środa, 26 kwietnia 2017

Kurs Gotowania XV

Rozdział ponownie betowany przez KokutoYoru. Dzięki, Dobra Kobieto :)

KURS GOTOWANIA

ROZDZIAŁ XV
"Kaczka"

- Nie.
Poczuł, jak na moment zamarło mu serce, a cały świat skurczył się do tej niewielkiej sali szpitalnej. Jedynymi żyjącymi ludźmi byli on i Zoro… Jego miłość. I jednocześnie mężczyzna, który go nie chciał. Nawet w najgorszych snach nie przewidział takiego scenariusza. To bolało. Bardzo.
- D… dd… Dlaczego? – wyjąkał. – Dlaczego, Zoro?! Przecież powiedziałeś, że… - Miał ochotę się rozpłakać. I tylko duma powstrzymywała go przed tym. Nie wiedział jednak, jak długo. – Że… że… mnie…
- Tak, Sanji. – Zoro mu przerwał. – Kocham cię. – Pomimo tych słów, jego głos był wyprany z wszelkich emocji. – Dlatego nie chcę z tobą być.
Teraz już naprawdę nie wiedział, co myśleć. Taka logika była dla niego całkiem niezrozumiała.
- Jak to?
- Nie chcę być narzędziem, dzięki któremu zrozumiesz i przekonasz się, że twoje skłonności nie są niczym złym. Że świat wcale nie zlinczuje cię za bycie z innym mężczyzną. Nie chcę być tym, który ci to pokaże i tym, który, gdy nie będzie już potrzebny, zostanie po prostu wywalony z twojego życia. A ty sobie spokojnie wrócisz do swojej pierwszej miłości. Sanji… Za bardzo cię kocham, żeby cię dostać a potem stracić. Dlatego wolę w ogóle nie zaczynać.
Patrzył na Zoro szeroko otwartymi oczami, niewiele rozumiejąc z wyznania Roronoy. Zoro go kochał! Przyznał się do tego! A mimo to… nie chciał z nim być. Powoli rozpacz zmieniała się w gniew. A gniew we wściekłość.
- O czym ty pieprzysz?! Glonie! Niby do kogo miałbym zwiać, kiedy to właśnie ty…
- Do Gina.
Umilkł. Teraz już w ogóle nic nie rozumiał. Gin był starą sprawą. Zaledwie epizodem, który, co prawda, zapoczątkował całą tę lawinę zdarzeń, ale teraz nie miał żadnego znaczenia. Został z tyłu, podczas gdy on podążał do przodu.
- Zoro, kurwa! Może mi to łaskawie wyjaśnisz?! Co ci się zalęgło pod tą zapleśniałą czupryną? Walnęli cię wtedy w głowę, czy jak?
Tymczasem Zoro znów się położył i zamknął oko.  Wyglądał na zmęczonego i Sanji przez chwilę miał wyrzuty sumienia, związane z traktowaniem zielonowłosego. Jednak przeszło mu, gdy tylko przypomniał sobie, kto zaczął całą tę beznadziejną dyskusję.

- Co mam wyjaśniać? – Zoro westchnął. Słowa, które niedawno wypowiedział, należały do najtrudniejszych w jego życiu. Ale musiał to zrobić. Nie chciał znów cierpieć. Znów przechodzić przez to samo. Zwłaszcza, że Sanji… był kimś wyjątkowym. Kimś, kogo strata bolałaby jak jeszcze nic do tej pory. Nie wyobrażał sobie, by mógł budzić się przy nim codziennie, razem jeść, chodzić na spacery, a potem, po prostu, to wszystko utracić. – Nieważne, co teraz mówisz, w końcu i tak wrócisz do tego Gina. Przecież to w nim zakochałeś się, jako pierwszym.
- A co to ma do rzeczy?! Gin to już przeszłość! Nic do niego nie czuję!
- Tak ci się tylko wydaje. Nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale twój głos się zmienia, kiedy o nim mówisz, oczy ci błyszczą… Sanji… Wciąż coś do niego czujesz. I w końcu temu ulegniesz. Kiedy tylko, na dobre, pogodzisz się ze swoimi skłonnościami. – Dlaczego on ciągle tu był? Dlaczego po prostu nie obrócił się na pięcie i nie wyszedł?! Nawet przebywanie z Sanjim w jednym pomieszczeniu bolało. Bo miał świadomość, że chociaż Black był tak blisko… Nie było dla nich wspólnej przyszłości. Nawet jako przyjaciele.

Najpierw chciał wybuchnąć i zwyzywać Zoro od najgorszych. Bo jak to?! Glon rościł sobie prawo do decydowania, kogo on sam kochał?! Oraz o jego przyszłych decyzjach?! Ale, im dłużej patrzył na Roronoę, tym bardziej wszystko rozumiał. Ktoś już skrzywdził Zoro w ten sposób. I teraz się bał, że on, że Sanji, zrobi to ponownie.
- Zoro…
Nim zdążył dodać cokolwiek, drzwi do sali się otworzyły i stanął w nich lekarz. A przynajmniej Sanjiemu wydawało się, że był to lekarz. Świadczył o tym biały kitel i stetoskop, przewieszony przez szyję. Jednak nigdy wcześniej nie widział lekarza, którego dłonie oraz przedramiona pokryte byłyby fantazyjnymi tatuażami. Wydawało mu się nawet, że litery, wytatuowane na palcach mężczyzny, tworzą słowo DEATH.  Momentalnie poczuł do niego niechęć.
- Proszę wyjść z sali. – Pomimo słowa „proszę”, jasnym było, że właśnie padł rozkaz.
Sanji wstał z taboretu.
- Czy coś…
- Obchód. – Mężczyzna nawet na niego nie spojrzał.
Nie mógł powiedzieć, żeby go to uspokoiło, ale posłusznie wyszedł z sali. W drzwiach jeszcze raz spojrzał na Zoro, lecz mężczyzna wciąż miał zamknięte oko. Westchnął. Spodziewał się, że nie będzie łatwo, ale żeby aż tak?

W domu chodził od ściany do ściany, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. W głowie wciąż pobrzmiewały mu słowa Zoro. I to nie tylko te, dotyczące odmowy. Coraz częściej słyszał te, wmawiające mu, że dalej kochał Gina. Było to do tego stopnia irytujące i natarczywe, że w końcu zaczął się zastanawiać, czy zielonowłosy nie miał aby racji. Bo skoro wciąż o nim pamiętał, to może faktycznie… Ale nie! Przecież jego serce biło mocnej tylko na myśl o Zoro!
- Kurwa! – Kopnął Bogu ducha winne krzesło. Mebel z donośnym hukiem upadł na podłogę. – Kurwa! Kurwa! Kurwa! – Miał mętlik w głowie. Niby wiedział, że to, co mówił Zoro, było czystą głupotą. Bo, czy wytrzymałby tyle czasu z dala od Gina, gdyby nadal coś do niego czuł? Przecież to właśnie Zoro stał się dla niego kimś wyjątkowym i każda chwila bez tego zielonowłosego idioty okazywała się katorgą. Jego myśli bez przerwy wracały do Glona. Podczas gdy, w przypadku Gina, coś takiego nie miało miejsca. Może kiedyś… Jak jeszcze mieszkał w domu… Ale nawet wtedy tęsknota nie była tak bolesna jak teraz.
Z drugiej strony, ziarno niepewności zostało zasiane. I nie bardzo wiedział, co powinien w takiej sytuacji zrobić. Żeby udowodnić i sobie i, co ważniejsze, Zoro, że Gin był już tylko przeszłością. Przecież nie pojedzie…
- A właściwie, czemu nie?
Podszedł do komputera i szybko naskrobał krótkiego maila do wszystkich uczestniczek kursu. Powiadomił w nim o odwołaniu następnych zajęć oraz przeprosił za kłopot. Po czym… Zaczął się pakować.

Wysiadł na tym samym przystanku, z którego kilka lat temu autobus zabrał go wprost do Wielkiego Miasta. Okolica w ogóle się nie zmieniła. Nawet połamana ławkach stała wciąż w tym samym miejscu. Nie wiedzieć czemu, jednocześnie go to zdołowało oraz podniosło na duchu.
Chwilę zbierał się w sobie, by w końcu ruszyć tak dobrze znaną mu trasą, wprost do restauracji Baratie.
- Mam nadzieję, że staruszek mnie nie zabije…
Myśl o ojcu przez ostatnie dwa dni, kiedy to szykował swój wyjazd, spędzała mu sen z powiek. Nie wiedział, czego miał się po tym człowieku spodziewać. Chociaż na pewno nie serdecznego powitania. W takiej sytuacji pozostawały dwa wyjścia. Albo dostanie kopa w twarz, albo… ojczulek całkiem go zignoruje.
- Wolałbym jednak tego kopa.
Długo też wahał się, czy wyjawić ojcu powód swojej ucieczki. W końcu uznał, że tak. Inaczej próba wyjaśnienia czegokolwiek, spełzłaby na niczym.
Restauracja też wyglądała tak samo. Nawet ta cholerna kaczka nad wejściem dumnie szczerzyła dziób, jakby naigrywając się z niego.
- Umrzyj – warknął. Od zawsze powtarzał ojcu, że to był głupi pomysł, brać sobie za logo kaczkę, tym bardziej, że specjalizowali się w daniach z owoców morza. A ten za każdym razem mu odpowiadał, że ta kaczka to na jego cześć. Że niby tak bardzo przypominał kaczorka, że nie mógł sobie darować. Nieważne, ile miał lat, za każdym razem wkurzało go to niemiłosiernie. Kiedyś nawet próbował ściągnąć owy koszmar znad wejścia do restauracji. Oczywiście mu się nie udało. A jedynym, co zyskał, był miesięczny szlaban i kilka siniaków nabitych przez ojcowski but. Cóż… jego staruszek minął się ze wszystkimi możliwymi poradnikami, sugerującymi, że przemoc wobec dzieci jest niewskazana.  Ale.. może i nie do końca pochwalana przez pedagogów i psychologów dziecięcy, to jednak była skuteczna. Nigdy więcej nie próbował powtórzyć swojego wyczynu.
Zatopiony we wspomnieniach, niemal dostał zawału, kiedy nieoczekiwanie ktoś uderzył go w plecy.
- Sanji! Kopę lat! Co cie przygnało z powrotem do tej dziury?!
Ten głos rozpoznałby na końcu świata. Pełen niepokoju, wziął głęboki oddech i odwrócił się powoli. Przed nim stał Gin. On, podobnie jak całe miasteczko, nic się nie zmienił. Nadal był tym samym Ginem, który wywołał rewolucję w jego sercu. I życiu.
Sanji patrzył na przyjaciela, czekając na jakiś wybuch emocji ze swojej strony. Czuł radość, to prawda, ale… nic poza tym. Nie było euforii, ucisku w dole brzucha, serca boleśnie obijającego się o żebra, suchości w ustach… Nic, co by świadczyło o zakochaniu. Tylko czysta, niczym nieskalana radość z ponownego spotkania przyjaciela.
Kiedy to sobie uświadomił, uśmiechnął się szeroko.
- Gin! Cześć!
Padli sobie w ramiona. Sanji z ulgą przyjął fakt, że nawet takie zbliżenie nie obudziło starych uczuć.
- Dobrze cię widzieć! – Kiedy odsunęli się od siebie, Sanji znów przyjrzał się przyjacielowi. I dopiero teraz zobaczył, że Gin jednak się zmienił. – Przytyło ci się.
Mężczyzna tylko się roześmiał.
- Nie ma co. Miłe powitanie. Ale trochę racji masz. – Poklepał się po dość widocznym brzuchu. – Można powiedzieć, że tatusieję…
- To znaczy?
- To znaczy, że facet, który zostaje ojcem, nabiera ciałka tu i ówdzie… - Zaśmiał się, widząc minę Sanjiego.  – Co jest? Wyglądasz, jakbyś zaraz miał dostać zawału.
Istotnie. Sanji czuł, jak zaczyna brakować mu powietrza. Zarówno z szoku, jak i z… ulgi. To on tu się głowi nad swoimi uczuciami, zastanawia, boi… A Gin, jak gdyby nigdy nic, rozwiewa jego wszystkie wątpliwości, po prostu zostając tatą!
- Za dużo rewelacji na raz. – Uśmiechnął się. Właściwie, dostał to, czego chciał. Mógł wrócić do… Zoro. Mimo to… postanowił jeszcze zostać. Skoro obiecał sobie, że porozmawia z ojcem na temat swojej orientacji, to tym razem nie stchórzy. – Gratulacje.
- Dzięki. – Gin wsadził rękę do kieszeni, wyraźnie czegoś szukając. – Dałbym ci znać wcześniej, ale, no wiesz… Jakby to powiedzieć… Twój numer dziwnie nie odpowiadał.
Ironia była aż nadto wyraźna i Sanjiemu zrobiło się głupio. Faktycznie. Zmienił numer, żeby nikt ze znajomych nie mógł się z nim skontaktować.
- Wybacz… - Podrapał się po głowie.
- Dobra. Było minęło. A teraz patrz! Prawda, że śliczna?!
Sanji wziął podane mu przez Gina zdjęcie. Przedstawiało ono uśmiechniętego niemowlaka w uroczej, różowej sukience z falbankami.
- Śliczna – zgodził się. – Prawdziwa mała gwiazda. – Oddał zdjęcie. – A kto został szczęśliwą mamusią?
- Alvida.
O mało nie zakrztusił się własną śliną. Pamiętał Alvidę. I nawet on, z całym swoim szacunkiem do kobiet, nie zbliżyłby się do niej na odległość kija od miotły! Była po prostu brzydka! I gruba! I miała paskudny charakter! I…
- Jak? – Tylko tyle zdołał wykrztusić, mając gdzieś, czy obrazi tym kumpla, czy nie. 
Na szczęście, Gin tylko się roześmiał.
- Wiesz… Jak wyjechałeś, u nas zrobiła się moda na te dziwne programy urodowe. Wszystkie laski gapiły się w telewizor jak urzeczone. Alvida też. No i postanowiła wziąć się za siebie. Przeszła na jakąś owocową dietę, schudła kilka… naście.. dziesiąt – dodał widząc minę Sanjiego – kilogramów… A potem jakoś samo tak wyszło. Ale muszę ci powiedzieć, chłopie, że nie żałuję.
- No, ja myślę. – Dalej nie potrafił sobie wyobrazić chudej Alvidy.
- A ty? Masz kogoś?
Pomyślał o Zoro i od razu zrobiło mu się cieplej na sercu.
- Prawie. – Po minie Gina zorientował się, że nie zabrzmiało to dobrze. – Myślę, że kiedy tylko wrócę do Tokio, wszystko się ułoży.
Gin odetchnął z ulgą.
- Oby! – Poklepał przyjaciela po ramieniu. – Słuchaj… Zostaniesz na trochę?
Sanji potwierdził skinieniem głowy.
- To super. Musimy wyjść na jakieś piwo.
- Trzymam cię za słowo. – Naprawdę miał ochotę pogadać z Ginem tak… normalnie. Bez ciągłego uważania na własne gesty czy słowa. A teraz czuł, że w końcu mógłby to zrobić. Gin nie budził już w nim tych samych emocji, co kilka lat temu. Teraz należały one, mocno zwielokrotnione, do Zoro.
- No pewnie! To co? Do zobaczenia?
- Do zobaczenia. – Pomachał przyjacielowi, po czym ruszył na spotkanie, którego obawiał się jeszcze bardziej, niż tego przed chwilą.

Długo wahał się, czy faktycznie powinien wejść do środka. W końcu, po daniu sobie mentalnego plaskacza, z ciężkim sercem otworzył drzwi.
Początkowo powitała go cisza, tak niezwykła dla restauracyjnej kuchni. Dopiero po dłuższej chwili usłyszał tak dobrze znany sobie głos.
- Patrzcie państwo! Syn marnotrawny powrócił.
- Cześć, tato.

Przez ostatnią godzinę starał się wyjaśnić ojcu, najpierw powód swojej ucieczki, a później – powrotu. Było to o tyle trudne, że na każde jego słowo, Zeff reagował jedynie niezrozumiałym pomrukiem. Który mógł oznaczać zarówno akceptację, jak i rządzę mordu. Teraz nawet cieszył się, że zaraz po przywitaniu, ojciec wcisnął mu w ręce fartuch i zagonił do roboty w kuchni. Przynajmniej mógł przełożyć tę krępującą rozmowę w czasie. Co wcale nie oznaczało, że się do niej przygotował.
Miał wrażenie, że gada głupoty, a ojciec traktuje cały jego monolog jak marudzenie małego dziecka. Dlatego zakończył najszybciej jak mógł, czując, że więcej nie zniesie.
- No i tak to wygląda.
W sumie, nie bardzo wiedział, jakiej reakcji się spodziewał, ale na pewno nie takiej.
- No i? – Zeff złożył ręce na piersi, wyczekująco wpatrując się w syna.
- To znaczy?
- To znaczy, że mógłbyś mi łaskawie powiedzieć, czego, w związku z tą swoją godziną szczerości, ode mnie oczekujesz?
Tak naprawdę, to nie wiedział.
- Chyba tylko tego, że mnie nie zabijesz… - wymamrotał, zbity z tropu. Naprawdę inaczej wyobrażał sobie tę rozmowę.
- O to możesz być spokojny. – Zeff wstał, po czym podszedł do lodówki i wyjął z niej piwo. Sanji cały czas szedł za nim, wzrok mając utkwiony w protezie jego prawej nogi. Zawsze na ten widok czuł wyrzuty sumienia. W końcu, to przez niego ojciec stał się kaleką. A teraz rozczarował go ponownie.  – Nie mam zamiaru trafić do paki przez takiego gówniarza jak ty – kontynuował, doskonale wiedząc, jakie myśli zaprzątały głowę syna.
Nie wiedzieć czemu, zabolały go te słowa.
- Jak bardzo jesteś zły? – spytał, również sięgając po piwo. Zrobił to chyba tylko dlatego, że musiał czymś zająć ręce.
- Cholernie.
Poczuł się dokładnie tak jak wtedy, gdy Zoro go odrzucił. Znów miał wrażenie, że cały świat wali mu się na głowę a on może tylko stać i patrzeć, czekając aż największy odłamek pozbawi go życia.
- Wychodzi na to, że poniosłem wychowawczą porażkę.
Tym razem się wkurzył. Ostatnio nie należał do osób stabilnych emocjonalnie i dość łatwo przechodził od jednej skrajności do drugiej. Podejrzewał, że to przez ten cały stres.
- Wiesz, że te… skłonności – nadal nie potrafił nazwać tego inaczej – nie są kwestią wychowania.
- Zamknij się, gówniarzu! – Zeff uderzył pięścią w stół, mierząc Sanjiego wściekłym spojrzeniem. – I daj mi dokończyć! – Wziął łyk z butelki. – Wcale nie mówię o twoim pociągu do facetów. Naprawdę nie mam zamiaru ingerować w twoje sprawy łóżkowe, za duży na to jesteś. I jeśli tylko nikogo tym nie krzywdzisz, to nie mój interes. Oczywiście wolałbym, żebyś sobie znalazł jakąś fajną dziewczynę i spłodził syna, który przejmie restauracje, kiedy ja już dawno będę gryzł piach. Ale mówi się trudno – westchnął. –  Bardziej wkurwia mnie to, że uciekłeś, jak smarkacz, kiedy tylko sytuacja przestała być dla ciebie komfortowa! – Znów podniósł głos. –  Myślałem, że wychowałem cię na faceta radzącego sobie z problemami, wychodzącego im naprzeciw. A nie uciekającego przy pierwszej komplikacji. I tylko tym mnie rozczarowałeś, Sanji. Możesz być gejem, bi, a nawet tancerzem baletowym! Bylebyś nie chował głowy w piasek, kiedy życie postanowi cię po niej pogłaskać.
- Raczej w nią jebnąć – mruknął, ale widząc minę ojca, zrozumiał, że niepotrzebnie się odzywał.
- Nawet, jeśli tak, to powinieneś taki cios przyjąć, stojąc dumnie wyprostowanym! A potem oddać!
- Myślisz, że nie chciałbym?! – Nie zamierzał stać bezczynnie, kiedy ojciec go opieprzał. Nie, kiedy tamten przyznał się, że jego orientacja mu nie przeszkadza. – Może i bym to zaakceptował, ale co z restauracją?!
- A co ma niby być?! – Zeff uśmiechnął się pod wąsem. – Naprawdę sądzisz, że kogokolwiek interesowałoby, z kim sypiasz, jeśli tylko robiłbyś dobre jedzenie?! Za kogo ty się masz?! Klientów kucharz obchodzi w takim stopniu, w jakim przykłada się do przygotowywania ich zamówień. Jeśli przekonasz do siebie ludzi swoim jedzeniem, nikt ci nie będzie wyjmował trupów z szafy. Sanji… - Jego głos zmiękł. – Restauracja jest w stanie obronić się sama. Nie musisz dla niej rezygnować ze szczęścia.
W trakcie całego monologu ojca, patrzył tępo na swoje kapcie, bojąc się podnieść wzrok. Prawda, którą Zeff mu wykrzyczał, bolała. Faktycznie. Ubzdurał sobie, że dla klientów jest kimś więcej niż tylko kucharzem. Że będą patrzeć na jego dania, restaurację, przez pryzmat tego, co on robił w wolnym czasie. Teraz miał ochotę zapaść się pod ziemię. Jego ego za bardzo sobie pofolgowało. Po uświadomieniu sobie tego, nie bardzo wiedział, co ma zrobić.
Dopiero po ostatnich słowach Zeffa, odważył się na niego spojrzeć.
- Wiesz… - Mężczyzna uśmiechnął się. – Na miejscu tego całego Zoro, kopnąłbym cię w dupę tak, że przypomniałbyś sobie dzień swoich narodzin, ale mam wrażenie, że on nie z tych.
- Hę?
- Nie hęhaj mi tu! On ma do ciebie słabość. I ty też to wiesz! Inaczej nie przejechałbyś tu, żeby próbować ratować ten wasz poryty związek.
-  Co?! Nie słuchałeś, co ci mówiłem?! On mnie…
- Wychowałem debila! – Zeff wzniósł oczy ku niebu. – Za co?! Za jakie grzechy pokarało mnie takim potomkiem?!
- Już ty wiesz, za jakie…
- Nie pyskuj! Słuchaj! Przestań zachowywać się jak skrzywdzona nastolatka, którą rzucił chłopak! Przejrzyj na oczy! On cię chce, a ty chcesz jego! Więc pakuj dupę w troki i wracaj do tego swojego miasta, żebyście mogli to sobie raz a porządnie wyjaśnić! Sprawę z Ginem rozwiązałeś, tak?
Pokiwał głową.
- To dobrze. Czyli, jeśli znowu czegoś nie zjebiecie, to w końcu zostanie parą. A wtedy możesz go tu zaprosić. Chętnie poznam twojego chłopaka. – Uśmiech, który zagościł na twarzy Zeffa, gdy ten wypowiadał to zdanie, jasno świadczył, że owo poznanie może być jednostronną przyjemnością.
- Ty tak na serio?
- A niby czemu miałbym żartować?
Myślał, że po rewelacjach z Alvidą, nic go nie zdziwi. Teraz okazało się, w jak wielkim błędzie był. Ojciec po raz kolejny pokazał mu, jak mało wiedział o świecie.
- Dzięki, tato…

- Przepraszam, że zaburzam twój mir domowy i odciągam cię od rodziny…
- Nie ma sprawy. – Gin uśmiechnął się, sięgając po kufel. – Zwłaszcza, że to ty stawiasz. Musi ci się powodzić.
Żeby nie odpowiadać, Sanji też chwycił za piwo. Wolał, by mit jego sukcesu nie został tak szybko obalony.
- Szkoda tylko, że już nas opuszczasz. – Mylnie interpretując milczenie przyjaciela, Gin zmienił temat. – Myślałem, że dłużej tu zabawisz. Już nawet przeforsowywałem pomysł zaproszenia cię na obiad. I sprzedania ci małej na kilka godzin, co byś mógł zostać jej pełnoprawnym wujkiem. – Puścił Sanjiemu oczko.
Ten nie mógł się nie roześmiać.
- Tym bardziej żałuję… Obiecuję następnym razem się bardziej postarać. Teraz naprawdę nie dam rady zostać dłużej. – Ani słowem nie wspomniał o fakcie, że ojciec zabronił mu nawet rozpakować walizki i, pod groźbą wydziedziczenia, rozkazał natychmiastowy powrót do Tokio. Jedyne, co udało mu się ubłagać, to jedna noc w rodzinnym domu. Dzięki czemu wieczór mógł poświęcić na spotkanie z Ginem. – Myślałem, że dłużej mi zejdzie na… załatwianiu różnych spraw, ale… poszło dość sprawnie. W dodatku, w Tokio czekają na mnie obowiązki…
- I pewna miła dziewczyna, czyż nie? – Gin kończył już drugie piwo, więc takie uwagi z łatwością opuszczały jego usta.
A Sanji nie wiedział, co odpowiedzieć. Bo Zoro nijak miał się do obu określeń. Nie był ani dziewczyną, ani, tym bardziej, nie był miły.
- Powiedzmy – wybrnął w końcu.
- Hej! Następnym razem przywieź ją ze sobą!
- Pewnie nie będę miał wyboru. Ojciec domaga się tego samego…
- Widzisz?! Wielkie umysły myślą podobnie!
Na to też nie miał odpowiedzi, dlatego wziął kolejny łyk piwa. Trochę zaczynał żałować tego zaproszenia. Ale… chciał mieć pewność. Pewność, że Gin już go nie pociąga. W żadem możliwy sposób. I im dłużej z nim siedział, tym bardziej się o tym przekonywał. Nie chodziło o to, że sam Gin się zmienił Wciąż był tym samym szczerym facetem, co wcześniej. Nie. To zmiana nastąpiła w nim. Teraz wszystko, co kiedyś podobało mu się w przyjacielu, zestawiał z tym, co pociągało go u Zoro. Uśmiech, zapach, ton głosu… Na każdym polu Roronoa wygrywał. Teraz tylko musiał o tym przekonać samego zainteresowanego.

Z autobusu wyszedł półprzytomny. Ostatniej nocy mało spał. Z Ginem skończyli popijawę niemal nad razem, a już o ósmej, ojciec, bez ceregieli, kazał mu wstawać z łóżka i „spierdalać z powrotem do tego zakichanego Tokio”. Choćby nawet chciał się kłócić, to i tak nie miał na to siły. Ani czasu. Do odjazdu autobusu zostało mu pół godziny.
Teraz stał na dworcu i jedyne, o czym myślał, to łóżko i butelka zimnej wody. Wiedział, że spełnienie tych marzeń było wyjątkowo proste. Wystarczyło zawołać taksówkę. A mimo to, stał i gapił się w przestrzeń. Bo jakaś część niego nie chciała wracać do domu. Ciągnęła go gdzie indziej. W zupełnie odwrotnym kierunku.
Kiedy uznał, że nie da rady dłużej ignorować tej cząstki siebie, zawołał wreszcie taksówkę. Wsiadając, rzucił nazwę ulicy. Szybko, tak by nie mieć czasu się rozmyślić.
Wysiadł pod budynkiem szpitala, pewny, że zaraz zrobi najgłupszą, albo najlepszą, rzecz w swoim życiu.
Z duszą na ramieniu, ruszył schodami wprost do sali, w której leżał Zoro. Miał nadzieję, że nikogo u zielonowłosego akurat nie było. Naprawdę nie był w nastroju do czekania na odpowiedni moment. Szczęście mu sprzyjało. Zoro był sam. Siedział na łóżku i gapił się w ścianę, z miną człowieka zanudzonego niemal na śmierć. W sumie mu się nie dziwił. Liczba rzeczy, jakie można robić w szpitalu, nie była zbyt długa.
- Cześć. – Cicho zamknął drzwi, żałując, że nie może przekręcić za sobą klucza.
Zoro drgnął i obrzucił go niepewnym spojrzeniem.
- Sanji? Co…
- Chciałem ci o czymś powiedzieć… - Sięgnął do kieszeni po komórkę. Znów mówił szybko, tak, by Zoro mu nie przerwał. – To jest Gin. – Pokazał mu zdjęcie. – A to jest jego narzeczona! A to ich mała, urocza córeczka! Więc, jak sam widzisz, nie ma chuja we wsi, żebyśmy kiedykolwiek byli razem! Nie da rady! – Dla lepszego efektu, pokręcił szybko głową w taki sposób, że jego blond włosy rozpierzchły się na wszystkie strony świata. – Poza tym… Zoro… - Zbliżył się do łóżka Roronoy. Nie widząc na twarzy mężczyzny jakiejś szczególnej niechęci, usiadł na brzegu. Chwilę milczał, pewien, że zaraz dostanie nakaz natychmiastowej eksmisji. Kiedy nic takiego się nie wydarzyło, a Zoro dalej po prostu patrzył, znów zaczął mówić. – Zoro… Ja… Rozmawiałem z Ginem. Siedziałem tuż obok niego. Miałem go dosłownie na wyciągnięcie ręki. Tak, jak teraz ciebie. I wiesz co? – Roześmiał się cicho. – Cały czas myślałem o tobie. Co robisz? Czy o mnie myślisz? Jak się czujesz? Chciałem, żebyś to ty był na miejscu Gina… Zoro, ja… - Nachylił się tak, że teraz stykali się czołami. – Obiecuję, że cię nie skrzywdzę. Już nie… Proszę… Spróbujmy. – Poczuł jak w gardle rośnie mu gula wielkości piłki futbolowej. Wiedział, że jeśli teraz Zoro odmówi, to będzie koniec. – Zresztą, nie masz wyboru. – Roześmiał się, usiłując choć trochę odjąć dramatyczności, odgrywającej się właśnie scenie. – Mój ojciec zapowiedział, że chce cię poznać. I, dla twojego własnego dobra, radziłbym ci spełnić tę zachciankę… - Wtulił się w Roronoę, przestraszony jego całkowitym brakiem reakcji. – Zoro… Tak bardzo cię kocham.
Poczuł, jak Zoro drży. Przestraszony, chciał się odsunąć od mężczyzny, ale wtedy silne ramiona oplotły go w pasie i przycisnęły do szerokiej klatki piersiowej. Czując szybkie bicie serca oraz gorący oddech, muskający jego szyję, zrozumiał, że właśnie znalazł swoje miejsce na ziemi.


3 komentarze:

  1. świetne! Mam nadzieję na więcej! Myślę że mnie nie zawiedziesz ;P
    Czekam na kolejny rozdział i życzę weny, Dużooooooooo, Bardzoooooo Dużoooooooo WENY!

    Ps: po cichu licze na kontynuacje dostrzeżonego, mam nadzieje że kiedyś coś się ruszy... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wspieram, Dostrzeżony jest/był mega ��

      Usuń
  2. No w końcu Sanji się ogarnął <3 kocham i czekam na kolejną część ^^

    OdpowiedzUsuń