Dzisiejszy rozdział betowała KokutoYoru, za co należą się jej wieeeelkie podziękowania. I kufel piwa. Znaczy beczka sake ;).
KURS GOTOWANIA
ROZDZIAŁ XIV
"Nie"
-
Tak, Nami-san? – Z niepokojem wpatrywał się w kobietę. Nie wyglądała najlepiej.
Jakby ostatnio płakała. Dużo i często. – Stało się coś? – Głupie pytanie. Na
pewno się stało. Inaczej ona nie stałaby tu teraz i nie patrzyła na niego tym wzrokiem. W końcu, ostatnimi czasy,
nie należał do jej ulubieńców.
-
Sanji-kun… - Odezwała się w końcu. – Nie wiem, czy powinnam ci to mówić… Bo…
Chodzi o Zoro…
Na
dźwięk tego imienia automatycznie się spiął. To, co zaraz miał usłyszeć, nie
mogło być dobre.
-
On… - Zagryzła wargę. – On…
Zapukał,
ale nie dostał odpowiedzi. Chwilę stał przed drzwiami, zastanawiając się, co
powinien w takiej sytuacji zrobić. W końcu postanowił, że jednak wejdzie.
Przecież go nie wyrzuci.
Drzwi
otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a on, z duszą na ramieniu, wszedł do
środka. To, co zobaczył, sprawiło, że na moment zabrakło mu tchu.
Zoro
leżał na łóżku opleciony masą rurek podłączonych do dziwnych przyrządów,
których dokładnego przeznaczenia nawet się nie domyślał. Walcząc z chęcią
ucieczki, podszedł do łóżka, by przerazić się jeszcze bardziej. Zoro… Wyglądał
tak żałośnie jak jeszcze nigdy, nawet tego feralnego dnia, kiedy wszystko
poszło się jebać. Blady i wymizerowany, niemal ginął wśród śnieżnobiałej
pościeli, z którą zlewał się opatrunek, zasłaniający lewą stronę jego twarzy.
Sanji wiedział, co było pod spodem. Czy może raczej – czego nie było. Nami-san
zdążyła go o tym poinformować, nim wstrząsnął nią szloch i uciekła z sali zostawiając
go sam na sam z najgorszą wiadomością, jaką w życiu usłyszał.
Zoro
był w szpitalu.
Nawet
nie próbował się oszukiwać, że chodzi o jakąś pierdołę. Widział reakcje
Nami-san. Wiedział, w jakim zawodzie pracował Roronoa. Dodanie dwa do dwóch nie
było trudne. Miał tylko nadzieję, że nie było aż tak źle, jak myślał.
Niepewność nie dałaby mu żyć, dlatego niemal od razu pojechał odwiedzić Zoro. W
ogóle nie zastanawiając się nad tym, czy on będzie chciał go widzieć.
-
Cześć. – Po chwili wahania usiadł na pobliskim taborecie i chwycił mężczyznę za
rękę, ignorując fakt, iż Zoro był nieprzytomny. A może tylko spał? Wołałby,
żeby jednak spał.
Dłoń
Zoro była zimna. Niemal tak samo jak jego.
-
Wiesz? Nie w takich okolicznościach chciałem cię znów spotkać… - Umilkł, nie
wiedząc, co jeszcze mógłby powiedzieć. Nie chciał przepraszać, nie będąc
pewnym, że Zoro go słyszy. A był zbyt załamany na gadanie o pierdołach. Dlatego
też milczał, ani na moment jednak nie wypuszczając z uścisku dłoni mężczyzny.
Nie
wiedział, ile tak siedział, ale musiało minąć sporo czasu, bo kręgosłup mu
zesztywniał. Próbując się przeciągnąć, usłyszał nieprzyjemny chrupot i aż się
skrzywił, kiedy błysk bólu przeszył jego ciało. A Zoro nadal się nie obudził.
Nie przyszedł też żaden lekarz, żeby sprawdzić, co u pacjenta. Dlatego, z
jednej strony, czuł się zaniepokojony, zaś z drugiej, ten olewatorski stosunek
trochę go uspokajał. Bo gdyby było naprawdę źle, ktoś by się zainteresował
stanem Roronoy. Mimo to… Zaczął szukać wymówki, która pozwoliłaby mu na
zaczerpnięcie wiedzy na temat stanu zielonowłosego. Może, gdyby podał się za
jakiegoś dalszego kuzyna… Tylko czy oni nie będą tego jakoś sprawdzać? Czy
może…
- Co
ty tu robisz?
Zoro
patrzył na niego jedynym zdrowym okiem, a jego mina mówiła wszystko i nic. Mimo
to poczuł jak ogarnia go ulga. Tak wielka, że ledwie mógł oddychać. Zoro był
przytomny! A nawet on, ze swoją znikomą wiedzą medyczną, wiedział, że to dobry
znak. Czego nie można było powiedzieć o panującej między nimi ciszy.
Zielonowłosy wyraźnie czekał na jego odpowiedź. Której, niestety, nie miał
przygotowanej.
-
Ja… ja… - jąkał się. – Nami-san mi powiedziała, że ty… I ja… - Nie wiedział,
czemu nie potrafił sklecić poprawnie zdania. Może chodziło o spojrzenie Zoro?
Roronoa patrzył na niego, jakby zobaczył coś, czego widzieć nie chciał. Ani
teraz, ani nigdy.
Zoro
westchnął i zamknął oko.
-
Możesz schować szampana.
-
Co? – Nie zrozumiał.
-
Żyję. Jeszcze się ode mnie nie uwolniłeś – wytłumaczył, wciąż nie patrząc na
Sanjiego. – Skoro już to sobie wyjaśniliśmy, idź do domu.
Z
niedowierzaniem patrzył na Roronoę.
- Ty
tak na poważnie?!
-
Co? – Otworzył oko i postarał się skupić na Sanjim. Co nie było łatwe. Jego
ciało wciąż nie radziło sobie z nowymi ograniczeniami.
-
Naprawdę myślisz, że…
-
Nie mów mi, że nie – przerwał mu. – Że nie liczyłeś na mały wypadek… -
Spróbował unieść ręce i zrobić w powietrzu cudzysłów, ale lewy bark wciąż był
obolały po przebytej operacji. W dodatku szwy strasznie ciągnęły. – Auć! –
wyrwało mu się. – Z moim udziałem – dokończył, wiedząc, jak żałośnie wypadł.
Miał ochotę zapaść się pod ziemię. Nie chcąc widzieć pogardy na twarzy
Sanjiego, po raz kolejny zamknął oko, odgradzając się w ten sposób od kucharza.
-
Naprawdę… - Sanji poczuł, jakby ktoś dał mu w twarz. – Naprawdę myślisz, że
chciałbym, żebyś ty…
- A,
co? Może powiesz mi, że nie? Miałbyś wtedy spokój. Jedyna osoba, która wie o
twoich skłonnościach, wącha kwiatki od spodu. I nikomu nie wygada…
- Bo
już to zrobiła – wciął się w wypowiedź mężczyzny. – Nami-san…
-
Wiedźma sama się domyśliła. Za słabo się maskujesz, brewko… Idź już. Jestem
zmęczony.
W
tej chwili tysiąc myśli przeleciało mu przez głowę. Zoro myślał, że chciał jego
śmierci. Nami-san domyśliła się jego orientacji. Więc, jeśli ona, to też inni.
A co, jeżeli Usopp również? A czy Gin… Reszta ludzi w restauracji? Poza tym,
Zoro nie chciał go widzieć. To była ta myśl, przy której bladły wszystkie inne.
Czy naprawdę niedane mu będzie wyjaśnić wszystkiego?
-
Zoro – wyszeptał.
-
Czego? Pójdziesz sobie, czy mam ci to powiedzieć dobitniej?!
Nie
wiedział, dlaczego się tak zachowywał. Kiedy zobaczył Sanjiego tuż obok,
poczuł, jak wypełnia go radość. I nadzieja, że jednak nie wszystko skończone. I
chyba właśnie po to, by nie dopuścić do głosu tych uczuć, by znów jego marzenia
nie zostały zmieszane z błotem, wszedł w rolę dupka. A może po prostu chciał
się odegrać na Sanjim? Pokazać, że on też potrafi być wredny? Naprawdę nie
wiedział. Ale im dłużej tak się zachowywał, tym bardziej miał ochotę dać sobie
w pysk. I Sanji chyba też, bo dosłownie czuł, jak kucharz walczył ze sobą, by
nie wybuchnąć.
-
Wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać. – Głos Sanjiego drżał od tłumionego
gniewu.
- A
mi się wydaje, że powiedziałeś mi już dosyć. – Kurwa! Co jest z nim nie tak?!
Przecież właśnie rozmowy pragnął! Chciał się wytłumaczyć, przeprosić… I może
jakoś… znów przekonać Sanjiego do siebie. A tymczasem… Kurwa!
-
Chyba jednak nie.
Poczuł,
jak łóżko się ugina i naraz owionął go zapach wody kolońskiej Blacka.
-
Spójrz na mnie.
Mocniej
zacisnął powieki. Wiedział, że zachowuje się jak gówniarz, ale nic nie potrafił
na to poradzić. Chęć zrobienia na przekór tej przeklętej brewce była
silniejsza, niż jakiekolwiek racjonalne myśli.
Powinien
odpuścić, ale w ten sposób dałby do zrozumienia, że Zoro wygrał. A na to nie
mógł pozwolić. Zresztą… Jeśli teraz nie pociągnie sprawy do końca, później może
nie mieć takiej okazji.
-
Kurwa! Zoro! Spójrz na mnie! – Ze złością złapał mężczyznę za ramiona,
zapominając o znajdującej się w pobliżu ranie. Zoro jęknął z bólu, a on,
przestraszony i przygnieciony poczuciem winy, momentalnie go puścił. –
Przepraszam! – Przynajmniej efekt końcowy był zgodny z jego zamierzeniem. Zoro
patrzył na niego. Niestety, z wyrzutem w załzawionym oku.
-
Czego?! – Warknął. Wiedział, że Sanji nie zrobił tego specjalnie, mimo to… Bark
naprawdę go bolał. I nawet leki przeciwbólowe, jakie bez przerwy w niego
pompowano, nie były w stanie tego zmienić. A on nienawidził pokazywać po sobie
słabości. Chociaż, jak się dobrze zastanowić, kiepsko mu to szło. Przynajmniej
przy Sanjim. Kucharz już drugi raz był świadkiem jego porażki.
-
Przepraszam… - Blondyn spuścił głowę.
- To
już powiedziałeś.
-
Nie za to… Za tamto.
Tamto? Czyżby chodziło mu
o…
Dopiero
teraz uważniej przyjrzał się Sanjiemu. Uderzyło go to, jak bardzo kucharz
zmienił się od ich ostatniego spotkania. Wyraźnie schudł, jakby bez przerwy się
czymś martwił. Poza tym, w tych błękitnych oczach, które tak uwielbiał, czaiło
się coś dziwnego. Coś jakby… smutek… żal…
-
Sanji?
W
tym momencie do sali wszedł Mihawk.
Sanji,
słysząc otwierające się drzwi, wstał tak gwałtownie, że niemal stracił przy tym
równowagę. Kiedy już doszedł do siebie, zaczął wpatrywać się w niespodziewanego
gościa, jakby zamiast ludzkiej istoty, miał przed sobą przybysza z innej
planety.
Dracule
zmierzył blondyna spojrzeniem swoich niesamowitych oczu, po czym, jak gdyby
nigdy nic, po prostu się ukłonił. Sanjiego wmurowało. Przecież ten facet musiał
widzieć, jak oni… To było aż nazbyt wymowne! Przecież siedział na łóżku Zoro!
Tuż obok niego! Spodziewał się raczej chamskich docinków niż kulturalnego
powitania. Wciąż zaskoczony, odpowiedział tym samym gestem i, czując się
naprawdę niekomfortowo, zwrócił się do Zoro.
-
To… Ja będę leciał… Cześć! – I uciekł, jakby goniło go sto diabłów.
Roronoa
westchnął. Właściwie, to mógł się tego spodziewać. Przecież w jego życiu nic
nie mogło pójść prosto.
Tymczasem
Mihawk, kulejąc, podszedł do taboretu i klapnął na nim, lecz nawet wtedy
zachował tą swoją wrodzoną godność. Zoro trochę zazdrościł mu tego opanowania.
-
Jak noga? – spytał, chcąc przerwać milczenie, które dziwnie mu ciążyło. Może
chodziło o wyczekujący wzrok Mihawka? Niemal czuł, jak jastrzębie oczy partnera
przewiercają go na wylot.
- W
porządku. Jak ręka?
-
Daje radę. Czego nie można powiedzieć o oku…
Jeśli
chciał jakoś zmieszać mężczyznę, to poniósł w tej kwestii druzgocącą porażkę.
Twarz Mihawka pozostała niewzruszona.
-
Dziękuję za uratowanie życia. – W głosie Jastrzębiookiego na próżno było
doszukiwać się emocji. Mimo to, Zoro wiedział, że partner, wbrew pozorom, był
mu wdzięczny. Kto wie, jak skończyłoby się to wszystko, gdyby wtedy nie rzucił
się na napastnika. Na pewno miałby lewe oko. A Dracule, być może, nóż w
plecach. Niewiele pamiętał z tego, co wydarzyło się później. Tak po prawdzie,
to, poza bólem, nie pamiętał nic. Podobno wsparcie przyjechało dosłownie kilka
minut później. I tylko dzięki temu nie wykrwawił się w tamtym magazynie.
-
Nie ma, za co. W razie czego, następnym razem ty ratujesz mnie.
Mihawk
nie odpowiedział. Zamiast tego zaczął szukać czegoś na telefonie. Zoro uniósł
brew w geście zdziwienia. Jego partner był raczej człowiekiem starej daty i
komórki używał jedynie do dzwonienia. Dlatego tym bardziej zdziwił się, kiedy
mężczyzna podał mu telefon.
-
Patrz, dlaczego nasi tak bardzo się spóźnili.
Chwilę
zajęło mu skupienie wzroku na niewielkim ekranie. Kiedy w końcu był w stanie
rozróżnić kształty, zobaczył… Johnny’ego i Yosaku, strzelających sobie selfie
na tle… największej obławy policyjnej, jaką kiedykolwiek widział.
-
Twoi kumple zgarnęli Doflamingo i jego familię.
Mihawk
nie musiał tego mówić. Domyślił się sam. Co nie znaczy, że od razu w to
uwierzył.
-
Jak? – Oddał partnerowi komórkę. – I skąd masz to zdjęcie?!
-
Cały komisariat dostał. – Schował telefon. – Jak sprawdzisz u siebie, to na
pewno też będziesz miał.
Akurat
zabawa telefonem była ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę. Ciężko mu było
ogarniać normalną rzeczywistość a co dopiero tą wirtualną.
-
Dorwali ich przez przypadek. – Dracule mówił dalej. – Dostali wezwanie do źle
zaparkowanego samochodu, który, jak się okazało, należał do Doflamingo.
Przytomnie wezwali posiłki i teraz mogą sobie pozwolić na wyjazd na Bahama z
premii, jaką zafundował im Raleigh.
-
Czyli my, oberwaliśmy bez sensu. – Miał
ochotę się roześmiać. Jeśli gdzieś tam był ktoś, kto projektował jego życie, to
musiał go zdrowo nienawidzić.
Mihawk
tylko wzruszył ramionami, chyba niezbyt przejęty takim obrotem sprawy.
-
Przynajmniej odpoczniemy od pracy. A ty będziesz mógł na spokojnie zająć się
swoim romansem…
Niemal
zachłysnął się własną śliną.
-
Co?! O… O czym… ty gadasz?!
-
Nie udawaj. – Dracule popatrzył na niego z pobłażaniem. – Widziałem, jak
patrzyłeś na tego blondyna. Powiedz, to świeża sprawa, czy to on cię wcześniej
rzucił. Bo wyglądało, jakbyście starali się sobie kilka rzeczy wyjaśnić. – Mówił spokojnie, jakby fakt, że rozmawiają
o romansie dwóch mężczyzn, w ogóle nie robił na nim wrażenia.
Zoro
patrzył na swojego partnera i zastanawiał się, czy przypadkiem pielęgniarka nie
podała mu wcześniej za silnych leków i teraz nie miał po prostu zwidów.
Najpierw Sanji, teraz Mihawk, który najwyraźniej miał gdzieś to, że był gejem.
Bo nie miał zamiaru zaprzeczać. Skoro i tak mleko się wylało, nie będzie robił
z siebie wariata i próbował wmówić Mihawkowi, że się pomylił.
-
Powiedz… Nie przeszkadza ci to?
-
Co?
-
No… Że ja wolę facetów.
Mężczyzna
wzruszył ramionami.
-
Przeszkadza mi fakt, że wcześniej się nie przyznałeś. Wtedy nie musiałbym
przechodzić przez to całe piekło szukania ci dziewczyny razem z Peroną. –
Widząc minę Roronoy, dodał. – Tak. Moja żona sporządziła już listę
potencjalnych kandydatek, z którymi miała zamiar cię umówić. I nie chce być w
twojej skórze, jak się okaże, że to wszystko na darmo.
-
No, może nie być za ciekawie. – Roześmiał się wbrew sobie. Zaraz jednak
spoważniał. – A co z resztą ludzi z posterunku? Myślisz…
- Ja
nie zamierzam im mówić – przerwał mu. – Jeśli nadal chcesz to ukrywać, nie ma
sprawy. Ale myślę, że zrozumieją. Oczywiście, będą robić głupie docinki, jak
zawsze zresztą, ale raczej wiele nie stracisz w ich oczach.
-
Dzięki. – W sumie, nie spodziewał się takiej reakcji. Był gotów nawet na to, że
Mihawk złoży podanie o zmianę partnera, a nie podejdzie do tego na takim luzie.
Tak bardzo do niego niepodobnym.
-
Dobra. – Machnął ręką. – Mów lepiej, co z tym blondynem. Jak wrócę do domu i
powiem Peronie, że jej plan w tym momencie można o kant dupy potłuc, to muszę
mieć jakąś dobrą historię na pocieszenie. Bo nie będę miał życia.
Zoro
skrzywił się. Nie miał ochoty, by jego rozterki sercowe były tematem
poobiednich rozmów Mihawka z żoną. Znał jednak Peronę i wiedział, jak bardzo
potrafiła być wkurwiająca. Miał też spory dług wdzięczności w stosunku do
partnera. A co najważniejsze, w ramach męskiej solidarności, nie mógł pozwolić,
żeby Mihawk cierpiał, wysłuchując narzekań żony.
-
Tak… To on mnie rzucił… Ale może uda się to jednak naprawić. – Co dziwne,
naprawdę w to wierzył. Wizyta Sanjiego na nowo obudziła w nim nadzieję, że
jednak wszystko będzie dobrze.
Jego
nadzieja właśnie przechodziła kryzys. Wczoraj Sanji już się nie pojawił. Co
jeszcze mógł zrozumieć. Ale dzisiaj… Od rana wyczekiwał wizyty blondyna i z
każdą mijającą godziną coraz bardziej się denerwował. Do tego stopnia, że
wkurzył tym Nami, która przyniosła mu wielki kosz pomarańczy.
- To
zadzwoń do niego, skoro tak bardzo chcesz, żeby przyszedł!
Słyszał
złość w jej głosie. I wiedział, że chodziło o coś więcej niż jego ciągłe
zerkanie na drzwi, podczas kiedy ona próbowała zainteresować go anegdotkami z
pracy. Kobieta po prostu uważała, że popełniał błąd, próbując ratować sprawę z
Sanjim. Według niej, powinien odpuścić i dać sobie spokój. Wiedział, że miała
sporo racji. Ale z drugiej strony, naprawdę chciał wyjaśnić całą sytuację. I
przeprosić. Bo skoro Sanji przeprosił, to może i on mógłby…
Wiedział,
że cała ta chora sytuacja jest także jego winą. Zjebał, idąc wtedy z Sanjim do
łóżka. Może, jak się do tego przyzna, znów będą mogli być przyjaciółmi? Wbrew
temu, co powiedział Mihawkowi, podskórnie wiedział, że to jedyna relacja, na
jaką wspólnie będą mogli sobie pozwolić. Każda inna wiązałaby ze sobą zbyt
wiele komplikacji. Zresztą to, że Sanji przeprosił, wcale nie oznaczało jego
nagłej przemiany wewnętrznej i zaakceptowania przez niego skłonności homoseksualnych.
Wiedząc,
że tą prośbą jeszcze bardziej wkurzy Nami, zapytał:
-
Podasz mi telefon?
Kobieta
spojrzała na niego wzrokiem, który nie wróżył nic dobrego, ale posłusznie
wyciągnęła komórkę z szuflady.
-
Masz. Tylko pamiętaj. W tym stanie raczej nie pozwolą ci pić na pocieszenie.
Nie
mógł się nie uśmiechnąć.
-
Wiem.
-
Ech… - Nami wzięła się pod boki. – Czasem się zastanawiam, czy ty aby nie
jesteś masochistą. Dobra, to ja spadam.
Nie chcę widzieć, jak znowu robisz sobie krzywdę.
Nim
udało mu się wymyślić celną ripostę, rudowłosej już nie było. Niezbyt z tego
powodu zadowolony, zajął się telefonem. Nie zaglądał do niego od kiedy trafił
do szpitala i ilość smsów niemal go przytłoczyła. Większość była od kolegów z
pracy. Ze dwa informowały o wystawionej fakturze, a reszta dotyczyła zwykłego
spamu. Z ciekawości przejrzał te od chłopaków, co jakiś czas odkładając
telefon, bo oko strasznie szybko się męczyło, kiedy skupiał wzrok na
niewielkiej powierzchni. Znalazł zdjęcie od Yosaku i Johnny'ego. Chyba faktycznie
pochwalili się swoim wyczynem wszystkim. Reszta posterunku, w prostych,
żołnierskich słowach, życzyła mu szybkiego powrotu do zdrowia.
Zadziwiająco
sprawnie uporał się ze wszystkimi wiadomościami. I wtedy nie miał już wyboru.
Skoro podjął decyzję, to wypadałoby się jej trzymać. Wybrał numer i rozpoczął
połączenie.
Telefon
dzwonił uparcie. Jakby osoba po drugiej stronie nie potrafiła zrozumieć prostej
zależności: nie odbieram za drugim razem, znaczy nie mogę rozmawiać. Zwłaszcza,
że na wyświetlaczu pojawiał mu się jakiś nieznany numer. Gdyby to był Usopp,
zrozumiałby. Przyjaciel miewał chwile słabości, podczas których Sanji musiał
służyć mu radą i oparciem. Ale obca osoba już dawno powinna sobie darować. Po
raz kolejny odrzucił połączenie, jednocześnie przechodząc przez automatyczne
drzwi. Był spóźniony. Znaczy, z nikim się nie umawiał, ale sam sobie obiecał,
że przyjdzie dużo wcześniej. Problem w tym, że rury w jego mieszkaniu
postanowiły popełnić samobójstwo. Zalewając jednocześnie całą łazienkę. Po tym
incydencie, postanowił poszukać sobie innego lokum. Ale najpierw dokończy jedną
sprawę. Najważniejszą.
Wziął
głęboki wdech i otworzył drzwi.
Sanji
co rusz odrzucał jego połączenia. Po trzecim powinien dać sobie spokój.
Powinien, ale tego nie zrobił. Może, jeśli będzie uparty, Black w końcu
odbierze, żeby mieć go z głowy? Albo weźmie przykład z niego i po prostu
zablokuje dręczący go numer. No, ale od czego są numery na kartę?
-
Cześć.
Zdziwiony
podniósł głowę, słysząc to powitanie.
-
Sanji? Dlaczego nie odbierasz?
Widząc
Zoro z komórką, kilka trybików w jego głowie zaskoczyło.
-
Ja… Nie wiedziałem, że to ty. Skasowałem twój numer. – Postanowił grać w
otwarte karty.
-
Acha.
Ta
reakcja Roronoy mogła mówić wszystko i nic.
-
Byłem na ciebie wściekły. – Usiadł na krześle.
-
Byłeś?
-
Znaczy, dalej jestem. Ale… trochę inaczej. – Zawstydził się.
- Co
znaczy trochę inaczej? – Sam też
spróbował usiąść, ale rana na brzuchu skutecznie mu to uniemożliwiła.
-
Wiesz… - Upewniwszy się, że Zoro nie
zrobił sobie krzywdy, kontynuował. – Już tak bardzo nie wściekam się o to… – Znacząco zawiesił głos. –
Bardziej o fakt, że później nie chciałeś ze mną rozmawiać.
-
Ja…
-
Ale wiem też, że to w sporej mierze moja wina – przerwał mu. – Dlatego ta złość
jest inna.
Nie
bardzo wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Dlatego milczał. Zresztą, wciąż był
zdziwiony faktem, że rozmowa o tym, co pomiędzy nimi zaszło, przychodziła im
tak… normalnie. Powiedziałby nawet, że trochę za łatwo. Biorąc pod uwagę, jak
szło im dotychczas…
W
końcu postanowił to wykorzystać, żeby powiedzieć, co mu leżało na wątrobie. I
sercu.
-
Sanji…
-
Zoro…
Black
chyba też doszedł do takich wniosków, bo obaj wypowiedzieli swoje imiona
jednocześnie. I jednocześnie zamilkli, nie chcąc wcinać się drugiemu w
wypowiedź. Choć tak po prawdzie, to po prostu żaden z nich nie chciał zacząć.
Wreszcie
Zoro zebrał się na odwagę.
-
Sanji… Mogę pierwszy?
Kucharz
tylko kiwnął głową, poprawiając się na taborecie. Naprawdę był ciekawy, co
takiego Zoro chciał mu powiedzieć. I czy jakoś to wpłynie na jego decyzję.
-
Dziękuję… Ja… Przepraszam. Źle zrobiłem. Nie powinienem iść z tobą do łóżka,
kiedy nie byłeś sobą. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że… marzyłem o
tym odkąd pierwszy raz cię zobaczyłem. –
Zerknął na Sanjiego. Twarz Blacka stężała. – Rozumiem, że czujesz się teraz
oszukany. Masz prawo. Jednak musisz wiedzieć, że wcale nie dążyłem do tego,
żeby cię przelecieć. Ja po prostu… Chciałem, żeby do tego doszło. – Czuł, że
mieszał się w zeznaniach, tylko coraz bardziej się pogrążając. – Jednocześnie
nie miałem zamiaru nic robić, żeby moje marzenie się spełniło. Nawet wtedy,
kiedy zdałem sobie sprawę, że się w tobie zakochałem. Tak. Kocham cię, Sanji. I
nie przeszkadza mi, nie przeszkadzał i nie będzie przeszkadzał fakt, iż wolisz
kobiety. Jesteś po prostu moim ideałem. – Zamknął oko, żeby nie widzieć twarzy
Sanjiego. Domyślał się, co mógł na niej zobaczyć. Wolał oszczędzić sobie bólu.
Bo kiedy tylko Sanji wszedł do sali, cała nadzieja wyparowała z niego.
Zupełnie, jakby nie było wczorajszego dnia. Ani wyznania kucharza. I chociaż wiedział, czy raczej podejrzewał,
jak to się skończy, musiał wyrzucić z siebie te uczucia. Bo inaczej zniszczą go
one od środka. – Nie zmieni tego nawet fakt, że nie jesteś mój i nigdy nie
będziesz. Spokojnie. Nie zamierzam cię zmuszać, nachodzić…
-
Zoro…
Urwał,
słysząc głos Sanjiego. Niepewnie uchylił powiekę, a jego oku ukazała się twarz
blondyna. Jednocześnie smutna i wesoła, bowiem Sanji… uśmiechał się przez łzy.
-
Zoro… Ale ja właśnie chcę być twój. I chcę, żebyś ty był mój.
Był
pewien, że się przesłyszał. Że to nie działo się naprawdę.
-
Co?! – Usiadł gwałtownie, nic sobie nie robiąc z bólu, rozchodzącego się po
całym ciele. Teraz jedyne, czego chciał, to mieć Sanjiego jak najbliżej. – Co?!
-
Chcę… Chcę być z tobą. Jeśli oczywiście chcesz… - Nie planował tego rozegrać w
ten sposób, jednak wyznanie Zoro zmieniło wszystko. Zoro go kochał. Tak
naprawdę. Dopiero, kiedy to usłyszał, zrozumiał, że… nie potrafił żyć bez tego
człowieka. To, co czuł wcześniej, było
jedynie namiastkąuczucia, jakie zrodziło się, kiedy usłyszał te trzy słowa. Kocham cię, Sanji. Dlatego postanowił
postawić wszystko na jedną kartę.
-
Ale przecież ty…
Roześmiał
się.
-
Zoro… Ja… Tak wtedy zjebałem. Ale zrobiłem to ze strachu. Przestraszyłem się
tego, że moje skrywane skłonności w końcu ujrzały światło dzienne. Bo ja… -
urwał, nie bardzo chcąc zagłębiać się w swoją popieprzoną historię, ale kiedy
zobaczył wyczekująca minę Zoro, zmusił się, żeby mówić dalej. – Czułem, że coś
było ze mną nie tak już dawno. W zasadzie… Od momentu, kiedy zauroczyłem się w
przyjacielu ze szkoły. Nie chciałem i nie potrafiłem tego zaakceptować. Ja,
który ubóstwiał kobiety, w zasadzie od przedszkola, miałbym lecieć na facetów?
To było dla mnie chore. – Roześmiał się.
– Mimo to… Fakt, że Gin mnie pociągał, był niezaprzeczalny. Próbowałem z
tym walczyć… Aż w końcu uciekłem. Wyjechałem z domu, licząc, że ta chora
fascynacja zostanie za mną. I faktycznie Przez jakiś czas udawało mi się grać
narzuconą sobie rolę. Zwaliłem wszystko na hormony i żyłem z dnia na dzień. Aż…
pojawiłeś się ty… Im dłużej z tobą przebywałem, tym bardziej odzywała się moja
druga natura. Natura, której nie chciałem zaakceptować i głos, który
ignorowałem. Jednak pokonał mnie alkohol. – Znów się roześmiał. – Całe uczucie,
które z takim zapałem ukrywałem, nawet przed samym sobą, wybuchło, kiedy
wszelkie hamulce zostały przygniecione przez zbyt dużą ilość wina. I, kiedy
rano... dotarło do mnie, co zrobiłem… myślałem tylko o tym, że… przegrałem
walkę z samym sobą. Mimo to, postanowiłem podnieść rękawicę raz jeszcze. I…
-
Wywaliłeś mnie z mieszkania – dokończył za niego Zoro.
-Tak
– przyznał niechętnie. – Ale zaraz tego pożałowałem. Nie potrafiłem przestać
myśleć o tobie i naszej wspólnej nocy. Chciałem, żebyś był blisko. Żebyśmy
znów… to zrobili. Zoro! – Nagle jego
głos stwardniał. – Od Gina uciekłem… Od ciebie nie chcę. A nawet, gdybym
chciał, i tak nie potrafiłbym tego zrobić. Ja… Myślę, że cię kocham, Zoro. Chce
być z tobą, nawet, jeśli oznacza to publiczne przyznanie się do bycia homo.
Zaakceptuje to, jeśli tylko… ty będziesz obok. To jak? – Spojrzał na mężczyznę
z mieszaniną przestrachu i nadziei. – Spróbujemy coś z tego pozbierać i skleić
najbardziej pojebany związek, o jakim słyszałem?
-
Nie.
Nie ? Nie ? Nieeeee Zoro noo, mam nadzieję że się ułoży niech teraz Sanji poskacze nad Roronorą pozdrawiam ^^ i czekam na następne
OdpowiedzUsuń