POŚWIĘCENIE
Rozdział 3.
Robin
Z jakiegoś, niewyjaśnionego, powodu, stojący
przed nim kubek drażnił go niemiłosiernie. Wydobywająca się z niego woń
fermentacji drażniła wyostrzone głodówką i zimnem zmysły, powodując jeszcze
intensywniejsze ssanie w żołądku.
Noga
drgała mu nerwowo, a owinięty wokół kostki łańcuch raz po raz uderzał o ziemię
z donośnym szczęknięciem. I choć lewie mógł się ruszać, nie potrafił zapanować
nad odruchem, tracąc cenne siły. Dla uspokojenia podjął próbę zajęcia myśli,
czym innym. Zaczął pocierać zdarte, do surowego mięsa, nadgarstki. Wczoraj, widząc,
w jakim stanie są jego ręce, Kapitan kazał go rozkuć. Zoro nie miał złudzeń.
Przez mężczyznę wcale nie przemawiało dobre serce. Widać będą mu one jeszcze do
czegoś potrzebne i pewnie wielce by się zmartwił utraciwszy jedną z zabawek.
Ból
nie zdołał otrzeźwić umysłu, tylko wzmógł nerwowość ruchów. I jakby sprawił, że
ten piekielny kubek zaczął się z niego śmiać! Drwił mu prosto w oczy!
Nie
wytrzymał. Jednym susem, nie wiedząc nawet skąd w jego ciele znalazło się
jeszcze tyle siły, doskoczył do naczynia i pochwycił je z zamiarem ciśnięcia o
kamienną ścianę.
-Zoro!
Krzyk
Choppera zatrzymał go w miejscu. Patrzył nieprzytomnym wzrokiem to na kubek, to
na ścianę, w którą jeszcze chwilę temu celował. Co go opętało? Przecież to
jedyna rzecz, jaką będzie miał w ustach w najbliższym czasie. W końcu upił łyk,
po czym odstawił naczynie i usiadł tyłem do przyjaciół. Nie tylko, dlatego, że
było mu wstyd. Chciał też ukryć, że jego dolna trójka trzymała się już na
ostatnim włosku, a ruszać zaczęły się jeszcze dwa zęby. Na szczęście żaden z
przednich, więc przez jakiś czas będzie mógł utrzymać to w tajemnicy. Mimo
wszystko, w końcu się zorientują, zwłaszcza Chopper…
Na
wspomnienie renifera i wczorajszego dnia, kiedy to diabelski narkotyk krążył w
jego żyłach, przeszły go ciarki a noga, na nowo rozpoczęła swój taniec. Zdawał
sobie sprawę, że dziś wszystko się powtórzy. Wąż strachu, którego myślał, że
zabił wiele lat temu, znów wystawił swój łeb, kąsając ociekającymi jadem kłami.
Tak, Zoro się bał. Bał się bólu i upokorzenia. Może gdyby oni nie patrzyli
byłoby łatwiej… Gdyby On nie patrzył… osoba, przed którą najbardziej nie chciał
pokazać swoich słabości. Której zawierzył swoje życie i marzenia. Przyszły Król
Piratów. Zdał sobie sprawę, że pragnie być godnym nazywania jednym z Piratów
Słomianego Kapelusza.
Zapomniał
już jak to jest… Nasłuchiwać zbliżających się kroków, mieć świadomość
nieuniknionego… Myślał, że zgładził bestię dawno temu, gdy pierwszy raz srebrne
ostrze zalśniło w jego dłoniach… Okazało się, że wąż, jak na króla podstępu
przystało, jedynie przyczaił się, by uderzyć w najmniej odpowiedniej chwili.
Znał
to uczucie na wylot, dlatego od razu zauważył, że tym razem jest inaczej… że
poza paraliżującym strachem czuje coś jeszcze. Ekscytację… może nawet
pragnienie… Z przerażeniem stwierdził, że czeka aż znów zrobią mu bolesny
zastrzyk.
Wplótł
palce we włosy, przeczesując je nerwowo. Szybko jednak zabrał rękę, widząc jak
podłogę zaczyna pokrywać zielona szczecina.
-To
trudniej będzie przed nimi ukryć – pomyślał a zaraz potem zaśmiał się
histerycznie.
Obserwował
uważnie przyjaciela, oceniając swoim lekarskim okiem, jego kondycję. Wnioski
nie napawały optymizmem. Były wręcz zatrważające. Zoro stracił już tak wiele na
wadze, że spokojnie mogli mówić o skrajnym niedożywieniu. Rany na nadgarstkach
bezspornie trawiło zakażenie, lada chwila mogące zmienić się w gangrenę. Tego
obawiał się najbardziej. W takiej sytuacji dla Zoro nie będzie już ratunku…
W dodatku szermierza musiał męczyć zarówno
szkorbut jak i inne dolegliwości związane z brakiem witamin i niewłaściwą
dietą. Najgorsze jednak było to, że Zoro zaczynał wykazywać pierwsze oznaki
uzależnienia. Teraz zachowywał się jak typowy, początkujący ćpun w oczekiwaniu
na działkę. Może gdyby jej dziś nie dostał, organizm szermierza, pomimo
wycieńczenia, poradziłby sobie z tym, co jeszcze krążyło mu w żyłach.
Nadzieja
renifera została brutalnie zamordowana, kiedy otworzyły się drzwi więzienia i
do pomieszczenia wszedł Kapitan, w eskorcie swoich wiernych żołnierzy. Zaraz za
nim, niczym złośliwy demon, wślizgnął się doktor trzymający, niczym relikwię,
napełnioną brunatna cieczą strzykawkę.
-Jak
się dziś mają moi ulubieni więźniowie?
-Bodajbyś
sczezł w piekle!
Uważniej
przyjrzał się blondynowi. Dopiero teraz zauważył, że wargi mężczyzny pełne są
niezagojonych ran, jakby, co chwila przygryzał je do krwi. Aż zacmokał z
radości na ten widok.
-No,
no… Mamusia nie uczyła, że nie wolno życzyć innym, co tobie nie miłe? –
Pogroził mu palcem niczym małemu dziecku, na co Sanji odpowiedział mu w podobny
sposób, używając tylko innego członka, sąsiadującego z tym, użytym przez
Kapitana.
-Nie,
ale ojciec mówił, że jak spotkam na świecie skurwysyna to mam mu wpierdolić!
-Cenne
rady rodziców. – Marynarz westchnął spoglądając w sufit. – Mojej świętej
pamięci mama zawsze powtarzała, że mam być miły dla innych… A ja zawsze miałem
to gdzieś. – Roześmiał się. – No nic, my tu gadu, gadu a pan Roronoa na pewno
wprost nie może się doczekać, kiedy dostanie, zastrzyk, prawda? – Odwrócił się
na pięcie, by zobaczyć jak doktor dezynfekuje ramię Byłego Łowcy Piratów. Sam
więzień natomiast przyjmował przeprowadzane przygotowania, z mieszaniną
strachu, który Kapitan wyłapał od razu, a który, dla postronnego widza
pozostawał ukryty, i… ekscytacji, wymalowanymi na bladej twarzy.
-Hans…
- rzucił groźnie w stronę lekarza.
-Zająłeś
się gadką a mi szkoda czasu. – Doktor ani myślał przejąć się naganą w głosie
przełożonego.
Ku
zdziwieniu wszystkich zebranych Marynarz tylko znów się roześmiał.
-Zawsze
byłeś niecierpliwy. Dobrze, jak już zacząłeś, to skończ. It's show time!
Tym
razem poszło szybciej. Fala płynnego ognie wzięła w posiadanie jego ciało,
dokładnie w chwili, w której mężczyzna nacisnął tłoczek strzykawki.
Rozprzestrzeniała się jak zaraz, kolejne organy naznaczając swym piętnem. Zaraz
po niej pojawił się ból. Najpierw w nadgarstkach, które przez niezagojone rany,
stanowiły najbardziej wrażliwe miejsce. Wydobywające się z nich cierpienie
sprawiało, że miał ochotę je sobie zwyczajnie odgryźć. Zagryzając wargi, by nie
krzyknąć, sam sprowadził na siebie kolejne męki naruszając chyboczący się ząb.
Ostatki świadomości, jakie jeszcze pozostały w sponiewieranym ciele, nim
całkowicie ulegnie ono bólowi, pozwoliły mu w miarę szybko odwrócić twarz od
przyjaciół. Dopiero wtedy wypluł krew. I wrzasnął, kiedy żołądek eksplodował
rozpadając się na tysiące małych kawałeczków. Które i tak pozostały w nim,
boląc każdy z osobna. Oraz razem, zupełnie jakby nadal stanowiły jedność.
Kolejny cios trafił w głowę, a przed oczami pojawiły mu się roje gwiazd, niemające
jednak nic wspólnego, z tymi oglądanymi z pokładu Sanny’ego w spokojną noc. Te
świeciły szkarłatną poświatą.
Trzecie
uderzenie umiejscowiono gdzieś w okolicach nerek, które w jednej chwili przestały
istnieć. Zamiast nich było tylko cierpienie. Następnych ciosów nie potrafił
nawet odgadnąć, bo ciało zmieniło się w jedną bolesna masę, nie dającą się
objąć umysłem.
Patrzył
na zwijającego się z bólu towarzysza, nie odwracając wzroku nawet wtedy, gdy
oczy szermierza wywróciły się białkami do góry. To była jego pokuta. Za to, że
nie on się wtedy zgłosił. Z drugiej strony, nadal nie potrafił pojąć, jakim
cudem ten parszywy glon bez zastanowienia powiedział „tak”.
Wrzask,
głośniejszy niż wszystkie dotychczasowe, zaatakował jego bębenki. Instynktownie
zasłonił dłońmi uszy. Wszyscy pozostali, poza Luffym i Robin zrobili to samo.
O
dziwo nawet Kapitan wyglądał jakby go to ruszyło, bo zdzielił doktora po
głowie.
-Weź
się uspokój! Nie chce żeby on mi teraz zdechł! Zostało mi jeszcze pięciu
piratów do zabawy!
Mężczyzna
jakby w ogóle nie słuchając tego, co Marynarz do niego mówi, dalej kopał Zoro w
brzuch, nie siląc się na delikatność, mając gdzieś, że więzień wszystko odczuwa
w sposób zwielokrotniony. Albo inaczej – jeszcze bardziej nakręcając się tą
informacją.
Zadawał
ciosy gdzie popadnie. Już nie tylko w brzuch, ale też w krocze, napawając się
wrzaskami bólu, klatkę piersiową, z radością patrząc na wypluwaną przez więźnia
kres, szyję, lekko go podduszając… Był w swoim żywiole.
W
końcu Kapitan nie wytrzymał tego, że ktoś inny bawi się jego zabawką. Odepchnął lekarza, tak, że ten, całym
ciężarem ciała, wylądował na ścianie. Przez jedną krótką chwilę widać było w
jego zaszłych szaleństwem oczach, rządzę mordu. Szybko się jednak opanował
przywdziewając swój firmowy uśmieszek. Tym samym pokazując jak dziwna relacja
łączy go z przełożonym.
-No
i po co te nerwy? – Otrzepał kitel. Wiedział, że musi zachować spokój.
Doskonale zdawał sobie sprawę, kto tu rozdaje karty. Zraniona duma zaś nie jest
powodem by wypaść z gry i z życia jednocześnie. Nawet, jeśli uwierała
nieprzyjemnie.
-Mówiłem
ci, że nie chce żeby mi teraz zdechł. Jeszcze z nim nie skończyłem. – Obrzucił
więzionego pirata spojrzeniem pełnym obrzydzenia. Co prawda tym razem się nie
zrzygał, lecz zamiast tego jawnie płakał dając wyraz swojej słabości.
Łzy
nie chciały przestać płynąć, choć starał się je powstrzymać ze wszystkich sił.
Jednak ciało miało gdzieś umysł i reagowało instynktownie na trawiący je ból.
Szukając sposobu by jakoś go ujarzmić.
Gorące
stróżki torowały sobie drogę po jego policzkach, o dziwo przynosząc tym ulgę.
Tak jakby wydostając się na zewnątrz pomagały zgasnąć szalejącemu wewnątrz
pożarowi.
Powoli
wszystko zaczynało znikać. Nie stało się to tak raptownie jak wczoraj. I nie
tak skutecznie. W stawach wciąż czuł dogasające z wolna ogniki, lecz teraz był
w stanie, w miarę, kontrolować swoje ciało. Oczu, zaś, nie zasłaniała szaleńcza
mgiełka.
Udając,
a przynajmniej starając się udawać, że czuje się dobrze, dźwignął się do siadu,
co wymagało niemal tytanicznego wysiłku. Kości bolały jak połamane, podczas gdy
stawy nadal dogasały. W głowie huczało.
-No
popatrz. – Doktor, którego wciąż uwierała reprymenda zwierzchnika kopnął ziemię
przed sobą, z radością obserwując jak, spora część żwiru, leci wprost na twarz
Roronoy. – Mówiłem, że nie potrzebnie się czepiasz? Twarda sztuka z niego.
-Co
za dużo, to nie zdrowo. – Kapitan skończył przyglądać się szermierzowi.
Zobaczył na jego twarzy, to, co chciał, więc spokojnie mógł zacząć się
przygotowywać do kolejnej części „ruletki”. Wyszedł z celi, przepuszczając
najpierw doktora. Mimo wszystko nie ufał mu za grosz. I wolał nie mieć go za
plecami.
-Nie
ma jak ludowe mądrości. – Mężczyzna prychnął, wyraźnie zawiedziony, że w tak
brutalny sposób przerwano mu zabawę. – Też znam jedną: nie pluj pod wiatr, bo
zacznie padać deszcz. – Z niesmakiem przyglądał się jak szef daje sobie
zawiązać oczy jednocześnie, cały czas, ważąc w dłoniach strzałkę.
-Odkrywcze.
Na pewno zapamiętam. – Kapitan nie dał się wyprowadzić z równowagi, widać
oglądanie czyjegoś cierpienia działało na niego kojąco i pozwalało okiełznać
szaleńczą część natury. – Masz jeszcze jakieś złote myśli? Bo wydaje mi się, że
czekają na ciebie w laboratorium. W końcu, chyba, zebrałeś dziś nowe dane, do
badań, zgadza się?
Tak
subtelnego „wypierdalaj” nie dostał przez całą swoją karierę w Marynarce.
Wiedząc, że nie skorzystanie z łaski i dobrego humoru zwierzchnika może
kosztować go zdecydowanie więcej niż mógłby dostać, dalej znęcając się nad
Łowcą Piratów, czmychnął z więzienia w chwili, gdy lotka opuściła potężną dłoń.
Każdy
z nich obserwował lecącą strzałkę, z rosnącym przerażeniem. Była, dla nich,
wyrocznią, czymś, co kształtowało ich los i ścieżkę, jaką będą kroczyć.
Decydowała, w kim dziś obudzi się poczucie winy. Gdy milimetry dzieliły igłę od
wylosowanego plakatu, a wybór, choć jeszcze nie padł, był znany wszystkim,
łącznie z Kapitanem, który zdążył zdjąć opaskę, serce jednego z piratów
Słomianego Kapelusza stanęło, na krótką chwilę. Pozostali zaś odczuli pewną,
zdecydowanie niepożądaną w tej sytuacji, ulgę. To nie oni będą przyczyną bólu
towarzysza. Przynajmniej nie teraz.
A
dzisiejszy werdykt padł na…
-Nico
Robin… - odczytał Kapitan. – Dziecko Diabła… No, no…
Kobieta
zamarła. Nigdy nie miała Nakama… Nie wyobrażała sobie, więc tego, by ktoś
chciał za nią cierpieć. Zdradzano ją wielokrotnie a ten dzień będzie mogła po
prostu dodać do kolekcji. Zbiór nieprzyjemnych wspomnień pewnie też się
powiększy. Mówił jej to obleśny uśmiech Marynarza przyglądającego się jej przez
kraty. Nagle jego ręka wślizgnęła się do środka, łapiąc ją za włosy. Chciała
krzyknąć, lecz wrzask uwiązł w gardle, kiedy nagle, nawykłe do zabijania, palce
zaczęły przeczesywać czarne kosmyki.
-Jesteś
piękna, wiesz? Zawsze chciałem, byś była moja.
Zabrzmiało
to jak groźba.
Cudem
zdusił wzdrygnięcie, jakie chciało wydostać się na powierzchnię, gdy drzwi celi
otworzyły się drugi raz tego dnia.
Mężczyzna
stanął przed pojmanym piratem, lustrując od stóp do głów ciało, nad którym
znęcał się ostatnimi czasy. To, co zobaczył wyraźnie go nie zadowoliło, bo
westchnął.
-Teraz
to żaden przystojniak z ciebie. – Kucnął
przy nim. – Słuchaj… Chyba za bardzo się pospieszyłem z tą propozycją wzięcia
na siebie bólu pozostałych… Tak teraz myślę – złapał Zoro za podbródek i zmusił
by ten spojrzał mu prosto w oczy, – że
dałem się zrobić w chuja.
Najchętniej
splunąłby w tą zaznaczoną blizną twarz, jednak usta pełne miał krwi i nie
chciał straszyć przyjaciół. Zresztą coraz silniejszy nacisk na szczękę
skutecznie odpędzał chęć na, jakiekolwiek, oznaki buntu. Dlatego słuchał,
zastanawiając się, do czego prowadzi owa dyskusja. Albo raczej monolog.
-Słuchaj,
mam dla ciebie jeszcze jedną propozycję. Tylko dobrze się zastanów, bo drugi
raz nie dam ci takiej szansy. – Uśmiechnął się mściwie. – Chociaż myślę, że
raczej ci się ona spodoba, w końcu i tak sporo wycierpiałeś, przez swoich
przyjaciół. – Ostatnie słowo wypowiedział jakby z pogardą. – Co ty na to, żeby
Nico Robin wzięła na siebie, swoją karę, co? – Wyczuwając, że kobieta na niego
patrzy uniósł wzrok i skrzyżował z nią spojrzenie, tuż nad głową Zoro. – Ty
miałbyś spokój, a ona dostałaby, to, na co zasłużyła…
Robin
nie należała do osób strachliwych, tak naprawdę niewiele rzeczy było w stanie
ją przerazić. Wystarczająco długo żyła na tym świecie i wystarczająco wiele
widziała, by wyrobić sobie odporność na okrucieństwo, w jakim skąpane było Gran
Line. Jednak w chwili, gdy czarne oczy na nią spojrzały, zimny prąd strachu
przeszedł jej po kręgosłupie. Miała wrażenie, że Kapitan spogląda w głąb jej
duszy, wydobywając na powierzchnię wszystkie lęki, które, z takim uporem,
chowała w głębi serca. Nagle wróciły wszystkie lata samotnej tułaczki, znów
widziała zniszczoną Oharę… A to wszystko za sprawą jednego człowieka. Chwilę
zajęło jej zrozumienie, że nie ma dla niej ratunku. Szermierz ją wyda, bo niby,
czemu miałby cierpieć za kolejnego członka załogi? Nawet ostatnie wydarzenia w
Enies Lobby nie potrafiły zatrzeć pierwszego wrażenia, jakie zrobił na niej
Łowca Piratów. Wciąż miała wrażenie, że Roronoa Zoro jej nie akceptuje i w
każdej chwili gotów jest ją zabić, jeśli tylko zagrozi Luffiemu. Dlatego tym
bardziej zaskoczył ją słowa towarzysza.
-Pierdol…
się… - wysapał starając się nad swojemu tonowi, chociaż minimum stanowczości.
Lecz i tak, z ust, wydobył mu się raczej jęk. Gardło nadal bolało.
Kapitan
tylko pokiwał ze zrozumieniem głową. Zdążył się już przekonać, że pewnych
siebie idiotów nie brakuje na świecie.
-Poszedłem…
na… takie… a… nie… inne… warunki… - Musiał odsapnąć, by móc mówić dalej.
Nabrawszy w płuca powietrza, kontynuował. – Zmiana… zasad… w… trakcie…
rozgrywki… jest… oszustwem…
Marynarz
nagle przestał ruszać głową. Zamiast tego przeciągnął dłonią po twarzy, tak
jakby więzień go rozczarował.
-Wie
pan, co panie Roronoa? Myślałem, że jesteś mądrzejszy… Każdy inny na twoim
miejscu całowałby mnie po dupie za taką szansę, a ty jak ostatni debil upierasz
się przy swoim. Może jak ci zdradzę, co przygotowałem dla Dziecka Diabła,
zmienisz zdanie. – Zniżył głos do szeptu i niemal muskając ucho szermierza
wyszeptał:
-Seks…
Ze mną… A ja lubię na ostro…
Był
zbyt blisko by nie poczuć jak ciałem Łowcy Piratów wstrząsają dreszcze. To była
raczej normalna reakcja, zresztą reakcja, jakiej oczekiwał. Teraz na pewno
Roronoa przestanie grać chojraka a on będzie mógł spokojnie spełnić wszystkie
swoje fantazje dotyczące Nico Robin.
-I,
co ty na to? – powiedział już głośno, jednocześnie znów obserwując archeolożkę.
– Dalej upierasz się przy swoim?
Przełknął
nerwowo ślinę. Prawdę mówiąc domyślał się, że tak właśnie będzie, ale usłyszeć
własne przypuszczenia na głos… To zdecydowanie pogarszało sytuację. W dodatku
możliwość uniknięcia kolejnego bólu kusiła niemiłosiernie, był o krok od zgody.
Nieważne, że w ten sposób zdradziłby własne przekonania, przyjaciół… pozbawiłby
się dumy. To przestawało mieć znaczenie w chwili, w której uświadamiał sobie,
że jego pierwszy raz miałby zostać oddany osobie znienawidzonej do szpiku kości.
Odwrócił
głowę w stronę przyjaciół. Chciał spojrzeć na ich twarze, pragnął, by pomogli
mu podjąć decyzję. Liczył, że w obliczu Luffiego, człowieka zmierzającego do
celu po trupach, znajdzie siłę… Albo przyzwolenie na zdradę. Na chwilę egoizmu.
Szukając
kapitana, zamiast niego odnalazł Robin. I to, co zobaczył nie pozwoliło mu iść
dalej. Wzrok pani archeolog wyrażał dokładnie to, czego zobaczyć nie chciał.
To, czego nie widział u niej nigdy, nawet w najbardziej tragicznych sytuacjach.
To, czego Enies Lobby nie zdołało wyciągnąć na powierzchnię.
Paraliżujący
strach i nieme błaganie o pomoc.
Może
nie słyszała, ale na pewno domyślała się, czym zagroził mu Kapitan.
Podjecie
decyzji zajęło mu ułamek sekundy.
Reakcja
szermierza napawała go radością. Nawet taki skurczybyk jak on, ot tak, nie
weźmie na klatę gwałtu. To uwłacza ludzkiej naturze, dumie wojownika. Był
pewien decyzji, jaka miała paść z ust więźnia, dlatego pozwolił mu chwilę bić
się z myślami. Na tyle długo, by dotarła do niego powaga sytuacji.
-Panie
Roronoa, czas podjąć decyzję. Bardzo proszę… – W głosie mężczyzny czuć było
raczej stanowczość a prośbę, jaką starał się udawać. – Czas nagli! – Uderzył dwoma palcami o
nadgarstek w miejsce, gdzie normalnie powinien znajdować się zegarek, a gdzie
teraz jaśniała ogromna blizna.
-Wiesz…
Co… - Uniósł głowę chcąc spojrzeć oprawcy w twarz, jednak reszta jego słów
utonęła w hałasie, jaki robią metalowe drzwi, zderzając się ze skałą.
-Kapitanie!
– W wejściu pojawił się jeden z Marynarzy. Jego czapka podskakiwała miarowo,
kiedy właściciel przestępował z nogi na nogę. Wiedział, że przyjście tu w tej
godzinie i tym samym przeszkodzenie dowódcy, równało się z samobójstwem, ale…
-Czego,
kurwa?! Jestem zajęty!
-Kapitanie…
- Raz kozie śmierć. – Ślimakofon z Kwatery Głównej! Dzwoni Admirał Sakazuki…
Jeśli
istniało coś, co mogłoby odciągnąć mężczyznę od zabawy, jaką miał z hardym
piratem, to był to właśnie rozkaz Akainu. Jedynego człowieka, który miał
jeszcze bardziej popalone styki w mózgu od niego.
-Cholerny
Akainu! – Za nic by się nie przyznał do tego, że osoba Admirała wywoływała u
niego dreszcze. – Czego chce?! – spytał wychodząc z celi.
-Nie…
nie… wiem… Ale zdawał się sugerować, iż wie, że mamy Słomianych…
-Kurwa!
Jeszcze tego tylko brakowało! – Mijając podwładnego zatrzymał się na chwilę. –
Mam nadzieję, że nie dałeś mu, choćby cienia potwierdzenia, że jego podejrzenia
są słuszne… Nie zrobiłeś tego, prawda?
Marynarz
pobladł, by później zrobić się zielony niczym pozostawiony bez opieki chleb, i
tylko fakt, że pora obiadu jeszcze nie nastąpiła, uchronił podłogę przed
zabrudzeniem treścią żołądkową.
-Nigdy
sir!
-Ja
myślę! – mruknął zanim zniknął za drzwiami. Pozostali Marynarze nie bardzo
wiedząc, co mają ze sobą zrobić też zaczęli po kolei opuszczać pomieszczenia,
aż w końcu Słomkowi zostali sami.
Przez
jakiś czas nikt się nie odzywał, każdy zastanawiał się czy groźba oddania w
ręce Kwatery Głównej jest dla nich błogosławieństwem czy przekleństwem. Z
jednej strony uwolniliby się od tego psychopatycznego Kapitana, z drugiej
miejscówka w Impel Down pewnie już na nich czekała. Nikt też nie wiedział,
jakie świry trzymały pieczę nad tym miejscem. I wtedy cierpieliby wszyscy, nie
tylko Zoro.
Roronoa
wyczuł, że któryś z przyjaciół wywierca mu spojrzeniem dziurę w plecach.
Domyślał się, kto to był.
-Panie
szermierzu… - W końcu ciszę przerwała Robin.
-Spokojnie.
– Nie pozwolił jej dokończyć. – Powiedziałem, że to zrobię, nie masz się, o co
martwić.
Teraz
nie chodziło tylko o to by spełnić złożoną obietnicę. Uświadomił sobie jak
bardzo znienawidziliby go przyjaciele, gdyby jednak się zgodził na zamianę. Jak
bardzo, swoim zachowaniem zawiódłby Luffiego. Ten człowiek, by ratować
towarzysza, nie wahał się ani chwili przed wypowiedzeniem wojny Światowemu
Rządowi. Nieważne, że prawdopodobnie nie bardzo zdawał sobie sprawę z
konsekwencji swojej decyzji. Liczyło się tylko to, co zrobił.
Zoro
wiedział, że decyzja, Luffiego byłaby taka sama, bez względu na to, który z
członków załogi stałby po drugiej stronie. A wstępując do załogi zgodził się
podążać za kapitanem. Zawsze.
-Nie
martw się – powtórzył.
Rozmowa
z Admirałem Sakazuki zawsze podnosiła mu ciśnienie. Po każdej wymianie zdań,
która sprowadzała się zwykle sprowadzała się do solidnego opierdolu jego dupy,
musiał znaleźć sobie twórczy sposób wyładowania emocji. Tak było i tym razem.
Chociaż nie. Teraz było gorzej, bo zmuszony był do niezłego gimnastykowania
się, żeby przypadkiem Akainu nie uznał swoich podejrzeń za jeszcze bardziej
prawdopodobne. Na szczęście, jakimś cudem, udało mu się przekonać tego
popaprańca, że informatorzy zrobili go w trąbę. A on żyje sobie spokojnie, na
swojej wysepce, nudę zabijając łowieniem ryb i pokrzykiwaniem na podwładnych.
Odniesiony sukces cieszył go niezmiernie, bo za żadne skarby świata nie
pozwoliłby żeby takie zabaweczki zostały mu zabrane, zaś konflikt z Kwaterą
Główną mógłby skończyć się dla niego boleśnie. Tym bardziej, gratulował sobie
stwierdzając tym samym, że należy mu się spora nagroda. A ta już czekała, kilka
pięter niżej, pewnie cała zdrętwiała ze strachu, pozbawiona wszelkiej nadziei
na ratunek… Czyniło to z niej kobietę idealną. Przez myśl mu nie przeszło, że
Roronoa Zoro mógłby nie zgodzić na przedstawione warunki. Dlatego szedł
schodami uśmiechając się do siebie, uderzając trzymanym pejczem o otwartą dłoń
i fantazjując, do jakich pozycji zmusi tajemniczą Nico Robin.
Powitała
go cisza. Trochę nadwyrężyło to dobry humor, jakim pałał jeszcze kilka sekund
temu. Liczył na płacz, krzyk i zgrzytanie zębów. A przynajmniej na błagalne
szlochy dobywające się z kobiecego gardła. Przyśpieszając rytm, wybijany za
pomocą pejcza, stanął przed celą, w której znajdowała się większa część
Słomianych Kapeluszy. Upajał się nienawiścią, jaka dosłownie wbijała się w jego
ciało, rzucana przez spojrzenia piratów. Może to chore, ale uwielbiał być tym
znienawidzonym skurwielem…
-To,
co panie Roronoa? – spytał tylko dla zachowania pozorów. – Dobijemy targu?
-Pierdol
się.
Myślał,
że się przesłyszał.
-Co?!
– Energicznie odwrócił się w stronę szermierza.
-Powiedziałem
żebyś się pierdolił… - Pewność, z jaką wypowiedział to zdanie odebrała mu
większą część sił uzbieranych, podczas nieobecności Kapitana, i teraz musiał
odsapnąć, przed dalszą przemową. – Nie… będzie… żadnej… wymiany…
-Ty…
- Zacisnął pięść na rączce pejcza, tak mocno aż zbielały mu knykcie. – Wiesz, co to oznacza?! Wiesz?! Że zaraz TY
będziesz pierdolony! – Jak w amoku zaczął otwierać zamek celi. Nim mu się to udało, kilkukrotnie wypuścił
klucz z trzęsących się ze złości dłoni. W końcu kłódka puściła a on wdarł się
do środka.
-Zdajesz
sobie z tego sprawę?!
Znalazł
w sobie jeszcze na tyle mocy, by się uśmiechnąć.
-Może
ja też lubię na ostro?
Nie
wytrzymał. Uderzył Zoro w twarz. Mężczyzna padł na ziemie wypluwając
nagromadzoną w ustach krew, wraz z zębem, który opuścił swoje dotychczasowe
miejsce. Widząc biały punkcik wśród szkarłatu, Roronoa nie mógł pohamować ulgi.
-Przynajmniej
jeden problem z głowy – pomyślał.
-Pożałujesz!
– Kapitan aż sapał ze złości. Właśnie jego misterny plan trafił szlag. –
Pożałujesz! Wy! – Odwrócił się do pozostałych więźniów. – Wy wszyscy
pożałujecie, że nie wybiliście mu tego pomysłu z głowy! Zobaczycie! Rozbieraj
się! – Rozkaz skierowany był do szermierza, który właśnie odkrył, że pozostałe
ruszające się zęby, też mocno ucierpiały przy otrzymanym ciosie. A on musi
szybko wymyślić sposób jak pozbyć się również ich.
Nagle
na jego twarz spadło kolejne uderzenie.
-Rozbieraj
się! Natychmiast!
-W
tym tępię utrata zębów będzie z powodu szkorbutu będzie wyjątkowo łatwa do
ukrycia – Do takiego wniosku doszedł, patrząc na ubabrany w czerwieni odłamek
kości. Zaraz potem zaczął ściągać koszulę, pragnąc uniknąć niepotrzebnych
razów. Wbrew powszechnej opinii nie był masochistą.
Jego
plan, dość prędko, spalił na panewce.
-Szybciej!
– Zamachnąwszy się uderzył pejczem o szyję Roronoy. Cienka, niczym papier,
skóra pękła. Z rany popłynęła krew. Szkarłatna stróżka zaczęła spływać wzdłuż
obojczyka, a potem prosto na podłogę. – Szybciej, powiedziałem! – Pożałuje!
Zmusi go, żeby wykrztusił z siebie żal i przeprosiny.
Ogłupiające
świsty obejmowały w posiadanie więzienie, za każdym razem, gdy Kapitan puszczał
pejcz w ruch. Nie minęło wiele czasu nim tors Zoro pokryty był całą masą
długich czerwonych pęknięć. Sprawiały, że skóra, ledwie opinająca wystające
kości, wyglądała jeszcze bardziej makabrycznie. W tych warunkach zdjęcie z
siebie ubrania okazało się nie lada sztuką. Zwłaszcza, że do kostki wciąż miał
przypięty łańcuch, na którym zatrzymały się spodnie. Stał, więc, niemal nagi,
pokryty krwią, trzęsący się z zimna, czekając na jakąś reakcję Marynarza.
Starał się też nie patrzeć w stronę przyjaciół. Fakt, że oni musieli na to patrzeć
tylko dodawał torturze gorszy wydźwięk.
W
końcu Kapitan się uspokoił. Nie mógł przecież pozwolić, by zabawka straciła
przytomność z powodu utraty krwi. Nawet, jeśli go wkurwił to taka kara byłaby
zbyt mała, w stosunku do win. Schował pejcz za pasek i przyjrzał się Zoro.
Nawet poddane działaniu skrajnego głodu, ciało Łowcy Piratów robiło wrażenie.
Chociaż teraz, szara a nie opalona skóra opinała każdą wystającą kosteczkę w
sposób sugerujący, że zaraz rozerwie się na strzępy, a boki niebezpiecznie się zapadły,
to nadal, gdzieś tam, czaił się cień dawnego Demona W Ludzkiej Skórze. Kilka
kilogramów wcześniej mógłby stanowić konkurencje nawet dla Nico Robin, o której
fantazjował od lat. Teraz, jednak, był cieniem człowieka i powodem, dla którego
ciśnienie wahało mu się w okolicach dwustu. Zwłaszcza, kiedy tak stał, jak
ostatnia ciota, i gapił niczym debil, w łańcuch doczepiony do nogi. Rzucił
kluczem od kajdanek prosto w pierś więźnia. Szermierz już dawno stracił swój
sławny refleks, więc przedmiot po prostu odbił się od mostka i upadł z
brzdękiem na ziemię, pozostawiając po sobie szybko rozprzestrzeniającego się
siniaka.
-Zdejmij
z siebie to cholerstwo.
Wiedział,
że nie wykonanie polecenia pociągnie za sobą odpowiedzialność, jakiej wolałby
nie brać na barki, toteż z trudem schylił się i chwile majstrował przy
łańcuchu. W końcu obręcz puściła. Jego noga nagle stała się wolna. A on mógł
przyjrzeć się otarciom zdobiącym kostkę. Nie wyglądało to zachęcająco. Dlatego
nawet się ucieszył, kiedy Kapitan znów się do niego zwrócił.
-Klękaj!
Nie
zareagował od razu. Po prostu wykonanie tego rozkazu było sprzeczne z
wszystkimi wyznawanymi przez niego zasadami. Przyrzekł sobie, że nigdy przed
nikim nie będzie się płaszczył, więc, niby, czemu, teraz miałby złamać złożoną obietnice?
Opór
nie spodobał się Marynarzowi.
-Słuchaj
no, kupo gówna! – Złapał go za włosy, ciągnąć tak, by sprawić jak najwięcej
bólu. Zmusił, Zoro żeby ten spojrzał mu w oczy. – Powiedziałem, że masz
klęknąć! To ostatnia niesubordynacja, z twojej strony, na jaką przymykam oko.
Jeszcze raz mi się sprzeciwisz, albo zignorujesz mój rozkaz, to wymienię cie na
lepszy model! Innymi słowy, pomimo całej swojej brawury nie uda ci się ocalić
przyjaciółki! Dziecko Diabła dostanie, to na o zasłużyła! Zrozumiano?! Masz
trzy sekundy, żeby podjąć decyzję. – Puścił go. – Raz…
Dopiero
teraz popatrzył na przyjaciół.
-Dwa…
Robin…
Te oczy będą go prześladować do końca życia.
-Trzy…
Czyli
chyba nie tak znowu długo.
Klęknął
pozwalając żeby odłamki skał wbiły się mu w kolana.
Nie
dowierzał. Był pewien, że stchórzy! A on, mimo to go zaskoczył. Teraz jeszcze
bardziej chciał mu sprawić ból. Poniżyć.
-Grzeczny
chłopiec. – Dość infantylnym gestem pogłaskał Zoro po głowie, po czym zwrócił
się do reszty załogi. A raczej do jednego jej członka. – Masz bardzo oddanych
przyjaciół Nico Robin… Możesz być pewna, że na takich nie zasługujesz. A teraz
patrz uważnie, przed czym uratował cię twój Nakama.
Zaczął
rozpinać rozporek, w ogóle się przy tym nie spiesząc. Przedłużanie tego
wszystkiego też było częścią planu oraz kolejną karą dla tego butnego
gówniarza. Bo czyż jest coś gorszego niż znajomość nieuchronności swojego losu
i oczekiwanie na najgorsze wiedząc, że nie ma się żadnej możliwości ucieczki?
Być może cierpienie przyjaciół, ale Kapitan nie mógł tego potwierdzić. Nie miał
przyjaciół. Miał wrogów. Z każdym dniem coraz więcej.
Końcu wydobył na zewnątrz swojego, na wpół
twardego, penisa i ocierając się główką o zamknięte usta Roronoy, syknął.
-Liż
go! I ani waż mi się ugryźć. Jeśli oczywiście masz jeszcze czym. – Roześmiał
się niczym zarzynana żaba.
Tymczasem
Zoro, głuchy na złośliwości Marynarza i pomny jego wcześniejszych gróźb,
walcząc z wypełniającym go odruchem, musnął językiem członka mężczyzny. Musi
chronić Robin…
Smak, który wypełnił mu usta był gorszy niż
sfermentowana woda, jaką od paru dni się żywił. Gorszy niż potrawy Apis,
obrzydliwszy nawet niż specjalność Luffiego, którą miał nieszczęście próbować
podczas początkowej fazy podróży. Mimo to kontynuował to, co już zaczął. Licząc,
że przyjaciele w końcu zamilkną.
Szeptali
między sobą, nie mogąc oderwać wzroku od poniżanego towarzysza. Luffy chciał
krzyczeć, ale Nami w porę zakryła mu usta dłonią. Wiedziała, co za chwile
nastąpi i wolała bardziej nie denerwować Kapitana. Zoro i tak będzie cierpiał, więc,
po co dokładać mu bólu głupim zachowaniem.
Lecz
nawet, tak logiczne argumenty, nie potrafiły wysuszyć kryjących się pod
powiekami łez. Wyrażających rozpacz zarówno z faktu, że człowiek, którego
uważała za pierwszego skurwysyna Grand Line, którego duma z łatwością mogła
rozsadzić statek, właśnie obciągał jakiemuś zbokowi na ich oczach, oraz… Bo
robił to dla nich! Szara, cienka skóra, spod której prześwitywały kości i cała
siatka żyłek, też była dla nich… Przez nich! Przez nią! To ona była temu winna,
chociaż jej pora jeszcze nie nadeszła. W końcu, jako nawigator, wskazała tą a
nie inną wyspę na postój. Nie wiedząc gdzie ma uciec wzrokiem, spojrzała na
pokrytą listami gończymi skałę. Kiedyś nadejdzie dzień, kiedy to w jej zdjęcie
wbije się ta przeklęta lotka. Czy wtedy poczucie winy ją zabije? Czy, tak jak
Robin, będzie płakać w ramionach Sanjiego? Czy może to kucharz będzie
potrzebował, w tych chwilach wsparcia, bo jego kolej przyjdzie wcześniej?
Piersi,
o których marzył w dzień i w nocy ocierały się o jego klatkę piersiową, czarne
włosy muskały szyję, nozdrza drażnił subtelny kwiatowy zapach, a on…
Nie
potrafił się tym cieszyć.
Machinalnie
obejmował trzęsące się ciało Robin, cały czas wpatrując się w Zoro, choć ten
widok fizycznie go bolał. Spodziewał się tego… W końcu, czym bardziej można
skrzywdzić kobietę, jak nie gwałtem? Jednak nigdy nie pomyślał, że dane mu
będzie oglądać tak przerażające widowisko. W dodatku… Chude do granic
możliwości ciało przyjaciela przypominało mu rzeczy, o których chciał
zapomnieć. I co gorsze, do których miał nigdy nie dopuścić.
-Hehe!
Nieźle ci idzie! Uh… Tak, tak dobrze…
Jęki
zadowolenia dochodzące do jego uszu sprawiały, że uczucie mdłości jeszcze
bardziej się nasiliło. W dodatku chęć wypuszczenia z ust, coraz twardszego
penisa, wzrastała. I tylko szloch Robin, jakimś cudem przedostający się przez
oznaki przyjemności Kapitana, sprawiał, że znajdował w sobie siły by znów
przejechać językiem po trzonie, zassać się na purpurowej główce, wargami badać
zwisające jądra mężczyzny, przy akompaniamencie bezwstydnych jęków.
-Weź
go całego do ust.
Wykonał
rozkaz. Musiał. Robin…
-Ruszaj
się!
Zaczął
poruszać głową w przód i w tył czując jak członek wbija się w jego gardło
praktycznie uniemożliwiając oddychanie. Ślina, zmieszana z krwią cieknącą z
dziur po utraconych zębach, ściekała mu po brodzie. Skapując na obolałe kolana,
wywoływała jeszcze większe obrzydzenie.
Wkrótce,
do tego wszystkiego, doszły bolesne uderzenia, spadające niczym deszcz na nagie
ramiona, rozcinające skórę i pozwalające krwi płynąć swobodnie.
Pejcz
śmigał w powietrzu, niczym tancerz wykonujący swój popisowy układ, którego
głównym tematem był ból i cierpienie. Z każdym opadnięciem wąskiego rzemyka,
Zoro wypuszczał z ust cichy jęk, załoga zamykała oczy i tylko Kapitan
rozszerzał twarz w uśmiechu. Zwłaszcza, kiedy oczy klęczącego przed nim
mężczyzny zrobiły się wilgotne. Pierwsza opuszczająca je łza, była punktem
wyznaczającym kolejny punkt zabawy.
-Szybciej!
Krztusząc
się przyspieszył, z trudem łapiąc oddech. Lecz najwidoczniej Kapitanowi było za
mało, bo po kilku ruchach wypuścił pejcz, zaniechując tym samym okładania nim
szermierza. Złapał go za uszy i sam zaczął nadawać wszystkiemu rytm, wbijając w
jego usta swojego członka aż po nasadę. Tak, że podbrzuszem uderzał w twarz
więźnia, a ten czuł jakby zaraz miał się udusić. W dodatku z każdą chwilą robił
to szybciej i szybciej, mocniej tez ciągnąc uszy. W pewnym momencie przyjemność
wzięła nad nim górę i stracił cały umiar. Złote kolczyki upadły na posadzkę
skąpane we krwi.
Miał
zaledwie kilak sekund, by zastanowić się nad wybuchem bólu w lewym uchu. Bo
zaraz potem, wciąż na siłę trzymany w jego ustach członek Marynarza wystrzelił
potężnie. Niemal w ostatniej chwili mężczyzna zabrał swoje przyrodzenie, tak,
że sperma, w sporej większości, wylądowała na twarzy Zoro. Część jednak trafiła
do gardła i teraz zielonowłosy za wszelką cenę starał się ją wypluć, aby pozbyć
się paskudnego posmaku, skręcającego resztki jego żołądka w bolesny supeł. Nie
było to jednak takie proste, bo w powietrzu i tak unosił się ten kwaśny zapach,
zmieszany z mdło-słodką wonią krwi.
Kapitan
patrząc na obrzydzenie Łowcy Piratów nie mógł pohamować śmiechu. Takie
upodlenie działało na niego lepiej niż jakikolwiek afrodyzjak. I, choć przed
chwilą doszedł, jego penis znów stał na baczność jakby tylko czekał, aż tyłek
Roronoy Zoro stanie przed nim otworem. Mężczyzna zaś nie zamierzał kazać mu
oczekiwać zbyt długo.
-Wypnij
się.
Nie
od razu wykonał rozkaz. Wciąż starał się pozbyć oblepiającej go białej cieczy,
której smród, drażnił wszystkie zmysły. Za wszelką cenę starał się nie
zwymiotować, bo przecież tak naprawdę nie miał już, czym. Dodatkowo, kiedy
opadła adrenalina, z całą mocą poczuł ból rozerwanego ucha. Krążące w żyłach
resztki narkotyku zwielokrotniły doznanie. Na chwilę oczy zaszły mu mgłą i nie
bardzo wiedział gdzie się znajduje. Dopiero bliskie spotkanie z podłożem,
jakiego zaznał po tym jak Kapitan go podciął, pozwoliło mu na powrót do
rzeczywistości.
-Powiedziałem
coś przed chwilą! – Obitym metalem butem nadepnął na kręgosłup Roronoy tak
mocno, że wszyscy zebrani usłyszeli chrupniecie. Zoro wrzasnął, Luffy jęknął,
dziewczęta zapłakały, Sanji zacisnął dłonie w pięści, Usopp zbladł, Franky
instynktownie poderwał sie na równe nogi, lecz łańcuchy znów przygwoździły go
do ziemi. I tylko Chopper modlił się ażby ten dźwięk nie oznaczał złamania
kości. Na szczęście jego modlitwy zostały wysłuchane, bo kiedy tylko wrzask
szermierza ucichł, but został zabrany i mężczyzna, co prawda z trudem, ale
zaczął znów dźwigać się na kolana.
Widząc
to Kapitan nie mógł pohamować jęku zawodu.
-Kurwa!
Miałem nadzieję, że dasz sobie spokój… Twarda z ciebie cholera.
-Bez…
jaj… - Chociaż wstyd wypalał w nim wszystko od środka, nie mógł pozwolił by
mężczyzna o tym wiedział. Musiał grać twardego. Do samego końca. Póki starczy
mu sił. – Kie… kiepski… jesteś… - mruknął wiedząc, że w tym momencie
przesadził. Słowa same opuściły jego usta. Teraz było za późno na jakiekolwiek
wyjaśnienia czy przeprosimy. Jego tyłek był już wypięty w stronę Marynarz i
pewnie zaraz to, co miał w ustach, ciało pozna od drugiej strony.
-Chyba
na za dużo sobie pozwalasz… - Gapił się w dziurkę, która aż błagała żeby zrobić
z niej użytek. I taki też miał zamiar, jednak najpierw musiał nauczyć gówniarza
moresu. Dlatego zamiast od razu zacząć go pieprzyć podniósł pejcz, który
wcześniej wypuścił z dłoni i, bez żadnego ostrzeżenia, uderzył nim w blade
pośladki. Znów pękła skóra i kolejne miejsce na ciele Łowcy Piratów zabarwiło
się na czerwono. Tak naprawdę to robiło się trochę nudne. Zazwyczaj musiał się
trochę namęczyć by osiągnąć taki efekt a tu wystarczył praktycznie jeden
mocniejszy cios. Nic jednak nie mógł na to poradzić., W końcu Roronoa już
trochę przeszedł… Gdyby tak pierwszą wylosował Nico Robin pewnie i zabawy
byłoby więcej. Jak widać szczęście nadal mu nie sprzyjało. Tak było przez całe
życie, dlatego nauczył sie brać, to, co dawał mu los, bez większego marudzenia.
Tym razem również zamierzał wprowadzić w życie swoją dewizę, toteż nie
przejmując się zbytnio tym, że ilość krwi na posadzce sukcesywnie rosła, zaczął
rytmicznie uderzać pejczem o tyłek więźnia.
Za
każdym razem, kiedy rzemień dotykał skór, Zoro chował głowę w ramionach
zaciskając oczy tak mocno, że w końcu zaczęły boleć go powieki. Starał się też
nie wydać z siebie żadnego dźwięku, lecz gdy pejcz po raz kolejny uderzył w to
samo miejsce, pogłębiając ranę aż do żywego mięsa nie wytrzymał.
-Aaaaa!!!
Marynarz
zacmokał z uznaniem.
-Już
myślałem, że zapomniałeś języka w gębie.
Skoro ciągle możesz krzyczeć to bardzo dobrze się składa, bo
przygotowałem dla ciebie coś jeszcze…
Nim
szermierz zdążył w ogóle pomyśleć, co to może być, odbyt zalała mu nowa fala
cierpienia. Coś zaczęło wdzierać się do jego wnętrza ignorując panującą w nim
ciasnotę i na siłę starając się zrobić sobie miejsce. To coś wchodziło głęboko
i boleśnie… Na pewno zawędrowało dalej niż mógłby to zrobić penis Kapitana.
Pomimo rozdzierającego bólu, zdołał zrozumieć, co właśnie mężczyzna w niego
wkłada. Wywołało to kolejna fale obrzydzenia. Żołądek znów ścisnęły skurcze.
-I
jak? Która część mojego pejczyka podoba ci się bardziej?
Brak
odpowiedzi chyba tylko go ucieszył.
Uznając,
że nie ma sensu dalej penetrować szermierza wymyśloną naprędce zabawką zaczął
nią poruszać w przód i w tył, jak zafascynowany patrząc na krew wydobywającą
się z otworu zielonowłosego.
Cała duma poszła się jebać. Przy każdym ruchu
oprawcy jęczał, bynajmniej nie z przyjemności. Błagał w duchu żeby to się już
skończyło. Był gotów wrzasnąć, by ten świr wziął sobie Robin! Niech z nią robi
te wszystkie chore rzeczy. Dlaczego on musi to znosić?! Już otwierał usta, ale
wtedy zobaczył przed oczami pełne dezaprobaty spojrzenie czarnych tęczówek a
zaraz potem pełne strachu oczy archeolożki. Zamiast krzyknąć przygryzł wargi
licząc, że zęby wytrzymają.
Kiedy
zauważył, że Łowca Piratów przyzwyczaił się już do ruchów pejcza, wyciągnął
zabawkę, po czym wyrzucił ją w kąt, ani przez moment nie zaszczycając
zakrwawionej rączki swoją uwagą. Czas przejść do konkretów. W końcu, wciąż
rosnąca erekcja dawała mu się we znaki, utrudniając każdy ruch. Zaczął ściągać
spodnie rozkoszując się przerażonymi spojrzeniami zamkniętych naprzeciwko
piratów. Posłał im uśmiech mówiący „tak, patrzcie, do woli… To wasza wina”.
Kiedy
pejcz opuścił jego ciało miał ochotę krzyczeć z radości. Ale tylko przez
chwilę, wiedział bowiem, że zaraz będzie przeżywał gorsze katusze. Mimo to
pozwolił nogom opaść, by, choć przez moment poczuć ulgę. Kapitan zajęty
mocowaniem się, z własnym paskiem, nie zwrócił na niego uwagi, lecz Zoro
uważnie, przynajmniej na tyle na ile pozwalał mu wymęczony umysł, obserwował
jego starania. Zastanawiając się jednocześnie, w jaki sposób, ten go weźmie. Bo
fakt, że zaraz będzie pieprzony nie ulegał żadnej wątpliwości. Jakież było jego
zdziwienie, gdy, pozbawiwszy się dolnej części garderoby mężczyzna usiadł pod
ścianą z dumnie prężącym się członkiem, po czym kiwnął na niego palcem.
-Chodź
tu.
Nie
chcąc znów go denerwować, ale też będąc pewnym, że nie da rady utrzymać się na
nogach, ruszył ku Marynarzowi na czworakach. Niczym uległy pies w stronę pana.
-Jesteś
zajebisty! – Widać spodobało się to Kapitanowi. Czego nie można było powiedzieć
o załodze.
-Kurwa!
– Sanji otarł łzy rękawem. Nigdy nie pomyślał nawet, że kiedykolwiek zobaczy
swojego towarzysza w tak poniżającej roli… I że tak będzie bolało. – Kurwa! –
powtórzył. Dlaczego przyjęło się, że gwałt jest tylko traumą dla kobiety?!
Przecież dla mężczyzny też jest to ujma na honorze… Skaza na psychice… Coś, z
czym będą musieli sobie radzić do końca życia… Mocniej przytulił Robin, która
teraz nie tyle szlochała, co płakała rzewnymi łzami. Poczucie winy niszczyło ją
z wolna. Nie była już w stanie nawet patrzeć na to, co Kapitan wyrabiał z jej
Nakama… Nakama, na którego nie zasługiwała!
Miał
chronić swoich towarzyszy! A co robi?! Gapi sie jak ostatni kretyn, nie mogąc
nic zrobić! Bezsilność była najgorszym, co mu się w życiu przydarzyło. Nie był
do niej przyzwyczajony. Zaczął uderzać czołem o stalowe pręty tak mocno, że
słomiany kapelusz upadł na podłogę i potoczył się w głąb celi, prosto pod nogi
zakrywającego sobie uszy rękami, Usoppa.
Klęczał
tuż przed nim. Wycieńczony, skołowany, pokryty krwią i spermą, gotowy na
wszystko, byleby tylko to się skończyło. No może prawie na wszystko.
-Ujeżdżaj
mnie.
Dwa
słowa, które na chwilę ocuciły przytępione zmysły oraz, na nowo, zasiały ziarno
strachu w pozbawionej dumy duszy.
-Co?
– wychrypiał.
-Ujeżdżaj
mnie! Nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi.
Wiedział.
Aż za dobrze. Modląc się by nogi wytrzymały stanął w rozkroku nad Kapitanem i
zaczął klękać nakierowując jednocześnie członka mężczyzny na swój poraniony
otwór. W tej chwili nienawidził siebie. Jak nisko trzeba upaść żeby pozwolić na
coś takiego? Lecz jeśli on tego nie zrobi Robin… Jęknął, kiedy twardy penis
zaczął się w nim zagłębiać, otwierając na wpół zasklepione rany. Chciał to
zrobić wolno, lecz Marynarzowi najwidoczniej znudziło się czekanie, bo złapał
go za biodra i siłą docisnął do własnego podbrzusza. Zoro wrzasnął.
-Aaaa!!!
Może
i przyrodzenie mężczyzn nie było tak długie jak penetrujący go chwilę temu
pejcz, lecz i tak było spore a z racji pozycji wchodziło naprawdę głęboko.
Bolało.
-Zacznij
się ruszać.
Kropelki
potu zrosiły mu czoło, gdy, z niemałym trudem, dźwignął się na obolałych
nogach, czując jak poruszając się w nim penis drażni zranione znów zmuszając
krew do płynięcia. W końcu opadł, na własne życzenie, nabijając się na
przyrodzenie i samemu sprawiając sobie ból.
-Świetnie!
A teraz jeszcze raz! Szybciej! Bo inaczej…
Groźba
zawarta w tych dwóch słowach, obudziła jakieś ostatki sił, które nieznanym mu
sposobem ukryły się, w najgłębszych zakamarkach ciała. Ponownie uniósł biodra,
opadł, a potem znów i znów. Za każdym razem, kiedy penis Kapitana wbijał się w
jego otwór, z oczu płynęły mu łzy, pot spływał stróżkami po wymęczonym ciele,
mieszając się z krwią. Z on jęczał na zmianę błagając i przeklinając wszystko
dookoła. Mimo to ruszał się. Pozwolił nawet dyktować tempo Marynarzowi, który
trzymał go za biodra unosząc w górę i w dół.
Nie
miał pojęcia ile to trwało. W końcu poczuł znajome pulsowanie i sam wystrzelił,
choć w jego szczytowaniu trudno było mówić o przyjemności. Jednak towarzyszący
mu skurcz mięśni pozwolił Kapitanowi odczuć kolejną falę przyjemności,
przyspieszając drugi, tego dnia, wytrysk. Przycisnął kochanka do siebie tak
mocno, że jego dłonie zostawiły sine ślady w pasie zielonowłosego, po czym
spuścił sie w nim. Czekał, aż ostatnia kropla jego spełnienia wypełni ciało,
które dało mu dziś tyle przyjemności. Prawie tyle samo, co wywołało złości.
Kiedy
uznał, że nie zostało w nim nic, czym mógłby obdarować swojego kochanka z
przymusu, zrzucił z siebie bezwolne ciało, z obrzydzeniem stwierdziwszy, że
Roronoa Zoro… zemdlał.
Pirat,
bez słowa skargi, potoczył się pod ścianę i tam został łapiąc łapczywie
powietrze, całkowicie obojętny, na pełen odrazy wzrok Kapitana wciągającego
spodnie. Był teraz w swoim świecie, wolnym od bólu i cierpienia. Wypełnionym jedynie nicością. W tej chwili
tak wyglądał dla niego raj.
Wkurwiał
go. Ukoronowaniem dzisiejszego dnia miało być patrzenie w skrajnie upokorzoną
twarz, zamiast tego oglądał facjatę prawie-trupa, co ani trochę nie napawało go
przyjemnością. Dlatego, tak dla zasady, kopnął jeszcze nieprzytomne ciało i dopiero
potem wyszedł z celi. Stwierdził, że nie ma sensu zakładać więźniowi, na nowo
łańcucha. Szanse na ucieczkę były, w końcu, bliskie zeru, zwłaszcza po tym, co
mu dziś zrobił.
Przekręcając
zamek nie patrzył na Roronoę, wciąż nie odzyskującego przytomności, lecz na
pozostałych piratów.
-Jak
się wam podobało przedstawienie? Zmiana aktora zaburzyła moją artystyczną
wizję, ale chyba wyszło dość ciekawie, prawda?
-Jesteś
chory! Popieprzony!
-Wypraszam
sobie! – Udał, że słowa rudowłosej dziwki go ruszyły. – Popieprzony, a raczej
wypieprzony za wszystkie czasy to jest wasz przyjaciel… Pamiętaj, Nico Robin.
To miałaś być ty! – Skierował w stronę archeolożki palec wskazujący, po czym
wykonał ruch jakby strzelał z pistoletu. – Pamiętaj!
Raźnym
krokiem wyszedł z więzienia podśpiewując pod nosem. W gruncie rzeczy to był
dobry dzień.
__________________________________________________________________________
I to by było na tyle... Następny miał być Franky, ale nie wyszło. Niestety. Albo stety ;)
Cas, kurwa, kocham CIę *^*
OdpowiedzUsuńBosz, takie piękne!
Mocne! :D Podoba mi się.
Szczególnie fakt, że kapitan był wkurwiony faktem rżnięcia Roronoy~
[Jestem za dużym sadystą ;/]
Wiem, że nie napiszesz kolejnego rozdziały spowodu Frankyego, więc, mogłabyś mi powiedzieć jakie tortury miałaś zaplanowane? Proszę *^*
Wszystko zależy od punktu widzenia, więc może tak w sam raz :P. Przynajmniej do tego opowiadania ;). Cieszę się, że się podobało. Naprawdę!
UsuńMogłabym, w zasadzie nie widzę przeszkód :P. Tylko powiedz gdzie miałabym napisać, bo jakoś tak nie chcę na blogu... Bo może kiedyś mnie z Frankym oświeci i jednak postanowię dokończyć, a wtedy będzie spoiler ;).
Więc jeśli nadal chce wiedzieć, to daj znać, gdzie miałabym napisać :).
Ty chory pojebie ; #;
OdpowiedzUsuń.
.
.
.
...kiedy następny rozdział ? *,*
To komplement czy wrzuta?? O.o A co tam! Uznaję za komplement :D.
UsuńRozdział będzie za 2 notki :D. (Tak! Cas ma plan! Szkoda, że nie na życie, ale jednak plan ;)).