsze nawet od
nich samych. A o to było diabelnie trudno.
-
Nie. Masz. Pojęcia. O. Czym. Mówisz. Podziemny! – Chyba tylko strach przed
Clave, powstrzymywał Łowczynię przed rzuceniem się do gardła Czarownika.
Sam
Bane, z niejakim smutkiem, skonstatował, jak szybko udało mu się spaść z
„Magnusa” do „Podziemnego”. Ale właśnie tacy byli Nefilim. Mogli udawać coś na
kształt szacunku, dopóki wszystko szło po ich myśli. Kiedy ktoś ośmielił się
sprzeciwić, wszelkie uprzejmości znikały szybciej niż kocie chrupki z miseczki Prezesa
Miau.
-
Nie ma runów na przeziębienie.
Tego
nie powiedziała Maryse. Głos dochodził od strony drzwi. Magnus, zły że kolejny
Łowca będzie chciał coś na nim wymusić, obrócił się na pięcie, z zamiarem
opierdolenia nieproszonego gościa.
Z
góry na dół.
We
wszystkich znanych sobie językach.
Oraz
kilku wymyślonych.
I
zamarł.
Drugi
raz tego dnia zabrakło mu słów. Bo właśnie zobaczył ANIOŁA.
Znaczy
Anioła po przejściach.
Anioła
po całej masie przejść.
Anioła,
który na swojej drodze spotkał oddział niereformowalnych Rzymian.
A
potem coś go zeżarło i wypluło.
Ale
nawet tak traumatyczne przeżycia nie odebrały aniołowi jego anielskości.
Przynajmniej zdaniem Magnusa. Bo chłopak opierający się o futrynę był
ucieleśnieniem mokrych snów Czarownika. No może poza ubiorem. Sprany,
rozciągnięty i podziurawiony dres nie był tym, w czym Bane chciałby widzieć
swojego kochanka. Nawet przy odgrywaniu najbardziej sprośnej scenki, jaka
przyszłaby mężczyźnie do głowy. Dlatego ubraniu Anioła mówił stanowcze NIE.
Ale
cała reszta?
Na
Anioła!, jak mawiali Nocni Łowcy.
Na
Lilith!, jak mawiał on sam.
Na
Przykład, jak mawiał jego dany znajomy (martwy, od co najmniej osiemdziesięciu
lat).
Toż
to było ucieleśnienie męskości! Prawdziwego, klasycznego piękna!
Chłopak
był wysoki, chociaż nadal kilka centymetrów niższy od Magnusa, co akurat
Czarownikowi bardzo odpowiadało. Zresztą jemu, w tej istocie, odpowiadało wszystko.
Alabastrowa skóra, lekko zaróżowione policzki, burza czarnych, niedających się
okiełznać włosów. No i oczy! Teraz trochę przekrwione, błyszczące jakby ich
właściciela trawiła gorączka, (co tłumaczyłoby róż na policzkach), lecz nadal
tak idealnie niebieskie, że Magnus zastanawiał się, czemu jeszcze niebo nie
runęło zawstydzone tym spojrzeniem. On, na miejscu nieba, już dawno zmieniłby
kolor na żółty w zielone kropki, nie mogąc znieść konkurencji. Niebo powinno
się wstydzić. On sam powinien się wstydzić! Jak mógł go wcześniej nie
dostrzec?! Gdyby wiedział, że taki cud znajduje się w Instytucie, wyprawy tutaj
byłyby mniejszym wrzodem na dupie. A kto wie? Może zdołałby je nawet polubić?
Był
pewien, że wpatrywał się w chłopaka godzinami, ale minęła zaledwie chwila, bo
obiekt jego westchnień spokojnie kontynuował.
- Iratze nie działa.
Chciał
jeszcze coś dodać, ale przeszkodził mu krzyk Maryse.
-
Alec! Miałeś leżeć w infirmerii!
Chłopak
skulił się w sobie jakby właśnie dostał burę.
-
Przepraszam mamo… Izzy chciała…
Maryse
przerwała mu gestem.
-
Dobrze. Zaraz do was przyjdę – westchnęła cierpiętniczo, jakby rola matki, odwiedzającej
chore dzieci, była dla niej zbyt wymagająca. – Idź już! – Zabrzmiało to jak
rozkaz. Którego chłopak posłuchał. Oddychając ciężko odwrócił się i, z pomocą
ściany, ruszył w dobrze sobie znanym kierunku.
A
Magnus stał jak sparaliżowany. Trzeci raz w ciągu godziny. Nikt nie mógł się o
tym dowiedzieć! A już na pewno nie Ragnor! Albo Raphael! Nie i już! Gdyby się
dowiedzieli, że Magnusa Bane’a zatkało trzy razy w ciągu doby i to podczas
rozmowy z Nefilim, albo że niemal ślinił się na widok Nocnego Łowcy, czekałaby
go bardzo długa i bardzo nieprzyjemna nieśmiertelność.
Jak
mógł nie zauważyć znaków?! No jak?! Przecież czerń na tej pięknej bladej skórze
powinna walić po oczach, niczym chamski dresiarz na przystanku! A mimo to
Magnus tego nie zauważył. Nie dostrzegł w chłopaku Nocnego Łowcy. Nie zobaczył
w nim Lightwood’a (jak Maryse mogła wydać na świat takie cudo?!). Widział tylko
ślicznego chłopca, zmagającego się z silną odmianą grypy.
-
O to, z czym muszę się użerać!
Do
rzeczywistość przywrócił go głos Maryse. Kobieta chyba nie zdawała sobie sprawy
z emocji, jakie targały Czarownikiem. I bardzo dobrze! Bo naprawdę nie
wiedział, jak przekonałby Clave, że wyskoczenie szefowej Instytutu, przez okno,
z trzeciego piętra, to wypadek przy grze w scrabble.
-
Znaczy, z czym? – Nie bardzo wiedział, o czym mówiła, a że Nocni Łowcy i tak
uważali Podziemnych za głupszych nie ryzykował, że wiele straci w jej oczach.
Jakby w ogóle się tym przejmował.
-
O tym! – warknęła. – O moich dzieciach! Niby dorosłe to to, a wystarczy lekki
katar i już zachowują się jak mali Przyziemni, a nie Nocni Łowcy! Zrób coś z
nimi Bane, bo albo oszaleje, albo je pozabijam!
To
tyle, jeśli chodzi o instynkt macierzyński Maryse Lightwood.
Magnus
zastanawiał się kiedyś, czy mógłby jeszcze bardziej gardzić tą kobietą.
Odpowiedź brzmiała TAK. Duże i tłuste TAK.
-
Poczwórna.
-
Co?
-
Chcę poczwórną stawkę, jeśli mam niańczyć chorych Nocnych Łowców. Magia też
słabo radzi sobie z grypą…
-
Zgoda – przerwała mu. Nie obchodziły jej metody tylko rezultaty.
TAK
do kwadratu.
-
Co się stało Magnus? Mam nadzieję, że to naprawdę ważne. Jestem w pracy!
Magnus
zawsze podziwiał oddanie, z jakim Catarina Loss – jego najstarsza przyjaciółka
– wykonywała zawód pielęgniarki. Z jej talentem uzdrowicielskim, już dawno
mogła zdobyć niewyobrażalne bogactwo, sławę i podziw Podziemnych, Przyziemnych
oraz Dzieci Anioła. Ale nie! Ona z uporem godnym Magnusa, męczyła się za psie
pieniądze w przyziemnych szpitalach. Drugiej takiej istoty ze świecą szukać.
Dlatego Bane tak bardzo cenił sobie tą przyjaźń. Chociaż czasem dawał temu
wyraz w dość… magnusowy sposób.
-
Catarino! Ty mój niebieski promyczku rozświetlający mroki mojej
nieśmiertelności…
-
Bane! – Przyjaciółka przerwała mu z wyczuwalną irytacją w głosie. – Jestem w
pracy!
-
Ale ja właśnie w tej sprawie! – Był oburzony insynuacją, że jakoby marnował jej
cenny czas.
-
Stało się coś? – Teraz, dla odmiany, Catarina była zaniepokojona.
-
A żebyś wiedziała! – Zakochałem się, chciał krzyknąć, ale nawet on posiadał
szczątkowy instynkt samozachowawczy. – Catarino… Jak się leczy grypę?
Przekopując
się przez niezliczone strony internetowe poświęcone domowym sposobom walki z
grypą, Magnus uznał, że musi poważnie zrewidować swoją listę przyjaciół. Bo, co
to za przyjaciele, którzy gdy on dzwoni z prośbą o pomoc, rzucają słuchawką? Czy
raczej rozłączają się bez słowa. Teraz już nikt nie rzucał słuchawką. Zdaniem
Magnusa współczesne komórki przegrywały w tej kwestii ze swoimi poprzednikami.
Bo, jak lepiej dać rozmówcy do zrozumienia, że zrobił, bądź powiedział, coś nie
tak, niż rzucić słuchawką? Współcześnie mógł się tylko rozłączyć. I to nawet
nie tak ekspresyjnie, jakby tego chciał. Bo komórka mogła tego manewru nie
przetrwać. Gdzie tu dramatyzm?! Gdzie emocje?! Gdzie… A zresztą nieważne. Wniosek
był taki, że nie wszystko, co nowe równa się lepsze. On sam, z całą pewnością
nie był nowy, a wciąż pozostawał najlepszym, co przydarzyło się całemu
podziemnemu światu.
Wracając
jednak do przyjaciół. Czy raczej do ludzi, których zwykł tak nazywać, a którzy
w krytycznym momencie pokazywali mu, jak mało dla nich znaczył.
Po
tym jak Catarina go olała, postanowił spróbować szczęścia u swojego drugiego
najstarszego przyjaciela.
-
Ragnor! Moja ty kochana kapustko! – Zaczął z entuzjazmem przekraczającym nawet
ten typowy dla niego. – Co u ciebie?!
Ragnor
Fell, były Wysoki Czarownik Londynu, od razu wyczuł pismo nosem i cały się
spiął.
-
Czego chcesz Bane?! – Jego głos mógł ciąć drzewa, przebijać zbroje i kruszyć
lodowce. – Od razu mówię! NIE ZOSTANĘ PIRATEM!
-
Dobrze wiedzieć. Ale musisz przyznać, że…
-
Nic nie muszę! Czego chcesz Bane?! – powtórzył pytanie.
Magnus
westchnął. Z wieku na wiek Ragnor robił się coraz bardziej zrzędliwy. Dlatego
postanowił od razu przejść do rzeczy.
-
Jak się leczy grypę?
Po
drugiej stronie zaległa cisza tak długa, że Magnus był niemal pewny olania
swojej osoby przez kolejnego „przyjaciela”.
W
końcu jednak Ragnor się odezwał. Nie powalił jednak rozmówcy swoją erudycją.
-
Co?!
-
Jak się leczy grypę? – powtórzył Magnus. – Tyle siedzisz w tych swoich
książkach, że myślałem, że wiesz – wyjaśnił z prostotą.
-
Czyś ty do reszty oszalał?! Po co ci ta wiedza?! Przecież Czarownicy nie
chorują! A przynajmniej nie na grypę!
-
No… Nocni Łowcy też niby nie, a tak się złożyło, że mam pod opieką trójkę
zasmarkanych, zakaszlanych i zagorączkowanych Nefilim. Więc, jakbyś był tak
miły i…
-
Co powiedziałeś?!
-
To nieładnie tak komuś przerywać Ragnorze. No naprawdę… Czarownik, w twoim
wieku, powinien znać, przynajmniej podstawy dobrego wychowania.
-
Zamknij się Bane! I Gadaj! Jacy Nefilim?!
Magnus
zaśmiał się cicho.
-
To mam się zamknąć czy mówić?
-
Zamilknij na inne tematy i gadaj, o co chodzi z tymi Dziećmi Anioła!
Co
było robić? Magnus powiedział. Zrelacjonował swoją wizytę u szefowej Instytutu,
pomijając oczywiście te drobne, nic nieznaczące epizody braku elokwencji o raz
opis niebieskookiego Anioła po przejściach. Z jakiegoś powodu uznał, że Ragnor
tego akurat nie chciał usłyszeć.
-
Wiesz co, Magnus? – odezwał się Ragnor kiedy Bane skończył. – Czasem mam
wrażenie, że gdzieś tam po drodze, na przestrzeni wieków, zgubiłeś rozum i
nigdy nie udało ci się go odnaleźć.
-
Ale, o co ci chodzi?! – Magnus poczuł się dotknięty.
-
O to, że z własnej woli zamieniłeś się w niańkę dla nastoletnich Nefilim!
Nefilim! Wampira czy wilkołaka jeszcze bym zrozumiał… Znaczy wampira
zrozumiałem…
-
Będziesz teraz wciągał w to Raphaela?! – Magnus nie mógł uwierzyć w ten cios
poniżej pasa. – Naprawdę? Myślałem, że stać cię na więcej!
Jednak
Ragnor kontynuował zupełnie jakby Bane mu nie przerwał.
-
Ale tu chodzi o Nefilim! Nocnych Łowców! Dzieci Anioła! Zarozumialców, którzy
uważają, że wszyscy są gorsi od nich!
-
Mylisz się! – W Magnusie zawrzał gniew. Sam nie wiedział, dlaczego. Przecież
Ragnor mówił prawdę. – Tu chodzi o trójkę dzieciaków. Chorych dzieciaków, które
matka ma tak głęboko w dupie, że woli zapłacić plugawemu Czarownikowi niż się
nimi zająć! A to tylko dzieci, Ragnorze!
-
Nastolatki. – Uprzejmie poprawił go Fell. – Nastolatki Nefilim. Pamiętaj, że
Nocni Łowcy szybko dorastają.
-
Wiem o tym – burknął. – Ale każdy zasługuje, by w czasie choroby, ktoś się nim zajął.
Nawet… - zawahał się – Dzieci Anioła. Więc, jeśli możesz, bądź tak miły i
odpowiedz na moje pytanie. Jak się leczy grypę?
-
Jesteś głupcem – stwierdził Ragnor. – Głupcem o zbyt miękkim sercu. To cię
kiedyś zgubi przyjacielu. No i jakbyś chciał wiedzieć, to nie ma zaklęcia na
grypę. Nawet Catarina nie jest w stanie wyleczyć tego paskudztwa magicznie.
Zostają ci przyziemne metody a o nich nie wiem zbyt wiele. Może sprawdź w tym…
no… Internacie!
I
w ten o to sposób Magnus skończył opuszczony przez wszystkich, przeglądając w
„internacie” kolejne strony z pomysłami na wyleczenie grypy. Niektóre wydawały
się całkiem obiecujące (tłusty rosół, gorąca herbata z cytryną i imbirem, gruba
puchowa kołdra), inne dość obrzydliwe (gorące mleko z masłem i czosnkiem) a
jeszcze kolejne były zdecydowanie dziełem szaleńca (…świnki morskie… i Magnus
nie chciał wiedzieć nic więcej). Dodatkowo zapamiętał kilka typowo
farmakologicznych środków, które miałyby rzekomo pomóc. Jako ktoś, kto na
własne piękne oczy widział jak zmieniał się świat wraz z postępem medycyny
Przyziemnych, nie mógł odrzucić tej formy terapii.
Uzbrojony
w wiedzę teoretyczną (praktyczne przedmioty mógł wyczarować w każdej chwili,
już w Instytucie, nie było sensy, by targał się z nimi aż z Brooklynu),
następnego dnia ruszył raźnym krokiem nieść pocieszenie, dobrą nowinę i chusteczki,
Dzieciom Anioła.
Tak
przejął się swoją rolą, że nawet ubrał się odpowiednio. Założył „lekarski
mundurek”, czyli niebieskie spodnie i bluzę, tak propagowane przez wszystkie
seriale medyczne, jakie oglądał. Jednak jego strój miał kolor zbliżony do barwy
oczu pewnego uroczego Nocnego Łowcy. Na to założył oczywiście kitel. Lekko
podrasowany. W klapach świeciły się kryształki swarovskiego a cały materiał
poprzetykany był srebrną, brokatową nitką. Włosy zaczesał gładko do tyłu. Prosta
elegancja lepiej pasowała do jego dzisiejszego imagu niż, tak przez niego
uwielbiana, ekstrawagancja. Czasami, zwyczajnie, mniej, znaczy więcej i Magnus
świetnie o tym wiedział.
Przeglądając
się w lustrze uznał, że wygląda prawie idealnie. To „prawie” dotyczyło butów.
Ale w tej kwestii pozostawał nieugięty. Nawet, jeśli cała stylizacja miałaby na
tym ucierpieć, to trudno, niech tak będzie. Ale za żadne skarby świata nie
włoży na nogi tego paskudztwa z gumową podeszwą, które tak upodobali sobie
lekarze i pielęgniarki, z Catariną na czele! Wiedział, z pewnych źródeł, że
jego przyjaciółka miała w szafie aż trzy pary tego koszmaru. W różnych
kolorach! Postanowił, że kiedyś się do niej włamie i spali ten gwałt na modzie.
Dla dobra kobiety rzecz jasna. Sam zaś zadowolił się włoskimi półbutami z
prawdziwej skóry. Prezentowały się cudownie na jego nogach. A dla uspokojenia sumienia
wyczarował sobie stetoskop. Oczywiście brokatowy i błyszczący.
________________________________________
Wróciłam! Dobra, kogo ja oszukuję... Wpadłam z wizytą, żeby podzielić się moją nową miłością! Malec życiem! Magnus życiem! Tak, przechodzę teraz okres niezdrowej fascynacji maleciem i mi z tym dobrze! I, w związku z tym, zaśmiecę internet kilkoma fikami z tą parą. Cóż, internet musi z tym żyć.
To powyżej miało być shotem, ale Cas, jak to Cas nie umie w krótkie formy i trochę się rozciągnęło... Dlatego, dla własnego zdrowia psychicznego przy sprawdzaniu (wy też tak macie, że Word was wywala, jak za długo pracujecie nad dokumentem, czy tylko mój chce mi coś przekazać??), podzieliłam to na kilka części. Z góry przepraszam za podziały trochę ni z gruchy ni z pietruchy. Inaczej się nie dało :).
Miłego czytania :).
Kogo ja oszukuję...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz