Ok... Tu Cas była jeszcze grzeczna. W miarę ;).
POŚWIĘCENIE
Rozdział 1.
Luffy
-Wiesz, że jesteś idiotą?
-W ciągu ostatnich kilku tygodni,
zdążyłeś mnie już, dość obrazowo, uświadomić, jeśli chodzi o tę kwestię. – W
głosie Zoro brak było ironii, czy choćby lekkiego wyprowadzenia z równowagi,
czyli rzeczy tak naturalnych podczas jego wymiany zdań z Sanjim. Szermierz
zdawał sobie sprawę, że kucharz w ten sposób radzi sobie z niewygodnymi emocjami,
których, w zatęchłym lochu, nagromadziło się całkiem sporo. -To, czemu tam siedzisz?!
-Bo mnie nogi bolą od bezsensownego stania! – No może z tym brakiem ironii to lekka przesada. Trochę jej tam jednak zostało.
-Jesteś idiotą!
-Zmień płytę!
-To przestań nim być!
-Bo, co?!
-Bo ci, kurwa, zajebie!
-Chcesz się bić?!
-SPOKÓJ! Obaj! Natychmiast! –
wrzasnęła Nami jednocześnie waląc kucharza po głowie swoimi kajdankami. Zoro
się upiekło, bo brak było fizycznej możliwości, by gniew nawigatorki, a
przynajmniej jego cielesny obraz, sięgnął drugiej celi. – Może nie zauważyliście, ale położenie, w jakim
się znaleźliśmy jest, co najmniej beznadziejne!
-A ten kretyn tylko ja pogarsza! –
Sanji, na którego cios w głowę, sprowadził wizje Nami w skąpym bikini, otrząsnął
się już z marzeń na jawie i tylko strużka krwi cieknąca z nosa, świadczyła, w
jakim niebie znajdował się jeszcze kilka sekund temu. Teraz, kiedy
rzeczywistość nijak się miała do jego marzeń, był w bojowym nastroju. A na taki
stan nie ma nic lepszego niż opierdolenie glona.
-Ratuję ci dupę kręcona brewko, więc,
z łaski swojej, zamknij ryj! – Zoro też miał podniesione ciśnienie. Może to i
lepiej, że Kapitan rozdzielił go z resztą załogi. Bo jak, swoje miecze kocha,
zagryzły tego wypacykowanego blondyna! Dosłownie i w przenośni.
-Nigdy cię o to nie prosiłem! I wara
od mojej dupy! – Zachłysnął się śliną uświadomiwszy sobie jak dwuznacznie to
zabrzmiało. Na szczęście dla niego, niezbyt rozgarnięty Zoro, nie zauważył
jawnego podtekstu.
-To trzeba było się zgłosić a nie
teraz jojczeć jak panienka!
-Jeszcze mnie na tyle nie posrało żeby
zgodzić się na chorą propozycję jakiegoś psychopaty! Tylko taki idiota jak ty
mógłby uwierzyć w te jawne brednie! Przecież to jasne jak słońce! – Nagromadzona
w jego ciele wściekłość osiągnęła już temperaturę wrzenia i szukała ujścia.
Gdyby nie te przeklęte kajdanki, rozpierdoliłby tą bazę w drobny mak! A potem
skopał takie jedno, głupie, Marimo, tak, że zapomniałoby, co to fotosynteza.
Jednak z powodu niezbyt komfortowej sytuacji jedyną formą rozładowania emocji,
był krzyk. Dlatego wrzeszczał ignorując dudnienie krwi w uszach i mgłę
zachodzącą mu na oczy. Przed sobą nie miał, teraz, krat z podwodnej strażnicy,
a uśmieszek Kapitana, który ich uwięził. I wyprowadzanego na rzeź Zoro. Ten
drugi obraz był niczym drzazga pod paznokciem. Uwierał, bolał i za żadne skarby
świata nie można go było wyjąć. – Jak już skończy pastwić się nad tobą,
zabierze się za nas! I albo nas wszystkich na miejscu pozabija, albo wsadzi na statek,
po czym wyśle priorytetem do Głównej Bazy Marynarki! I…
-Nie wydaje mi się, żebyś miał rację,
panie kucharzu. – Milcząca do tej pory, Robin, w końcu zabrała głos. – Kapitan
wygląda na psychopatę… - mówiła cicho, nie ze względu na strach, a raczej
zmęczenie wywołane ciągłą obecnością kairoseki. – Cierpienie innych go bawi. A
ta sytuacja zdaje się być dla niego niczym spełnienie marzeń. Może do woli wyżywać
się na wybranej osobie i karmić się wyrzutami sumienia innych. Gdyby nas potem
odesłał, bądź zabił, straciłby tą radość… Wydaje mi się, że dotrzyma słowa.
-To znaczy… – Luffy dźwignął się z
podłogi i wbił przerażone spojrzenie, w kamrata uwięzionego po drugiej stronie
korytarza.
-Dokładnie! – przerwał mu Sanji nadal
emanując gniewem. Wypowiedź Robin wcale go nie uspokoiła, a wręcz przeciwnie,
nakręciła buszującego wewnątrz niego chochlika. Chochlika, do którego nigdy by
się nie przyznał i najchętniej ukatrupił w pierwszej wolnej chwili. Chochlika,
który pomimo rzucanych w jego stronę przekleństw i wyimaginowanych noży nadal
trzymał się dobrze. Chochlika odpowiedzialnego za strach o Zoro. Tego
głupkowatego szermierza. Będącego, niestety, częścią jego załogi. Kamratem. –
To znaczy, że ten pacan! – Wskazał podbródkiem przeciwległy kąt lochu, gdzie
Zoro właśnie wygodniej układał się na kamiennej podłodze, zmęczony całą tą
dyskusją. – Będzie od jutra torturowany
na swoje własne życzenie. A co dla niego przygotowali możemy się tylko domyślać
– westchnął zrezygnowany, opierając głowę o ścianę. Przyjemny chłód, trochę go
uspokoił. Ale jednocześnie jeszcze bardziej nakręcił wspomnianego wcześniej
chochlika. Który rozszalał się na dobre, bombardując serce kucharza ciosami,
jakich nie powstydziłby się rasowy bokser.
-Nie pozwolę na to! Nie! – Gumiak
zapominając, co krępuje mu ręce, poderwał się na równe nogi i z całym impetem
rzucił się na kraty. Trzeba oddać mu honor. Moc opuściła go dopiero w momencie,
gdy zderzył swoje czoło z twardym metalem. Upadł na ziemię przy akompaniamencie
własnych jęków i czegoś, co, przy dużej dozie tolerancji na bełkot, można było
uznać za przekleństwa rzucane pod adresem Kapitana. Lecz nawet, będąc całkowicie
pokonanym przez największą słabość Użytkowników, nie poddał się i próbował…
przegryźć kraty. Cały Luffy.
-Przestań. – Zgrzyt zębów trących o
metal nie pozwalał mu zasnąć. Zresztą to i tak było bezowocne. Może sobie
zedrzeć te kły nawet do samych dziąseł, nic przy tym nie zyskując. Z drugiej
strony, czy zęby Luffiego nie są przypadkiem z gumy? Jeśli faktycznie, to,
jakim cudem ten nadpobudliwy gówniarz wcina tony mięsa? Czyżby miał możliwość
ich czasowego utwardzania… Potrzasnął głową. To chyba nie był najlepszy czas na
rozważanie stanu uzębienia kapitana. – Luffy. Daj spokój! – Tym razem głos Zoro
zabrzmiał ostrzej.
-Nief! – Chłopak nadal pracował przy
kratach, teraz, opadnięty z sił, praktycznie je ciamkając niczym niemowlak
ukochany smoczek. – Ulaftuje cie! I Lefte tes! A im wsysykim skopfie dupy! – Ostatnie
słowo zabrzmiało wyraźnie, bo akurat w tym momencie jakiś pająk, jeden z wielu
rezerwujących sobie stałą miejscówkę w lochu, postanowił wyjść na spacer po
metalowym pręcie. A nawet wszystkożerny z natury gumiak, nie miał ochoty na
przekąskę z żywego stawonoga.
Jakakolwiek próba polemiki z Luffym
była z góry skazana na porażkę, toteż przyjaciele postanowili po prostu zostawić
go w spokoju. Zresztą mieli większe zmartwienia na głowie.
Jutro.
Pobudka nie należała do tych przyjemnych.
W żadnej mierze. Nawet gdyby się uprzeć i dla porównania zestawić wiadro
lodowatej wody z samego serca północy, albo przywalenie z gumowej rakiety
kapitana Słomianych Kapeluszy. Która niszczyła nie tylko sen, ale też sporą
część łóżka oraz stojącej na drodze ściany. I tak, te ekstremalne przeżycia,
wypadały blado na tle miarowego stukotu, którego źródłem były obcasy w
znienawidzonych przez nich marynarskich butach, uderzające o kamienną podłogę
więzienia.
A radosny okrzyk, jakim przeszyte
zostało powietrze na dobre odgonił resztki snu i sprawił, że ciarki przeszły po
plecach nie tylko więźniom.
-Pobudeczka! Cóż za piękny dzień
dzisiaj mamy! – Kapitan był w wyśmienitym humorze. Pogwizdywana pod nosem
skoczna melodyjka tylko utwierdzała wszystkich w tym przeświadczeniu. – Cóż…
Architekt nie wyrobił się z planem i nie możecie niestety sami się o tym
przekonać. – Mówiąc to mężczyzna podszedł do ściany oddzielającej dwie,
zamieszkałe cele. – A mówię wam! Okno miało być takie naprawdę kozackie, panoramiczne…
No, ale – wzruszył ramionami – mówi się
trudno. Musicie mi uwierzyć na słowo. Albo nie. Wasza broszka.
Obserwował go uważnie spod zmrużonych
powiek. Analizował każdy ruch, każdą zmianę intonacji, próbował go rozgryźć. I
nie udawało mu się to. Bezsenna noc, podczas której starał się zrozumieć
człowieka, z jakim poszedł na chory układ, który teraz mógł szafować jego
życiem, nie zdała się na nic. Nie odkrył nic, poza siedzącym w mężczyźnie
demonem. Ale to wiedział już od momentu, gdy tylko spojrzał mu w oczy podczas
bitwy na plaży.
Uznawszy, że niczego więcej się nie
dowie, skupił się na tym, co Kapitan właśnie robił. Jego zdumienie było
ogromne, kiedy dojrzał ich nowe listy gończe, pyszniące się na skale, w dość
losowym ustawieniu. Najwidoczniej jednak taki był zamysł Kapitana, bo chwile kontemplował
swoje dzieło, a potem pokiwał głową z uznaniem.
-Idealnie. Podoba ci się? – Podchwycił
baczne spojrzenie Zoro. – Zrobiłem to specjalnie dla ciebie, żebyś mógł
przetestować swoje sławne szczęście. – Widząc, że żaden z więźniów nie wie, o
co chodzi, pospieszył z wyjaśnieniami. – Byłoby nudno, gdybym to ja decydował,
za którego z przyjaciół cierpisz. A wszystkiego na raz, nawet taki macho jak
ty, nie wziął by na klatę. Dlatego zadecyduje ślepy traf. Dosłownie! – Odszedł
na znaczną odległość, od przyozdobionej własnoręcznie ściany, po czym pstryknął
palcami. Jeden z towarzyszących mu żołnierzy, podskoczył niczym rażony prądem i
ruszył w stronę przełożonego. W dłoni ściskał czarną chustę, którą zakrył mu
oczy, a do ręki wcisnął, sporych rozmiarów, ostro zakończoną, rzutkę.
-Zasady są proste – powiedział Kapitan
jednocześnie poprawiając opaskę. – W czyj list gończy trafię, tego tortury
przyjmujesz. Jeśli wbije się w ścianę, masz dzień spokoju. Będziemy decydować
codziennie z samego rana, żebyś mógł odpocząć, co ty na to?
-Nie myślałem, że stać cię na taki akt
miłosierdzia. – Zoro uśmiechnął się krzywo, starając się ukryć zdenerwowanie.
Źle go ocenił. To, co w nim siedziało to nie był demon. To był potwór. Szalony
potwór by być dokładnym.
-Bo nie stać. – Ważył rzutkę w dłoni.
– To po prostu przedłuży zabawę. Będę miał więcej frajdy. To, co? Zaczynamy? –
Nie czekając na odpowiedź wycelował na ślepo i rzucił.
Patrzył na niewielki, w porównaniu z
łapą Kapitana, przedmiot z mieszaniną strachu i tkwiącej w każdym człowieku,
czasem głębiej, czasem płycej, ale zawsze, pierwotnej fascynacji. Coś, co
zostało zdegradowane, jako dostarczyciel rozrywki w większości barów, kiedy
stali bywalcy, są zbyt pijani na filozoficzne pogaduszki, a ciągle za mało procentów
krąży w ich żyłach, by wszcząć burdę. Teraz to stanowiło wyznacznik cierpienia,
jakie będzie musiał znieść ten gówniany szermierz. Nie znosili się nawzajem, to
prawda, zresztą pierdolona kapusta, robił to na własne życzenie, sam się
zgłosił… Więc czemu jest mu tak ciężko na żołądku? I dlaczego nawiedziło go tak
dawno zapomniane uczucie mające wiele wspólnego z Zeffem i pewną zapomnianą
przez Boga, Piratów i Marynarzy, wyspą? Czy naprawdę jest w stanie martwić się
o niego, jak o pozostałych towarzyszy?
Płomień pochodni odbił się od
wypolerowanej stali i rzutka opuściła dłoń Marynarza.
A Sanji modlił się w duchu, by trafiła
w skałę.
Najwidoczniej, jednak, Bóg albo przebywał
na urlopie, albo po prostu miał gdzieś wyrzutków społeczeństwa, jakimi byli
piraci.
Bo wielobarwny ogon zabawki wystawał
ze środka słomianego kapelusza.
Pierwszym celem stał się Luffy.
-Fiu, fiu! – zagwizdał z podziwem
mężczyzna. – Sam kapitan… No, no… nie spodziewałem się… I co ty na to, panie
Monkey D. Luffy?
Chłopak, który większą część nocy
spędził na próbie przegryzienia krat, teraz siedział wyprostowany jak struna,
wlepiając w przyszłego kata, swoje najbardziej zabójcze spojrzenie. To samo,
którym raczył wszystkich śmiałków, jakim przyszło do głowy wejść mu w drogę. Łącznie
z liderem CP9 – Luccim. Spojrzeniem mówiącym „skopię ci dupę! Zobaczysz! A potem jeszcze raz! I znowu! Pożałujesz!”.
Mężczyzna jednak nie był zaznajomiony
z mimiką gumiaka. Zwyczajnie też, miał ją gdzieś. Przynajmniej dopóki nie
wyrażała skrajnej rozpaczy. Lub agonii. Dlatego po prostu zignorował nieme wyzwanie
i podszedł do więźnia, który w tym momencie najbardziej go interesował.
-Chcesz wiedzieć, co takiego
wymyśliłem, dla twojego drogiego kapitana?
-Dawaj, co masz. – Zrobił szybką
kalkulacje próbując przewidzieć kolejne posunięcie Marynarza. Mimo to w głowie
miał pustkę. Luffy był tak specyficzną osobą, że i tortury, prawdopodobnie,
będą niestandardowe.
Wyzwanie najwidoczniej spodobało się
Kapitanowi, bo jego twarz wykrzywił uśmiech, tym bardziej drapieżny, że w tym
samym momencie przejechał językiem po wargach.
-Głodówka – rzucił.
W pierwszej chwili Zoro nie bardzo zrozumiał,
o co mu chodzi. Dopiero, kiedy wyłapał przerażone spojrzenie Sanjiego, cały
sens usłyszanych właśnie słów, do niego dotarł.
-Serio? – Nie wyglądało na to, by
przejął się pomysłem Marynarza. – Tylko na tyle cię stać? – roześmiał się
głośno. – Jesteś śmieszny.
-Przekonamy się, czy za jakiś czas
nadal będzie z ciebie taki chojrak. – Właściwie to tego się spodziewał. Ludzie
pokroju Łowcy Piratów raczej kiepsko orientują się w długofalowych działaniach.
Dla nich liczyło się raczej to, co tu i teraz. To wynikało z ich sposobu bycia.
Tacy jak oni nie martwili się o przyszłość, bo zwyczajnie nie byli pewni czy
ona nadejdzie. Dlatego nie był zły. Bo w końcu dostał, to, czego chciał.
Przynajmniej jedna osoba, w tej pokręconej załodze, zrozumiała grozę sytuacji.
I teraz wpatrywała się w niego z rządzą mordu w błękitnych oczach. Ale
mężczyzna wiedział, że za tą całą agresją kryje się strach. Tak, zdecydowanie
to był ktoś, kto wiedział jak straszliwy może być głód. Zaśmiał się w duchu.
Zapowiadała się cudowna zabawa.
-Rozdać posiłki! – wydał podwładnym
rozkaz. – Wszystkim, poza Łowcą Piratów. A temu – wskazał na kucharza –
podwójną porcję.
Wyszedł nawet się nie oglądając.
Straci trochę czasu, który mógł
wykorzystać bardziej… twórczo. Jednak efekt końcowy z całą pewnością będzie
tego warty.
Czy
on jest idiotą?
Z
czego się śmiejesz?
Przestań!
Zoro!
Zamknij
się!
Zamknij
się!
Przeproś!
Błagaj
o inną karę…
Wiedział, że szermierz nigdy nie zniży
się, do czegoś takiego. Nie wycofa się też z raz danego słowa. Mimo to…
Głodówka
Ten człowiek był potworem.
Głodówka.
Gdy tylko usłyszał to jedno słowo,
żołądek najpierw wywinął koziołka a potem wstrząsnęły nim bolesne skurcze.
Które nasiliły się tylko, gdy postawiono przed nim tacę z jedzeniem. Spodziewał
się raczej jakiejś papkowatej brei, pozbawionej smaku i zapachu a dostał…
porządny posiłek! Może i nie było to dzieło na miarę czterogwiazdkowej restauracji,
ale tak naprawdę nie miał mu nic do zarzucenia. Po samym wyglądzie mógł jasno
stwierdzić, że spełnia on swoją podstawową rolę, jaką było dostarczenie
organizmowi dziennej dawki energii. Śmierć głodowa ani szkorbut im nie groziły.
Przynajmniej siódemce z nich.
Przed Zoro stał metalowy kubek
wypełniony wodą. Unoszący się w powietrzu zapach poddawał pod wątpliwość
świeżość owej cieczy.
Początkowo jedynie gapili się na swoje porcje.
Nawet Luffy zezował to na tacę, to na swojego pierwszego oficera, ignorując
otrzymaną porcję mięsa. Utkwiony w nim wzrok Zoro, nakazujący mu zając się
konsumpcją, też nie zmienił tego stanu rzeczy. Zrobił to dopiero Sanji, który,
ze ściśniętym gardłem, wziął do ręki kawałek chleba i zaczął przeżuwać gapiąc
się w ścianę. Siłą zmuszał przełknięte
kęsy do pozostania w żołądku. Odgłos metalu zderzanego z kamienną podłogą tylko
pogarszał sprawę. Nie miał jednak innego wyjścia. Musiał, w przyszłości, być w
stanie chronić pozostałych. Jeśli sam skarze się na głodówkę to a) Zoro mu tego
nigdy nie wybaczy i b) jego przyjaciel będą cierpieć. Dlatego połknął resztę
chleba, popił wodą poczym sięgnął dorodnego pomidora.
Pozostali poszli w jego ślady i przez
pewien czas w celi słychać było jedynie ciche mlaskanie.
-I jak wam smakuje?
Pytanie tylko z pozoru wyrażało
troskę.
-Dobre, prawda? Nasz kucharz bardzo
się stara żebyście nie mogli narzekać.
Każdy kęs rósł mu w ustach, a w
żołądku wzbierały mdłości. Mimo to jadł.
-Mam nadzieję, że docenicie moją
gościnę. I żadnemu z was, zakały, nie wpadnie do głowy głupi pomysł. Tak jak
temu, długonosemu…
Usoppowi przełykany właśnie kawałek
kiełbaski stanął w gardle. Kanonier krztusząc się uciekał wzrokiem, chcąc
uniknąć konfrontacji z Kapitanem. I Zoro. Pod którego okiem pysznił się wielki
fioletowo-żółty siniak. Skryta za nim kość w najlepszym razie była pęknięta. W
najgorszym złamana i już zaczęła się zrastać bez medycznej pomocy, nad czym
ubolewał Chopper. A do takiego stanu doprowadził do właśnie strzelec. Może nie
osobiście, własnymi rękoma, ale gdyby się uprzeć i szukać winnego, niewątpliwie
on otrzymałby to, niezbyt zaszczytne, miano. A wszystko przez zbyt dobre serce
i kiepską wyobraźnię.
Mijał tydzień, od kiedy Kapitan wymierzył
Zoro pierwsza torturę. Od tamtej pory mężczyzna im się nie pokazał, lecz
ostatni wydany przez niego rozkaz nadal wisiał w powietrzu i godził ich oczy, stopniowo
tracącym na wadze szermierzem. Oraz uszy. Bo, po takim czasie, nawet Łowca
Piratów nie był w stanie powstrzymać burczenia wydobywającego się z cierpiącego
żołądka. Było o tyle gorzej, że już wcześniej, zanim zdecydowali się przybić do
wybrzeży wyspy, ich racje żywnościowe były bardziej niż skromne. A Sanji nie
był pewien, czy Roronoa przypadkiem w ogóle ich nie dostawał, dzieląc się
własnym przydziałem z jęczącym Luffym.
To tłumaczyłoby dziwną apatię ze
strony szermierza i brak reakcji na zaczepki. Zoro ożywiał się jedynie, kiedy
stawiali przed nim ten przeklęty metalowy kubek mętnej wody. A on traktował go
jak relikwie. Wiedząc, że to wszystko, co będzie miał w ustach przez cały
dzień, dzielił ją na małe porcje pijąc tylko wtedy, gdy język niemal stawał mu
kołkiem w gardle, a zapachy jedzenia z sąsiedniej celi otumaniały wyostrzone
zmysły.
Widząc rodzące się szaleństwo na
twarzy przyjaciela, Usopp czuł, że i od niego, z wolna, odchodzą zmysły.
Poczucie winy wypalało dziurę w sercu, a posiłki smakowały, nie przemierzając,
jak gówno. Dlatego, nie namyślał się długo. Kiedy tylko za strażnikiem
zatrzasnęły się metalowe drzwi, chwycił własną bułkę i, korzystając ze swoich
zdolności snajperskich, rzucił ją wprost pod nogi szermierza. To był błąd.
Zoro nawet nie spojrzał na ofiarowany
kawałek pieczywa. W przeciwieństwie do ukrytego w mroku Marynarza. W momencie,
w którym bułka uderzyła o skałę a Usopp ledwie zdążył wyszeptać:
-Zoro to dla…
Mężczyzna wyskoczył ze swojej
kryjówki. Chwile zajęło mu otworzenie krat celi Łowcy Piratów, zabranie
jedzenia i… walnięcie zielonowłosego kolbą pistoletu tak mocno, że z nosa i
wargi buchnęła krew.
Roronoa nawet nie jęknął.
Słomiani Kapelusze, zaś, zrozumieli,
że Kapitan nie jest tu jedyną szaloną osobą.
Najdotkliwiej przekonał się o tym
Usopp, w którego rzucono jego własną bułką i przystawiając karabin do czaszki,
rozkazano:
-Jedz!
Nie miał innego wyboru jak tylko
wgryźć zęby w chrupiącą skórkę. Jadł płacząc i krztusząc się. Dopiero, kiedy
zniknął ostatni okruszek Marynarz zabrał pistolet.
-Mam nadzieję, że wyciągnęliście
lekcje z tego zdarzenia? Nie omieszkam też poinformować Kapitana, o tym, co
miało tu dzisiaj miejsce. Możecie być pewni wyciągniętych konsekwencji.
Zwłaszcza ty – zwrócił się do Zoro, który wciąż pozostawał w tej samej pozycji,
a cieknąca z jego twarzy krew zdążyła zabarwić koszulkę na szkarłatno-bury
odcień.
Jeszcze tego samego dnia okazało sie,
że nikt w bazie nie rzucał słów na wiatr. Wieczorem nastąpiła wizyta Kapitana
oraz wymierzenie kary. Zgodnie z zasadą Zoro miał brać na swoje barki
przygotowane wcześniej tortury, jednak mężczyzna stwierdził, że zabawniej będzie,
jeśli przyjmie też kary za niesubordynacje. Dlatego, z jadowitym uśmiechem
wykrzywiającym ogorzałą twarz, zmniejszył „racje żywnościowe” szermierza Słomianych
Kapeluszy. Od teraz Roronoa miał dostawać jeden kubek wody na dwa dni. Mówiąc
to patrzył na blednącego Usoppa. Który pojął wreszcie znaczenie powiedzenia, że
dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło. Chciał dobrze, a sprowadził na
przyjaciela jeszcze więcej cierpień.
Kiedy Marynarz wyszedł z więzienia,
kanonier przysunął się do krat tak blisko jak to tylko było możliwe.
-Zoro – wyszeptał niemal wciskając twarz
w kraty. – Zoro? Ja… Prze…
-Nic się nie stało. – Nawet po
tygodniowej głodówce głos Zoro nadal był mocny. – To nic. Nic się nie stało
Usopp. Ja – podniósł do tej pory opuszczoną głowę – zniosę to… A potem go
zniszczę.
Błysnęły stalowe oczy i przez chwilę
wszyscy uwierzyli, że wszystko skończy się dobrze.
Woah, zaczyna się pięknie...
OdpowiedzUsuńChociaż przyznaję, że gdy przeczytałam głodówka, zaczęłam się śmiać, Luffy by tego nie zniósł trafna kara, dla gumiaka.
Zoro wie co to głodówka, w końcu miał z nią już do czynienia, chociaż podejrzewam, że nie aż tak długo...
Achh, jestem ciekawa kolejnych wydarzeń *^*
Spodobało mi się jak przełożyłaś przysłowie do opowiadania, chociaż z drugiej, biedny Usopp :(
♥ Jaram się ♥
I czekam na kolejny rozdział *^*