KURS GOTOWANIA
ROZDZIAŁ II
"No to wpadłem"
-Przychodzisz
w sobotę?
-Nie
dam rady.
Zdziwiony
uniósł brew. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by Zoro odmówił nadgodzin. Zwykle
pierwszy zaklepywał listę, twierdząc, że i tak nie ma, co robić w domu.
Widząc
skonsternowane oblicze partnera pospieszył z wyjaśnieniami.
-Postanowiłem
skorzystać z twojej rady.
-Randka?
Skrzywił
się. Zaczynali wkraczać na bardzo grząski grunt. Chociaż… Sama idea randki nie
była taka zła. Problem w tym, że do tego zwykle potrzebne są dwie osoby, a nikt
odpowiedni jakoś nie jawił się na horyzoncie. Nie zamierzał jednak wtajemniczać
Mihawka w swoje problemy uczuciowe, dlatego rzucił tylko:
-Nie.
Kurs gotowania.
Brew
Jastrzębiookiego powędrował jeszcze wyżej. Jedynie wrodzona powściągliwość
powstrzymała go przed bardziej obrazowym skomentowaniem, tego, co przed chwilą
usłyszał.
Zoro
doskonale zdawał sobie sprawę, że właśnie stracił, w oczach partnera, dość
sporo punktów męskości i, że musi wyjaśnić swoje słowa. Na komendzie istniało
niepisane prawo wedle, którego albo jesteś macho, albo nie masz życia. Tym
bardziej, więc, ukrywał się ze swoją orientacją.
-Sam
powiedziałeś, że powinienem nauczyć się gotować. A chyba lepiej robić to pod
okiem kogoś, kto ma o tym wszystkim jakieś pojęcie i, w razie, czego,
zapobiegnie katastrofie.
-Powiedziałem
też, że mógłbyś znaleźć sobie dziewczynę. – Wyjaśnienie nie bardzo go
przekonało.
-To
nie takie proste – odpowiedział oględnie. – Zresztą nauka gotowania to
rozwiązanie długodystansowe. W przeciwieństwie do przelotnych romansów –
wyrzucił z siebie jednym tchem. Liczył, że użycie skomplikowanego, jak na
niego, słownictwa w jakiś sposób rozproszy Mihawka. Żałował, że w ogóle zaczął
ten temat. Mógł najzwyczajniej skłamać. Mało to kumpli wymigiwało się od
nadgodzin z powodu chorego ojca, dziadka matki, psa sąsiada? Problem w tym, że
on nie był facetem tego rodzaju. U niego, co w głowie to na języku. Zresztą
nauczył się nie wstydzić, ani nie żałować swoich decyzji. Tylko czasem
wyjaśnienie tego komuś… Zwłaszcza, jeśli ten ktoś był dla niego autorytetem.
Nie zawsze to zadanie należało do łatwych. Podobnie było, kiedy wyjaśniał
swojemu przybranemu ojcu, że wnuków to on się raczej nie doczeka. W końcu jakoś to przebolał. Ciekawe czy tym
razem też będzie mieć tyle szczęścia…
-Skoro
tak twierdzisz. – Postanowił odpuścić. Młody coś przed nim ukrywał. Teraz tylko
musiał się zastanowić czy na pewno obchodzi go, co. Nigdy nie należał do ludzi,
którzy chcą znać wszystkie sekrety innych. Więcej. Zwykle inni ludzie go nie
obchodzili. Roronoą zainteresował się z kilku powodów. Skoro już tak się stało,
to czy istniał jakikolwiek powód, dla którego miałby to zainteresowanie
utracić? I czy potrzebuje jeszcze jakichś informacji by je utrzymać? Na takie
pytania nie ma, co odpowiadać w pośpiechu. Postanowił nad tym pomyśleć. – Tylko
nie wysadź szkoły.
-Postaram
się. –Ani przez chwilę nie pomyślał, że to koniec tematu. Dalsza część nastąpi.
Prędzej czy później. Nie zamierzał się jednak tym przejmować. Zamiast tego
zaczął zbierać swoje rzeczy. Musiał przecież iść na zakupy! W regulaminie kursu
było jasno napisane, że wstęp tylko z własnym fartuchem i ścierką. O ile jakąś
szmatę do wycierania znalazłby, gdzieś w zakamarkach nieużywanych szafek, to
fartuch stanowił większe wyzwanie. Zwłaszcza, że ostatni raz widział coś
takiego w podstawówce, na pani kucharce, która pomagała jemu i jego przyrodniej
siostrze nie umrzeć z głodu. Można powiedzieć, że antytalent kucharski wyniósł
z domu. W związku z tym nie miał nawet pojęcia gdzie szukać tego niezbędnego elementu
garderoby. Liczył, że gdzieś w centrum handlowym, psim swędem, uda mu się, w
miarę szybko zlokalizować owy przedmiot. Kilkugodzinne łażenie po sklepach nie należało
do jego ulubionych zajęć.
-Ale
na trening przyjdziesz?
Z zamyślenia
wyrwał go głos Mihawka.
-Jasne.
– Nie był takiej rzeczy na świecie, która przekonałaby go do rezygnacji z zajęć
kendo. – Do jutra! – Niemal wybiegł z pokoju.
Mihawk
darował sobie odpowiedź.
Po
raz ostatni sprawdził czy wszystko jest jak należy. Zebrał komplet uczniów i
teraz zaczęły nachodzić go inne wątpliwości. Czy sobie poradzi?
-Przecież
jesteś świetnym kucharzem. – Usopp nijak nie potrafił wczuć się w problemy
przyjaciela. – Najlepszym, jakiego znam. – Przełknął ostatni kawałek
nadziewanej papryki. – Najlepszym!
Wiedział,
że kumpel chciał dobrze, ale ciężko o podbudowanie ego, gdy komplementuje cię
gość, który swoje ekspansje kulinarne zakończył na hamburgerach w Mc Donald’sie.
Nie zamierzał jednak mówić tego na głos. Zawsze lepsze takie wsparcie niż
żadne.
-
Nie o zdolności kucharskie się martwię, a o te pedagogiczne. – Wyjaśnienie, że
ma ku temu powody, było zbędne. Jego ojciec, w swojej rodzicielskiej karierze,
rozminął się ze wszystkimi poradnikami dotyczącymi wychowania. – Skoro ci
smakuje znaczy się mogę to wpisać do menu? – Postanowił zmienić temat.
Dla
odmiany, tym razem Usoppa, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, opuściła
cała pewność siebie.
-No
możesz… - westchnął. – Ale naprawdę sądzisz, że jest sens? Kaya właśnie zaczęła
staż… Założę się, że wokół niej kręci się teraz cała masa przystojniaków i
wkrótce, zostawi mnie dla któregoś… Nawet się jej nie dziwię! – Uderzył w
płaczliwy ton. – Spójrz na mnie!
Sanji
wcale nie zamierzał tego robić. Więcej. Uznał, że rozmowa z Usoppem na temat
jego problemów miłosnych, przy jego stanie psychicznym na dzień dzisiejszy,
będzie samobójstwem dla ich przyjaźni. A nie warto tracić najlepszego kumpla
przez niewyparzony jęzor. Dlatego ruszył do lodówki, gdzie miał schowane „żelazne
racje na czarną godzinę”. Czyli dzień, w którym rzeczywistość naprawdę mu
dokopie.
-Napijmy
się. – Postawił na stole butelkę wódki. Pierwszą z wielu, jakie tego dnia, a
później wieczoru i w końcu nocy, zostały skonsumowane.
-Możesz.
Mi. Powiedzieć. Co. To. Jest?
Zoro
patrzył się na kawałek materiału, który leżał na jego krześle. I nie wierzył
własnym oczom. Choć te zwykle go nie zawodziły.
-Fartuszek.
– Mihawk, który właśnie wrócił z łazienki, miał tak samo nieprzeniknioną minę,
jak zawsze, dlatego Roronoa nie mógł rozgryźć czy partner sobie żartuje czy
mówi poważnie. – Prezent od mojej żony. Dość entuzjastycznie przyjęła
informację, że zamierzasz nauczyć się gotować. Podobno gotujący faceci są
seksi.
Ale
Zoro już go nie słuchał. Właśnie dotarło do niego, że będzie musiał skorzystać
z prezentu Perony. Wczorajsze poszukiwania niewiele dały – zamiast z fartuchem,
wyszedł z czteropakiem piwa. Wziął materiał do ręki. To nawet nie byłoby takie
złe… Tylko, dlaczego on musi być tak chamsko różowy?!
Nie
był to kac gigant, budził się już z większym, ale i tak, by w miarę funkcjonować
musiał łyknąć dwie aspiryny. Jednocześnie, z bijącym sercem, sprawdzał telefon.
Z miejsca, gdzie rzeczywistość mieszała mu się z pijackimi majakami dość
wyraźnie przebijało się wspomnienie o wspaniałych pomysłach, jakie nawiedzały
go wraz z kolejnym kieliszkiem. I należało wspomnieć, że zadzwonienie do
właściciela mieszkania i nazwanie go starym zapijaczonym skąpiradłem z
impotencją, nie było na szczycie listy.
Westchnął
z ulgą. Na szczęście dla niego, na pomysłach się skończyło i nie zrealizował żadnego
ze swoich zamiarów.
Uspokojony,
co do własnej przyszłości, sięgnął po telefon przyjaciela. Dobrze pamiętał, że
nie tylko do niego przyszły głupie pomysły. Usopp, wciąż chory ze strachu,
stwierdził na ten przykład, że nie ma zamiaru się oświadczać i dostać kosza. A najlepsze,
co może zrobić w tej sytuacji to zerwać z Kayą i wyjechać do Tybetu hodować
jaki. O ile Kaya dałaby sobie wytłumaczyć, że ukochany majaczy ze stresu i
pewnie wybaczyłaby mu, to anulowanie rezerwacji biletów lotniczych mogło stanowić
większe wyzwanie. Na szczęście, Usoppowi, podobnie jak jemu, zabrakło jaj żeby
wprowadzić plany w życie.
Odłożył
telefon, trochę z ulgą a trochę z… żalem. Jak widać nawet po pijaków żaden z
nich nie jest w stanie zrobić nic szalonego.
-Oprócz
wymyślenia jakiegoś debilnego kursu – warknął. W tej samej chwili Usopp
wymamrotał coś przez sen, jednak bez wyraźnych oznak, że ma zamiar powrócić do
świata żywych. W takiej sytuacji najlepszym wyjściem była kąpiel. A kiedy
wyjdzie, być może, kumpel się obudzi. Jak nie, to on mu pomoże. Później razem
zdecydują, czy będą ryzykować jakikolwiek posiłek.
Po
drodze do łazienki jedna myśl nie dawała mu spokoju, chociaż bardzo starał się
ją zagłuszyć. Czy nie pozwolił sobie na zbytnią szczerość podczas rozmowy z
przyjacielem? A jeśli tak, to ile z tego będzie pamiętał Usopp. Miał nadzieję,
że nic.
Nie
zgubił się. Nie spóźnił się. Nawet był pierwszy. Co zapowiadało pewien sukces.
Przynajmniej do momentu, w którym zaczęli schodzić się pozostali uczestnicy
kursu. Liczył, że spotka takich samych ludzi jak on – kawalerów mających
problemy z wyżywieniem, być może wdowców, lub młodych chłopaków chcących zrobić
wrażenie na drugiej połówce… Czyli generalnie facetów! Tymczasem trafił na…
sabat czarownic! Gdzie nie spojrzał otaczały go kobiety! Był jedynym mężczyzną
w całej sali! To nie było normalne!
-I
na cholerę im kurs gotowania?! – psioczył pod nosem. – Przecież one chyba rodzą
się z tą umiejętnością. Wysysają ją z mlekiem matki czy coś… - W całym tym żalu
zupełnie zapomniał o swojej przybranej siostrze, która potrafiła zrobić jedynie
kisiel z torebki. – Beznadzieja. – Miał ochotę walnąć twarzą oblat. Humoru
wcale nie poprawiał mu fakt, że w torbie leżał, gotowy do użytku różowy
fartuszek. – Wezmą mnie za ciotę! – Nie żeby przejmował się ludzką opinią, ale
ogólne przeświadczenie, że gej jest najlepszym przyjacielem kobiety nie raz i
nie dwa postawiło go w niezręcznej sytuacji. Dlatego, przy takim stężeniu
estrogenów, wolał, by jego orientacja pozostała tajemnicą. Jak dotąd wiódł
spokojny żywot, bez niepotrzebnej ingerencji płci pięknej i wolał by tak
pozostało.
Zaczął
się nerwowo rozglądać po sali szukając potencjalnego zagrożenia. Kogoś, kto
zechce zburzyć jego spokój. Przezornie wybrał miejsce w ostatnim rzędzie, więc
teraz miał doskonały widok na wszystkich.
Na
początku siedziała różowowłosa nastolatka, z miną jakby przepraszała za to, że
żyje i jakby się zaraz miała rozpłakać. Jak jej tam było... A! Rebecca! Zdążyła
się już wszystkim przedstawić jednocześnie częstując własnoręcznie upieczonymi
ciasteczkami.
-I
na chuj takiej nauka gotowania?! – pomstował w myślach. Ale ciacho zjadł.
Zaraz
za licealistką zajęła miejsce naburmuszona „królowa wieczoru”, jak postanowił
ją nazwać. Kobieta przekonana o swojej olśniewającej urodzie, której kobiety
zazdroszczą a mężczyźni pragną. Kiedy nie padł powalony jej urokiem, rzuciła mu
tylko pełne pogardy spojrzenie i odwróciła się zarzucając kruczoczarnymi
włosami. Przyjął to za dobrą monetę. Przynajmniej jedna, bez względu na wszystko,
da mu spokój. Nie ma nic gorszego niż urażona kobieca duma.
Kolejne
były „najlepszego przyjaciółki”. Typ kobiet, których nie znosił najbardziej.
Cycki jak balony, dekolt po pas i spodniczki, które więcej odkrywają niż
zasłaniają. Pierwsza z nich – rudowłosa – wpadła do sali niczym pies gończy.
Ale kiedy obejrzała sobie wszystkich, jakby oklapła i powłócząc nogami ruszyła
ku pierwszemu wolnemu miejscu. Koleżanka – brunetka – szła tuż za nią, cicho
chichocząc.
W
kolejnym rzędzie usiadła kobieta, która chyba najmniej działała mu na nerwy.
Niebieskowłosa, o fascynującej urodzie, jakby żywcem wyjęta z baśni Tysiąca i
jednej nocy. Za wszelką cenę starała się nie zwracać na siebie uwagi, spokojnie
czekając na początek kursu.
Następny
był on.
I to
by było na tyle. Sześć osób. Plus siódmy prowadzący. Przynajmniej miał
nadzieję, że to będzie facet. Tylko w takiej sytuacji nie groziła mu całkowita
utrata zmysłów. Powziął nawet decyzję, że jeśli zajęcia będzie prowadzić
kobieta, rezygnuje. W trybie natychmiastowym. I chrzanić pieniądze. Komfort
psychiczny jest najważniejszy. A on miał go coraz mniej.
Prawda
była taka, że po prostu, w otoczeniu kobiet czuł się niepewnie i nieswojo. Nie
rozumiał tych istot. Wprawiały go w zakłopotanie, nigdy nie postępując w sposób
logiczny, prosty. Zawiłości ich umysłów, mieszały mu w głowie. Jedyną kobietą,
ze zrozumieniem, której nie miał problemów, była Kuina – jego starsza siostra.
Choć nie wiązały ich więzy krwi, byli podobni. Ale, niestety, jej już nie było
a jemu, od tamtej pory, nie udało się zrozumieć żadnej z przedstawicielek płci
pięknej.
-Witam
wszystkich.
Z
ulgą porzucił nieprzyjemne myśli, by spojrzeć na prowadzącego, który właśnie
wszedł do sali.
-Bardzo
dziękuję, że wybraliście akurat mój kurs…
Za
wszelką cenę starał się opanować drżenie głosu. I chyba nieźle mu szło. Lata
przewodniczenia samorządowi uczniowskiemu, w końcu na coś się przydały.
Jednocześnie, dyskretnie obserwował zebranych uczniów. Damskie wdzięki cieszyły
oczy, a dusza śpiewała z radości. Tyle pięknych kobiet w jednym miejscu!
Wpatrzonych w niego jak w obrazek, (chociaż tutaj wyobraźnia trochę
podkolorowała rzeczywistość). Pragnących by je nauczył mistycznej sztuki
gotowania (cóż… z krainy marzeń niełatwo się wydostać).
Tylko
jedna rysa psuła idealny obraz raju, w jakim się znalazł. Mężczyzna w ostatnim
rzędzie. Nijak nie pasował do otaczającej go rzeczywistości, dlatego chcąc nie
chcąc dłużej zatrzymał na nim wzrok. Tym bardziej, że mężczyzna miał… zielone
włosy! Nie był to kolor, jaki przywykł widzieć na głowach ludzi. Ostatni raz
coś takiego miało miejsce w liceum, kiedy większość nastolatków przeżywa okres
buntu. A zielona farba świetnie nadaje się do tego, by wkurzyć rodziców.
Jednak
ten gość, szkołę skończył chyba już jakiś czas temu. Nie wyglądał też na
wiecznego buntownika. Czyli albo kolor jest, o zgrozo, naturalny albo, o
jeszcze większa zgrozo, koleś nie miał za grosz gustu.
Ale
nie chodziło tylko o kolor włosów, lecz o całą postawę. Mężczyzna z jakiegoś
powodu go wkurzał. Tak po prostu. Najchętniej wyrzuciłby go z zajęć. Nie mógł
jednak pozwolić sobie na stratę żadnego kursanta. Zresztą takie zachowanie
tylko zepsułoby mu opinię. Strzeliłby sobie w stopę. W końcu dopiero zaczynał
swoją karierę. Postanowił wziąć się w garść. I dla bezpieczeństwa ograniczyć
kontakty z mężczyzną do niezbędnego minimum.
-Mam
nadzieję, że uda mi się spełnić wasze oczekiwania i pokazać, że gotowanie wcale
nie jest takie trudne. Nazywam się Sanji Black, miło mi was poznać.
Gapił się na prowadzącego, jednocześnie
próbując pamiętać o tym by zamknąć usta. Co wcale nie stanowiło prostego
zadania. Bowiem facet był… BOSKI! Blond włosy, niebieskie oczy, jasna cera, przystojna
twarz, długie zgrabne, jak na faceta, nogi widoczne przez materiał obcisłych
jeansów… O tak. Pan Black miał wszystko, co od zawsze go pociągało. Nawet ta
śmieszna bródka wydawała mu się urocza, mimo iż, normalnie by ją wyśmiał. Już
wiedział, że ten kurs to jeden z jego najlepszych pomysłów.
-Zaczynajmy.
– Uf. Jakoś udało mu się nie skompromitować na samym początku. Ani też
bezczelnie nie gapić się na jedynego, po za nim, faceta na sali. – Prosiłbym
teraz żeby każdy założył fartuch, przedstawił się i może powiedział, czego
oczekuje od mojego kursu. Chciałbym, żeby wszyscy ukończyli go z pełną satysfakcją
z posiadanej wiedzy. Dlatego, byłbym wdzięczny, gdybyście zwrócili mi uwagę, na
czym powinienem się skupić. – Żeby trochę ośmielić kursantów sam założył
fartuch. Swój ulubiony. Różowy. Z pandą. Trochę rozbawił tym zebranych. I
bardzo dobrze, pierwsze lody zostały przełamane.
Patrzył
jak Sanji zakłada fartuch i momentalnie zrobiło mu się gorąco. Blondyn, o ile
to możliwe, wyglądał jeszcze lepiej.
-Zaraz…
- pomyślał. – Co żona Mihawka mówiła o gotujących facetach? Że są seksi?
Cholerna racja! – Uśmiechnął się swoich myśli. Mógłby tak stać i patrzeć na
prowadzącego i nie miałby dość. Sam się sobie dziwił, że tak go wzięło. Zwykle,
w takich sprawach zachowywał rozsądek, zwłaszcza po tym jak kilkukrotnie się
sparzył. Więc czemu teraz? Przecież nic nie wiedział o tym człowieku! Może
faktycznie Mihawk miał trochę racji i to najwyższy czas znaleźć sobie drugą
połówkę? Tylko teraz, kiedy jego uwaga skupiona była na Blacku, to mogłoby
okazać się trudne. Nie żeby był zakochany! Nigdy nie wierzył w miłość od pierwszego
wejrzenia. Od drugiego też nie. To było raczej… Zauroczenie? Cielesna
fascynacja? Ciekawość? Nosz kurwa! Po prostu facet mu się podobał! Nawet przed
samym sobą nie chciał przyznać, że chodziło o coś więcej.
Zajęty
własnymi myślami, nie zauważył, że wszyscy zdążyli się już przedstawić i został
tylko on. Sześć par oczu wpatrywało się w niego z oczekiwaniem.
-Roronoa
Zoro. Chciałbym po prostu przestać głodować.
W
błękitnych oczach zatańczyły iskierki rozbawienia.
-No
to wpadłem po uszy… - szepnął do siebie.
Również wpadłam po uszy tyle, że w zajebistości tego opowiadania *.*
OdpowiedzUsuńUwielbiam twoje Zosany, są po prostu perfekcyjne. Idealnie wczuwasz się w charaktery postaci.
A humor.. Zoro w różowym fartuszku z tą jego zaspaną zagubioną miną #nie może przestać się śmiać# i ostatnie zdanie <3 O tak Zoro bierz naszego blondyna i tak bedzie twój!
Weny życzę i nie mogę doczekać się następnego rozdziału!
Czekam niecierpliwie
Mr.Prince
Dziękuję :).
UsuńCieszę się, że się podoba :).
Że tak rzucę spojlerem (taaaa... bo nikt by na to nie wpadł ;)), Sanji nie da się tak łatwo poderwać Glonowi :D.
Jeszcze raz dziękuję za pokrzepiające słowa :D. Miło wiedzieć, że pisanina się komuś podoba. I, że nie spierdzieliłam opowiadania do reszty :D.
Nigdy nie spierdzielasz opowiadań!
Usuń#kibicuje Zoro# Dasz rade!