poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Kurs gotowania XIV

Dzisiejszy rozdział betowała KokutoYoru, za co należą się jej wieeeelkie podziękowania. I kufel piwa. Znaczy beczka sake ;).

KURS GOTOWANIA

ROZDZIAŁ XIV
"Nie"

- Tak, Nami-san? – Z niepokojem wpatrywał się w kobietę. Nie wyglądała najlepiej. Jakby ostatnio płakała. Dużo i często. – Stało się coś? – Głupie pytanie. Na pewno się stało. Inaczej ona nie stałaby tu teraz i nie patrzyła na niego tym wzrokiem. W końcu, ostatnimi czasy, nie należał do jej ulubieńców.
- Sanji-kun… - Odezwała się w końcu. – Nie wiem, czy powinnam ci to mówić… Bo… Chodzi o Zoro…
Na dźwięk tego imienia automatycznie się spiął. To, co zaraz miał usłyszeć, nie mogło być dobre.
- On… - Zagryzła wargę. – On…

Zapukał, ale nie dostał odpowiedzi. Chwilę stał przed drzwiami, zastanawiając się, co powinien w takiej sytuacji zrobić. W końcu postanowił, że jednak wejdzie. Przecież go nie wyrzuci.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a on, z duszą na ramieniu, wszedł do środka. To, co zobaczył, sprawiło, że na moment zabrakło mu tchu.
Zoro leżał na łóżku opleciony masą rurek podłączonych do dziwnych przyrządów, których dokładnego przeznaczenia nawet się nie domyślał. Walcząc z chęcią ucieczki, podszedł do łóżka, by przerazić się jeszcze bardziej. Zoro… Wyglądał tak żałośnie jak jeszcze nigdy, nawet tego feralnego dnia, kiedy wszystko poszło się jebać. Blady i wymizerowany, niemal ginął wśród śnieżnobiałej pościeli, z którą zlewał się opatrunek, zasłaniający lewą stronę jego twarzy. Sanji wiedział, co było pod spodem. Czy może raczej – czego nie było. Nami-san zdążyła go o tym poinformować, nim wstrząsnął nią szloch i uciekła z sali zostawiając go sam na sam z najgorszą wiadomością, jaką w życiu usłyszał.
Zoro był w szpitalu.
Nawet nie próbował się oszukiwać, że chodzi o jakąś pierdołę. Widział reakcje Nami-san. Wiedział, w jakim zawodzie pracował Roronoa. Dodanie dwa do dwóch nie było trudne. Miał tylko nadzieję, że nie było aż tak źle, jak myślał. Niepewność nie dałaby mu żyć, dlatego niemal od razu pojechał odwiedzić Zoro. W ogóle nie zastanawiając się nad tym, czy on będzie chciał go widzieć.
- Cześć. – Po chwili wahania usiadł na pobliskim taborecie i chwycił mężczyznę za rękę, ignorując fakt, iż Zoro był nieprzytomny. A może tylko spał? Wołałby, żeby jednak spał.
Dłoń Zoro była zimna. Niemal tak samo jak jego.
- Wiesz? Nie w takich okolicznościach chciałem cię znów spotkać… - Umilkł, nie wiedząc, co jeszcze mógłby powiedzieć. Nie chciał przepraszać, nie będąc pewnym, że Zoro go słyszy. A był zbyt załamany na gadanie o pierdołach. Dlatego też milczał, ani na moment jednak nie wypuszczając z uścisku dłoni mężczyzny.
Nie wiedział, ile tak siedział, ale musiało minąć sporo czasu, bo kręgosłup mu zesztywniał. Próbując się przeciągnąć, usłyszał nieprzyjemny chrupot i aż się skrzywił, kiedy błysk bólu przeszył jego ciało. A Zoro nadal się nie obudził. Nie przyszedł też żaden lekarz, żeby sprawdzić, co u pacjenta. Dlatego, z jednej strony, czuł się zaniepokojony, zaś z drugiej, ten olewatorski stosunek trochę go uspokajał. Bo gdyby było naprawdę źle, ktoś by się zainteresował stanem Roronoy. Mimo to… Zaczął szukać wymówki, która pozwoliłaby mu na zaczerpnięcie wiedzy na temat stanu zielonowłosego. Może, gdyby podał się za jakiegoś dalszego kuzyna… Tylko czy oni nie będą tego jakoś sprawdzać? Czy może…
- Co ty tu robisz?
Zoro patrzył na niego jedynym zdrowym okiem, a jego mina mówiła wszystko i nic. Mimo to poczuł jak ogarnia go ulga. Tak wielka, że ledwie mógł oddychać. Zoro był przytomny! A nawet on, ze swoją znikomą wiedzą medyczną, wiedział, że to dobry znak. Czego nie można było powiedzieć o panującej między nimi ciszy. Zielonowłosy wyraźnie czekał na jego odpowiedź. Której, niestety, nie miał przygotowanej.
- Ja… ja… - jąkał się. – Nami-san mi powiedziała, że ty… I ja… - Nie wiedział, czemu nie potrafił sklecić poprawnie zdania. Może chodziło o spojrzenie Zoro? Roronoa patrzył na niego, jakby zobaczył coś, czego widzieć nie chciał. Ani teraz, ani nigdy.
Zoro westchnął i zamknął oko.
- Możesz schować szampana.
- Co? – Nie zrozumiał.
- Żyję. Jeszcze się ode mnie nie uwolniłeś – wytłumaczył, wciąż nie patrząc na Sanjiego. – Skoro już to sobie wyjaśniliśmy, idź do domu.
Z niedowierzaniem patrzył na Roronoę.
- Ty tak na poważnie?!
- Co? – Otworzył oko i postarał się skupić na Sanjim. Co nie było łatwe. Jego ciało wciąż nie radziło sobie z nowymi ograniczeniami.
- Naprawdę myślisz, że…
- Nie mów mi, że nie – przerwał mu. – Że nie liczyłeś na mały wypadek… - Spróbował unieść ręce i zrobić w powietrzu cudzysłów, ale lewy bark wciąż był obolały po przebytej operacji. W dodatku szwy strasznie ciągnęły. – Auć! – wyrwało mu się. – Z moim udziałem – dokończył, wiedząc, jak żałośnie wypadł. Miał ochotę zapaść się pod ziemię. Nie chcąc widzieć pogardy na twarzy Sanjiego, po raz kolejny zamknął oko, odgradzając się w ten sposób od kucharza.
- Naprawdę… - Sanji poczuł, jakby ktoś dał mu w twarz. – Naprawdę myślisz, że chciałbym, żebyś ty…
- A, co? Może powiesz mi, że nie? Miałbyś wtedy spokój. Jedyna osoba, która wie o twoich skłonnościach, wącha kwiatki od spodu. I nikomu nie wygada…
- Bo już to zrobiła – wciął się w wypowiedź mężczyzny. – Nami-san…
- Wiedźma sama się domyśliła. Za słabo się maskujesz, brewko… Idź już. Jestem zmęczony.
W tej chwili tysiąc myśli przeleciało mu przez głowę. Zoro myślał, że chciał jego śmierci. Nami-san domyśliła się jego orientacji. Więc, jeśli ona, to też inni. A co, jeżeli Usopp również? A czy Gin… Reszta ludzi w restauracji? Poza tym, Zoro nie chciał go widzieć. To była ta myśl, przy której bladły wszystkie inne. Czy naprawdę niedane mu będzie wyjaśnić wszystkiego?
- Zoro – wyszeptał.
- Czego? Pójdziesz sobie, czy mam ci to powiedzieć dobitniej?!

Nie wiedział, dlaczego się tak zachowywał. Kiedy zobaczył Sanjiego tuż obok, poczuł, jak wypełnia go radość. I nadzieja, że jednak nie wszystko skończone. I chyba właśnie po to, by nie dopuścić do głosu tych uczuć, by znów jego marzenia nie zostały zmieszane z błotem, wszedł w rolę dupka. A może po prostu chciał się odegrać na Sanjim? Pokazać, że on też potrafi być wredny? Naprawdę nie wiedział. Ale im dłużej tak się zachowywał, tym bardziej miał ochotę dać sobie w pysk. I Sanji chyba też, bo dosłownie czuł, jak kucharz walczył ze sobą, by nie wybuchnąć.
- Wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać. – Głos Sanjiego drżał od tłumionego gniewu.
- A mi się wydaje, że powiedziałeś mi już dosyć. – Kurwa! Co jest z nim nie tak?! Przecież właśnie rozmowy pragnął! Chciał się wytłumaczyć, przeprosić… I może jakoś… znów przekonać Sanjiego do siebie. A tymczasem… Kurwa!
- Chyba jednak nie.
Poczuł, jak łóżko się ugina i naraz owionął go zapach wody kolońskiej Blacka.
- Spójrz na mnie.
Mocniej zacisnął powieki. Wiedział, że zachowuje się jak gówniarz, ale nic nie potrafił na to poradzić. Chęć zrobienia na przekór tej przeklętej brewce była silniejsza, niż jakiekolwiek racjonalne myśli.

Powinien odpuścić, ale w ten sposób dałby do zrozumienia, że Zoro wygrał. A na to nie mógł pozwolić. Zresztą… Jeśli teraz nie pociągnie sprawy do końca, później może nie mieć takiej okazji.
- Kurwa! Zoro! Spójrz na mnie! – Ze złością złapał mężczyznę za ramiona, zapominając o znajdującej się w pobliżu ranie. Zoro jęknął z bólu, a on, przestraszony i przygnieciony poczuciem winy, momentalnie go puścił. – Przepraszam! – Przynajmniej efekt końcowy był zgodny z jego zamierzeniem. Zoro patrzył na niego. Niestety, z wyrzutem w załzawionym oku.

- Czego?! – Warknął. Wiedział, że Sanji nie zrobił tego specjalnie, mimo to… Bark naprawdę go bolał. I nawet leki przeciwbólowe, jakie bez przerwy w niego pompowano, nie były w stanie tego zmienić. A on nienawidził pokazywać po sobie słabości. Chociaż, jak się dobrze zastanowić, kiepsko mu to szło. Przynajmniej przy Sanjim. Kucharz już drugi raz był świadkiem jego porażki.
- Przepraszam… - Blondyn spuścił głowę.
- To już powiedziałeś.
- Nie za to… Za tamto.
Tamto? Czyżby chodziło mu o…
Dopiero teraz uważniej przyjrzał się Sanjiemu. Uderzyło go to, jak bardzo kucharz zmienił się od ich ostatniego spotkania. Wyraźnie schudł, jakby bez przerwy się czymś martwił. Poza tym, w tych błękitnych oczach, które tak uwielbiał, czaiło się coś dziwnego. Coś jakby… smutek… żal…
- Sanji?
W tym momencie do sali wszedł Mihawk.
Sanji, słysząc otwierające się drzwi, wstał tak gwałtownie, że niemal stracił przy tym równowagę. Kiedy już doszedł do siebie, zaczął wpatrywać się w niespodziewanego gościa, jakby zamiast ludzkiej istoty, miał przed sobą przybysza z innej planety.
Dracule zmierzył blondyna spojrzeniem swoich niesamowitych oczu, po czym, jak gdyby nigdy nic, po prostu się ukłonił. Sanjiego wmurowało. Przecież ten facet musiał widzieć, jak oni… To było aż nazbyt wymowne! Przecież siedział na łóżku Zoro! Tuż obok niego! Spodziewał się raczej chamskich docinków niż kulturalnego powitania. Wciąż zaskoczony, odpowiedział tym samym gestem i, czując się naprawdę niekomfortowo, zwrócił się do Zoro.
- To… Ja będę leciał… Cześć! – I uciekł, jakby goniło go sto diabłów.
Roronoa westchnął. Właściwie, to mógł się tego spodziewać. Przecież w jego życiu nic nie mogło pójść prosto.
Tymczasem Mihawk, kulejąc, podszedł do taboretu i klapnął na nim, lecz nawet wtedy zachował tą swoją wrodzoną godność. Zoro trochę zazdrościł mu tego opanowania.
- Jak noga? – spytał, chcąc przerwać milczenie, które dziwnie mu ciążyło. Może chodziło o wyczekujący wzrok Mihawka? Niemal czuł, jak jastrzębie oczy partnera przewiercają go na wylot.
- W porządku. Jak ręka?
- Daje radę. Czego nie można powiedzieć o oku…
Jeśli chciał jakoś zmieszać mężczyznę, to poniósł w tej kwestii druzgocącą porażkę. Twarz Mihawka pozostała niewzruszona.
- Dziękuję za uratowanie życia. – W głosie Jastrzębiookiego na próżno było doszukiwać się emocji. Mimo to, Zoro wiedział, że partner, wbrew pozorom, był mu wdzięczny. Kto wie, jak skończyłoby się to wszystko, gdyby wtedy nie rzucił się na napastnika. Na pewno miałby lewe oko. A Dracule, być może, nóż w plecach. Niewiele pamiętał z tego, co wydarzyło się później. Tak po prawdzie, to, poza bólem, nie pamiętał nic. Podobno wsparcie przyjechało dosłownie kilka minut później. I tylko dzięki temu nie wykrwawił się w tamtym magazynie.
- Nie ma, za co. W razie czego, następnym razem ty ratujesz mnie.
Mihawk nie odpowiedział. Zamiast tego zaczął szukać czegoś na telefonie. Zoro uniósł brew w geście zdziwienia. Jego partner był raczej człowiekiem starej daty i komórki używał jedynie do dzwonienia. Dlatego tym bardziej zdziwił się, kiedy mężczyzna podał mu telefon.
- Patrz, dlaczego nasi tak bardzo się spóźnili.
Chwilę zajęło mu skupienie wzroku na niewielkim ekranie. Kiedy w końcu był w stanie rozróżnić kształty, zobaczył… Johnny’ego i Yosaku, strzelających sobie selfie na tle… największej obławy policyjnej, jaką kiedykolwiek widział.
- Twoi kumple zgarnęli Doflamingo i jego familię.
Mihawk nie musiał tego mówić. Domyślił się sam. Co nie znaczy, że od razu w to uwierzył.
- Jak? – Oddał partnerowi komórkę. – I skąd masz to zdjęcie?!
- Cały komisariat dostał. – Schował telefon. – Jak sprawdzisz u siebie, to na pewno też będziesz miał.
Akurat zabawa telefonem była ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę. Ciężko mu było ogarniać normalną rzeczywistość a co dopiero tą wirtualną.
- Dorwali ich przez przypadek. – Dracule mówił dalej. – Dostali wezwanie do źle zaparkowanego samochodu, który, jak się okazało, należał do Doflamingo. Przytomnie wezwali posiłki i teraz mogą sobie pozwolić na wyjazd na Bahama z premii, jaką zafundował im Raleigh.
- Czyli my, oberwaliśmy bez sensu.  – Miał ochotę się roześmiać. Jeśli gdzieś tam był ktoś, kto projektował jego życie, to musiał go zdrowo nienawidzić. 
Mihawk tylko wzruszył ramionami, chyba niezbyt przejęty takim obrotem sprawy.
- Przynajmniej odpoczniemy od pracy. A ty będziesz mógł na spokojnie zająć się swoim romansem…
Niemal zachłysnął się własną śliną.
- Co?! O… O czym… ty gadasz?!
- Nie udawaj. – Dracule popatrzył na niego z pobłażaniem. – Widziałem, jak patrzyłeś na tego blondyna. Powiedz, to świeża sprawa, czy to on cię wcześniej rzucił. Bo wyglądało, jakbyście starali się sobie kilka rzeczy wyjaśnić.  – Mówił spokojnie, jakby fakt, że rozmawiają o romansie dwóch mężczyzn, w ogóle nie robił na nim wrażenia.
Zoro patrzył na swojego partnera i zastanawiał się, czy przypadkiem pielęgniarka nie podała mu wcześniej za silnych leków i teraz nie miał po prostu zwidów. Najpierw Sanji, teraz Mihawk, który najwyraźniej miał gdzieś to, że był gejem. Bo nie miał zamiaru zaprzeczać. Skoro i tak mleko się wylało, nie będzie robił z siebie wariata i próbował wmówić Mihawkowi, że się pomylił.
- Powiedz… Nie przeszkadza ci to?
- Co?
- No… Że ja wolę facetów.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Przeszkadza mi fakt, że wcześniej się nie przyznałeś. Wtedy nie musiałbym przechodzić przez to całe piekło szukania ci dziewczyny razem z Peroną. – Widząc minę Roronoy, dodał. – Tak. Moja żona sporządziła już listę potencjalnych kandydatek, z którymi miała zamiar cię umówić. I nie chce być w twojej skórze, jak się okaże, że to wszystko na darmo.
- No, może nie być za ciekawie. – Roześmiał się wbrew sobie. Zaraz jednak spoważniał. – A co z resztą ludzi z posterunku? Myślisz…
- Ja nie zamierzam im mówić – przerwał mu. – Jeśli nadal chcesz to ukrywać, nie ma sprawy. Ale myślę, że zrozumieją. Oczywiście, będą robić głupie docinki, jak zawsze zresztą, ale raczej wiele nie stracisz w ich oczach.
- Dzięki. – W sumie, nie spodziewał się takiej reakcji. Był gotów nawet na to, że Mihawk złoży podanie o zmianę partnera, a nie podejdzie do tego na takim luzie. Tak bardzo do niego niepodobnym.
- Dobra. – Machnął ręką. – Mów lepiej, co z tym blondynem. Jak wrócę do domu i powiem Peronie, że jej plan w tym momencie można o kant dupy potłuc, to muszę mieć jakąś dobrą historię na pocieszenie. Bo nie będę miał życia.
Zoro skrzywił się. Nie miał ochoty, by jego rozterki sercowe były tematem poobiednich rozmów Mihawka z żoną. Znał jednak Peronę i wiedział, jak bardzo potrafiła być wkurwiająca. Miał też spory dług wdzięczności w stosunku do partnera. A co najważniejsze, w ramach męskiej solidarności, nie mógł pozwolić, żeby Mihawk cierpiał, wysłuchując narzekań żony.
- Tak… To on mnie rzucił… Ale może uda się to jednak naprawić. – Co dziwne, naprawdę w to wierzył. Wizyta Sanjiego na nowo obudziła w nim nadzieję, że jednak wszystko będzie dobrze.

Jego nadzieja właśnie przechodziła kryzys. Wczoraj Sanji już się nie pojawił. Co jeszcze mógł zrozumieć. Ale dzisiaj… Od rana wyczekiwał wizyty blondyna i z każdą mijającą godziną coraz bardziej się denerwował. Do tego stopnia, że wkurzył tym Nami, która przyniosła mu wielki kosz pomarańczy.
- To zadzwoń do niego, skoro tak bardzo chcesz, żeby przyszedł!
Słyszał złość w jej głosie. I wiedział, że chodziło o coś więcej niż jego ciągłe zerkanie na drzwi, podczas kiedy ona próbowała zainteresować go anegdotkami z pracy. Kobieta po prostu uważała, że popełniał błąd, próbując ratować sprawę z Sanjim. Według niej, powinien odpuścić i dać sobie spokój. Wiedział, że miała sporo racji. Ale z drugiej strony, naprawdę chciał wyjaśnić całą sytuację. I przeprosić. Bo skoro Sanji przeprosił, to może i on mógłby…
Wiedział, że cała ta chora sytuacja jest także jego winą. Zjebał, idąc wtedy z Sanjim do łóżka. Może, jak się do tego przyzna, znów będą mogli być przyjaciółmi? Wbrew temu, co powiedział Mihawkowi, podskórnie wiedział, że to jedyna relacja, na jaką wspólnie będą mogli sobie pozwolić. Każda inna wiązałaby ze sobą zbyt wiele komplikacji. Zresztą to, że Sanji przeprosił, wcale nie oznaczało jego nagłej przemiany wewnętrznej i zaakceptowania przez niego skłonności homoseksualnych.
Wiedząc, że tą prośbą jeszcze bardziej wkurzy Nami, zapytał:
- Podasz mi telefon?
Kobieta spojrzała na niego wzrokiem, który nie wróżył nic dobrego, ale posłusznie wyciągnęła komórkę z szuflady.
- Masz. Tylko pamiętaj. W tym stanie raczej nie pozwolą ci pić na pocieszenie.
Nie mógł się nie uśmiechnąć.
- Wiem.
- Ech… - Nami wzięła się pod boki. – Czasem się zastanawiam, czy ty aby nie jesteś masochistą.  Dobra, to ja spadam. Nie chcę widzieć, jak znowu robisz sobie krzywdę.
Nim udało mu się wymyślić celną ripostę, rudowłosej już nie było. Niezbyt z tego powodu zadowolony, zajął się telefonem. Nie zaglądał do niego od kiedy trafił do szpitala i ilość smsów niemal go przytłoczyła. Większość była od kolegów z pracy. Ze dwa informowały o wystawionej fakturze, a reszta dotyczyła zwykłego spamu. Z ciekawości przejrzał te od chłopaków, co jakiś czas odkładając telefon, bo oko strasznie szybko się męczyło, kiedy skupiał wzrok na niewielkiej powierzchni. Znalazł zdjęcie od Yosaku i Johnny'ego. Chyba faktycznie pochwalili się swoim wyczynem wszystkim. Reszta posterunku, w prostych, żołnierskich słowach, życzyła mu szybkiego powrotu do zdrowia.
Zadziwiająco sprawnie uporał się ze wszystkimi wiadomościami. I wtedy nie miał już wyboru. Skoro podjął decyzję, to wypadałoby się jej trzymać. Wybrał numer i rozpoczął połączenie.

Telefon dzwonił uparcie. Jakby osoba po drugiej stronie nie potrafiła zrozumieć prostej zależności: nie odbieram za drugim razem, znaczy nie mogę rozmawiać. Zwłaszcza, że na wyświetlaczu pojawiał mu się jakiś nieznany numer. Gdyby to był Usopp, zrozumiałby. Przyjaciel miewał chwile słabości, podczas których Sanji musiał służyć mu radą i oparciem. Ale obca osoba już dawno powinna sobie darować. Po raz kolejny odrzucił połączenie, jednocześnie przechodząc przez automatyczne drzwi. Był spóźniony. Znaczy, z nikim się nie umawiał, ale sam sobie obiecał, że przyjdzie dużo wcześniej. Problem w tym, że rury w jego mieszkaniu postanowiły popełnić samobójstwo. Zalewając jednocześnie całą łazienkę. Po tym incydencie, postanowił poszukać sobie innego lokum. Ale najpierw dokończy jedną sprawę. Najważniejszą.
Wziął głęboki wdech i otworzył drzwi.

Sanji co rusz odrzucał jego połączenia. Po trzecim powinien dać sobie spokój. Powinien, ale tego nie zrobił. Może, jeśli będzie uparty, Black w końcu odbierze, żeby mieć go z głowy? Albo weźmie przykład z niego i po prostu zablokuje dręczący go numer. No, ale od czego są numery na kartę?
- Cześć.
Zdziwiony podniósł głowę, słysząc to powitanie.
- Sanji? Dlaczego nie odbierasz?

Widząc Zoro z komórką, kilka trybików w jego głowie zaskoczyło.
- Ja… Nie wiedziałem, że to ty. Skasowałem twój numer. – Postanowił grać w otwarte karty.
- Acha.
Ta reakcja Roronoy mogła mówić wszystko i nic.
- Byłem na ciebie wściekły. – Usiadł na krześle.
- Byłeś?
- Znaczy, dalej jestem. Ale… trochę inaczej. – Zawstydził się.
- Co znaczy trochę inaczej? – Sam też spróbował usiąść, ale rana na brzuchu skutecznie mu to uniemożliwiła.
- Wiesz…  - Upewniwszy się, że Zoro nie zrobił sobie krzywdy, kontynuował. – Już tak bardzo nie wściekam się o to… – Znacząco zawiesił głos. – Bardziej o fakt, że później nie chciałeś ze mną rozmawiać.
- Ja…
- Ale wiem też, że to w sporej mierze moja wina – przerwał mu. – Dlatego ta złość jest inna.
Nie bardzo wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Dlatego milczał. Zresztą, wciąż był zdziwiony faktem, że rozmowa o tym, co pomiędzy nimi zaszło, przychodziła im tak… normalnie. Powiedziałby nawet, że trochę za łatwo. Biorąc pod uwagę, jak szło im dotychczas…
W końcu postanowił to wykorzystać, żeby powiedzieć, co mu leżało na wątrobie. I sercu.
- Sanji…
- Zoro…
Black chyba też doszedł do takich wniosków, bo obaj wypowiedzieli swoje imiona jednocześnie. I jednocześnie zamilkli, nie chcąc wcinać się drugiemu w wypowiedź. Choć tak po prawdzie, to po prostu żaden z nich nie chciał zacząć.
Wreszcie Zoro zebrał się na odwagę.
- Sanji… Mogę pierwszy?
Kucharz tylko kiwnął głową, poprawiając się na taborecie. Naprawdę był ciekawy, co takiego Zoro chciał mu powiedzieć. I czy jakoś to wpłynie na jego decyzję.
- Dziękuję… Ja… Przepraszam. Źle zrobiłem. Nie powinienem iść z tobą do łóżka, kiedy nie byłeś sobą. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że… marzyłem o tym odkąd pierwszy raz cię zobaczyłem.  – Zerknął na Sanjiego. Twarz Blacka stężała. – Rozumiem, że czujesz się teraz oszukany. Masz prawo. Jednak musisz wiedzieć, że wcale nie dążyłem do tego, żeby cię przelecieć. Ja po prostu… Chciałem, żeby do tego doszło. – Czuł, że mieszał się w zeznaniach, tylko coraz bardziej się pogrążając. – Jednocześnie nie miałem zamiaru nic robić, żeby moje marzenie się spełniło. Nawet wtedy, kiedy zdałem sobie sprawę, że się w tobie zakochałem. Tak. Kocham cię, Sanji. I nie przeszkadza mi, nie przeszkadzał i nie będzie przeszkadzał fakt, iż wolisz kobiety. Jesteś po prostu moim ideałem. – Zamknął oko, żeby nie widzieć twarzy Sanjiego. Domyślał się, co mógł na niej zobaczyć. Wolał oszczędzić sobie bólu. Bo kiedy tylko Sanji wszedł do sali, cała nadzieja wyparowała z niego. Zupełnie, jakby nie było wczorajszego dnia. Ani wyznania kucharza.  I chociaż wiedział, czy raczej podejrzewał, jak to się skończy, musiał wyrzucić z siebie te uczucia. Bo inaczej zniszczą go one od środka. – Nie zmieni tego nawet fakt, że nie jesteś mój i nigdy nie będziesz. Spokojnie. Nie zamierzam cię zmuszać, nachodzić…
- Zoro…
Urwał, słysząc głos Sanjiego. Niepewnie uchylił powiekę, a jego oku ukazała się twarz blondyna. Jednocześnie smutna i wesoła, bowiem Sanji… uśmiechał się przez łzy.
- Zoro… Ale ja właśnie chcę być twój. I chcę, żebyś ty był mój.
Był pewien, że się przesłyszał. Że to nie działo się naprawdę.
- Co?! – Usiadł gwałtownie, nic sobie nie robiąc z bólu, rozchodzącego się po całym ciele. Teraz jedyne, czego chciał, to mieć Sanjiego jak najbliżej. – Co?!

- Chcę… Chcę być z tobą. Jeśli oczywiście chcesz… - Nie planował tego rozegrać w ten sposób, jednak wyznanie Zoro zmieniło wszystko. Zoro go kochał. Tak naprawdę. Dopiero, kiedy to usłyszał, zrozumiał, że… nie potrafił żyć bez tego człowieka.  To, co czuł wcześniej, było jedynie namiastkąuczucia, jakie zrodziło się, kiedy usłyszał te trzy słowa. Kocham cię, Sanji. Dlatego postanowił postawić wszystko na jedną kartę.
- Ale przecież ty…
Roześmiał się.
- Zoro… Ja… Tak wtedy zjebałem. Ale zrobiłem to ze strachu. Przestraszyłem się tego, że moje skrywane skłonności w końcu ujrzały światło dzienne. Bo ja… - urwał, nie bardzo chcąc zagłębiać się w swoją popieprzoną historię, ale kiedy zobaczył wyczekująca minę Zoro, zmusił się, żeby mówić dalej. – Czułem, że coś było ze mną nie tak już dawno. W zasadzie… Od momentu, kiedy zauroczyłem się w przyjacielu ze szkoły. Nie chciałem i nie potrafiłem tego zaakceptować. Ja, który ubóstwiał kobiety, w zasadzie od przedszkola, miałbym lecieć na facetów? To było dla mnie chore. – Roześmiał się.  – Mimo to… Fakt, że Gin mnie pociągał, był niezaprzeczalny. Próbowałem z tym walczyć… Aż w końcu uciekłem. Wyjechałem z domu, licząc, że ta chora fascynacja zostanie za mną. I faktycznie Przez jakiś czas udawało mi się grać narzuconą sobie rolę. Zwaliłem wszystko na hormony i żyłem z dnia na dzień. Aż… pojawiłeś się ty… Im dłużej z tobą przebywałem, tym bardziej odzywała się moja druga natura. Natura, której nie chciałem zaakceptować i głos, który ignorowałem. Jednak pokonał mnie alkohol. – Znów się roześmiał. – Całe uczucie, które z takim zapałem ukrywałem, nawet przed samym sobą, wybuchło, kiedy wszelkie hamulce zostały przygniecione przez zbyt dużą ilość wina. I, kiedy rano... dotarło do mnie, co zrobiłem… myślałem tylko o tym, że… przegrałem walkę z samym sobą. Mimo to, postanowiłem podnieść rękawicę raz jeszcze. I…
- Wywaliłeś mnie z mieszkania – dokończył za niego Zoro.
-Tak – przyznał niechętnie. – Ale zaraz tego pożałowałem. Nie potrafiłem przestać myśleć o tobie i naszej wspólnej nocy. Chciałem, żebyś był blisko. Żebyśmy znów… to zrobili. Zoro! – Nagle jego głos stwardniał. – Od Gina uciekłem… Od ciebie nie chcę. A nawet, gdybym chciał, i tak nie potrafiłbym tego zrobić. Ja… Myślę, że cię kocham, Zoro. Chce być z tobą, nawet, jeśli oznacza to publiczne przyznanie się do bycia homo. Zaakceptuje to, jeśli tylko… ty będziesz obok. To jak? – Spojrzał na mężczyznę z mieszaniną przestrachu i nadziei. – Spróbujemy coś z tego pozbierać i skleić najbardziej pojebany związek, o jakim słyszałem?
- Nie.







1 komentarz:

  1. Nie ? Nie ? Nieeeee Zoro noo, mam nadzieję że się ułoży niech teraz Sanji poskacze nad Roronorą pozdrawiam ^^ i czekam na następne

    OdpowiedzUsuń