sobota, 15 sierpnia 2015

Poświęcenie: Rozdział 1

Ok... Tu Cas była jeszcze grzeczna. W miarę ;).



POŚWIĘCENIE

Rozdział 1.
Luffy


-Wiesz, że jesteś idiotą?
-W ciągu ostatnich kilku tygodni, zdążyłeś mnie już, dość obrazowo, uświadomić, jeśli chodzi o tę kwestię. – W głosie Zoro brak było ironii, czy choćby lekkiego wyprowadzenia z równowagi, czyli rzeczy tak naturalnych podczas jego wymiany zdań z Sanjim. Szermierz zdawał sobie sprawę, że kucharz w ten sposób radzi sobie z niewygodnymi emocjami, których, w zatęchłym lochu, nagromadziło się całkiem sporo.
-To, czemu tam siedzisz?!
-Bo mnie nogi bolą od bezsensownego stania! – No może z tym brakiem ironii to lekka przesada. Trochę jej tam jednak zostało.
-Jesteś idiotą!
-Zmień płytę!
-To przestań nim być!
-Bo, co?!
-Bo ci, kurwa, zajebie!
-Chcesz się bić?!
-SPOKÓJ! Obaj! Natychmiast! – wrzasnęła Nami jednocześnie waląc kucharza po głowie swoimi kajdankami. Zoro się upiekło, bo brak było fizycznej możliwości, by gniew nawigatorki, a przynajmniej jego cielesny obraz, sięgnął drugiej celi.  – Może nie zauważyliście, ale położenie, w jakim się znaleźliśmy jest, co najmniej beznadziejne!
-A ten kretyn tylko ja pogarsza! – Sanji, na którego cios w głowę, sprowadził wizje Nami w skąpym bikini, otrząsnął się już z marzeń na jawie i tylko strużka krwi cieknąca z nosa, świadczyła, w jakim niebie znajdował się jeszcze kilka sekund temu. Teraz, kiedy rzeczywistość nijak się miała do jego marzeń, był w bojowym nastroju. A na taki stan nie ma nic lepszego niż opierdolenie glona.
-Ratuję ci dupę kręcona brewko, więc, z łaski swojej, zamknij ryj! – Zoro też miał podniesione ciśnienie. Może to i lepiej, że Kapitan rozdzielił go z resztą załogi. Bo jak, swoje miecze kocha, zagryzły tego wypacykowanego blondyna! Dosłownie i w przenośni.
-Nigdy cię o to nie prosiłem! I wara od mojej dupy! – Zachłysnął się śliną uświadomiwszy sobie jak dwuznacznie to zabrzmiało. Na szczęście dla niego, niezbyt rozgarnięty Zoro, nie zauważył jawnego podtekstu.
-To trzeba było się zgłosić a nie teraz jojczeć jak panienka!
-Jeszcze mnie na tyle nie posrało żeby zgodzić się na chorą propozycję jakiegoś psychopaty! Tylko taki idiota jak ty mógłby uwierzyć w te jawne brednie! Przecież to jasne jak słońce! – Nagromadzona w jego ciele wściekłość osiągnęła już temperaturę wrzenia i szukała ujścia. Gdyby nie te przeklęte kajdanki, rozpierdoliłby tą bazę w drobny mak! A potem skopał takie jedno, głupie, Marimo, tak, że zapomniałoby, co to fotosynteza. Jednak z powodu niezbyt komfortowej sytuacji jedyną formą rozładowania emocji, był krzyk. Dlatego wrzeszczał ignorując dudnienie krwi w uszach i mgłę zachodzącą mu na oczy. Przed sobą nie miał, teraz, krat z podwodnej strażnicy, a uśmieszek Kapitana, który ich uwięził. I wyprowadzanego na rzeź Zoro. Ten drugi obraz był niczym drzazga pod paznokciem. Uwierał, bolał i za żadne skarby świata nie można go było wyjąć. – Jak już skończy pastwić się nad tobą, zabierze się za nas! I albo nas wszystkich na miejscu pozabija, albo wsadzi na statek, po czym wyśle priorytetem do Głównej Bazy Marynarki! I…
-Nie wydaje mi się, żebyś miał rację, panie kucharzu. – Milcząca do tej pory, Robin, w końcu zabrała głos. – Kapitan wygląda na psychopatę… - mówiła cicho, nie ze względu na strach, a raczej zmęczenie wywołane ciągłą obecnością kairoseki. – Cierpienie innych go bawi. A ta sytuacja zdaje się być dla niego niczym spełnienie marzeń. Może do woli wyżywać się na wybranej osobie i karmić się wyrzutami sumienia innych. Gdyby nas potem odesłał, bądź zabił, straciłby tą radość… Wydaje mi się, że dotrzyma słowa.
-To znaczy… – Luffy dźwignął się z podłogi i wbił przerażone spojrzenie, w kamrata uwięzionego po drugiej stronie korytarza.
-Dokładnie! – przerwał mu Sanji nadal emanując gniewem. Wypowiedź Robin wcale go nie uspokoiła, a wręcz przeciwnie, nakręciła buszującego wewnątrz niego chochlika. Chochlika, do którego nigdy by się nie przyznał i najchętniej ukatrupił w pierwszej wolnej chwili. Chochlika, który pomimo rzucanych w jego stronę przekleństw i wyimaginowanych noży nadal trzymał się dobrze. Chochlika odpowiedzialnego za strach o Zoro. Tego głupkowatego szermierza. Będącego, niestety, częścią jego załogi. Kamratem. – To znaczy, że ten pacan! – Wskazał podbródkiem przeciwległy kąt lochu, gdzie Zoro właśnie wygodniej układał się na kamiennej podłodze, zmęczony całą tą dyskusją.  – Będzie od jutra torturowany na swoje własne życzenie. A co dla niego przygotowali możemy się tylko domyślać – westchnął zrezygnowany, opierając głowę o ścianę. Przyjemny chłód, trochę go uspokoił. Ale jednocześnie jeszcze bardziej nakręcił wspomnianego wcześniej chochlika. Który rozszalał się na dobre, bombardując serce kucharza ciosami, jakich nie powstydziłby się rasowy bokser.
-Nie pozwolę na to! Nie! – Gumiak zapominając, co krępuje mu ręce, poderwał się na równe nogi i z całym impetem rzucił się na kraty. Trzeba oddać mu honor. Moc opuściła go dopiero w momencie, gdy zderzył swoje czoło z twardym metalem. Upadł na ziemię przy akompaniamencie własnych jęków i czegoś, co, przy dużej dozie tolerancji na bełkot, można było uznać za przekleństwa rzucane pod adresem Kapitana. Lecz nawet, będąc całkowicie pokonanym przez największą słabość Użytkowników, nie poddał się i próbował… przegryźć kraty. Cały Luffy.
-Przestań. – Zgrzyt zębów trących o metal nie pozwalał mu zasnąć. Zresztą to i tak było bezowocne. Może sobie zedrzeć te kły nawet do samych dziąseł, nic przy tym nie zyskując. Z drugiej strony, czy zęby Luffiego nie są przypadkiem z gumy? Jeśli faktycznie, to, jakim cudem ten nadpobudliwy gówniarz wcina tony mięsa? Czyżby miał możliwość ich czasowego utwardzania… Potrzasnął głową. To chyba nie był najlepszy czas na rozważanie stanu uzębienia kapitana. – Luffy. Daj spokój! – Tym razem głos Zoro zabrzmiał ostrzej.
-Nief! – Chłopak nadal pracował przy kratach, teraz, opadnięty z sił, praktycznie je ciamkając niczym niemowlak ukochany smoczek. – Ulaftuje cie! I Lefte tes! A im wsysykim skopfie dupy! – Ostatnie słowo zabrzmiało wyraźnie, bo akurat w tym momencie jakiś pająk, jeden z wielu rezerwujących sobie stałą miejscówkę w lochu, postanowił wyjść na spacer po metalowym pręcie. A nawet wszystkożerny z natury gumiak, nie miał ochoty na przekąskę z żywego stawonoga.
Jakakolwiek próba polemiki z Luffym była z góry skazana na porażkę, toteż przyjaciele postanowili po prostu zostawić go w spokoju. Zresztą mieli większe zmartwienia na głowie.
Jutro.

Pobudka nie należała do tych przyjemnych. W żadnej mierze. Nawet gdyby się uprzeć i dla porównania zestawić wiadro lodowatej wody z samego serca północy, albo przywalenie z gumowej rakiety kapitana Słomianych Kapeluszy. Która niszczyła nie tylko sen, ale też sporą część łóżka oraz stojącej na drodze ściany. I tak, te ekstremalne przeżycia, wypadały blado na tle miarowego stukotu, którego źródłem były obcasy w znienawidzonych przez nich marynarskich butach, uderzające o kamienną podłogę więzienia.
A radosny okrzyk, jakim przeszyte zostało powietrze na dobre odgonił resztki snu i sprawił, że ciarki przeszły po plecach nie tylko więźniom.
-Pobudeczka! Cóż za piękny dzień dzisiaj mamy! – Kapitan był w wyśmienitym humorze. Pogwizdywana pod nosem skoczna melodyjka tylko utwierdzała wszystkich w tym przeświadczeniu. – Cóż… Architekt nie wyrobił się z planem i nie możecie niestety sami się o tym przekonać. – Mówiąc to mężczyzna podszedł do ściany oddzielającej dwie, zamieszkałe cele. – A mówię wam! Okno miało być takie naprawdę kozackie, panoramiczne… No, ale – wzruszył ramionami –  mówi się trudno. Musicie mi uwierzyć na słowo. Albo nie. Wasza broszka.

Obserwował go uważnie spod zmrużonych powiek. Analizował każdy ruch, każdą zmianę intonacji, próbował go rozgryźć. I nie udawało mu się to. Bezsenna noc, podczas której starał się zrozumieć człowieka, z jakim poszedł na chory układ, który teraz mógł szafować jego życiem, nie zdała się na nic. Nie odkrył nic, poza siedzącym w mężczyźnie demonem. Ale to wiedział już od momentu, gdy tylko spojrzał mu w oczy podczas bitwy na plaży.
Uznawszy, że niczego więcej się nie dowie, skupił się na tym, co Kapitan właśnie robił. Jego zdumienie było ogromne, kiedy dojrzał ich nowe listy gończe, pyszniące się na skale, w dość losowym ustawieniu. Najwidoczniej jednak taki był zamysł Kapitana, bo chwile kontemplował swoje dzieło, a potem pokiwał głową z uznaniem.
-Idealnie. Podoba ci się? – Podchwycił baczne spojrzenie Zoro. – Zrobiłem to specjalnie dla ciebie, żebyś mógł przetestować swoje sławne szczęście. – Widząc, że żaden z więźniów nie wie, o co chodzi, pospieszył z wyjaśnieniami. – Byłoby nudno, gdybym to ja decydował, za którego z przyjaciół cierpisz. A wszystkiego na raz, nawet taki macho jak ty, nie wziął by na klatę. Dlatego zadecyduje ślepy traf. Dosłownie! – Odszedł na znaczną odległość, od przyozdobionej własnoręcznie ściany, po czym pstryknął palcami. Jeden z towarzyszących mu żołnierzy, podskoczył niczym rażony prądem i ruszył w stronę przełożonego. W dłoni ściskał czarną chustę, którą zakrył mu oczy, a do ręki wcisnął, sporych rozmiarów, ostro zakończoną, rzutkę.
-Zasady są proste – powiedział Kapitan jednocześnie poprawiając opaskę. – W czyj list gończy trafię, tego tortury przyjmujesz. Jeśli wbije się w ścianę, masz dzień spokoju. Będziemy decydować codziennie z samego rana, żebyś mógł odpocząć, co ty na to?
-Nie myślałem, że stać cię na taki akt miłosierdzia. – Zoro uśmiechnął się krzywo, starając się ukryć zdenerwowanie. Źle go ocenił. To, co w nim siedziało to nie był demon. To był potwór. Szalony potwór by być dokładnym.
-Bo nie stać. – Ważył rzutkę w dłoni. – To po prostu przedłuży zabawę. Będę miał więcej frajdy. To, co? Zaczynamy? – Nie czekając na odpowiedź wycelował na ślepo i rzucił.

Patrzył na niewielki, w porównaniu z łapą Kapitana, przedmiot z mieszaniną strachu i tkwiącej w każdym człowieku, czasem głębiej, czasem płycej, ale zawsze, pierwotnej fascynacji. Coś, co zostało zdegradowane, jako dostarczyciel rozrywki w większości barów, kiedy stali bywalcy, są zbyt pijani na filozoficzne pogaduszki, a ciągle za mało procentów krąży w ich żyłach, by wszcząć burdę. Teraz to stanowiło wyznacznik cierpienia, jakie będzie musiał znieść ten gówniany szermierz. Nie znosili się nawzajem, to prawda, zresztą pierdolona kapusta, robił to na własne życzenie, sam się zgłosił… Więc czemu jest mu tak ciężko na żołądku? I dlaczego nawiedziło go tak dawno zapomniane uczucie mające wiele wspólnego z Zeffem i pewną zapomnianą przez Boga, Piratów i Marynarzy, wyspą? Czy naprawdę jest w stanie martwić się o niego, jak o pozostałych towarzyszy?
Płomień pochodni odbił się od wypolerowanej stali i rzutka opuściła dłoń Marynarza.
A Sanji modlił się w duchu, by trafiła w skałę.
Najwidoczniej, jednak, Bóg albo przebywał na urlopie, albo po prostu miał gdzieś wyrzutków społeczeństwa, jakimi byli piraci.
Bo wielobarwny ogon zabawki wystawał ze środka słomianego kapelusza.
Pierwszym celem stał się Luffy.

-Fiu, fiu! – zagwizdał z podziwem mężczyzna. – Sam kapitan… No, no… nie spodziewałem się… I co ty na to, panie Monkey D. Luffy?
Chłopak, który większą część nocy spędził na próbie przegryzienia krat, teraz siedział wyprostowany jak struna, wlepiając w przyszłego kata, swoje najbardziej zabójcze spojrzenie. To samo, którym raczył wszystkich śmiałków, jakim przyszło do głowy wejść mu w drogę. Łącznie z liderem CP9 – Luccim. Spojrzeniem mówiącym „skopię ci dupę! Zobaczysz! A potem jeszcze raz! I znowu! Pożałujesz!”.
Mężczyzna jednak nie był zaznajomiony z mimiką gumiaka. Zwyczajnie też, miał ją gdzieś. Przynajmniej dopóki nie wyrażała skrajnej rozpaczy. Lub agonii. Dlatego po prostu zignorował nieme wyzwanie i podszedł do więźnia, który w tym momencie najbardziej go interesował.
-Chcesz wiedzieć, co takiego wymyśliłem, dla twojego drogiego kapitana?
-Dawaj, co masz. – Zrobił szybką kalkulacje próbując przewidzieć kolejne posunięcie Marynarza. Mimo to w głowie miał pustkę. Luffy był tak specyficzną osobą, że i tortury, prawdopodobnie, będą niestandardowe.
Wyzwanie najwidoczniej spodobało się Kapitanowi, bo jego twarz wykrzywił uśmiech, tym bardziej drapieżny, że w tym samym momencie przejechał językiem po wargach.
-Głodówka – rzucił.
W pierwszej chwili Zoro nie bardzo zrozumiał, o co mu chodzi. Dopiero, kiedy wyłapał przerażone spojrzenie Sanjiego, cały sens usłyszanych właśnie słów, do niego dotarł.
-Serio? – Nie wyglądało na to, by przejął się pomysłem Marynarza. – Tylko na tyle cię stać? – roześmiał się głośno. – Jesteś śmieszny.
-Przekonamy się, czy za jakiś czas nadal będzie z ciebie taki chojrak. – Właściwie to tego się spodziewał. Ludzie pokroju Łowcy Piratów raczej kiepsko orientują się w długofalowych działaniach. Dla nich liczyło się raczej to, co tu i teraz. To wynikało z ich sposobu bycia. Tacy jak oni nie martwili się o przyszłość, bo zwyczajnie nie byli pewni czy ona nadejdzie. Dlatego nie był zły. Bo w końcu dostał, to, czego chciał. Przynajmniej jedna osoba, w tej pokręconej załodze, zrozumiała grozę sytuacji. I teraz wpatrywała się w niego z rządzą mordu w błękitnych oczach. Ale mężczyzna wiedział, że za tą całą agresją kryje się strach. Tak, zdecydowanie to był ktoś, kto wiedział jak straszliwy może być głód. Zaśmiał się w duchu. Zapowiadała się cudowna zabawa.
-Rozdać posiłki! – wydał podwładnym rozkaz. – Wszystkim, poza Łowcą Piratów. A temu – wskazał na kucharza – podwójną porcję.
Wyszedł nawet się nie oglądając.
Straci trochę czasu, który mógł wykorzystać bardziej… twórczo. Jednak efekt końcowy z całą pewnością będzie tego warty.

Czy on jest idiotą?
Z czego się śmiejesz?
Przestań!
Zoro!
Zamknij się!
Zamknij się!
Przeproś!
Błagaj o inną karę…
Wiedział, że szermierz nigdy nie zniży się, do czegoś takiego. Nie wycofa się też z raz danego słowa. Mimo to…
Głodówka
Ten człowiek był potworem.
Głodówka.
Gdy tylko usłyszał to jedno słowo, żołądek najpierw wywinął koziołka a potem wstrząsnęły nim bolesne skurcze. Które nasiliły się tylko, gdy postawiono przed nim tacę z jedzeniem. Spodziewał się raczej jakiejś papkowatej brei, pozbawionej smaku i zapachu a dostał… porządny posiłek! Może i nie było to dzieło na miarę czterogwiazdkowej restauracji, ale tak naprawdę nie miał mu nic do zarzucenia. Po samym wyglądzie mógł jasno stwierdzić, że spełnia on swoją podstawową rolę, jaką było dostarczenie organizmowi dziennej dawki energii. Śmierć głodowa ani szkorbut im nie groziły. Przynajmniej siódemce z nich.
Przed Zoro stał metalowy kubek wypełniony wodą. Unoszący się w powietrzu zapach poddawał pod wątpliwość świeżość owej cieczy.

 Początkowo jedynie gapili się na swoje porcje. Nawet Luffy zezował to na tacę, to na swojego pierwszego oficera, ignorując otrzymaną porcję mięsa. Utkwiony w nim wzrok Zoro, nakazujący mu zając się konsumpcją, też nie zmienił tego stanu rzeczy. Zrobił to dopiero Sanji, który, ze ściśniętym gardłem, wziął do ręki kawałek chleba i zaczął przeżuwać gapiąc się w ścianę.  Siłą zmuszał przełknięte kęsy do pozostania w żołądku. Odgłos metalu zderzanego z kamienną podłogą tylko pogarszał sprawę. Nie miał jednak innego wyjścia. Musiał, w przyszłości, być w stanie chronić pozostałych. Jeśli sam skarze się na głodówkę to a) Zoro mu tego nigdy nie wybaczy i b) jego przyjaciel będą cierpieć. Dlatego połknął resztę chleba, popił wodą poczym sięgnął dorodnego pomidora.
Pozostali poszli w jego ślady i przez pewien czas w celi słychać było jedynie ciche mlaskanie.

-I jak wam smakuje?
Pytanie tylko z pozoru wyrażało troskę.
-Dobre, prawda? Nasz kucharz bardzo się stara żebyście nie mogli narzekać.
Każdy kęs rósł mu w ustach, a w żołądku wzbierały mdłości. Mimo to jadł.
-Mam nadzieję, że docenicie moją gościnę. I żadnemu z was, zakały, nie wpadnie do głowy głupi pomysł. Tak jak temu, długonosemu…
Usoppowi przełykany właśnie kawałek kiełbaski stanął w gardle. Kanonier krztusząc się uciekał wzrokiem, chcąc uniknąć konfrontacji z Kapitanem. I Zoro. Pod którego okiem pysznił się wielki fioletowo-żółty siniak. Skryta za nim kość w najlepszym razie była pęknięta. W najgorszym złamana i już zaczęła się zrastać bez medycznej pomocy, nad czym ubolewał Chopper. A do takiego stanu doprowadził do właśnie strzelec. Może nie osobiście, własnymi rękoma, ale gdyby się uprzeć i szukać winnego, niewątpliwie on otrzymałby to, niezbyt zaszczytne, miano. A wszystko przez zbyt dobre serce i kiepską wyobraźnię.

Mijał tydzień, od kiedy Kapitan wymierzył Zoro pierwsza torturę. Od tamtej pory mężczyzna im się nie pokazał, lecz ostatni wydany przez niego rozkaz nadal wisiał w powietrzu i godził ich oczy, stopniowo tracącym na wadze szermierzem. Oraz uszy. Bo, po takim czasie, nawet Łowca Piratów nie był w stanie powstrzymać burczenia wydobywającego się z cierpiącego żołądka. Było o tyle gorzej, że już wcześniej, zanim zdecydowali się przybić do wybrzeży wyspy, ich racje żywnościowe były bardziej niż skromne. A Sanji nie był pewien, czy Roronoa przypadkiem w ogóle ich nie dostawał, dzieląc się własnym przydziałem z jęczącym Luffym.
To tłumaczyłoby dziwną apatię ze strony szermierza i brak reakcji na zaczepki. Zoro ożywiał się jedynie, kiedy stawiali przed nim ten przeklęty metalowy kubek mętnej wody. A on traktował go jak relikwie. Wiedząc, że to wszystko, co będzie miał w ustach przez cały dzień, dzielił ją na małe porcje pijąc tylko wtedy, gdy język niemal stawał mu kołkiem w gardle, a zapachy jedzenia z sąsiedniej celi otumaniały wyostrzone zmysły.

Widząc rodzące się szaleństwo na twarzy przyjaciela, Usopp czuł, że i od niego, z wolna, odchodzą zmysły. Poczucie winy wypalało dziurę w sercu, a posiłki smakowały, nie przemierzając, jak gówno. Dlatego, nie namyślał się długo. Kiedy tylko za strażnikiem zatrzasnęły się metalowe drzwi, chwycił własną bułkę i, korzystając ze swoich zdolności snajperskich, rzucił ją wprost pod nogi szermierza. To był błąd.
Zoro nawet nie spojrzał na ofiarowany kawałek pieczywa. W przeciwieństwie do ukrytego w mroku Marynarza. W momencie, w którym bułka uderzyła o skałę a Usopp ledwie zdążył wyszeptać:
-Zoro to dla…
Mężczyzna wyskoczył ze swojej kryjówki. Chwile zajęło mu otworzenie krat celi Łowcy Piratów, zabranie jedzenia i… walnięcie zielonowłosego kolbą pistoletu tak mocno, że z nosa i wargi buchnęła krew.
Roronoa nawet nie jęknął.
Słomiani Kapelusze, zaś, zrozumieli, że Kapitan nie jest tu jedyną szaloną osobą.
Najdotkliwiej przekonał się o tym Usopp, w którego rzucono jego własną bułką i przystawiając karabin do czaszki, rozkazano:
-Jedz!
Nie miał innego wyboru jak tylko wgryźć zęby w chrupiącą skórkę. Jadł płacząc i krztusząc się. Dopiero, kiedy zniknął ostatni okruszek Marynarz zabrał pistolet.
-Mam nadzieję, że wyciągnęliście lekcje z tego zdarzenia? Nie omieszkam też poinformować Kapitana, o tym, co miało tu dzisiaj miejsce. Możecie być pewni wyciągniętych konsekwencji. Zwłaszcza ty – zwrócił się do Zoro, który wciąż pozostawał w tej samej pozycji, a cieknąca z jego twarzy krew zdążyła zabarwić koszulkę na szkarłatno-bury odcień.

Jeszcze tego samego dnia okazało sie, że nikt w bazie nie rzucał słów na wiatr. Wieczorem nastąpiła wizyta Kapitana oraz wymierzenie kary. Zgodnie z zasadą Zoro miał brać na swoje barki przygotowane wcześniej tortury, jednak mężczyzna stwierdził, że zabawniej będzie, jeśli przyjmie też kary za niesubordynacje. Dlatego, z jadowitym uśmiechem wykrzywiającym ogorzałą twarz, zmniejszył „racje żywnościowe” szermierza Słomianych Kapeluszy. Od teraz Roronoa miał dostawać jeden kubek wody na dwa dni. Mówiąc to patrzył na blednącego Usoppa. Który pojął wreszcie znaczenie powiedzenia, że dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło. Chciał dobrze, a sprowadził na przyjaciela jeszcze więcej cierpień.
Kiedy Marynarz wyszedł z więzienia, kanonier przysunął się do krat tak blisko jak to tylko było możliwe.
-Zoro – wyszeptał niemal wciskając twarz w kraty. – Zoro? Ja… Prze…
-Nic się nie stało. – Nawet po tygodniowej głodówce głos Zoro nadal był mocny. – To nic. Nic się nie stało Usopp. Ja – podniósł do tej pory opuszczoną głowę – zniosę to… A potem go zniszczę.
Błysnęły stalowe oczy i przez chwilę wszyscy uwierzyli, że wszystko skończy się dobrze.

1 komentarz:

  1. Woah, zaczyna się pięknie...
    Chociaż przyznaję, że gdy przeczytałam głodówka, zaczęłam się śmiać, Luffy by tego nie zniósł trafna kara, dla gumiaka.

    Zoro wie co to głodówka, w końcu miał z nią już do czynienia, chociaż podejrzewam, że nie aż tak długo...
    Achh, jestem ciekawa kolejnych wydarzeń *^*

    Spodobało mi się jak przełożyłaś przysłowie do opowiadania, chociaż z drugiej, biedny Usopp :(

    ♥ Jaram się ♥
    I czekam na kolejny rozdział *^*

    OdpowiedzUsuń