niedziela, 30 sierpnia 2015

Kurs gotowania II

KURS GOTOWANIA

ROZDZIAŁ II
"No to wpadłem"

-Przychodzisz w sobotę?
-Nie dam rady.
Zdziwiony uniósł brew. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by Zoro odmówił nadgodzin. Zwykle pierwszy zaklepywał listę, twierdząc, że i tak nie ma, co robić w domu.
Widząc skonsternowane oblicze partnera pospieszył z wyjaśnieniami.
-Postanowiłem skorzystać z twojej rady.
-Randka?
Skrzywił się. Zaczynali wkraczać na bardzo grząski grunt. Chociaż… Sama idea randki nie była taka zła. Problem w tym, że do tego zwykle potrzebne są dwie osoby, a nikt odpowiedni jakoś nie jawił się na horyzoncie. Nie zamierzał jednak wtajemniczać Mihawka w swoje problemy uczuciowe, dlatego rzucił tylko:
-Nie. Kurs gotowania.
Brew Jastrzębiookiego powędrował jeszcze wyżej. Jedynie wrodzona powściągliwość powstrzymała go przed bardziej obrazowym skomentowaniem, tego, co przed chwilą usłyszał.
Zoro doskonale zdawał sobie sprawę, że właśnie stracił, w oczach partnera, dość sporo punktów męskości i, że musi wyjaśnić swoje słowa. Na komendzie istniało niepisane prawo wedle, którego albo jesteś macho, albo nie masz życia. Tym bardziej, więc, ukrywał się ze swoją orientacją.
-Sam powiedziałeś, że powinienem nauczyć się gotować. A chyba lepiej robić to pod okiem kogoś, kto ma o tym wszystkim jakieś pojęcie i, w razie, czego, zapobiegnie katastrofie.
-Powiedziałem też, że mógłbyś znaleźć sobie dziewczynę. – Wyjaśnienie nie bardzo go przekonało.
-To nie takie proste – odpowiedział oględnie. – Zresztą nauka gotowania to rozwiązanie długodystansowe. W przeciwieństwie do przelotnych romansów – wyrzucił z siebie jednym tchem. Liczył, że użycie skomplikowanego, jak na niego, słownictwa w jakiś sposób rozproszy Mihawka. Żałował, że w ogóle zaczął ten temat. Mógł najzwyczajniej skłamać. Mało to kumpli wymigiwało się od nadgodzin z powodu chorego ojca, dziadka matki, psa sąsiada? Problem w tym, że on nie był facetem tego rodzaju. U niego, co w głowie to na języku. Zresztą nauczył się nie wstydzić, ani nie żałować swoich decyzji. Tylko czasem wyjaśnienie tego komuś… Zwłaszcza, jeśli ten ktoś był dla niego autorytetem. Nie zawsze to zadanie należało do łatwych. Podobnie było, kiedy wyjaśniał swojemu przybranemu ojcu, że wnuków to on się raczej nie doczeka.  W końcu jakoś to przebolał. Ciekawe czy tym razem też będzie mieć tyle szczęścia…
-Skoro tak twierdzisz. – Postanowił odpuścić. Młody coś przed nim ukrywał. Teraz tylko musiał się zastanowić czy na pewno obchodzi go, co. Nigdy nie należał do ludzi, którzy chcą znać wszystkie sekrety innych. Więcej. Zwykle inni ludzie go nie obchodzili. Roronoą zainteresował się z kilku powodów. Skoro już tak się stało, to czy istniał jakikolwiek powód, dla którego miałby to zainteresowanie utracić? I czy potrzebuje jeszcze jakichś informacji by je utrzymać? Na takie pytania nie ma, co odpowiadać w pośpiechu. Postanowił nad tym pomyśleć. – Tylko nie wysadź szkoły.
-Postaram się. –Ani przez chwilę nie pomyślał, że to koniec tematu. Dalsza część nastąpi. Prędzej czy później. Nie zamierzał się jednak tym przejmować. Zamiast tego zaczął zbierać swoje rzeczy. Musiał przecież iść na zakupy! W regulaminie kursu było jasno napisane, że wstęp tylko z własnym fartuchem i ścierką. O ile jakąś szmatę do wycierania znalazłby, gdzieś w zakamarkach nieużywanych szafek, to fartuch stanowił większe wyzwanie. Zwłaszcza, że ostatni raz widział coś takiego w podstawówce, na pani kucharce, która pomagała jemu i jego przyrodniej siostrze nie umrzeć z głodu. Można powiedzieć, że antytalent kucharski wyniósł z domu. W związku z tym nie miał nawet pojęcia gdzie szukać tego niezbędnego elementu garderoby. Liczył, że gdzieś w centrum handlowym, psim swędem, uda mu się, w miarę szybko zlokalizować owy przedmiot. Kilkugodzinne łażenie po sklepach nie należało do jego ulubionych zajęć.
-Ale na trening przyjdziesz?
Z zamyślenia wyrwał go głos Mihawka.
-Jasne. – Nie był takiej rzeczy na świecie, która przekonałaby go do rezygnacji z zajęć kendo. – Do jutra! – Niemal wybiegł z pokoju.
Mihawk darował sobie odpowiedź.

Po raz ostatni sprawdził czy wszystko jest jak należy. Zebrał komplet uczniów i teraz zaczęły nachodzić go inne wątpliwości. Czy sobie poradzi?
-Przecież jesteś świetnym kucharzem. – Usopp nijak nie potrafił wczuć się w problemy przyjaciela. – Najlepszym, jakiego znam. – Przełknął ostatni kawałek nadziewanej papryki. – Najlepszym!
Wiedział, że kumpel chciał dobrze, ale ciężko o podbudowanie ego, gdy komplementuje cię gość, który swoje ekspansje kulinarne zakończył na hamburgerach w Mc Donald’sie. Nie zamierzał jednak mówić tego na głos. Zawsze lepsze takie wsparcie niż żadne.
- Nie o zdolności kucharskie się martwię, a o te pedagogiczne. – Wyjaśnienie, że ma ku temu powody, było zbędne. Jego ojciec, w swojej rodzicielskiej karierze, rozminął się ze wszystkimi poradnikami dotyczącymi wychowania. – Skoro ci smakuje znaczy się mogę to wpisać do menu? – Postanowił zmienić temat.
Dla odmiany, tym razem Usoppa, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, opuściła cała pewność siebie.
-No możesz… - westchnął. – Ale naprawdę sądzisz, że jest sens? Kaya właśnie zaczęła staż… Założę się, że wokół niej kręci się teraz cała masa przystojniaków i wkrótce, zostawi mnie dla któregoś… Nawet się jej nie dziwię! – Uderzył w płaczliwy ton. – Spójrz na mnie!
Sanji wcale nie zamierzał tego robić. Więcej. Uznał, że rozmowa z Usoppem na temat jego problemów miłosnych, przy jego stanie psychicznym na dzień dzisiejszy, będzie samobójstwem dla ich przyjaźni. A nie warto tracić najlepszego kumpla przez niewyparzony jęzor. Dlatego ruszył do lodówki, gdzie miał schowane „żelazne racje na czarną godzinę”. Czyli dzień, w którym rzeczywistość naprawdę mu dokopie.
-Napijmy się. – Postawił na stole butelkę wódki. Pierwszą z wielu, jakie tego dnia, a później wieczoru i w końcu nocy, zostały skonsumowane.

-Możesz. Mi. Powiedzieć. Co. To. Jest?
Zoro patrzył się na kawałek materiału, który leżał na jego krześle. I nie wierzył własnym oczom. Choć te zwykle go nie zawodziły.
-Fartuszek. – Mihawk, który właśnie wrócił z łazienki, miał tak samo nieprzeniknioną minę, jak zawsze, dlatego Roronoa nie mógł rozgryźć czy partner sobie żartuje czy mówi poważnie. – Prezent od mojej żony. Dość entuzjastycznie przyjęła informację, że zamierzasz nauczyć się gotować. Podobno gotujący faceci są seksi.
Ale Zoro już go nie słuchał. Właśnie dotarło do niego, że będzie musiał skorzystać z prezentu Perony. Wczorajsze poszukiwania niewiele dały – zamiast z fartuchem, wyszedł z czteropakiem piwa. Wziął materiał do ręki. To nawet nie byłoby takie złe… Tylko, dlaczego on musi być tak chamsko różowy?!

Nie był to kac gigant, budził się już z większym, ale i tak, by w miarę funkcjonować musiał łyknąć dwie aspiryny. Jednocześnie, z bijącym sercem, sprawdzał telefon. Z miejsca, gdzie rzeczywistość mieszała mu się z pijackimi majakami dość wyraźnie przebijało się wspomnienie o wspaniałych pomysłach, jakie nawiedzały go wraz z kolejnym kieliszkiem. I należało wspomnieć, że zadzwonienie do właściciela mieszkania i nazwanie go starym zapijaczonym skąpiradłem z impotencją, nie było na szczycie listy.
Westchnął z ulgą. Na szczęście dla niego, na pomysłach się skończyło i nie zrealizował żadnego ze swoich zamiarów.
Uspokojony, co do własnej przyszłości, sięgnął po telefon przyjaciela. Dobrze pamiętał, że nie tylko do niego przyszły głupie pomysły. Usopp, wciąż chory ze strachu, stwierdził na ten przykład, że nie ma zamiaru się oświadczać i dostać kosza. A najlepsze, co może zrobić w tej sytuacji to zerwać z Kayą i wyjechać do Tybetu hodować jaki. O ile Kaya dałaby sobie wytłumaczyć, że ukochany majaczy ze stresu i pewnie wybaczyłaby mu, to anulowanie rezerwacji biletów lotniczych mogło stanowić większe wyzwanie. Na szczęście, Usoppowi, podobnie jak jemu, zabrakło jaj żeby wprowadzić plany w życie.
Odłożył telefon, trochę z ulgą a trochę z… żalem. Jak widać nawet po pijaków żaden z nich nie jest w stanie zrobić nic szalonego.
-Oprócz wymyślenia jakiegoś debilnego kursu – warknął. W tej samej chwili Usopp wymamrotał coś przez sen, jednak bez wyraźnych oznak, że ma zamiar powrócić do świata żywych. W takiej sytuacji najlepszym wyjściem była kąpiel. A kiedy wyjdzie, być może, kumpel się obudzi. Jak nie, to on mu pomoże. Później razem zdecydują, czy będą ryzykować jakikolwiek posiłek.
Po drodze do łazienki jedna myśl nie dawała mu spokoju, chociaż bardzo starał się ją zagłuszyć. Czy nie pozwolił sobie na zbytnią szczerość podczas rozmowy z przyjacielem? A jeśli tak, to ile z tego będzie pamiętał Usopp. Miał nadzieję, że nic.

Nie zgubił się. Nie spóźnił się. Nawet był pierwszy. Co zapowiadało pewien sukces. Przynajmniej do momentu, w którym zaczęli schodzić się pozostali uczestnicy kursu. Liczył, że spotka takich samych ludzi jak on – kawalerów mających problemy z wyżywieniem, być może wdowców, lub młodych chłopaków chcących zrobić wrażenie na drugiej połówce… Czyli generalnie facetów! Tymczasem trafił na… sabat czarownic! Gdzie nie spojrzał otaczały go kobiety! Był jedynym mężczyzną w całej sali! To nie było normalne!
-I na cholerę im kurs gotowania?! – psioczył pod nosem. – Przecież one chyba rodzą się z tą umiejętnością. Wysysają ją z mlekiem matki czy coś… - W całym tym żalu zupełnie zapomniał o swojej przybranej siostrze, która potrafiła zrobić jedynie kisiel z torebki. – Beznadzieja. – Miał ochotę walnąć twarzą oblat. Humoru wcale nie poprawiał mu fakt, że w torbie leżał, gotowy do użytku różowy fartuszek. – Wezmą mnie za ciotę! – Nie żeby przejmował się ludzką opinią, ale ogólne przeświadczenie, że gej jest najlepszym przyjacielem kobiety nie raz i nie dwa postawiło go w niezręcznej sytuacji. Dlatego, przy takim stężeniu estrogenów, wolał, by jego orientacja pozostała tajemnicą. Jak dotąd wiódł spokojny żywot, bez niepotrzebnej ingerencji płci pięknej i wolał by tak pozostało.
Zaczął się nerwowo rozglądać po sali szukając potencjalnego zagrożenia. Kogoś, kto zechce zburzyć jego spokój. Przezornie wybrał miejsce w ostatnim rzędzie, więc teraz miał doskonały widok na wszystkich.
Na początku siedziała różowowłosa nastolatka, z miną jakby przepraszała za to, że żyje i jakby się zaraz miała rozpłakać. Jak jej tam było... A! Rebecca! Zdążyła się już wszystkim przedstawić jednocześnie częstując własnoręcznie upieczonymi ciasteczkami.
-I na chuj takiej nauka gotowania?! – pomstował w myślach. Ale ciacho zjadł.
Zaraz za licealistką zajęła miejsce naburmuszona „królowa wieczoru”, jak postanowił ją nazwać. Kobieta przekonana o swojej olśniewającej urodzie, której kobiety zazdroszczą a mężczyźni pragną. Kiedy nie padł powalony jej urokiem, rzuciła mu tylko pełne pogardy spojrzenie i odwróciła się zarzucając kruczoczarnymi włosami. Przyjął to za dobrą monetę. Przynajmniej jedna, bez względu na wszystko, da mu spokój. Nie ma nic gorszego niż urażona kobieca duma.
Kolejne były „najlepszego przyjaciółki”. Typ kobiet, których nie znosił najbardziej. Cycki jak balony, dekolt po pas i spodniczki, które więcej odkrywają niż zasłaniają. Pierwsza z nich – rudowłosa – wpadła do sali niczym pies gończy. Ale kiedy obejrzała sobie wszystkich, jakby oklapła i powłócząc nogami ruszyła ku pierwszemu wolnemu miejscu. Koleżanka – brunetka – szła tuż za nią, cicho chichocząc.
W kolejnym rzędzie usiadła kobieta, która chyba najmniej działała mu na nerwy. Niebieskowłosa, o fascynującej urodzie, jakby żywcem wyjęta z baśni Tysiąca i jednej nocy. Za wszelką cenę starała się nie zwracać na siebie uwagi, spokojnie czekając na początek kursu.
Następny był on.
I to by było na tyle. Sześć osób. Plus siódmy prowadzący. Przynajmniej miał nadzieję, że to będzie facet. Tylko w takiej sytuacji nie groziła mu całkowita utrata zmysłów. Powziął nawet decyzję, że jeśli zajęcia będzie prowadzić kobieta, rezygnuje. W trybie natychmiastowym. I chrzanić pieniądze. Komfort psychiczny jest najważniejszy. A on miał go coraz mniej.
Prawda była taka, że po prostu, w otoczeniu kobiet czuł się niepewnie i nieswojo. Nie rozumiał tych istot. Wprawiały go w zakłopotanie, nigdy nie postępując w sposób logiczny, prosty. Zawiłości ich umysłów, mieszały mu w głowie. Jedyną kobietą, ze zrozumieniem, której nie miał problemów, była Kuina – jego starsza siostra. Choć nie wiązały ich więzy krwi, byli podobni. Ale, niestety, jej już nie było a jemu, od tamtej pory, nie udało się zrozumieć żadnej z przedstawicielek płci pięknej.
-Witam wszystkich.
Z ulgą porzucił nieprzyjemne myśli, by spojrzeć na prowadzącego, który właśnie wszedł do sali.
-Bardzo dziękuję, że wybraliście akurat mój kurs…

Za wszelką cenę starał się opanować drżenie głosu. I chyba nieźle mu szło. Lata przewodniczenia samorządowi uczniowskiemu, w końcu na coś się przydały. Jednocześnie, dyskretnie obserwował zebranych uczniów. Damskie wdzięki cieszyły oczy, a dusza śpiewała z radości. Tyle pięknych kobiet w jednym miejscu! Wpatrzonych w niego jak w obrazek, (chociaż tutaj wyobraźnia trochę podkolorowała rzeczywistość). Pragnących by je nauczył mistycznej sztuki gotowania (cóż… z krainy marzeń niełatwo się wydostać).
Tylko jedna rysa psuła idealny obraz raju, w jakim się znalazł. Mężczyzna w ostatnim rzędzie. Nijak nie pasował do otaczającej go rzeczywistości, dlatego chcąc nie chcąc dłużej zatrzymał na nim wzrok. Tym bardziej, że mężczyzna miał… zielone włosy! Nie był to kolor, jaki przywykł widzieć na głowach ludzi. Ostatni raz coś takiego miało miejsce w liceum, kiedy większość nastolatków przeżywa okres buntu. A zielona farba świetnie nadaje się do tego, by wkurzyć rodziców.
Jednak ten gość, szkołę skończył chyba już jakiś czas temu. Nie wyglądał też na wiecznego buntownika. Czyli albo kolor jest, o zgrozo, naturalny albo, o jeszcze większa zgrozo, koleś nie miał za grosz gustu.
Ale nie chodziło tylko o kolor włosów, lecz o całą postawę. Mężczyzna z jakiegoś powodu go wkurzał. Tak po prostu. Najchętniej wyrzuciłby go z zajęć. Nie mógł jednak pozwolić sobie na stratę żadnego kursanta. Zresztą takie zachowanie tylko zepsułoby mu opinię. Strzeliłby sobie w stopę. W końcu dopiero zaczynał swoją karierę. Postanowił wziąć się w garść. I dla bezpieczeństwa ograniczyć kontakty z mężczyzną do niezbędnego minimum.

-Mam nadzieję, że uda mi się spełnić wasze oczekiwania i pokazać, że gotowanie wcale nie jest takie trudne. Nazywam się Sanji Black, miło mi was poznać.

 Gapił się na prowadzącego, jednocześnie próbując pamiętać o tym by zamknąć usta. Co wcale nie stanowiło prostego zadania. Bowiem facet był… BOSKI! Blond włosy, niebieskie oczy, jasna cera, przystojna twarz, długie zgrabne, jak na faceta, nogi widoczne przez materiał obcisłych jeansów… O tak. Pan Black miał wszystko, co od zawsze go pociągało. Nawet ta śmieszna bródka wydawała mu się urocza, mimo iż, normalnie by ją wyśmiał. Już wiedział, że ten kurs to jeden z jego najlepszych pomysłów.

-Zaczynajmy. – Uf. Jakoś udało mu się nie skompromitować na samym początku. Ani też bezczelnie nie gapić się na jedynego, po za nim, faceta na sali. – Prosiłbym teraz żeby każdy założył fartuch, przedstawił się i może powiedział, czego oczekuje od mojego kursu. Chciałbym, żeby wszyscy ukończyli go z pełną satysfakcją z posiadanej wiedzy. Dlatego, byłbym wdzięczny, gdybyście zwrócili mi uwagę, na czym powinienem się skupić. – Żeby trochę ośmielić kursantów sam założył fartuch. Swój ulubiony. Różowy. Z pandą. Trochę rozbawił tym zebranych. I bardzo dobrze, pierwsze lody zostały przełamane.

Patrzył jak Sanji zakłada fartuch i momentalnie zrobiło mu się gorąco. Blondyn, o ile to możliwe, wyglądał jeszcze lepiej.
-Zaraz… - pomyślał. – Co żona Mihawka mówiła o gotujących facetach? Że są seksi? Cholerna racja! – Uśmiechnął się swoich myśli. Mógłby tak stać i patrzeć na prowadzącego i nie miałby dość. Sam się sobie dziwił, że tak go wzięło. Zwykle, w takich sprawach zachowywał rozsądek, zwłaszcza po tym jak kilkukrotnie się sparzył. Więc czemu teraz? Przecież nic nie wiedział o tym człowieku! Może faktycznie Mihawk miał trochę racji i to najwyższy czas znaleźć sobie drugą połówkę? Tylko teraz, kiedy jego uwaga skupiona była na Blacku, to mogłoby okazać się trudne. Nie żeby był zakochany! Nigdy nie wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia. Od drugiego też nie. To było raczej… Zauroczenie? Cielesna fascynacja? Ciekawość? Nosz kurwa! Po prostu facet mu się podobał! Nawet przed samym sobą nie chciał przyznać, że chodziło o coś więcej.
Zajęty własnymi myślami, nie zauważył, że wszyscy zdążyli się już przedstawić i został tylko on. Sześć par oczu wpatrywało się w niego z oczekiwaniem.
-Roronoa Zoro. Chciałbym po prostu przestać głodować.
W błękitnych oczach zatańczyły iskierki rozbawienia.
-No to wpadłem po uszy… - szepnął do siebie.

3 komentarze:

  1. Również wpadłam po uszy tyle, że w zajebistości tego opowiadania *.*
    Uwielbiam twoje Zosany, są po prostu perfekcyjne. Idealnie wczuwasz się w charaktery postaci.
    A humor.. Zoro w różowym fartuszku z tą jego zaspaną zagubioną miną #nie może przestać się śmiać# i ostatnie zdanie <3 O tak Zoro bierz naszego blondyna i tak bedzie twój!
    Weny życzę i nie mogę doczekać się następnego rozdziału!
    Czekam niecierpliwie
    Mr.Prince

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :).

      Cieszę się, że się podoba :).

      Że tak rzucę spojlerem (taaaa... bo nikt by na to nie wpadł ;)), Sanji nie da się tak łatwo poderwać Glonowi :D.

      Jeszcze raz dziękuję za pokrzepiające słowa :D. Miło wiedzieć, że pisanina się komuś podoba. I, że nie spierdzieliłam opowiadania do reszty :D.

      Usuń
    2. Nigdy nie spierdzielasz opowiadań!

      #kibicuje Zoro# Dasz rade!

      Usuń