wtorek, 25 sierpnia 2015

Poświęcenie: Rozdział 2

POŚWIĘCENIE




Rozdział 2.

Chopper

Dwa tygodnie.
Pierwsza tortura, pierwotnie skierowana do kapitana Słomianych Kapeluszy, a na skutek wielu niecodziennych wydarzeń, odbywana przez pierwszego oficera, trwała już dwa tygodnie.
Jeśli brać pod uwagę wcześniejsze wydarzenia, na pirackim statku, to trzy.
W ciągu tak długiego okresu czasu każdy zdążyłby odczuć skutki głodówki.
Nawet człowiek uważany za demona.
Nawet Roronoa Zoro.

Całą siłą woli zmusił przełkniętą właśnie kanapkę, by ta została tam gdzie jej miejsce. W żołądku. Nie było to jednak łatwe, tym bardziej, że, patrząc na talerz, całą operację będzie musiał powtórzyć jeszcze trzy razy. Wciąż dostawał podwójną porcję. I musiał zjadać wszystko, co znajdowała się na talerzu. Pilnowały tego czarne, pozbawione empatii oczy.
Co dziwne tylko on dostał swojego osobistego stróża.
Wziął kolejną kanapkę do ręki, a żołądek zaprotestował silnym skurczem. Bynajmniej nie dlatego, że jedzenie by niedobre. Wręcz przeciwnie. Pod niektórymi z posiłków, jak na przykład pod dzisiejszym śniadaniem, mógł się podpisać obiema rękami. I był pewien, że Zeff również. Problem nie stanowiły same potrawy tylko osoba, która została ich pozbawiona.
Zoro…
Od kilku dni, nie mógł przestać, co chwilę na niego zerkać.
Te trzy tygodnie odcisnęły boleśnie swoje piętno na szermierzu. Włosy utraciły dawny blask i jakby… oklapły? Skóra, dawniej ogorzała od słońca i wiatru, teraz przybrała niezdrowy szary odcień. W dodatku potwornie opinała wystające kości policzkowe, nadając twarz byłego Łowcy Piratów trupi wyraz. Stalowe oczy zapadły się w głąb czaszki. Biała koszulka, która do tej pory idealnie przylegała do ciała właściciela, obecnie wisiała na nim niczym postrzępiona, niezbyt czysta, szmata.
Ręce schudły do tego stopnia, że skuwające je łańcuchy przy każdym ruchu, obijały się o kościste nadgarstki, raniąc je boleśnie.
Innymi słowy Roronoa Zoro był cieniem samego siebie.
Sanji, ilekroć spoglądał na przyjaciela, czuł jak drżą mu kolana. On najlepiej wiedział, przez co szermierz teraz przechodził. Sam doświadczył uczucia głodu na podobną skalę. I nie życzył tego nawet najgorszemu wrogowi.
Tym bardziej współ załogantowi.
A zwłaszcza współzałogantowi, o którego martwił się pewien uciążliwy chochlik. Odkąd pojawiły się pierwsze oznaki głodu trawiącego muskularne ciało szermierza, owy chochlik dostał szału. To on atakował jego żołądek przy każdej próbie zjedzenia normalnie posiłku, bombardował umysł wizjami, na które nie miał ochoty i, co najgorsze, kazał się martwić. Nie o Nami-san, której piękne, drobne ciało nie powinno w ogóle mieć styczności z takimi wszawymi miejscami. Ani o Robin-chwan, u której owa cela mogła wywoływać nieprzyjemne wspomnienia. Nie! Nie i nie! Tylko o tego idiotę, który obrywał na własne życzenie!

Przełknął nagromadzoną w ustach krew. Od jakiegoś czasu dziąsła krwawiły mu niemal non stop, więc zdążył przyzwyczaić się do metalicznego posmaku. Na swój sposób nawet go polubił. Był miłą odmianą po tej parszywej wodzie smakującej pleśnią.
Jakiś zabłąkany skalny odłamek boleśnie uwierał go między łopatkami. Poruszył się chcąc przyjąć bardziej dogodną pozycję, jednak wszystkie stawy zaprotestowały boleśnie. I tylko cudem z jego ust nie wydobył się jęk. Zamiast tego przygryzł wargę aż do krwi, czując jednocześnie jak dolna trójka niebezpiecznie się chybocze. Za kilka dni zacznie tracić zęby. Będzie musiał ukryć to przed pozostałymi, co może okazać się trudne. Bo jeśli ta pieprzona brewka spoglądał na niego od czasu do czasu, to Luffy nie spuszczał spojrzenia swoich, niezbyt bystrych oczu, z jego twarzy nawet na moment.
-Zoro?
Nie miał ochoty odpowiadać.
-Tak?
-Co cię boli?
Głupi gumiak.
-Nic. – Usiadł z dala od wkurzającego odłamka, modląc się, żeby nie zdradził go żaden grymas. – Jest dobrze, Luffy.
-Kłamiesz. – Może i był głupi, ale nie aż tak. Zoro cierpiał… Za niego… Chęć mordu na każdym z tej przeklętej bazy rosła z każdym utraconym przez przyjaciela kilogramem.
-Nie…
-Widzę, że nasz przyjaciel zachował jeszcze dość sił na pogaduszki! Wybornie!
Prawie zapomniał jak szpetną mordę ma ten człowiek.
-Naprawdę wybornie!
Kapitan oparł się o kraty celi, w której siedział Zoro i przez chwilę lustrował mężczyznę wzrokiem. Widać usatysfakcjonowało go to, co zobaczył, bo zaśmiał się gardłowo i zaczął bić brawo. Nikt z zebranych nie zareagował. Chyba nawet podwładni nie bardzo wiedzieli, o co chodzi ich przełożonemu.
-Jestem pod wrażeniem, Roronoa Zoro. Twoje oczy… Nie spodziewałem się zobaczyć takiego spojrzenia… Jestem naprawdę pod wrażeniem… Teraz jeszcze bardziej pragnę cie złamać…

Zoro nie odpowiedział. Dalej wpatrywał się w swojego kata z mieszaniną nienawiści i niemego wyzwania, które zdolne pojąć były tylko demony.

-Myślę, że na początek wystarczy. – Marynarz pstryknął palcami i jak na komendę tuż obok zjawił się podwładny, w jednym ręku trzymając czarną chustę, a w drugiej kolorową rzutkę. – Możemy iść dalej z programem. Powiedz, Roronoa… – Obracał w dłoniach niewielki przedmiot, tak samo jak robił to za pierwszym razem. – Zrozumiałeś jak straszny może być głód?
Nie dostał odpowiedzi, ale szczerze mówiąc nawet się jej nie spodziewał. To jeszcze nie ten czas, gdy ofiara, taka jak Łowca Piratów, zaczyna błagać o litość. Bez słowa wypuścił rzutkę z dłoni, po czym naprędce zdjął opaskę, by móc obserwować gdzie wbije się tym razem.
Celem okazał się mały niebieski punkcik.

Chopper, pod warstwą brązowego futra, zbladł.

-Gadający renifer… - Kapitan cicho kontemplował nad wyborem losu. – Wedle oficjalnej wersji, krążącej w pirackim półświatku, wasza maskotka… Mało, kto wie, że tak naprawdę pełni on rolę lekarza pokładowego… - Przeniósł wzrok na wystraszonego zwierzaka. – Zaskoczony? Wiem, o was naprawdę sporo… Wiem też, co jest najgorszą traumą dla lekarza… No może poza śmiercią pacjenta. – Widząc łzy w paciorkowatych oczkach zaśmiał się. – Możesz być spokojny, nie zamierzam go zabić. – Wskazał kciukiem na szermierza. – Trup nie dostarczy mi rozrywki. Chodziło mi raczej o niszczenie własnego organizmu, tym, czym lekarze pogardzają najbardziej. Zawołaj doktorka! – Te słowa skierowane już były do stojącego najbliżej Marynarza, który niemalże w podskokach wypadł z celi. Po jego wyjściu zapanowała grobowa cisza. Nawet Kapitan umilkł w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków. Jeśli spodziewał się krzyków i wyzwisk ze strony młodego renifera to srodze się przeliczył. Chopper był cicho. I tylko jego pyszczek pracował zawzięcie, kiedy zgrzytał zębami modląc się w duchu, żeby to, o czym pomyślał nie okazało się prawdą. Dla dobra Zoro. I samego Kapitana. Bo, po raz pierwszy w życiu, postanowił zemścić się za doznaną krzywdę.
Główny zainteresowany, natomiast, nie czuł się w obowiązku jakkolwiek reagować. Już przecież postanowił, że przetrwa wszystko, bez cienia skargi. Tylko, że żal mu było Choppera. Lekarz był uczulony na wszelkie zło, jakie przytrafiało się jego przyjaciołom i zawsze reagował aż nazbyt emocjonalnie. Przekonał się o tym na własnej skórze niejednokrotnie będąc w roli pacjenta. Chciał jakoś pocieszyć zwierzaka, gdy  drzwi więzienia otworzyły się po raz kolejny. Stanął w nich przepędzony wcześniej Marynarz w towarzystwie dziwnego mężczyzny w białym kitlu, ogolonego na zero, z okularami przypominającymi raczej denka od butelek i uśmiechem godnym piranii.
-Długo wam zeszło, doktorku. – W głosie Kapitana słuchać było naganę.
Marynarz momentalnie skulił się w sobie, oczekując kary, zaś mężczyzna nazwany doktorkiem, tylko wzruszył ramionami. Gniew przełożonego najwidoczniej nie robił na nim żadnego wrażenia.
-Naprawdę myślisz, że tak łatwo się zdecydować? – Podszedł do celi Zoro i zaczął lustrować szermierza od stóp do głów. Co chwila, z jego ust, wydobywał się zduszony chichot, tak jakby całą siłą woli powstrzymywał się przed wybuchnięciem śmiechem zielonowłosemu prosto w twarz.
-Wydaje mi się, że miałeś wystarczająco dużo czasu na przygotowania. – Kapitan stanął obok lekarza.
-Niby tak. – Ten wzruszył ramionami. – Ale kilkukrotnie zmieniałem koncepcję. W końcu to Roronoa Zoro, nie byle kto. Więc i specyfik musi być pierwsza klasa.
-Ale się w końcu zdecydowałeś, tak?
-Tak! – Można by przysiąc, że w oczach mężczyzny rozbłysły gwiazdy. – Wybrałem… - Tu padła nazwa, która nic nie mówiła nikomu ze Słomianych Kapeluszy. Żaden z piratów nie potrafiłby jej nawet powtórzyć. No prawie żaden.
-Co?! – Pomimo ciężkiego łańcucha, skuwającego go w pasie, Chopper praktycznie jednym susem znalazł się przy kratach. – Co?! – powtórzył wyjąc a z oczu płynęły mu łzy, których nie potrafił powstrzymać.
-O! – Doktor był wyraźnie zdziwiony reakcją młodego lekarza. – Wiesz, co to jest?
Zwierzak prychnął.
-Wiem! I nawet nie waż się mu tego podać! Zabraniam ci!
-To może wyjaśnisz mniej zorientowanej reszcie, z czym mamy tu do czynienia. – powiedział całkowicie ignorując dalszą część wypowiedzi renifera. – Wypadałoby, żeby pan Roronoa wiedział, co za chwilę będzie krążyło w jego żyłach.
-Przestań! Natychmiast! – Zwierzak uczepił się krat i, z całą wściekłością, na jaka stać było zmęczone ciągłą obecnością kairoseki ciało, szarpał metalowymi prętami oddzielającymi go od aktualnego wroga numer jeden. – Czy ty w ogóle wiesz, co robisz?! Co z ciebie za lekarz?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
-Postępowy. Myślisz, że jak rozwinęła się medycyna? Spadła ludziom z nieba? Nie rozśmieszaj mnie! Nawet ty! – Poziom pogardy w jego tonie wzrósł momentalnie. – Nie możesz być aż tak naiwny! Medycyna zawsze wznosiła się na ludzkim cierpieniu, trupy gęsto ścielą drogę, jaką przebyła, od pierwszy nieudanych operacji za pomocą kamienia i patyka, do miejsca, w którym znajduje się teraz. – Roześmiał się z własnego, niezbyt udanego zresztą, żartu. – Jakby się zastanowić to pan Roronoa będzie uważany za bohatera przyszłych pokoleń. W końcu nikt jeszcze do końca nie zbadał dłuższego wpływu tego cudeńka na ludzi.
-O, czym on mówi Chopper? – Usopp, wykorzystując, że skuto mu jedynie ręce, podszedł do przyjaciela, a widząc nienawiść malującą się na pyszczku renifera przeraził się nie na żarty. Nawet Wapol nie zapracował na taki grymas. – Chopper?
Ten jednak nie zareagował zajęty wpatrywaniem się lekarza szperającego w wielkiej czarnej torbie,
-Panie lekarzu? – Robin, dla której niewiele rzeczy na tym świecie stanowiło jeszcze tajemnicę, zbladła, przypomniawszy sobie, okoliczności, w jakich, kilka lat temu, usłyszała wspomnianą wcześniej nazwę. Miała nadzieje, że pamięć, choć doskonała, tym razem ją zawodzi. – Czy to…
-Narkotyk. – W końcu odezwał się Chopper, ani na chwilę nie spuszczał wzroku z mężczyzny. – To narkotyk. Diabelnie silny. Uzależnia praktycznie po pierwszej dawce. – Patrzył jak z lekarskiej torby na światło dzienne najpierw wydobywana jest ampułka z brunatną zawartością, a chwilę później, strzykawka. – Lecz nie to jest w nim najgorsze – ciągnął. – Najbardziej przerażające są wywołane nim skutki.
Tymczasem Kapitan wydał krótki rozkaz i lekarz został wpuszczony do celi Zoro. Szermierz, cały czas bacznie słuchał wypowiedzi przyjaciela, chcąc, choć trochę, przygotować się na to, co za chwilę miało go spotkać.
-Spokojnie. – Doktor zignorował nienawistne spojrzenie skierowane dokładnie w niego. – Pozwolę ci usłyszeć do końca. Chętnie zobaczę jak zareagujesz. – Przysiadł na pobliskim kamieniu i zaczął przygotowywać dawkę „leku”. – W końcu nieładnie by było przerywać koledze po fachu. Proszę kontynuować, doktorze Chopper.
W każdych innych okolicznościach renifer, po takim komplemencie, wykonałby swój tradycyjny taniec polegający na kręceniu tyłkiem, uśmiechaniu się jak debil, jednocześnie próbując wmówić wszystkim dookoła, że pochwała nie robi na nim wrażenia. Tak byłoby zawsze, lecz nie dzisiaj. Dziś Chopper szczerze żałował przynależności do tej samej grupy społecznej, co bawiący się strzykawką, mężczyzna.
-Skutki – podjął wątek nie spuszczając oczu z płynu rozlewającego się w szklanym pojemniku – są na tyle katastrofalne, że swego czasu sam Światowy Rząd zajął się sprawą i zabronił produkcji.
-Jak widać czarny rynek jednak kwitnie – wtrąciła Robin.
-Jak widać. – Pokiwał głową, a ból wyczuwalny w jego głosie na chwilę zmroził serce załogi. – Poza typowym dla wszystkich narkotyków, wyniszczaniem organizmu, atakowaniem głównych organów wewnętrznych takich jak serce i wątroba… On ma jeszcze ciemniejszą stronę. Za cel od razu obiera sobie receptory bólu w całym ciele. Podrażnia je zmuszając do wzmożonej aktywności. Innymi słowy…
-Innymi słowy. – Doktor, któremu najwidoczniej znudziło się czcze czekanie, przerwał reniferowi – Ofiara, choć praktycznie nic nie robi, odczuwa wprost niewyobrażalne katusze. Tak jakby ktoś palił ją od wewnątrz. – Klęknął przed Roronoą. – Jak ci się podoba tak przyszłość?
-Pierdol się. – Zoro splunął mężczyźnie prosto w twarz, ubarwiając karmazynową śliną czoło przyszłego kata. Ten tylko się roześmiał, ścierając chusteczką dowód wybuchu Łowcy Piratów.
-Zabawny jesteś. Ale coś widzę, że zaczął cie męczyć szkorbut. – Przyjrzał się materiałowi. – Cóż… Wkrótce będzie to jedno z twoich najmniejszych zmartwień. Doktorze Chopper! – Ponownie zwrócił się do renifera, jednocześnie odkażając niewielki skrawek skóry na ramieniu szermierza, co w obecnej sytuacji zakrawało na czystą hipokryzję. – Czy wiesz jak inaczej nazywane jest to cudeńko? – Potrząsnął strzykawką.
Zapytany pokręcił głową.
-Twórcą Masochistów.
Kapitan przyglądał się całej tej szopce z niebywałym spokojem, który zdziwił nawet podległych mu Marynarzy. Zbyt ciekaw był punktu kulminacyjnego, odgrywanego właśnie przedstawienia, by przerywać. W końcu im dłużej czekasz tym nagroda wydaje ci się słodszą, prawda? A cel był już tuż, tuż…

Gdyby nie te kraty… Gdyby nie te łańcuchy… I gdyby nie pistolet przystawiony do jego czaszki… Zniszczyłby ich wszystkich! Zwłaszcza gdyby nie ten pistolet… Najwidoczniej jednemu z Marynarzy nie spodobało się jego spojrzenie i postanowił dmuchać na zimne.
-Nawet nie próbuj Czarnonogi… – ostrzegł go, zupełnie niepotrzebnie zresztą. Wszak i tak pole manewru ograniczało się do zasięgu łańcucha z kairoseki.
-Luffy? – Jego wzrok padł na kapitana, który w tym momencie próbował przegryźć własne kajdanki. Ten koleś nie uczył się na swoich błędach. – Przestań.
-Ale… - Twarz gumiaka wygląda naprawdę żałośnie, głównie z powodu strużki krwi płynącej mu po brodzie. Nieszczęśnik skupiony na próbie wyswobodzenia ugryzł się w język. – Ale… Zoro… I to…
Doskonale wiedział, co kapitan chciał mu przekazać.
-Spokojnie. Ten glon nie da się tak łatwo. W końcu to Zoro.
Problem w tym, że to tłumaczenia przestało mieć jakiekolwiek podstawy jakiś czas temu.

-A domyślasz się może, czemu? – Zaprzestał przygotowywania więźnia do zastrzyku i obrzucił uszczęśliwionym wzrokiem pozostałych piratów. – Pewnie tak, nie jesteś głupi, reszta też wygląda jakby posiadała szczątki inteligencji i była zdolna skojarzyć tych kilka faktów… Ale tak czy inaczej powiem wam. Co by nie było niedomówień. –
Bez żadnego ostrzeżenia wbił igłę w przedramię Zoro, po czym nacisnął tłok strzykawki.
-Twórca Masochistów. Nazwa aż do bólu banalna… Jednak świetnie oddająca charakter tego narkotyku. W końcu, tuż po podaniu i przez cały czas oddziaływania płynu w żyłach, odczuwasz straszliwy ból. Wkrótce się o tym przekonasz Roronoa. – Kiedy pojemnik był już pusty zwrócił się do szermierza. – Jednak najbardziej przerażająca jest szybkość z jaką to cholerstwo uzależnia. Mogę się założyć, że wasz przyjaciel już teraz , choć sam jeszcze o tym nie wie, właśnie stał się jedną z marionetek, których życie zależne jest od kolejnych dawek. I zrobi wszystko by dostać kolejną, nawet, jeśli oznacza to niewysłowione cierpienie. Bo narkotyczny głód jest jeszcze gorszy. Rozumiecie to? Cierpieć pragnąc bólu. I tak w kółko. Aż do śmierci.
-Mieliście go przecież nie zabijać! Taka była umowa! – Franky wstał, lecz zaraz musiał usiąść z powrotem, ciągnięty przez przykuty do ziemi łańcuch.
-Oh! – Do rozmowy włączył się Kapitan. – I dotrzymamy jej, bez obaw. Kiedy cała zabawa się skończy pan Roronoa dostanie od nas antidotum zgadza się, doktorku?
Mogliby przysiąc, że mężczyzna lekko się zmieszał, jednak zaraz na twarz powrócił mu uśmieszek wyrażający dziecinne podekscytowanie.
-Oczywiście! W końcu, w przeciwieństwie do piratów Marynarka, jest zbiorowiskiem ludzi honoru! Nie masz, więc czego się obawiać, szermierzu. – Niemalże opiekuńczo poklepał Zoro po ramieniu. – A tak poza tym, zaczynasz odczuwać już pewien… dyskomfort?

Zastrzyk sam w sobie nie był czymś złym. Nawet to uczucie jakby wlewano mu do żył lodowatą wodę stanowiło swego rodzaju ukojenie. Przynajmniej na chwilę żołądek zapomniał upominać się o zaległe posiłki i skoncentrował na tym by nie zamarznąć. Lecz z każdą mijającą minutą sytuacja robiła się coraz bardziej nieprzyjemna. Zaczęło się od tego, że chłód obejmujący już każdą cząsteczkę jego ciała z wolna zanikał, ustępując miejsca uczuciu palącego gorąca. Wystarczyła chwila, by miał wrażenie, że pali się od środka, że w jego wnętrzu szaleje niekontrolowany pożar, wypalając wszystko, co spotykał na swoje drodze. Żołądek nie był już pusty. Z prostej przyczyny: zniszczyły go płomienie. Cała krew zniknęła, zamieniając się potok bulgoczącej lawy. Jeszcze moment i wyparują mu gałki oczne a z pozostałych po nich dziurach buchnie snop złoto-czerwonych iskier.
A przynajmniej takiego zdania był Zoro. Który najchętniej zwinąłby się w kłębek i wrzeszczał w niebogłosy z bólu. Jednak czająca się gdzieś, w niedostępnych dla ognia zakamarkach umysłu, resztka świadomości, powstrzymywała go przed tym, przypominając, że jego kaci ciągle na niego patrzą. A on nie może dać im tej satysfakcji i pokazać jak cierpi. W dodatku, gdyby się złamał skrzywdziłby swoich przyjaciół, których ciche szepty raz po raz przedostawały się przez odgłos trzaskającego ognia. Bo Zoro mógłby przysiąc, że słyszy jak jego ciało się pali.
Wkrótce jednak stało się coś, co zabiło ową pozostałość świadomości i uwolniło zalegający w gardle wrzask.

-Aaaaaa!!
Ciało więźnia opadło na podłogę a on sam zaczął wić się pod nogami doktora, niczym aktor w jakiejś, nie do końca zrozumiałej dla widowni, roli.
-Czyli jednak! – Mężczyzna uśmiechnął się na ten widok. – Bo myślałem, że sprzedali mi badziewny towar. Ale jak widać, po prostu, w ramach króliczka laboratoryjnego, trafiła mi się wyjątkowo twarda sztuka. I jak, panie Roronoa? Nadal jest pan zadowolony ze swojej decyzji?
Z oczywistych względów nie dostał żadnego odzewu ze strony szermierza. Chyba, że można, jako odpowiedź, potraktować brunatne wymiociny, jakimi zielonowłosy w tej samej chwili ozdobił buty lekarza. Ten jednak się nie zdenerwował. Wręcz przeciwnie. Zaczął się śmiać.
-Cudownie! Wspaniale!

-Przecież… - Nami przecierała załzawione oczy. – Przecież…
-On go ledwie dotknął! – dokończył Luffy a cała jego sylwetka wręcz emanowała żądzą zemsty za krzywdy, jakich doznawał właśnie jego przyjaciel. Sanji był pewien, że gdyby gumiaka spuścić teraz ze smyczy każdy, w promieniu stu kilometrów, kto miałby, choć niewielkie powiązania z Marynarką, wybrałby się z na spotkanie ze stwórcą. Bilety zaś rozdawałby sam Luffy za pomocą własnej pięści. On też, z chęcią, by pomógł w tak szczytnej inicjatywie. Sądząc po minach pozostałych, nie był w tym pragnieniu osamotniony. Chochlik w jego wnętrzu rozszalał się na dobre, kucharz nigdy nie podejrzewał, że to małe gówno może być tak upierdliwe. Ani, że Zoro potrafi tak głośno wrzeszczeć. Miał ochotę przebić sobie bębenki byleby tylko nie słyszeć jazgotu wydobywającego się z gardła szermierza.
-Chopper! On go ledwie dotknął! – Do rzeczywistości przywrócił go głos kapitana czołgającego się w stronę zaabsorbowanego widokiem lekarza.
-Wiem, Luffy! – Ten kiwnął głową, a jego kapelusz zadygotał nieznacznie. – Wiem… Ale ten narkotyk tak działa… Receptory bólu, mówiłem… Zoro przeżywa każde, nawet najmniejsze dotknięcie niczym silny cios…

Rozdrapywana skóra, rozszarpywane mięśnie, aż w końcu roztrzaskiwana kość. Ramię stanowiło jedno, wielkie kłębowisko bólu, tak okropnego, że wszelkie próby zachowania chociaż resztek godności, zawiodły. Wrzeszczał, licząc chyba, że to przyniesie upragnioną ulgę. Przeliczył się jednak, teraz dodatkowo piekło go, zdarte krzykami i podrażnione niekontrolowanymi wymiotami, gardło. Głową pękała od hałasów, których sam był twórcą. Jakby tego było mało, uczucie wewnętrznego palenia nie osłabło ani na chwilę.
Wtem, zupełnie niespodziewanie, pojawiło się nowe ognisko bólu. Tym razem w okolicach kolana. Był pewien, że głośniej wyć już nie potrafi. W tym momencie, dość obcesowo, zweryfikowano jego poglądy. Zresztą nie raz i nie dwa, bo tych kwiatów, których rozkwit zalewał mu oczy czerwienią, przybywało.
Wymiotował raz po raz. Gdyby, pozostałości świadomości nie zostały pogrzebane pod warstwą ogłupiającego bólu, pewnie zastanowiłby się skąd, w jego żołądku, znalazło się tyle treści. Z całą pewnością uderzyłby go też nieprzyjemny zapach, świadczący o poddaniu się zwieraczy i brudnych spodniach byłego Łowcy Piratów. Jednak teraz dla Zoro nie istniało nic poza bólem. Nawet własna duma, czy obietnica złożona w dzieciństwie nagle straciły na wartości. Doszło do tego, że był gotów przehandlować swoje trzy miecze, byleby to wszystko się skończyło.
I skończyło. Nagle. Bez ostrzeżenia.
W ciągu chwili uczucie wypalania od środka zniknęło a ciosy doktora stały się jedynie nic nieznaczącymi klepnięciami. Podniósł załzawione spojrzenie na mężczyznę, który zamarł z dłonią w połowie drogi prowadzącej do jego obojczyka.
-Już? – westchnął. – Myślałem, że to potrwa trochę dłużej. – Skrzyżował ręce na piersi. – Mam nauczkę, następnym razem dostaniesz większą dawkę. – rzucił przez ramię wychodząc z celi. Kiedy mijał się z Kapitanem przystanął i udając, że szuka czegoś w kieszeni kitla, spytał do niechcenia. – Jak wrażenia?
-Niesamowite, doktorku. – Pokiwał głową z uznaniem. – Pojebany z ciebie skurczybyk.
-Uznam to za komplement. A teraz przepraszam. – Włożył do ust, wygrzebaną wykałaczkę. – Wnioski same się nie zanotują.
Wystukując obcasami jakiś dziwny rytm, do złudzenia przypominający dziecięca wyliczankę, wyszedł z pomieszczenia. Tymczasem Kapitan podszedł do celi, w której więzień powoli łapał oddech i próbował zapanować nad wyrywającym się z klatki piersiowej sercem. Oraz starał się spalić ze wstydu, raz po raz spoglądając na coraz bardziej widoczną plamę między swoimi nogami.
-A tobie jak się podobało, panie Roronoa? Widzę, że aż popuściłeś z wrażenia.
Zoro, choć do tej pory blady, po niedawnych przeżyciach, teraz zrobił się cały czerwony i zaczął uciekać wzrokiem. Zarówno od Kapitana jak i przyjaciół. Fakt, że oni widzieli jego upodlenie, porażkę ciała, nad którego wytrzymałością tyle pracował, najbardziej bolał zranioną dumę. Niemal słyszał szyderczy śmiech Sanjiego, widział obrzydzenie w oczach kobiet, oraz rozczarowanie na twarzach pozostałych załogantów. Nim oraz obietnicą, jaką niegdyś złożył kapitanowi, temu samemu, który teraz patrzył się na niego wzrokiem mówiącym wszystko… Zawiódł go.
-I, co wy na to? – Marynarz wspaniałomyślnie odwrócił się od zielonowłosego więźnia i teraz konwersował z pozostałymi jeńcami. – Wasz groźny szermierz zsikał się w majty jak jakiś…
-Morda! – Sanji wstał. – Zamknij się skurwielu! Nie masz prawa go obrażać!
Wykrzywiona ze wściekłości twarz kucharza, błękitne oczy rzucające gromy i mięśnie intensywnie pracujące pod materiałem garnituru stanowiły dla Kapitana idealny dodatek, do słodkich jęków, jakich miał okazję słuchać nie tak dawno temu. Bowiem, pomimo złości i wyraźnego ostrzeżenia, żeby liczył się z długą i bolesną śmiercią, Czarnonogi emanował czymś jeszcze… Desperacją. Poczuciem winy… I nienawiścią do samego siebie. A była to mieszanką, którą mężczyzna cenił sobie bardzo wysoko.
Uświadczywszy tego, czego chciał obrócił się na pięcie, po czym skierował ku drzwiom. Chwyciwszy za klamkę zatrzymał się jednak by wydać rozkaz stacjonującemu przy wyjściu Marynarzowi.
-Weźcie dajcie mu jakieś czyste ciuchy, bo wali tu gównem.

Woda z wiadra chlusnęła mu prosto w twarz, sprawiając, że się zakrztusił. Po chwili prysznic został powtórzony a tysiące lodowych igiełek wbijało się w jego ciało, doprowadzając niemal do obłędu. Przesiąknięta wodą koszulka stała się nagle cholernie ciężka. Dodatkowo, mokry materiał przyspieszał wychłodzenie organizmu.
Nie narzekał jednak. Wszystko było lepsze od zapachu własnych wydalin.
Dlatego kolejny kubeł przyjął niemal z wdzięcznością, choć już teraz trząsł się jak osika.
Trzecie wiadro okazało się być ostatnim, czego dowodem był trzask metalu zderzającego się z kamieniem. Zaraz potem rzucono w jego stronę, na szczęście na tyle daleko, by nie zachlapał ich wodą, suche ciuchy.
-Przebierz się. – Rozkaz był krótki a wydający go mężczyzn nawet nie zaczekał na jego wykonanie, tylko zwiał jakby gonił go sam diabeł.
Zoro jeszcze przez jakiś czas siedział w bezruchu pozwalając lodowatym stróżkom torować sobie trasy na swojej skórze. Liczył, że to, choć trochę zmyje hańbę, jakiej się dziś dopuścił.
W końcu chłód stał się nie do zniesienia, a palce u stóp zaczęły sinieć. Dopiero wtedy mężczyzna wstał, chwycił podarowane ubranie i odmaszerował w najciemniejszy kąt celi, z dala od zatroskanych spojrzeń swoje załogi. To było dla niego za dużo.
-Zoro…
-Cicho!
Po tym upomnieniu nikt więcej nie próbował zagadać do szermierza. Nawet Sanji, który miał najlepszy widok na przebierającego się przyjaciela. W mdłym świetle pochodni skóra byłego Łowcy Piratów była niemal przezroczysta, a kucharz przygryzł usta do krwi widząc przebijające się przez nią żebra.
-Zoro… - wyszeptał tym razem do siebie obserwując szczupłe ręce wciągające postrzępione spodnie na równie wychudzone nogi.

6 komentarzy:

  1. Ja pierdole. . .

    Powiem Ci Cas, że Kurwa, nie czytałam jeszcze TAK DOBREGO opowiadania!
    Gdybym mogła to bym klikała "obserwuj" przy każdym przeczytanym zdaniu.
    normalnie sposób napisania tego opodwiadania jest cudowny.
    I jestem w szoku, że potrafiłaś to tak realnie napisać, jeszcze nigdy nie czytałam tak realnych skutków i to jest po prostu piękne.
    Choćby sam fakt, że organizm Zoro nie dał rady z bólu
    i fakt, jak bardzo był zawstydzony (i wkurwiony).
    Coś pięknego, Cas ja wiem, że głupio Ci z powodu tego opowiadania i że martwisz się jego "ostrością", ale wiesz mi, nie masz się czego wstydzić, bo widać, jak dużo pracy Cię to kosztowało, serio. Bo podejrzewam, że wyszukiwałaś niektórych informacji, albo przynajmniej wiesz o czym piszesz, tak trzymaj!

    Czekam na kolejny rodział :*
    Gambaruj ^^

    *buja się z satysfakcji*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ema... Zawstydzasz mnie... Naprawdę. Masz za dobre zdanie o tym opowiadaniu...

      Ale tak czy inaczej bardzo dziękuję za Twoje słowa. Miło wiedzieć, że moja pisanina, nawet powstała z tak bardzo zrytej bani ;) się komuś podoba. Cholernie fajne uczucie, zwłaszcza w przypadku tego opowiadania. Które nadal mnie przeraża ;).

      Nie wiem czy dużo pracy... Może po prostu przeczytałam w swoim życiu zbyt wiele chorych książek i zapamiętałam akurat te fragmenty, których nie powinnam...
      Ech...

      Jeszcze raz dziękuję :).
      Postaram się niedługo wstawić ostatni rozdział :D

      Usuń
  2. Mam identyczne zdanie co ema. Nic dodać, nic ująć. To po prostu jest tak zajebista, że czytałabym to nałogowo.
    Uwielbiam.
    Uwielbiam i to Bardzo.
    Kara dla choppera jest strasznie super i dla niego idealna.
    Jestem bardzo ciekawa dwóch kar - dla Robin i dla Zoro, której niestety nie dostanie :(
    To chyba źle jak bardziej jest mi szkoda Usoppa z poprzedniego rozdziału i choppera? :(

    Świetny rozdział *masa innych komplementów* czekam na resztę~!
    Pozdrawiam i weny :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :).

      Cieszę się, że opowiadanie się podoba... Chociaż też mnie to trochę przeraża... ;)

      Usuń
  3. Tak cholernie szkoda mi Zoro.
    Bardzo. Bardzo.
    Nie da się może teraz torturować Nami? Proszę?
    Naprawdę tylko na tyle mnie stać. Uwielbiam twoje powiadania i podoba mi się każde. To naprawdę.. niezwykłe. Po prostu czuję jak ściska mi serce. Nie ma nic lepszego niż opowiadanie które wpływa na uczucia odbiorcy :) Gratuluje i czekam na więcej.

    Biedny kochany Zoro, Sanji skop im tyłki... #mruczy pod nosem#

    Weny!
    Mr.Prince

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję :D.

    Co do Nami... Niestety, następny i zaraz ostatni rozdział jaki posiada to opowiadanie, nie będzie o niej... Przykro mi :(.

    OdpowiedzUsuń