Tytuł: Starszy brat
Liczba rozdziałów: One Shot
Gatunek: yaoi, romans
Para: Magnus Bane x Alexander Lightwood
Seria: Dary Anioła, Shadowhunters
Ograniczenia wiekowe: Brak
Info/Uwagi: "Wiesz, dlaczego starsi bracia rodzą się jako pierwsi? Po to, żeby chronić tych, którzy urodzą się po nich!"~ Ichigo Kurosaki, Bleach
Liczba rozdziałów: One Shot
Gatunek: yaoi, romans
Para: Magnus Bane x Alexander Lightwood
Seria: Dary Anioła, Shadowhunters
Ograniczenia wiekowe: Brak
Info/Uwagi: "Wiesz, dlaczego starsi bracia rodzą się jako pierwsi? Po to, żeby chronić tych, którzy urodzą się po nich!"~ Ichigo Kurosaki, Bleach
STARSZY BRAT
Isabelle
Lightwood była pewna, w swoim życiu, tylko dwóch rzeczy. Pierwsza: atrakcyjność
jej tyłka rosła wprost proporcjonalnie do wysokości noszonych przez nią
szpilek. I druga: jej brat – Alec – zawsze będzie ją chronił. Przed wszystkim i
wszystkimi. Od narodzin, aż po śmierć miała swojego prywatnego Anioła Stróża.
Może trochę gburowatego, z wiecznie nadąsaną miną i zrzędzącego, jak stara
ciotka, ale jednak Anioła Stróża. A dla kogoś, kto uwielbia adrenalinę i w
dodatku zawodowo zajmuje się polowaniem na demony, taki anioł stróż to skarb.
Izzy czasem chciała ten skarb zakopać. Głęboko. I zalać betonem, tak na wszelki
wypadek. Zwłaszcza, kiedy Alecowi włączał się tryb marudy. Tak, jak dzisiaj.
-
Mówiłem ci żebyś zaczekała! – Alec był wściekły. – Ten demon mógł cie zranić!
-
Ale nie zranił. – Posłała bratu promienny uśmiech.
-
Tak – zgodził się niechętnie. – Bo zdążyłem go trafić.
-
A ja dobić! – Do rozmowy włączył się Jace, do tej pory zajęty czyszczeniem
ostrza z posoki.
-
A Jace dobić – potwierdził Alec, chociaż prawda była taka, że gdyby nie trafił
demona strzałą, zarówno jego parabatai,
jak i Izzy mogliby mieć kłopoty. Nie chciał się jednak kłócić. No przynajmniej nie
o to. Bo o brak rozwagi Isabelle już tak.
-
Widzisz? – Izzy podeszła do brata i nie przejmując się tym, że chłopak cały był
w cuchnącej czarnej mazi, (jej udało się uniknąć latających resztek demona)
przytuliła go mocno. – Nic mi nie groziło.. Nigdy nic mi nie grozi, bo mam
ciebie.
Wiedziała,
jak podejść brata. W jednej sekundzie cała złość Aleca wyparowała. Została
tylko ulga, że brat i siostra wyszli z tej walki bez szwanku. Przygarnął
dziewczynę mocniej do siebie.
-
Zawsze będę cię chronił, Iz.
-
Wiem.
Alec
wiedział, że to nie będzie dobry dzień. Jak mógłby być skoro osoba, której ufał
bardziej niż sobie samemu, którą kochał miłością szczerą i platoniczną, której
powierzyłby własne życie, wbiła mu nóż w plecy? I przekręciła?
-
Jace… Czy to była resztka kawy? – spytał widząc, jak brat upija łyk parującego
napoju a z kosza wystaje, znane mu, opakowanie.
-
Niestety – przytaknął chłopak. – Ktoś chyba nie ogarnął zakupów.
-
Taaa… Ciekawe, kto… - Rzucił bratu urażone spojrzenie i zaczął przetrząsać
szafki żywiąc próżną nadzieję, że gdzieś zawieruszyła się, choć jedna,
zapomniana przez wszystkich, saszetka 3 w
1. I chociaż była to profanacja względem prawdziwej kawy, dzisiaj by się
skusił. Nie potrafił egzystować bez kofeiny. Zwłaszcza po nocy spędzonej najpierw
na zabijaniu demonów, a potem – wypełnianiu raportów.
Tymczasem,
w głowie Jace’a, kilka trybików skoczyło na właściwe miejsce.
-
Ups… Wybacz. – Uśmiechnął się przepraszająco. – Chcesz trochę? – Wyciągnął
kubek w stronę brata. Ten spojrzał na niego, jakby był przynajmniej
radioaktywny.
-
Posłodziłeś. – Bardziej stwierdził, niż spytał.
-
Trzy łyżeczki. I dodałem mleka.
-
Umrzyj.
Jace
złapał się za serce, w teatralnym geście.
-
Hej! Nie wolno życzyć śmierci swojemu parabatai! To niezgodne z wolą Anioła!
-
Nie wolno też zostawiać swojego parabatai
bez kawy. – Alec dał sobie spokój z szukaniem i klapnął ciężko na krzesło.
Dzień zapowiadał się nad wyraz fantastycznie.
-
Akurat o tym nic w przysiędze nie było – mruknął Jace upijając łyk. Skoro Alec
nie chciał to jego starta, on nie zamierzał cierpieć przez jego wyczulone kubki
smakowe.
-
Było – nie zgodził się chłopak. – Małym drukiem.
Ich
sprzeczkę przerwało pojawienie się Izzy. Alec zawsze był pełen podziwu dla
siostry. Jednak największe jego pokłady budziły się, gdy Isabelle, po
nieprzespanej nocy, zabiciu kilkunastu demonów i kłótni z matką, nadal
potrafiła wyglądać zjawiskowo. Nawet, jeśli miała na sobie różową piżamę w
jednorożce i ziewała rozdzierająco.
-
Kawy!
-
Nie ma. Jace nie kupił – wyjaśnił Alec, kiedy brwi Izzy podjechały do góry.
-
Dzięki. A ja cię miałem za brata – burknął Jace. O ile Alec go znał, a śmiało
mógł stwierdzić, że znał bardzo dobrze, był o krok od strzelenia focha.
Przynajmniej na niego, bo do Izzy uśmiechnął się tak ujmująco, jak tylko on
potrafił. – Kochana… Wiesz, że złość piękności szkodzi?
Jednak
Isabelle była odporna na urok Jace’a, a niedobór kofeiny tylko tę odporność
wzmacniał. Burcząc pod nosem coś, co brzmiało, jak starożytne klątwy, wyrwała
bratu z ręki kubek i duszkiem wypiła całą zawartość.
-
Obrzydlistwo – mruknęła i odstawiła naczynie. Nawet dla niej kawa Jace’a była
zbyt słodka. – Jak ty możesz pić taki ulepek?
-
Jak widać, na załączonym obrazku, nie mogę. – Jace tęsknym wzrokiem wpatrywał
się w pusty kubek. – Bo ktoś mi go podbiera. I jeszcze marudzi.
Alec
Lightwood miał sporo wad, zdawał sobie z tego sprawę i nigdy nie twierdził, że
było inaczej. Znał swoje słabe strony lepiej niż ktokolwiek. Ale jedną cechę
miał rozwiniętą lepiej od pozostałych i był z tego dumny. Nie raz tylko dzięki
niej przetrwał. I to nie koniecznie polowania na demony.
Instynkt
samozachowawczy.
Dlatego,
gdy tylko Jace zamilkł, nie zdając sobie sprawy z tego, jak wielką głupotę
popełnił a Izzy aż trzęsło ze złości, opuścił kuchnię, niezauważony przez
rodzeństwo. Nim jeszcze zamknął drzwi, do jego uszu dotarł pełen wściekłości
krzyk Isabelle.
-
JACE!
O
tak. Ten dzień, z pewnością, nie będzie dobry.
Po
wejściu do Instytutu swoje kroki skierował od razu do pokoju siostry. Pamiętając,
w jakim była stanie, gdy widział ją po raz ostatni, zapukał i grzecznie czekał
pod drzwiami, aż nie usłyszał zduszonego „proszę”.
-
Cześć Iz.
Dziewczyna
siedziała przy toaletce a na blacie przed nią piętrzyły się różne mazidła,
kremy, buteleczki i inne dziewczyńskie akcesoria, których zastosowania Alec
nawet się nie domyślał. Jak dobrze, że faceci nie musieli się malować.
-
Hej. – Izzy przebierała teraz w lakierach do paznokci. Wybrawszy dwie
buteleczki podsunęła je w stronę brata. – Który?
Czy
on już wspominał, że ten dzień będzie zły? Przyjrzał się obu lakierom.
-
Czerwony – powiedział w końcu, tylko dlatego, że drugiego koloru nie potrafił zdefiniować.
Isabelle nie wyglądała na przekonaną, ale postanowiła docenić starania brata i
odkręciła wskazaną przez niego buteleczkę.
-
Stało się coś? – Alec rzadko odwiedzał ją w pokoju. Tak bardzo, że jego
obecność w tym pomieszczeniu wydawała się wręcz nienaturalna. Jednak Izzy nie zamierzała
narzekać. Każdy przejaw socjalizacji Aleca przyjmowała z radością. Zwłaszcza,
od kiedy chłopak niemal wygasił wszelkie prywatne kontakty między nimi.
-
Przyniosłem ci kawę. – Jakimś cudem znalazł kawałek wolnej przestrzeni pomiędzy
kosmetykami i postawił tam kubek z jej ulubionej kawiarni.
Isabelle
pisnęła z radości i porzuciwszy manicure rzuciła się bratu na szyję. Alec trochę
się spiął, nieprzyzwyczajony do takich przejawów bliskości, ale nie zamierzała
się tym przejmować. Małymi kroczkami jeszcze naprostuje brata.
Uśmiechnął
się niepewnie w odpowiedzi. Dziewczyna zostawiła brata, (co za dużo bliskości
to niezdrowo, zwłaszcza dla Aleca) i sięgnęła po napój. Już po kilku łykach na
jej twarzy zagościł wyraz czystej błogości. Alec był zadowolony, lubił sprawiać
Isabelle przyjemność. Chyba, że dotyczyła ona jego i jego ubrań. Wtedy nie.
Stanowcze NIE.
Nagle
Izzy zesztywniała a on pomyślał, że pomylił zamówienia. Tego by mu nie
wybaczyła. Isabelle uważała, że są rzeczy, które rodzeństwo MUSI o sobie
wiedzieć i ta kwestia nie podlega żadnej dyskusji. Jedną z takich rzeczy była
kawa. Alec powinien umieć, obudzony w środku nocy (albo dnia, w zależności, jak
bardzo rozregulowany był jego zegar biologiczny), wyrecytować skład ulubionej
kawy siostry (dwie płaskie łyżeczki, mleko na jeden palec i pół łyżeczki cukru.
Chyba, że trzcinowego – wtedy dwie czubate).
-
Coś nie tak? – zapytał z duszą na ramieniu.
-
Tę wspólną też kupiłeś?
Nie
odpowiedział, ale Isabelle potrafiła czytać z brata jak z otwartej księgi.
-
Alec! – jęknęła. – Jeśli dalej będziesz tak robił, on się nigdy nie nauczy!
Wzruszył
ramionami, jakby chcąc tym samym powiedzieć, „co zrobić?”.
-
Jesteś dla niego za dobry – fuknęła niby obrażona, ale w jej głosie dało się
wychwycić pewną czułość.
-
Wiem – zgodził się po czym, wiedziony jakimś dziwnym impulsem, podszedł do
siostry i pocałował ją w czubek głowy. – Dla was obojga jestem za dobry.
-
Zobaczysz! Zabiję więcej demonów niż ty!
-
Chyba w snach!
Alec
przysłuchiwał się przekomarzaniom rodzeństwa jednocześnie sprawdzając czy
serafickie ostrza łatwo wychodzą z pochew. Przeliczył też, zabrane na misję,
strzały oraz nakreślił kilka dodatkowych run. Pomimo tych zabiegów, dręczący go,
od rana niepokój, nie mijał. Wręcz przeciwnie – przybierał na sile, z każdym
przebytym przez nich metrem.
-
Możecie przestać? – W końcu nie wytrzymał. Czy Izzy i Jace naprawdę tego nie
czuli? Tego dziwnego pulsowania powietrza?
-
Znaczy, co? – Isabelle przyjrzała się bratu, spod zmrużonych powiek. Był
wyjątkowo spięty, nawet jak na niego.
-
Żartować. Mamy misję.
-
Codziennie mamy misje – wtrącił Jace.
-
A ja mam złe przeczucia – dokończył ignorując brata.
Jace
przewrócił oczami.
-
Ty zawsze masz złe przeczucia.
-
No i patrz! Zawsze jakoś trafiamy na demony! – odciął się Alec, czym zasłużył
na dwa zdziwione spojrzenia.
-
Czy to… był żart? – Uśmiechnięta od ucha do ucha Izzy wzięła się pod boki. –
No, no braciszku! Wyrabiasz się!
-
Dzięki – burknął. Nie był przyzwyczajony do komplementów. – W nagrodę proszę
żebyście dzisiaj wyjątkowo na siebie uważali.
Isabelle
i Jace spojrzeli po sobie. A ten znowu swoje.
-
Ajaj kapitanie! – Jace zasalutował z przesadnym entuzjazmem, na co Alec się
skrzywił. Już wiedział, że żadne z nich nie wzięło sobie jego prośby do serca.
Czego mieli wkrótce pożałować.
-
Skąd one się biorą? – sapnął Jace cudem unikając ciosu demonim skrzydłem.
-
To pytanie retoryczne, czy naprawdę chcesz powtórki z zajęć? – spytał Alec posyłając
strzałę w stronę demona, który o mało nie dekapitował blondyna.
-
Wolałem, jak robiłeś za ciche wsparcie. – Kolejnego atakującego go demona, Jace
przeciął na pół. Buchnęła czarna posoka. Alec już chciał coś odpowiedzieć, ale
uciszył go wściekły syk Isabelle.
-
Chłopaki! Zamknąć się! Mamy robotę do wykonania!
Faktycznie
mieli. Dużo roboty. Po przybyciu na miejsce okazało się, że demonów było
zdecydowanie więcej niż wskazywały czujniki. A jeśli Alec się nie mylił, wciąż
przybywało nowych. Dlatego ignorując sprzeciwy rodzeństwa, wezwał wsparcie. Był
boleśnie świadom tego, że sami mogli sobie nie poradzić. Zwłaszcza biorąc pod uwagę,
kończące mu się strzały i ciężko dyszącego Jace’a, który coraz wolniej uchylał
się przed wymierzonymi w niego ciosami. Tylko Isabelle zdawała się być w tak
samo dobrej kondycji, jak na początku. Siekła demony swoim biczem z równą
zajadłością i precyzją. W dodatku, ani na chwilę, się nie zdekoncentrowała. Nawet,
gdy wielki, skrzydlaty stwór zaczął pikować wprost na nią. Alec zdjął go w
ostatnim momencie. Już chciał ochrzanić Izzy na zbytnią brawurę, ale wtedy siostra
posłała mu uśmiech. I zrozumiał. Ona wiedziała, że on zdąży. Zaufała mu, powierzyła
własne życie. Poczuł, jak żołądek zaciska mu się ze strachu. Nagle poczucie odpowiedzialności
za rodzeństwo stało się jeszcze wyraźniejsze. Ale musiał mu podołać. Musiał ich
ochronić. Od tego są przecież starsi bracia.
Walczyli
dając z siebie wszystko. Alec już dawno porzucił łuk (i tak skończyły mu się
strzały) na rzecz serafickiego ostrza, jednocześnie stając plecy w plecy z
Jace’m. W ten sposób mogli najefektywniej chronić siebie nawzajem. Poza tym
Alec miał ten komfort, że kątem oka wciąż widział Isabelle. Dziewczyna, choć
wciąż walczyła równie zajadle i co chwila jakiś demon padał od jej ciosów,
zaczynała przejawiać pierwsze oznaki zmęczenia. Alecowi zaschło w gardle. Izzy
była zbyt dumna, by przyznać się do słabości, teraz musiał szczególnie na nią
uważać. Ale Jace też wymagał opieki. Przedłużająca się walka mu nie służyła,
był przyzwyczajony do szybkich potyczek, podczas których błyszczał jak gwiazda.
Frustracja mogła popchnąć go do najbardziej niedorzecznych decyzji.
-
Gdzie to wsparcie? – wysapał blondyn, kiedy jakiś demon o mało nie zniszczył mu
fryzury. Alec przebił go ostrzem, polała się czarna posoka, niemal całkiem
oblepiając chłopaka. Skrzywił się. Dlaczego takie rzeczy Zasze przydarzały się
jemu? Jace i Izzy, chociaż walczyli równie zażarcie, co on, wciąż wyglądali,
jakby prosto z pola bitwy, mogli pójść na imprezę.
-
Wydawało mi się, że nie chciałeś żadnego wsparcia. – Przetarł oczy, spływający
do nich pot piekł nieprzyjemnie.
-
Ale, jak już ich wezwałeś, to mogliby się pofatygować i trochę pomóc. A nie –
zjawią się na gotowe i będą się puszyć, czego to oni nie zrobili.
Alec
już chciał powiedzieć, że jedyną osobą, która puszyłaby się w takim momencie,
był sam Jace, ale zobaczył coś, co zmroziło mu krew w żyłach i sprawiło, że
głos uwiązł w gardle. Izzy walczyła z dwoma demonami, które ewidentnie się z
nią drażniły. Co chwila podchodziły w zasięg bicza dziewczyny, by w ostatnim momencie
się wycofać, samym atakując i zmuszając Isabelle do cofnięcia się o krok, lub
dwa. Prosto w szpony czyhającego z tyłu większego pobratymca. Dziewczyna nie
miała o nim pojęcia, zbyt skupiona na demonach przed sobą.
-
Izzy! – krzyknął chłopak, ale jego głos nie miał szans przebić się przez
bitewny zgiełk. A demon był coraz bliżej. Alec miał ułamki sekundy na podjęcie decyzji.
Uznał, że Jace sobie poradzi.
-
Postaraj się nie zginąć – rzucił do brata i pognał w stronę siostry nadal
wykrzykując jej imię. Liczył, że Isabelle w końcu go usłyszy. Nim będzie za
późno.
Jace
sieknął kolejnego demona i spojrzał gdzie pognał Alec. Był zdezorientowany.
Brat nigdy nie zostawiał go samego na polu bitwy. Stanowili zespół. Dopiero,
kiedy zobaczył, z czym mierzyła się Isabelle zrozumiał wszystko.
-
Izzy! – krzyknął i, podobnie jak Alec, pobiegł w stronę siostry. Niestety
zrobił to za późno. Wszystkie trzy demony postanowiły zaatakować jednocześnie,
nawet on nie miał szans zdążyć na czas. Na szczęście Alec był bliżej. Jeszcze w
biegu rzucił w jednego z demonów sztyletem. Co prawda cios go nie zabił, ale
zdekoncentrował, przez co pozostałe dwa zgubiły rytm. Izzy, oszołomiona,
pojawiającym sie znikąd ostrzem, zaryzykowała szybki rzut oka wokół. I dopiero
wtedy zobaczyła czającego sie za nią demona. Szok i groza na chwilę ją
zamroczyły, co chciały wykorzystać demony, dokańczając swój atak, jednak Alec
im na to nie pozwolił. Zrobił najlepszy możliwy użytek, z tych cennych ułamków
sekund, jakie udało mu się zdobyć i rzucił się na siostrę odpychając ją w bok.
Tym samym przyjmując na siebie trzy ciosy. Starał się jeszcze, nieudolnie,
zasłonić serafickim ostrzem, jednak jedna z macek stwora trafiła go w ramię i
pod wpływem uderzenia, kość pękła niczym gałązka. Alec wrzasnął z bólu i
wypuścił miecz. Zaraz potem ból objął cały świat a jemu pociemniało przed
oczami. Chyba upadł.
-
ALEC! – wrzasnęli jednocześnie Jace i Isabelle, gdy chłopak padł na chodnik.
Wokół niego, od razu, zaczęła formować się kałuża krwi. Stale powiększająca się
kałuża krwi.
Izzy
wstała z ziemi, z zamiarem pozbycia się demonów, gdy nagle wszystkie trzy
stwory eksplodowały w chmurze czarnej posoki. Przybyło wsparcie. Wiedząc, że
już nie musi przejmować się demonami, ignorując wszystkich i wszystko wokół,
pobiegła w stronę brata. O dziwo, Jace dopadł do Aleca pierwszy. Ostrożnie
wziął brata w ramiona i aż jęknął. Isabelle chyba nigdy nie widziała u Jace’a
takiego przerażenia. Sama musiała wyglądać bardzo podobnie, gdy klęczała obok
nich, niezdolna wydobyć z siebie głosu.
Alec
wyglądał koszmarnie. Z rany na piersi płynęła krew, mieszając się z brudem i
demoniczną posoką. W dodatku, przy każdym chrapliwym oddechu chłopaka, wokół
cięcia pojawiały się pęcherzyki powietrza.
Płuco,
pomyślał Jace. Ma przebite płuco.
Po
kręgosłupie przeszedł mu dreszcz. Przeniósł spojrzenie na twarz brata, ta nie
prezentowała się dużo lepiej. Lewy policzek był jednym wielkim sińcem, z
rozciętej wargi płynęła krew a na domiar wszystkiego, ta rana po prawej stronie
czaszki… Był pewien, że w plątaninie włosów i krwi widział białe odpryski
kości, chociaż bardzo starał się nie dopuszczać do siebie tych myśli. Co dziwne
powieki Aleca były półprzymknięte a on sam zdawał się być w miarę przytomny.
-
Alec? – zapytał cicho Jace. Wiedział, że było źle, jego runa parabatai
pulsowała bólem. I jeśli był to tylko ułamek cierpienia brata… Miał ochotę wyć
z bezsilności.
-
I… - wycharczał Alec a Jace zgiął się w pół. Każdy oddech bruneta okupiony był
cierpieniem a mimo to próbował jeszcze coś powiedzieć. – Iz… Izzy… - wysapał
wreszcie i sie skrzywił, jakby zużył wszystkie swoje siły.
To
jedno słowo wyrwało Isabelle ze stuporu, w jaki padła. Chwyciła dłoń brata. Wyraźnie
czuła, jak pod jej palcami ruszają się drobne kawałki kości. Zdusiła w sobie
szloch.
-
Jestem. Jestem tu, braciszku. Nic mi nie jest.
Umęczoną
twarz Aleca rozjaśnił uśmiech. Szczery, pełen ulgi. Zamknął oczy pozwalając
sobie odpłynąć w niebyt.
-
Co oni tam robią? – Jace, po raz kolejny, odbił się od ściany i wznowił swój
marsz po korytarzu jakby nie mogąc się zatrzymać nawet na sekundę. Isabelle nie
rozumiała tej potrzeby ruchu. Ona nie mogła się zmusić do najprostszego gestu.
Nie, kiedy tuż za drzwiami Cisi Bracia walczyli o życie jej brata.
Ktoś
ze wsparcia musiał zawiadomić o całym zajściu Instytut, bo gdy tylko wrócili,
Cisi Bracia od razu przejęli Aleca. Niemal wyrywali go z ramiona Jace’a, który
niósł brata całą drogę, przyciskając do piersi niczym najdroższy skarb, i
zamknęli się w infirmerii. Zakazali wstępu każdemu, poza Maryse, co było zarazem
dziwne i niepokojące. Isabelle, z niejaką satysfakcją zauważyła, że matka była
blada jak ściana, zaraz jednak zawstydziła się swoich myśli. Jak mogła cieszyć
się z jej cierpienia, skoro wiązało się ono z bólem Aleca? Bólem, na który sam
siebie skazał ratując jej życie. Uświadomiwszy to sobie osunęła się ciężko na
ziemię i już nie poruszyła choćby o centymetr.
Początkowo
próbowała podsłuchiwać, ale grube drzwi skutecznie jej to uniemożliwiały. Potem
starała się skupić na Jasie, lecz jego ciągły ruch i wykrzywiona bólem twarz
napawały ją przerażeniem. Jeśli jego bolało to Aleca też. Tylko mocniej…
Przeniosła wzrok na soje paznokcie. Czerwone. To Alec wybrał kolor…
Niespodziewanie, nawet dla samej siebie, wybuchła płaczem. Dopiero to zmusiło
Jace’a do przystanięcia. Spojrzał na plączącą siostrę i zaklął szpetnie pod
nosem. Tak bardzo skupił się na swoim bólu, że zapomniał o Izzy. A jej musiało
być ciężej. Cholera! Alec mu tego nie wybaczy. Podszedł do siostry i mocno
przytulił, pozwalając by łkała w jego ramię. Czuł, że musi coś powiedzieć. Alec
by powiedział. Ale Alec wiedziałby, co. Tymczasem on miał w głowie pustkę.
-
Będzie dobrze – wydusił w końcu, zdając sobie sprawę z tego, jak pusto i kłamliwie
to zabrzmiało.
Izzy
momentalnie zesztywniała. Odsunęła się od brata, ale nim zdążyła otworzyć usta,
by na niego nawrzeszczeć, drzwi do infirmerii się otworzyły i stanął w nich
jeden z Cichych Braci. Jak na komendę odwrócili się w jego stronę. Twarz miał
zasłoniętą kapturem, zresztą z tego oszpeconego oblicza – symbolu wszystkich
Braci – i tak nie dałoby się nic wyczytać. Podobnie, jak z całej postawy.
Wyprostowanej, wycofanej, skromnej… By się czegoś dowiedzieć, musieli zapytać.
A Izzy nie mogła wydobyć z siebie głosu. Jeszcze przed chwilą była pewna, że
jak zacznie wrzeszczeć na Jace’a to nie skończy. Teraz zaś, z trudem przełykała
ślinę, tak ściśnięte miała gardło. Jace chyba podobnie, bo raz za razem to otwierał
to zamykał usta, niczym wyrzucona na brzeg ryba. Na szczęście mnich nie
potrzebował pytań, by obwieścić im, z czym przychodzi.
Pożegnajcie się z bratem. To nie
potrwa długo.
Pożegnajcie?
Jakie pożegnajcie? Isabelle nie mieściło się to w głowie. Jeszcze kilka godzin
temu Alec przynosił jej kawę! To nie mogły być jej ostatnie szczęśliwe
wspomnienia z nim! Musiał jeszcze tyle zrobić! Nie mógł jej zostawić! Nie
teraz! Nie w taki sposób!
Poczuła
jak ktoś chwyta ją za ramie i dokądś prowadzi. To Jace, niemal siłą ciągnął ją
w stronę łóżka Aleca, przy którym siedziała, ze spuszczoną głową, Maryse. U
wezgłowia stał drugi z Cichych Braci. Nagle Izzy znienawidziła go całym sercem.
Jego i cały ten pieprzony Zakon. Mieli być lepsi! Mądrzejsi! A nie potrafili wyleczyć
jednego chłopca! Nie mogąc dłużej znieść widoku tej obcej, dla każdego ze
światów, postaci, przeniosła wzrok na łóżko. I poczuła, że znów ma ochotę się rozpłakać.
Alec był blady. Nie tą swoją zwykłą bladością, która stanowiła jego atut i
sprawiała, że można było w nim czytać, jak w otwartej księdze. Nie. Teraz Alec
był niemal przezroczysty. Pod cienką niczym pergamin skórą, widać było zarysy
błękitnych żył, popękane usta były półotwarte i co chwila wydobywał się z nich
nieprzyjemny świst. Świeże bandaże, którymi pokryte było ciało chłopaka,
zdążyły już przesiąknąć krwią. Dotknęła policzka brata. Był lodowaty.
-
Oh, Alec… - wyszeptała a w cichej sali zabrzmiało to, jak krzyk. – Alec…
Jace
stał po przeciwległej stronie. Dłoń, wciąż brudną od krwi swojej i brata,
trzymał w miejscu, gdzie pod warstwą opatrunków, znajdowała się runa parabatai Aleca. Poruszał bezgłośnie
wargami. Izzy nie była pewna, co szeptał. Modlitwę? Jakieś prywatne zaklęcie?
-
Nie zostawiaj mnie… proszę… Alec… - powtarzał te słowa raz po raz, samemu nie
wiedząc czy wymawiał je na głos czy tylko we własnej głowie. Świadomość, że
właśnie traci swojego parabatai wbijała
się w jego umysł niczym drzazga, oddzielając go od rzeczywistości. Teraz był
tylko on, Alec i pulsująca bólem runa.
-
Nie zostawiaj mnie… proszę… Alec… Nie zostawiaj mnie!
Izzy,
z dłonią wciąż na policzku brata, kątem oka obserwowała matkę. Maryse Lightwood
patrzyła na syna pustym, wypranym z emocji wzrokiem. I tylko ramiona, wstrząsane
hamowanym szlochem, zdradzały stan kobiety. W końcu była Nocną Łowczynią i powinna
umieć panować nad emocjami. W każdej sytuacji. Isabelle też miała taka być.
Zimna, wyniosła, by nikt nie mógł jej zarzucić nieracjonalnych decyzji. Ale
teraz miała to gdzieś. Jej brat umierał i ona zamierzała przeżywać tę tragedię
tak emocjonalnie, jak tylko mogła.
Naraz
Maryse zerwała się z miejsca. W jej oczach błysnęły łzy. Chyba, w końcu, serce
matki nie wytrzymało.
-
Ja… - Przetarła twarz wierzchem dłoni. – Muszę zawiadomić waszego ojca. I Maxa…
Oni… Oni też powinni móc się pożegnać. – Wybiegła z infirmerii a Izzy gotowa
była przysiąc, że usłyszała jej płacz.
Zajęła
miejsce matki i zaczęła, samymi opuszkami palców, gładzić dłoń Aleca. Wciąż
pamiętała nieprzyjemne uczucie, gdy połamane kości przesuwały się pod jej
dotykiem.
-
Alec… Braciszku… - Czuła się niezręcznie w obecności Cichego Brata, który ani
myślał wyjść z sali. – Proszę! Nie poddawaj się. Wiem, że potrafisz. – Po jej
policzkach zaczęły płynąć łzy. Czuła się dziwnie. Z jednej strony miała ochotę
wrzeszczeć i rzucać przedmiotami. Z drugiej, nawet oddychanie wydawało się być
zadaniem ponad siły. – Błagam! Zrobię wszystko! Tylko żyj. Żyj, Alec. Proszę. –
Nie docierało do niej, że próbuje przebłagać nieprzebłaganą rzeczywistość. Że
wyrok na jej brata już został wydany. Uwierzy w śmierć Aleca dopiero, gdy
zobaczy stos pogrzebowy.
Jest sposób, by uratować waszego
brata.
Niespodziewanie
w jej głowie rozległ się głos Cichego Brata. Podniosła wzrok na milczącą, do
tej pory, postać. Jace zrobił to samo. Przestał tez poruszać wargami. Zamiast
tego utkwił spojrzeli swoich niezwykłych złotych oczu w mnichu. Na jego twarzy
pojawiła się, typowa dla chłopaka, determinacja.
-
Jaki? – zapytał zachrypniętym głosem.
-
Zrobimy wszystko! Damy ci wszystko! – Izzy mówiła coraz szybciej nawet nie zdając
sobie z tego sprawy. – Co…
My nic nie możemy zrobić.
Przerwał
jej Brat.
-
Ale..
Ale jest ktoś, kto może.
Proponowałem to waszej matce, jednak odmówiła.
Isabelle
zesztywniała. Mama świadomie odrzuciła szanse na uratowanie Aleca? Skazała
własnego syna na śmierć? Kim był człowiek, o którym mówił Cichy Brat? Dlaczego
utrata dziecka wydawała się lepszym rozwiązaniem niż poproszenie go o pomoc?
-
Kto? – Jedno z jej pytań, Jace zadał na głos.
Magnus Bane. Czarownik.
Nastała
cisza przerywana tylko chrapliwym oddechem Aleca. Czarownik. To słowo zawisło w
powietrzu. Pół człowiek, pół demon. Podziemny. Zaczynała rozumieć, dlaczego
matka odmówiła. Gardziła tymi istotami, nie nazywając ich nawet ludźmi. Izzy
nie miała takich uprzedzeń. Zresztą tu chodziło o Aleca. Gdyby to było konieczne
poprosiłaby o pomoc samego diabła.
-
Gdzie go znajdę? – spytała patrząc na brata. Wytrzymaj braciszku, uratuję cię.
Na Brooklynie. Powiedz, że przysyła
cie Brat Zachariasz, będzie bardziej skory do pomocy.
-
Izzy! Poczekaj! – Jace dopadł ją, gdy tylko wyszła z budynku. – Dokąd idziesz?
-
A jak myślisz? – warknęła.
-
Do tego Czarownika? – Bardziej stwierdził, niż spytał.
-
Brawo ty! Dedukcja pierwsza klasa! – Chciała dodać jeszcze coś uszczypliwego,
ale widząc minę Jace’a zrezygnowała. Przecież tak naprawdę nie była zła na
niego, tylko na siebie. I mamę. I tego demona. I świat. Ale nie na Jace’a. –
Jeśli istnieje choćby cień szansy… - westchnęła. – Jace, zrozum. Ja nie mogę…
Muszę spróbować wszystkiego. Inaczej już nigdy nie spojrzę na siebie w lustrze.
– W duchu liczyła, że brat zaproponuje jej pójście z nią. Zapewni, że też zrobi
wszystko, by uratować Aleca. W końcu był jego parabatai. Jednak Jace tylko opuścił ramiona w geście kapitulacji.
Albo wręcz ostatecznej przegranej. Jeszcze nigdy nie widziała go tak
pokonanego.
-
A jak chcesz mu zapłacić? – zapytał. – Czarownicy nigdy nie robią niczego za
darmo. A już na pewno nie ratują Dzieci Anioła od niechybnej śmierci.
Prawdę
mówiąc do tej pory się nad tym nie zastanawiała. I nie zamierzała teraz zaczynać.
-
Nie wiem – przyznała. – Ale coś wymyślę.
Jace
pokręcił z dezaprobatą głową. Cała Izzy, najpierw działa a potem myśli. Ale przecież
on był taki sam. To Alec był tym, który obmyślał plany, tworzył strategie,
rozważał wszystkie za i przeciw… Na myśl o bracie coś ścisnęło go w dołku.
Odepchnął jednak to uczucie. Jeszcze nie czas na nie. Sięgnął do kieszeni.
-
Masz. – Podał siostrze pękaty worek. Zajrzała do środka i aż zakręciło jej się
w głowie od znajdującego się w nim bogactwa. Rubiny, diamenty, szmaragdy, złota
i srebrna biżuteria… - Jeśli będzie chciał więcej… Powiedz, że zdobędziemy.
Dostanie tyle ile zażąda.
-
Skąd… - Nie mogła wyartykułować kłębiących się w jej głowie myśli.
-
Zwinąłem ze skarbca – wyjaśnił patrząc jej prosto w oczy. Izzy przełknęła
głośno ślinę. Za takie coś mógł zostać nawet pozbawiony run. Skarbiec był
własnością Clave i pobranie każdej, nawet najmniejszej sumy należało
zaraportować. Oczywiście po otrzymaniu pisemnej zgody. Samowolka była surowo
karana… - Proszę… Idź i przekonaj Bane’a. – Był na siebie wściekły. To on
powinien iść do Czarownika i prośba lub groźbą, przekonać go do pomocy. Jednak
każde oddalenie się od Aleca wywoływało u niego fizyczny ból. Musiał być blisko
swojego parabatai, inaczej nie
potrafił trzeźwo myśleć. – Ja… - Dotknął runy i Izzy zrozumiała. Więź łącząca Jace’a
z Alekiem była zarówno ich siłą, jak i słabością. Nie szkodzi. W końcu to był
też jej brat. Czy raczej głównie jej.
Schowała
woreczek głęboko do kieszeni kurtki. Po czym uśmiechnęła się. Blado, nieszczerze.
-
Wiesz, że potrafię być bardzo przekonująca, jeśli mi na czymś zależy.
Stała
przed budynkiem z czerwonej cegły z lekkim niepokojem wpatrywała się w napis
przy domofonie.
MAGNUS BANE
Głosiły
fantazyjnie wykręcone, brokatowe litery. Wbrew temu, co udawała przed Jace’em,
wcale nie czuła się zbyt pewnie. Jeszcze nigdy nie miała do czynienia z Czarownikiem.
Z faerie, wampirami czy wilkołakami – jak najbardziej. Ale nie z Czarownikiem!
W dodatku Wysokiem Czarownikiem Brooklynu. Jakby tego było mało, szło o stawkę
najwyższą z najwyższych. I tylko to sprawiło, że nie uciekła a, po wzięciu
głębokiego oddechu, nacisnęła dzwonek.
-
Kto śmie zakłócać spokój Wysokiego Czarownika Brooklynu?!
Oblizała
wargi. Nie takiego powitania się spodziewała. Już prędzej zakładałaby, że z
domofonu wystrzeli w nią kula ognia.
-
Isabelle Lightwood – przedstawiła się. Przypuszczała, że ktoś o takiej pozycji
zna najważniejsze rody Nefilim. – Przyszłam…
-
Nie gadam z Lightwoodami. – Rozległ się dźwięk zrywanego połączenia a Izzy aż
zatrzęsło z wściekłości. Wiedziała, że wspólna historia Łowców i Podziemnych
obfitowała w ekscesy, które mogły doprowadzić do takich czy innych uprzedzeń,
ale skreślać ją tylko za nazwisko?! Nie pozwoli! Jej brat nie umrze tylko przez
głupie humory jakiegoś Czarownika! Choćby i Wysokiego! Ponownie przydusiła
dzwonek i trzymała go tak długo, że święty by nie wytrzymał. A, tym bardziej,
Magnus Bane.
-
Czy nie…
-
Przysyła mnie Brat Zachariasz – weszła mu w słowo. – Powiedział, że tylko ty
jesteś w stanie nam pomóc. Proszę – dodała po chwili wahania. – Mój brat
umiera.
Magnus
nic nie odpowiedział, ale przedłużającą się ciszę przerwał w końcu dźwięk
zwalnianego zamka. Izzy wypuściła ze świtem powietrze, obawiała się, że nawet
protekcja Cichego Brata nie przekona Czarownika. Ruszyła na górę. Do drzwi
Bane’a nie musiała już pukać – stały otworem. Przekroczyła próg i stanęła oko w
oko z mężczyzną… z wszech miar wyjątkowym. Magnus Bane był wysoki, miał
wschodnie rysy i skórę o przyjemnym odcieniu palonego karmelu. Czarne włosy
ułożone były w wymyślnego irokeza, w którym pyszniło się kilka kolorowych
pasemek. Złoto-zielone oczy z pionowymi źrenicami, ewidentnie znak Czarownika, taksowały
ją nieprzychylnym spojrzeniem. Bane ubrany był w srebrne spodnie z cekinami,
butelkowo zieloną koszulkę bez rękawów i fioletową marynarkę. Na każdym innym
człowieku taki zestaw wyglądałby po prostu śmiesznie, ale jemu dziwnie pasował.
W dodatku Bane miał makijaż. I to nie jakiś delikatny, dyskretny. Tylko pełny
makeup! Izzy była pewna, że nawet ona nie używała tylu kosmetyków, co
Czarownik. To wszystko sprawiło, że na chwilę odebrało jej mowę. Stała, jak
słup soli w korytarzu i tylko gapiła się na mężczyznę. Czym mocno go
zirytowała.
-
Mów – warknął. Głos miał głęboki, mocny. – Byle bez niepotrzebnego rozwlekania.
Jego
nieprzyjazny ton przywrócił Isabelle do rzeczywistości. Przypomniała sobie, że właśnie
miała przed oczami ostatnią nadzieję Aleca i musiała zrobić wszystko, by ta
ostatnia nadzieja nie wyrzuciła jej za drzwi.
Zaczęła
mówić. O walce. O tym, jak brat ją zasłonił. O diagnozie Cichych Braci. I, w
końcu, o propozycji Brata Zachariasza, by zwrócić się do niego.
Przez
cały czas, gdy mówiła, Czarownik nie spuszczał z niej wzroku. Miała wrażenie,
że kocie oczy przewiercają ją na wylot, zaglądają w głąb jej duszy, jakby
szukały w niej kłamstwa, czegoś, co pozwoliłoby mu natychmiast odmówić.
Miała
ochotę się wzdrygnąć, ale zapanowała nad odruchem. Nie chciała dawać Czarownikowi
żadnych podstaw do powiedzenia „nie”.
Magnus
słuchał opowieści dziewczyny jednym uchem. W gruncie rzeczy nie było to nic, z
czym nie spotkałby się już wcześniej. Nocny Łowca zostaje ranny podczas jednej
z tych ich głupich misji, a kiedy środki Nefilim zawodzą, olaboga, czy też jak
oni wolą: Na Anioła, trzeba zwrócić się do Czarownika. W tej historii niezwykłe
było tylko to, że miał przed sobą kogoś z rodu Lightwood. Był pewien, że Maryse
i Robert prędzej poświęciliby całe swoje potomstwo, a do tego pół Nowego Jorku,
niż poprosili o pomoc Podziemnego. A już szczególnie jego. Ich stosunki były,
delikatnie mówiąc, nienajlepsze. A Isabelle zdawała się być wierną kopią swojej
matki. No może z wyjątkiem oczu. Te miała czarne. Szkoda. Gdyby odziedziczyła
błękit Cecily i Willa… Byłaby jeszcze ładniejsza. Poza tym… Dlaczego Jem
przysłał ją do niego? Przecież wiedział, że Magnus nie dogadywał się z
Lightwoodami. Gdyby nie rekomendacja przyjaciela, nigdy nie wpuściłby tej małej
do mieszkania.
-
Wiesz, że to cię będzie sporo kosztować? – zapytał, gdy dziewczyna umilkła.
Ta
skinęła głową i z kieszeni bojowej kurki (pewnie tej samej, którą miała na
sobie podczas opisywanej walki; świadczyły o tym choćby ślady krwi) pękaty
woreczek i podała go Czarownikowi. Magnus zważył ciężar w dłoni i aż zagwizdał
z uznaniem. W środku musiało być naprawdę sporo dobra. W dodatku młoda się nie
targowało, co bardzo mu się spodobało. Nie znosił skąpych klientów, był Wysokim
Czarownikiem i jego usługi miały swoją cenę. Otworzył woreczek i zaczął przeglądać
zawartość. Miał już do czynienia z Nocnymi Łowcami i wiedział, że nie należy
brać kota w worku.
Musiał
przyznać, że był pod wrażeniem. Kamienie szlachetne, półszlachetne, trochę
złota… Za taką cenę mógł spróbować ocalić nawet Lightwooda. Wtem mignęło mu coś
znajomego. Czując, jak serce mu przyspiesza, sięgnął do woreczka i wyjął z
niego piękny srebrny naszyjnik ozdobiony czerwonym rubinem. Znał to świecidełko
lepiej niżby chciał. Isabelle chyba wręcz przeciwnie, bo w ogóle nie zwróciła
na niego uwagi i wciąż nerwowo wyłamywała sobie palce. Spieszyła się, ale jego
nie pospieszała. Kolejny plus na jej korzyść. Czyżby geny Maryse zgubiły się
gdzieś po drodze?
-
Wiesz, co to jest? – spytał pokazując jej biżuterię. Pokręciła głową. – Czyli
dajesz mi coś, o czym nie masz pojęcia…
A gdyby tak… - Postukał się palcem po brodzie. – To był magiczny
artefakt, który… bo ja wiem… umożliwiłby mi zapanowanie nad światem?
Dziewczyna
wzruszyła ramionami. Najchętniej kopnęłaby Czarownika w ten kościsty tyłek,
byle tylko się pospieszył. Wiedziała jednak, że po takiej akcji, Bane nie byłby
skory do współpracy. Dlatego stłumiła w sobie chęć fizycznego kontaktu.
-
Myślę, że świat mógłby trafić gorzej. A Alec jest tego wart.
Teraz
naprawdę go zaintrygowała. Schował naszyjnik do woreczka i odłożył całość na
stolik.
-
Chodźmy, więc. – Pstryknął palcami a przed nimi pojawił się Portal. – Chętnie
poznam człowieka, który wart jest tego, by oddać świat w ręce plugawego Czarownika.
-
Jak wyjaśnisz Maryse moją obecność? – spytał Magnus, gdy szli korytarzem w stronę
infirmerii. W sumie interesowało go to, odkąd usłyszał, że szefowa Instytutu
woli stracić syna niż poprosić go o pomoc, podczas gdy jej córka miała inne
zdanie. Chyba nigdy nie zrozumie głupiej dumy Nefilim, która charakteryzowała
wszystkie, do tej pory, znane mu pokolenia Dzieci Anioła (może to będzie
lepsze, pomyślał patrząc na Isabelle). Gdyby on miał dzieci, był pewien, że
jeśli tylko zaszłaby taka potrzeba, zgiąłby kark przed każdym, kto mógłby pomóc
je uratować.
Izzy
o mało się nie zatrzymała. Nie pomyślała o tym, nie było czasu.
-
Coś wymyśle. – W najgorszym razie zwiąże matkę biczem i zaknebluje. A
konsekwencjami będzie się przejmować, gdy Alec wyzdrowieje.
Gdyby
nie to, że Magnus sam nie był raczej zwolennikiem dokładnych planów, wolał zdawać
się na szczęście i instynkt, pewnie by się oburzył. Ragnor zdecydowanie by się
oburzył. Catarina też. Z tym, że oburzony Ragnor, po wygłoszeniu bardzo
marudnej mowy, ulotniłby się szybciej niż nakazywałaby przyzwoitość. A Catarina
pogadałaby, pomarudziła, ale ostatecznie i tak by pomogła. Miał zamiar zrobić
podobnie. Tylko bez tego całego marudzenia. To nie w jego stylu! Pomoże temu chłopakowi,
nieważne czy w tym celu będzie musiał stoczyć bój z Maryse i Robertem, czy nie!
Coś mu mówiło, jakiś cichy głos w głowie – do tej pory, z braku lepszego określenia
– nazywany intuicją, że uratowanie Aleca Lightwooda leży w jego, dobrze pojętym,
interesie. Poza tym nie chciał zawieść Isabelle. Już dawno nie widział pokazu szczerej
siostrzanej miłości. Chyba od czasu Cecily i Willa… Musiał jednak dbać o swoją
reputację nieprzyjaznego Nefilim, dlatego powiedział:
-
Jakby ci się nie udało to pamiętaj, że nie zwracam kosztów.
Bezwiednie
kiwnęła głową, myślami będąc gdzie indziej. Pewnie przy bracie.
W
końcu stanęli przed odpowiednimi drzwiami. Izzy wzięła głęboki oddech i nacisnęła
klamkę. Weszli. Dziewczyna była pewna, że już od progu przyjdzie jej mierzyć
się z pretensjami zarówno matki jak i ojca. Dlatego, gdy zobaczyła, że nie było
ich w sali, najpierw poczuła ulgę, a dopiero potem złość. Ich syn umierał!
Gdzie oni się włóczyli?! A może Alec… Drżąc przeniosła spojrzenie na łóżko.
Nie, kołdra nadal się unosiła, nieznacznie, ale jednak.
-
Gdzie… - Chciał zapytać o rodziców, ale przerwał jej dziecięcy krzyk.
-
Izzy!
-
Max! – Dopiero teraz zobaczyła młodszego brata siedzącego w nogach łóżka Aleca.
Chłopiec wyglądał jakby zaledwie przed chwilą przestał płakać. Jego brązowe
włosy były w nieładzie, twarz miał opuchniętą, ze śladami łez na policzkach, a
szare oczy dziwnie lśniły. Normalnie zerwałby się na nogi, by uściskać siostrę,
teraz pozostał na swoim miejscu, jakby bojąc się, choć na chwilę, opuścić
Aleca.
-
Kto to? – spytał chłopiec wskazując na Magnusa, który zdążył już podejść do
łóżka i teraz przyglądał się swojemu pacjentowi, z zawodowa ciekawością. Ale
mimo wszystko nadstawił uszu. Chciał wiedzieć, jak przedstawi go Isabelle.
-
To Magnus. – Podeszła do chłopca i pogłaskała go po głowie. Chociaż Max był,
przynajmniej według własnej opinii, za duży na takie czułości, teraz nie
zaprotestował. – Pomoże Alecowi.
Twarz
Maxa wykrzywiła się w wyrazie zdziwienia.
-
Ale mama powiedziała…
-
Rodzice nie zawsze wiedzą, co mówią. – Po raz pierwszy odkąd Izzy wróciła,
odezwał się Jace. Wcześniej nawet nie podniósł wzroku. W sumie teraz też tego
nie zrobił. Cały czas uparcie wpatrywał się w Aleca, prawie nie mrugał. Może
miał nadzieję, że jeśli nie spuści z niego wzroku, chłopak nie umrze? Izzy
popatrzyła na brata. Wyglądał niemal tak samo źle, jak Alec. Był chorobliwie
blady, wargi mu krwawiły od ciągłego przygryzania a ręce trzęsły się niczym w
febrze. Wciąż miał na sobie strój bojowy, nie poszedł się przebrać, ani umyć.
-
A skoro o rodzicach mowa… - Ścisnęła ramie Maxa. – Gdzie oni są?
Jace
ledwie zdusił pełne irytacji prychnięcie.
-
Planują pogrzeb.
Isabelle
dosłownie wmurowało w ziemię.
-
Co?!
-
Gówno! – warknął, ale zaraz zaczął się kajać. – Przepraszam, nie chciałem. –
Wiedział, że nie powinien swojej złości odreagowywać na rodzeństwie. Oni też
cierpieli. – Po prostu…
-
Wiem. – Izzy zostawiła Maxa i podeszła do Jace’a. Położyła mu dłoń na ramieniu,
jednak on zdawał się tego w ogóle nie dostrzegać.
-
Robert przyjechał, przywiózł Maxa… Razem z Maryse chwile posiedzieli przy Alecu
a potem… Bo skoro on… I tak… To oni chcą mieć wszystko gotowe. – Głos uwiązł mu
w gardle i nie był w stanie mówić dalej. Uwagi Isabelle nie uszedł fakt, że nazywał
rodziców po imieniu. Odkąd oficjalnie został ich bratem, zdarzyło mu się to zaledwie
kilka razy. I zawsze był wtedy na nich wściekły. Ale chyba nigdy tak bardzo,
jak teraz. Jace lubił manifestować swoją złość wszystkim wokół, kiedy się
wściekał robił z tego małe przedstawienie, by nikt nie przegapił jego nastroju.
Teraz jednak ściekłość demonstrował jedynie poprzez zaciśnięte szczęki. Jakby,
w tym momencie cała złość należała tylko do niego.
-
Przypomnijcie mi, żebym nie głosował na nich w plebiscycie na Rodziców Roku –
odezwał się Magnus posyłając trochę magii w ciało Aleca. Chciał wysondować, jak
poważne były obrażenia wewnętrzne. Starał się zachować kamienną twarz, by
jeszcze bardziej nie wystraszyć tych dzieciaków. Ani nie dać im złudnej
nadziei. Wewnątrz jednak cały aż chodził od nadmiaru emocji i sprzecznych
uczuć. Głównie przerażenia i frustracji. W co ten Jem go wplątał?! Przecież
chłopak był już trupem! Co prawda jeszcze oddychającym, ale to akurat mogło się
szybko zmienić.
-
Uratujesz go? – spytał blondyn, pierwszy raz podnosząc wzrok i przyglądając się
Czarownikowi. W złotych oczach Magnus widział tylko pustkę. Nie dziwiło go to.
Znał więź parabatai i wiedział, co
się dzieje, gdy zostaje ona złamana przez śmierć. Wbrew sobie zaczął współczuć
chłopakowi. Czekał go przeraźliwy ból.
-
Zrobię, co w mojej mocy. – Nie było to ani tak, ani nie. Dawanie tym dzieciakom
fałszywej nadziei wydawało się okrutne. Podobnie, jak obdzieranie ich z tej,
którą jeszcze mieli.
Izzy
i Jace pokiwali głowami. Wiedzieli, że na więcej nie mogli liczyć. Tylko Max
zdawał się nie rozumieć słów Czarownika.
-
To znaczy? – Chciał wiedzieć dokładnie. Chciał usłyszeć, że jego wkurzający, przestrzegający
wszystkich zasad, nudny starszy brat będzie żył. Że kiedyś zapolują razem na
demony! Że…
-
Max… - Izzy objęła brata. – Magnus zrobi wszystko, żeby uratować Aleca.
Chłopiec
pociągnął nosem, jakby znów zbierało mu się na płacz, jednak powstrzymał łzy.
Magnus,
jako jedynak, nigdy do końca nie pojął, o co chodziło z tą miłością między
rodzeństwem. Zawsze, gdy obserwował braci i siostry czuł, że coś mu umyka.
Jakiś bardzo istotny szczegół, który stanowił rdzeń ich wzajemnych relacji.
Teraz odnosił to samo wrażenie. Wiedział, że w takich warunkach, nie będzie
mógł pracować. Żeby uratować tego chłopca, będzie potrzebował pełnego
skupienia.
-
Musicie wyjść – powiedział i przyszykował się na kłótnię. Oni jednak, cała
trójka – nawet Max – kiwnęli głowami i skierowali do wyjścia. Najpierw jednak
każde pożegnało się z Alekiem. Może nie mówili tego głośno, ale wiedzieli, że
nawet Wysoki Czarownik Brooklynu może nie posiadać wystarczającej mocy, by
uchronić ich świat przed tragedią.
Izzy
pochyliła się nad Alekiem i pocałowała brata w czoło.
-
Walcz… proszę…
Jace
nic nie powiedział, tylko ponownie dotknął miejsca gdzie znajdowała się runa parabatai i niemal wybiegł z pokoju. Max
spojrzał na brata z powagą nieadekwatną do swojego młodego wieku. Po chwili
wahania wyciągnął coś z kieszeni jeansów i położył na stoliku obok łóżka. Była
to mała figurka żołnierzyka.
-
Potrzebuję cię Alec – powiedział i wyszedł.
Gdy
zostali sami Magnus zmierzył nieprzytomnego chłopaka wzrokiem. Choć nigdy
wcześniej się nie spotkali i nie rozmawiali był pod sporym wrażeniem Aleca
Lightwooda. Tylko ktoś naprawdę niezwykły mógł zasłużyć na taką dawkę miłości.
-
Alexandrze… - Zdjął marynarkę i odwiesił ją na oparcie krzesła. – Zrób mi tę
przyjemność i nie umieraj. Nie chcę być tym, który zaniesie twojemu rodzeństwu
złe wieści. – Pstrykną palcami a z jego dłoni popłynęła błękitna magia, która w
kilka sekund otuliła ciało chłopaka niczym kokon.
Izzy
przeżywała cholerne deja vu. Już drugi raz, tego dnia, siedziała zupełnie
bezużyteczna, podczas gdy za zamkniętymi drzwiami, ktoś teoretycznie
potężniejszy od niej, walczył o życie jej brata. Tylko, że teraz nie mogła
skupić się na własnym bólu. Był przecież Max. Za mały, by sobie z tym poradzić.
Potrzebujący wsparcia, nie tyle jej – starszej siostry, co rodziców. A gdzie
oni byli?! Olali wszystkie swoje dzieci, w tym jedno umierające. Zajmowali się
pogrzebem… Na Anioła! Przecież Alec wciąż żył.
-
Jak myślicie? Kiedy oni przyjdą? – Max stał na środku korytarza, zagubiony, nie
bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Isabelle było go szkoda. Był za młody żeby
musieć mierzyć się z czymś takim. Podobnie, jak oni wszyscy. Nagle naszła ją
myśl, że gdyby urodzili się jako Przyziemni, nie musieliby przeżywać takiego strachu.
Szybko ją jednak odrzuciła. Nie chciała innego życia. Lubiła być Nocną
Łowczynią. A Alec wyzdrowieje. Na pewno!
-
Nie wiem – powiedziała i rozłożyła ramiona. Max, po chwili wahania, wsunął się
w nie, pozwalając zamknąć się w siostrzanym uścisku. Pomyślał, że na to chyba
nigdy nie będzie za duży.
-
Nie tak szybko – burknął Jace, znów kręcący się po korytarzu, niczym nawiedzający
go duch. – Pewnie dopiero, kiedy…
-
Nie kończ – warknęła Izzy. – To się nie stanie. Magnus go wyleczy!
-
Skąd wiesz? – spytał Max.
-
Mam, co do niego, dobre przeczucia.
Drzwi
otworzyły się w momencie, gdy myśleli, że nie zrobią tego już nigdy. Choć
Czarownik wciąż trzymał się zaskakująco dobrze, ubranie miał w nienagannym
stanie a makijaż nawet lekko się nie rozmazał, to i tak było czuć od niego aurę
zmęczenia; musiał zużyć naprawdę sporo magii. Jego stan zdradzało choćby lekkie
drżenie głosu. Mimo to zachowywał się jakby okazanie słabości przed Nefilim
miało go zabić. Być może naprawdę był kiedyś w takiej sytuacji. Wspólna historia
Dzieci Anioła i Dzieci Lilith obfitowała w czarne okresy wzajemnej nienawiści i
zwalczania jednych przez drugich. Czy raczej zwalczania Podziemnych przez
Nefilim. Tym bardziej Izzy cieszyła się, że Magnus zdecydował się im pomóc.
-
Zrobiłem, co w mojej mocy – powiedział nim którekolwiek z nich zdążyło choćby otworzyć
usta. – Reszta zależy od niego. Ale myślę, że nie powinniście się martwić –
dodał widząc ich tężejące twarze. – On naprawdę chce żyć, inaczej nie
przetrwałby do mojego przybycia.
Dopiero
teraz dotarło do nich, jak źle było. Max się rozpłakał i wbiegł do sali, niemal
przewracając wciąż stojącego w drzwiach Czarownika. Izzy już chciała
przeprosić, ale Magnus zbył ją machnięciem ręki. Ze źle urywana czułością
patrzył, jak Max, wciąż płacząc, tulił się do brata. I albo mu się zdawało,
albo po twarzy Aleca przebiegł dziwny grymas. Gdy się powtórzył Bane miał już
pewność. Ten chłopak przeżyje.
-
Dobra – odchrząknął. – Zrobiłem, za co mi zapłacono, a teraz idę. Nie chcę
nadużywać szczęścia. Zgodnie ze wszystkimi prawami wszechświata zaraz pewnie
zjawi się tu wasza matka. Nasze relacje są dość napięte – wyjaśnił. – A nie
chciałbym psuć chwili. – Wskazał palcem do pomieszczenia, gdzie Alec, z trudem,
starał się otworzyć oczy. Chyba też coś mówił, bo usta Maxa poruszały, jakby
odpowiadał. – Silny skubaniec.
Jace
widząc, że brat odzyskuje przytomność wpadł do sali, jak torpeda. Magnus, nauczony
doświadczeniem, usunął się z drogi. Zderzenie z postawnym nastolatkiem, to nie
to samo, co odepchnięcie przez dziecko.
Tylko
Isabelle nie ruszyła się z miejsca. Widać było, że się waha.
-
No idź – zachęcił ją Czarownik. Ona jednak najpierw podeszła do niego.
-
Dziękuję – szepnęła i, niespodziewanie dla nich obojga, szybko przytuliła
mężczyznę. A potem pobiegła do brata.
Magnus
stał niczym posąg wmurowany w podłogę Instytutu. Pomyślał, że chyba dostał
właśnie najbardziej niesamowitą zapłatę za swoje usługi, w całym długim życiu.
W
pokoju rozległo się pukanie.
-
Proszę! – krzyknęła nie przerywając robienia makijażu. Sporo sobie obiecywała
po dzisiejszej imprezie. W końcu urządzał ją nie byle kto, a sam Magnus Bane! Izzy
była w szoku, gdy dostała ognistą wiadomość z zaproszeniem. Przez chwilę
zastanawiała się nawet czy to, aby nie jakiś podstęp. Szybko jednak odrzuciła
tę myśl. Z jakiegoś powodu Bane budził w niej zaufanie. I wcale nie chodziło
tylko o to, że uzdrowił jej brata.
-
Cześć. – O wilku mowa. W drzwiach stanął Alexander z niepewnym uśmiechem na
bladej twarzy.
-
Alec! – Porzuciła makijaż, nie przejmując się tym, że zrobione miała tylko
jedno oko. – Chodź!
Chłopak,
trochę chwiejnym krokiem, wszedł do środka i ciężko kłapnął na łóżko. Od
feralnej bitwy minął tydzień i choć jego życiu nie zagrażało już bezpośrednie
niebezpieczeństwo, to wciąż nie wrócił do pełnej sprawności. Nadal był potwornie
blady, poruszał się z trudem i miał całkowity zakaz brania udziału w misjach.
Czego nie przyjął zbyt dobrze; bał się, że rodzeństwo nie poradzi sobie bez
niego. Żeby go jakoś uspokoić, Jace i Izzy przysięgli na wszystkie świętości
(oraz kolekcję broni i szpilek), że nie będą szarżować. A w razie konieczności,
takiej całkiem obiektywnej, wezwą wsparcie. Mimo to Alec potrafił czekać w
holu, całą noc, aż wrócą z misji. Czym wcale nie przyspieszał swojego powrotu
do zdrowia. Isabelle wiedziała jednak, że brat po prostu nie potrafił inaczej.
-
Stało się coś? – zapytała zaniepokojona widząc, że z twarzy Aleca zniknął
uśmiech a zastąpił go… strach? Chyba tak. – Źle się czujesz? – Usiadła obok
niego a chłopak instynktownie się odsunął. Zabolało. – Alec?
-
Ja… - Zaczął wyłamywać sobie palce. – Ja… Chciałem ci podziękować – wydusił
wreszcie.
Zamrugała
kilka razy, jak człowiek nie do końca przekonany, że znajduje się w
odpowiedniej rzeczywistości.
-
Za co?
-
Za to, że poszłaś dla mnie do Czarownika. Że uratowałaś mi życie.
Gdyby
rozmawiała z kimkolwiek innym, albo Alec byłby w innym humorze, machnęłaby
lekceważąco ręką i zbyła całą dyskusję prychnięciem. Zamiast tego położyła
bratu dłoń na ramieniu. Widocznie się spiął; udała, że tego nie widzi.
-
A ty uratowałeś moje – przypomniała. – Od tego wszystko się zaczęło.
Wzruszył
ramionami.
-
Od tego są starsi bracia. Żeby chronić młodsze rodzeństwo. – Uśmiechnął się
bezwiednie i Izzy, po raz kolejny, uzmysłowiła sobie, jak bardzo Alec ją
kochał. Ją, Jace’a i Maxa.
-
Młodsze rodzeństwo też czasem ma coś do powiedzenia! – Klepnęła brata w ramię,
na co ten skulił się w sobie. – Alec? – Coraz mniej jej się to wszystko
podobało.
Przez
chwilę panowała cisza, podczas której Alec coraz intensywniej wyłamywał sobie
palce, ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Kiedy wreszcie się odezwał jego głos
brzmiał, jakby chłopak był na granicy płaczu.
-
Przepraszam Izzy.
Ból,
jakim przepełnione były te słowa sprawił, że Isabelle ścisnęło się serce.
-
Za co? – powtórzyła swoje pytanie sprzed kilku chwil. – Za co Alec?
-
Okłamałem cie. – Nadal na nią nie patrzył. – Was wszystkich okłamałem. – Po
jego policzkach zaczęły płynąc łzy. Chciała je otrzeć, ale uchylił się przed
jej dotykiem.
-
Alec?
-
Gdybym wam powiedział… - Wydawał się jej nie słyszeć. – Nie ryzykowałabyś
spotkania z Czarownikiem. – Inny słowy, dałabyś mi umrzeć. Izzy doskonale
zrozumiała, ukryty w słowach brata, przekaz. Nie mogła tylko pojąć, jakie
kłamstwo mogłoby zmusić ją, by pozwoliła Alecowi umrzeć. – Naraziłem cię na
niebezpieczeństwo. – Dalej płakał a głos zaczął mu się łamać. – Przepraszam! –
Niemal zawył i rozpłakał się na dobre. Jego chudym ciałem wstrząsnął szloch a
on nie potrafił go powstrzymać. Tak jakby skrywana wewnątrz niego tajemnica, w
końcu przełamała psychikę chłopaka, czyniąc z jego umysłu chaos a ciało samo
starało się pozbyć napięcia. – Przepraszam, przepraszam, przepraszam… - powtarzał
raz po raz.
Isabelle
nie mogła patrzeć na brata w takim stanie; to było zbyt bolesne. Czuła jak pęka
jej serce. By, choć trochę mu ulżyć objęła brata ramionami. Początkowo próbował
się wyrwać, ale w tej chwili to dziewczyn była silniejsza. W końcu zaniechał
prób i tylko płakał wtulony w szyję siostry.
Trwali
tak, aż płacz przeszedł w urywany szloch. Dopiero wtedy Izzy odsunęła brata od
siebie i zmusiła, by na nią spojrzał.
-
Alec – powiedziała cicho, spokojnie. – Jesteś moim bratem. – Patrzyła w zaczerwienione
od płaczu oczy, ból oraz przerażenie na bladej twarzy i miała ochotę nim
potrząsnąć. Nakazać by przestał gadać i myśleć głupoty. Wiedziała jednak, że w
ten sposób nie dotrze do Aleca. – Nie ma takiej rzeczy, która sprawiałaby, że
przestałabym cię kochać. Albo pozwoliła ci umrzeć, nie walcząc o ciebie.
Rozumiesz?!
Pokręcił
głową.
-
Mówisz tak, bo nie wiesz. – Jego głos brzmiał głucho.
-
To mi powiedz! – zażądała. – A udowodnię ci, że się mylisz!
Wziął
głęboki oddech. Za to Izzy na chwilę przestała oddychać.
-
Jestem gejem.
Początkowo
sens wypowiedzianych słów do niej nie dotarł. Spodziewała się czegoś naprawdę
strasznego, jakiejś mrocznej tajemnicy. A to? To było nic. Drobny szczegół w całej
postaci jej brata, zupełnie niemający znaczenia. Ale nie dla Aleca. Chłopak,
błędnie interpretując jej milczenie, jeszcze bardziej skulił się w sobie.
Wyglądał jakby zawalił mu się cały świat. I może faktycznie tak było. Może, po
cichu liczył, że siostra go zrozumie. Nie odtrąci. Nie potępi. Przeliczył się.
- Ja… Ja… - Zaczął wstawać, ale Isabelle
usadowiła go z powrotem na łóżku. Dłonie trzymała na jego ramionach, żeby nie
przyszło mu do głowy spróbować uciec. Nie, dopóki nie powie tego, co
zamierzała.
-
Lubisz chłopców – stwierdziła neutralnym tonem. – I co z tego?
Alec
zamrugał. Jego świat, wciąż w rozsypce, przechodził właśnie rewolucję.
-
Jak to, co? – krzyknął. Brzmiał, jak ktoś bliski ataku paniki. – To chore!
Nienaturalne! To wynaturzenie! Powinni odebrać mi runy!
-
Oh, zamknij się! – przerwała jego wywód przewracając oczami. Chociaż starała
się brzmieć nonszalancko, w środku czuła ogromny ból. Alec naprawdę wierzył we wszystko,
co mówił. I niewiadomo, jak długo, zmagał się z tym sam. – Nie wiem, kto ci
takich głupot nagadał, ale niech go demon w dupę kopnie. I zje wilkołak. Alec.
– Spojrzała prosto w oczy brata. – To nie ma żadnego znaczenia.
Chłopak
otworzył usta w wyrazie szczerego zdumienia. Zdecydowanie nie tego się
spodziewał.
-
Żadnego znaczenia – dodała z całą mocą, na jaka ją było stać. – A już na pewno
nie dla mnie.
Alec
miał wrażenie, że śni. Przyszedł do pokoju siostry żeby wyznać jej prawdę o
sobie, by nie musiała się więcej dla niego narażać. Nie zasługiwał na to.
Zasługiwał tylko na potępienie, odrzucenie i spojrzenia pełne obrzydzenia. Był
na to wszystko gotowy. A przynajmniej tak myślał. Nie jesteś moim bratem, to spodziewał się usłyszeć. A nie, to nie ma znaczenia. Czyżby Isabelle nie
rozumiała, czym był?! Że tacy, jak on
nie mieli prawa istnieć?
-
Izzy… - zaczął, ale siostra mu przerwała. Świetnie znała ten ton. Alec zaraz
zacznie przekonywać ją do swoich racji.
-
Nie. Nie będę tego słuchać. Za to ty posłuchasz mnie. – Wzięłaby się pod boki,
by wyglądać groźniej, ale nie była pewna czy brat nie wykorzysta tej szansy i
nie zwieje. – To nie ma znaczenia – powtórzyła. – Wciąż jesteś moim bratem i
cię kocham. Jesteś najlepszy! Nieważne
czy wolisz chłopców, dziewczyny czy jest ci to obojętne! Cholera! Możesz nawet mieć
mokre sny o świeczniku z biblioteki! Nadal jesteś najwspanialszą osobą, jaką
znam! Kocham cię! Kocham cię Alec! Bez względu na wszystko!
-
Ale…
-
Nie ma żadnego, ale! To, że jesteś gejem nie czyni cię gorszym od innych! Mniej
wartym miłości! Nawet nie waż się tak myśleć! I nie słuchaj debili, którzy będą
próbowali wmawiać ci takie idiotyzmy! A najlepiej poszczuj takie osoby mną! –
Uśmiechnęła się. – Chętnie wbiję im szpilki w części ciała, które nie powinny mieć
kontaktu z obuwiem. A potem poprawię biczem, żebyśmy się dobrze zrozumieli.
Przez
twarz Aleca przemknął uśmiech. Izzy była naprawdę wspaniała.
-
To ja jestem starszy. To ty powinnaś szczuć swoich chłopaków mną.
Udała,
że się nad tym zastanawia.
-
W sumie… Możemy się tak umówić. A! I wiesz, co?! – Jej uśmiech jeszcze się
poszerzył.
-
Co? – zapytał a jego najgorsze przeczucia powróciły. Może jednak Izzy zmieniła
zdanie…
-
Teraz będziemy spędzać jeszcze więcej czasu razem!
Uniósł
pytająco brwi.
-
W końcu mam, z kim gadać o chłopakach! – krzyknęła z przesadnym entuzjazmem. – Nawet
nie wiesz, jak żałowałam, że rodzice nie skombinowali sobie jeszcze jednej
córki… - urwała, bo Alec trzepnął ją poduszką.
-
Nawet nie myśl, że będę… - Nie dokończył. Rozpłakał się. Tym razem z ulgi.
Isabelle przytuliła brata, pozwalając mu płakać tak długo, jak chciał. Wiedziała,
że tego potrzebował.
-
Powiesz Jace’owi? – spytała podając bratu koszulę. Alec skrzywił się, jednak
widząc minę siostry przełknął wszystkie epitety, jakimi chciał skomentować jej
wybór. Zamiast tego posłusznie zaczął się ubierać.
-
Na razie nie… Kiedyś na pewno, ale teraz… - Zrobił nieokreślony ruch ręką a
Izzy pokiwała ze zrozumieniem głową. Rozmawianie o uczuciach było dla Aleca
większą traumą niż dla niej buty na płaskim. Nic dziwnego, że po rozmowie z nią
chciał trochę odsapnąć psychicznie i nie był gotowy na kolejną konfrontację.
Jeszcze trudniejszą, bo z własnym parabatai.
Izzy nie miała wątpliwości, że Jace także nie miałby nic do orientacji Aleca,
przecież go kochał. Jednak Alec wciąż był bardzo niepewny na tym polu. Dlatego,
póki co, tylko ona mogła go wspierać. I zamierzała robić to najlepiej, jak
umiała.
-
Jeśli chcesz mogę przy tym być.
Uśmiechnął
się.
-
Chętnie. – Podszedł do siostry i przytulił ją. Od ich rozmowy zdarzało mu się
to dość często, jakby wciąż potrzebował się upewniać, że Izzy go nie odtrąci.
Dziewczyna nie miała nic przeciwko temu. Odnosiła nawet wrażenie, że odzyskuje
brata sprzed kilku lat. Tego, który nie miał przed nią tajemnic.
-
Słuchaj… Czy to na pewno dobry pomysł? – Skrzywił się widząc marynarkę w rękach
Izzy.
-
Sam chciałeś podziękować Magnusowi – przypomniała mu.
-
Ale impreza…
-
To najlepsza opcja. – Wiedziała, że Alec za wszelką cenę szukał wymówki. – Nie
będzie miał wrażenia, że go nachodzimy. W końcu sam nas zaprosił. Poza tym, jak
zrobisz z siebie debila, będziesz mógł zniknąć w tłumie. – Puściła bratu oczko.
-
Dzięki Iz. Na ciebie zawsze można liczyć. Co moja samoocena zrobiłaby bez
ciebie?
-
Zawsze do usług.
Alec
czuł się źle. I nie chodziło o odniesione niedawno rany. Po prostu imprezy nie
były jego środowiskiem naturalnym. A imprezy, na których Izzy, co pięć minut
wskazywała mu jakiegoś faceta i domagała się opinii stanowiły, w jego mniemaniu,
przedsionek Piekła.
-
A ten?
Podążył
za wzrokiem siostry i zobaczył młodego, przynajmniej fizycznie (z nimi nigdy
nic nie wiadomo) faerie. Całkiem przystojnego faerie, ale tego nie miał zamiaru
mówić głośno.
-
Naprawdę Iz? – jęknął. – Będziesz to robiła cały czas?
-
Przecież cię ostrzegałam. – Posłała mu promienny uśmiech.
-
Byłem pewny, że żartujesz. – Upił łyk wody. W swoim stanie wołał nie tykać
alkoholu. Poza ty, ktoś z ich trzyosobowego towarzystwa musiał być trzeźwy żeby
odnaleźć drogę do Instytutu. – A jak Jace usłyszy? – W jego głosie pobrzmiewał
niepokój.
-
Spokojnie. – Zbyła brata machnięciem ręki. – Jace jest teraz bardzo zajęty. –
Wskazała na parkiet, gdzie Jace obtańcowywał właśnie jakąś rudą dziewczynę.
Jednocześnie przyglądała się Alecowi. Odkąd brat wyznał jej, że jest gejem,
wiele niezrozumiałych dotąd sytuacji pomiędzy nim a Jace’em, stało się nagle
jasnych. Nie zamierzała jednak pytać o to wprost. Alec i tak mocno jej zaufał.
Reszty dowie się, gdy chłopak będzie gotowy na kolejny etap zwierzeń. Do tego
czasu miała zamiar obserwować i samodzielnie wyciągać wnioski.
Patrzył
na swojego parabatai i zastanawiał
się, co właściwie czuł. Zazdrość? Trochę.
Smutek? Może też? Żal? To na pewno. Tylko nie wiedział, z jakiego powodu. Czy
dlatego, że Jace tańczył z dziewczyną, co dobitnie mu uświadamiało, że nie miał
u niego szans i najwyższa pora wyleczyć się z tego głupiego młodzieńczego
zauroczenia? Czy dlatego, że on nigdy nie będzie mógł się tak obnosić się z
własnym uczuciem? Nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Tym bardziej, że coś innego
przykuło jego uwagę. Nagły błysk złota. Kiedy spojrzał w tamtą stronę, w ciągu
sekundy zapomniał, jak się oddycha. Przed oczami miał najpiękniejszego
mężczyznę, jakiego kiedykolwiek widział. Wysokiego, o skórze koloru palonego
karmelu, azjatyckich rysach i cudownych kocich oczach. Poruszał się z
niezwykłą, niczym niewymuszoną gracją a jego ubranie – całe w różnych odcienia
złota – od błyszczących półbutów po fantazyjne spinki wpięte w czarne włosy,
zdawało się lśnić własnym blaskiem. Sprawiając, że nikt nie mógł przejść obok
niego obojętnie.
-
W końcu się zjawił. – Słowa Izzy z trudem przedarły się do jego umysłu. – Ale
trzeba mu przyznać, wie jak zrobić dobre wejście. – Pokiwała z uznaniem głową.
-
Kto… - Poczuł, że zaschło mu w ustach. – Kto to jest? – Oblizał spierzchnięte
wargi.
Isabelle
spojrzała na brata i uśmiechnęła się w duchu. Alec był taki prosty do
odszyfrowania. Tym lepiej dla niej.
-
Magnus Bane – powiedziała niby obojętnym tonem, cały czas bacznie obserwując
reakcje brata.
Przełknął
głośno ślinę czując, jak serce zaczyna boleśnie obijać mu się o żebra. TO był Magnus
Bane?! Czarownik, któremu zawdzięczał życie?! Człowiek, do którego chciał tak
po prostu podejść i podziękować?! Idiota! Idiota! Idiota! Trzeba było słuchać
Izzy! Przecież mówiła, że Bane jest przystojny. Z drugiej strony, nie zawsze
można było wierzyć jej osądom. W końcu podobał się jej ten dziwny wymoczkowaty
koleś w okularach, niespuszczający wzroku ze zdobyczy Jace’a. Ale co do Czarownika
miała racje. Wróć! W żadnym razie! Bo Bane nie był po prostu przystojny! On był
niebywale piękny! Cudowny i idealny! Alec poczuł, że więcej nie zniesie.
-
Musze iść. – Zaczął przeciskać się w stronę drzwi.
Isabelle
zamrugała. Czy jej brat – wyćwiczony anielski wojownik, gotów w walce poświecić
własne życie – właśnie zwiewał, bo zobaczył przystojniaka?
-
Tak nie będzie – mruknęła do siebie i ruszyła za Alekiem. – Jesteś Lightwoodem,
do cholery! – Złapała chłopaka za rękę. – Nie tak szybko, braciszku! – Nim
zdążył powiedzieć cokolwiek, lub spróbować się wyrwać, Izzy zaczęła intensywnie
machać ręką, niemal przy tym podskakując. – Magnus! Cześć!
Jej
krzyk przebił się przez muzykę i zwrócił uwagę Czarownika. Magnus uśmiechnął
się przepraszająco do rozmówcy, z którym prowadził ożywioną dyskusje i ruszył w
ich stronę, pełen niewymuszonej gracji. Niczym kot. A Alec miał ochotę zniknąć.
Albo umrzeć. Obojętnie. Byle tylko nie zostać zmuszonym do konfrontacji z TYM
człowiekiem.
-
Isabelle Lightwood. – Głos Bane miał głęboki, przyjemnie zachrypnięty. – Nie
spodziewałem się cię tu zobaczyć.
-
A to niby, dlaczego?
Wzruszył
ramionami.
-
Nefilim raczej nie utrzymują kontaktów z Czarownikami dłużej niż jest to
konieczne do osiągnięcia ich celów. Nawet, jeśli w grę wchodzi najlepsza
impreza na Brooklynie.
Isabelle
roześmiała się, jakby przytyk nie zrobił na niej wrażenia.
-
Czarownicy raczej nie zapraszając Nefilim na swoje imprezy – odgryzła się. – Nawet,
jeśli w grę wchodzą najgorętsze Nocne Łowczynie po tej stronie Pacyfiku. – Przejechała
dłonią po biodrze. Jej (i tak za krótka – zdaniem Aleca) sukienka podjechała
nieco do góry. A brunet o mało nie zszedł na zawał. Nie dość, że sama obecność
Bane’a przyprawiała go o szybsze bicie serca to jeszcze Izzy musiała dołożyć
swoją cegiełkę.
Tym
razem to Magnus się roześmiał.
-
Podobasz mi się dziewczyno. Masz pazur.
-
Cieszę się. Ale! – krzyknęła jakby dopiero teraz sobie o czymś przypomniała. –
Szturchnęła brata w ramię a Magnus dopiero teraz zobaczył ubraną na ciemno
postać stojącą obok Isabelle. Niesamowite, jak ten chłopak potrafił się
kamuflować.
Alec
robił wszystko, byle tylko nie spojrzeć na Bane’a. Wiedział, jak by się to
skończyło. Jego zbłaźnieniem się. I to pewnie tak spektakularnym, że stałoby
się głównym punktem imprezy. Jednak, kiedy poczuł szturchnięcie w ramię
wiedział, że siostra mu nie odpuści. Nabrał ze świtem powietrza.
-
Dziękujęzauratowanieżycia – powiedział na jednym wydechu. Zrobił, co zamierzał.
Czy teraz wszechświat może przestać już go dręczyć i zabrać go stąd? W jakimś
rozbłysku światła, czy coś? Izzy kopnęła go w kostkę. Czyli nic z tego.
-
Oh, Alexandrze… - Bane zacmokał z dezaprobatą a Alec pomyślał, że jego imię
brzmi bardzo odpowiednio w ustach Czarownika. Wszechświat ewidentnie miał z
niego ubaw. – Jeśli naprawdę chcesz komuś podziękować, musisz zrobić to, jak
należy. – Bawiło go zawstydzenie chłopaka. Młody Łowca bezsprzecznie miał
problem z kontaktami międzyludzkimi i Magnus postanowił to wykorzystać. Kto
wie, kiedy będzie miał następną okazję do bezkarnego pastwienia się nad
Nefilim? – Po pierwsze: spójrz na mnie.
Głos
Czarownika miał jakąś hipnotyzującą moc i Alec najzwyczajniej nie mógł go nie posłuchać.
Przeniósł wzrok z podłogi na Bane’a. A Magnus poczuł, jak cały świat osuwa mu
się spod nóg. Niebieskie. To była jego pierwsza przytomna myśl, po tym, jak
chłopak na niego spojrzał. Jego oczy są niebieskie! Dziękował niebiosom, że nie
trzymał w ręku drinka. Bo albo by go wypuścił, albo sie nim zadławił. A tak
mógł udawać niewzruszonego urodą chłopaka. Chociaż w środku cały aż chodził.
Jak to możliwe, że wtedy, w Instytucie, nie dostrzegł urody Alexandra?!
Odpowiedź była prosta. Chłopak stał jedną nogą w grobie, a w takich warunkach
nikt raczej nie wygląda korzystnie. Wyłączając oczywiście samego Magnusa. On
zawsze i wszędzie wyglądał olśniewająco. Poza tym, tam w infirmerii, Alec miał zamknięte
oczy, swój największy atut. Teraz ten błękit obezwładniał Magnusa; sprawiała,
że mógł godzinami gapić się na tego pięknego chłopca nie przejmując się niczym,
nawet reputacją. Teraz liczył się tylko błękit nieba zamknięty w oczach młodego
Łowcy.
Patrzenie
na Magnusa było jednocześnie wspaniałe i bolesne. Wspaniałe, bo mężczyzna
stanowił uosobienie marzeń Aleca, z których chłopak, do tej pory, nie zdawał
sobie sprawy. Bolesne, – bo te marzenia nigdy nie miały się spełnić. Przecież
ktoś taki, jak Magnus Bane, nie zainteresuje się kimś takim, jak Alec. Nie było
na to najmniejszych szans. Świadom beznadziejności całej sytuacji postanowił
zakończyć to, jak najszybciej.
-
Dziękuję za uratowanie życia – powiedział, tym razem, wyraźniej.
-
Poza tym, w ramach podziękowania, Alec chciałby cię zaprosić na kolację.
Obaj
– Łowca i Czarownik – spojrzeli na Isabelle, która uśmiechała się szeroko taksując
ich wzrokiem. Jakby wiedziała coś, o czym oni nie mieli pojęcia.
-
Prawda Alec? – Szturchnęła brata w bok a gdy ten otwierał usta, żeby zapewne
zaprzeczyć, kopnęła go w kostkę. – Prawda – odpowiedziała za niego. – Pasuje ci
piątek o osiemnastej? – To pytanie zadała Magnusowi.
Czarownik,
choć wciąż w szoku wywołanym zarówno urodą Lightwooda, jak i nagłą zmianą biegu
rozmowy, nie pozwolił całkiem wytrącić sobie pałeczki dominacji. W końcu to on
miał te czterysta lat!
-
Wołałbym dziewiętnastą. – Przeniósł wzrok na swoje paznokcie. Ciekawe, jak
prezentowałby się na nich błękit… - I oby to była dobra knajpa. W końcu
uratowałem ci życie.
-
Spokojnie. Nie pożałujesz – zapewniła go Izzy. – Masz moje słowo.
-
Stało się coś Magnusie? – zapytała Isabelle widząc mężczyznę w drzwiach swojego
pokoju. – Coś z Alekiem? – Serce ścisnęło się jej ze strachu.
-
Nie. – Bane pokręcił głową. – Twój brat jest fantastyczny, jak zawsze. I, jak
zawsze, odstawiam go w stanie, tylko lekko naruszonym. – Puścił jej oko a ona
się uśmiechnęła. – Mogę wejść?
Pokiwała
głową i Czarownik dumnym krokiem przekroczył próg.
-
Przyszedłem coś ci dać – oznajmił.
Na
twarzy Isabelle pojawiło się zdumienie, gdy Magnus z wewnętrznej kieszeni
marynarki wyjął, znany jej, naszyjnik z rubinem.
-
Proszę. – Położył klejnot na wyciągniętej dłoni dziewczyny.
Przyjrzała
się uważniej świecidełku. Był piękny. I drogi. I chyba magiczny.
-
Nie chcesz już panować nad światem? – zapytała ze śmiechem.
Odwzajemnij
gest.
-
Mój świat nie wymaga tego, by nad nim panować. Zdecydowanie wystarcza mi to, że
po prostu jest. A jest dzięki tobie.
Izzy
zapiekły oczy.
-
Ty też miałeś w tym swój udział. – Spoważniała. – I pilnuj go Magnusie. Bo to
też mój świat.
-
Będzie ze mną bezpieczny. Masz moje słowo.
😍😍😍 uwielbiam twoje opowiadania są pełne emocji i kończąc chcesz czytać więcej. Dziękuję za to, że piszesz. Uniwersum Maleca rządzi 😘
OdpowiedzUsuńTo ja dziękuję, że to czytasz :).
UsuńMalec życiem :*