niedziela, 30 sierpnia 2015

Kurs gotowania II

KURS GOTOWANIA

ROZDZIAŁ II
"No to wpadłem"

-Przychodzisz w sobotę?
-Nie dam rady.
Zdziwiony uniósł brew. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by Zoro odmówił nadgodzin. Zwykle pierwszy zaklepywał listę, twierdząc, że i tak nie ma, co robić w domu.
Widząc skonsternowane oblicze partnera pospieszył z wyjaśnieniami.
-Postanowiłem skorzystać z twojej rady.
-Randka?
Skrzywił się. Zaczynali wkraczać na bardzo grząski grunt. Chociaż… Sama idea randki nie była taka zła. Problem w tym, że do tego zwykle potrzebne są dwie osoby, a nikt odpowiedni jakoś nie jawił się na horyzoncie. Nie zamierzał jednak wtajemniczać Mihawka w swoje problemy uczuciowe, dlatego rzucił tylko:
-Nie. Kurs gotowania.
Brew Jastrzębiookiego powędrował jeszcze wyżej. Jedynie wrodzona powściągliwość powstrzymała go przed bardziej obrazowym skomentowaniem, tego, co przed chwilą usłyszał.
Zoro doskonale zdawał sobie sprawę, że właśnie stracił, w oczach partnera, dość sporo punktów męskości i, że musi wyjaśnić swoje słowa. Na komendzie istniało niepisane prawo wedle, którego albo jesteś macho, albo nie masz życia. Tym bardziej, więc, ukrywał się ze swoją orientacją.
-Sam powiedziałeś, że powinienem nauczyć się gotować. A chyba lepiej robić to pod okiem kogoś, kto ma o tym wszystkim jakieś pojęcie i, w razie, czego, zapobiegnie katastrofie.
-Powiedziałem też, że mógłbyś znaleźć sobie dziewczynę. – Wyjaśnienie nie bardzo go przekonało.
-To nie takie proste – odpowiedział oględnie. – Zresztą nauka gotowania to rozwiązanie długodystansowe. W przeciwieństwie do przelotnych romansów – wyrzucił z siebie jednym tchem. Liczył, że użycie skomplikowanego, jak na niego, słownictwa w jakiś sposób rozproszy Mihawka. Żałował, że w ogóle zaczął ten temat. Mógł najzwyczajniej skłamać. Mało to kumpli wymigiwało się od nadgodzin z powodu chorego ojca, dziadka matki, psa sąsiada? Problem w tym, że on nie był facetem tego rodzaju. U niego, co w głowie to na języku. Zresztą nauczył się nie wstydzić, ani nie żałować swoich decyzji. Tylko czasem wyjaśnienie tego komuś… Zwłaszcza, jeśli ten ktoś był dla niego autorytetem. Nie zawsze to zadanie należało do łatwych. Podobnie było, kiedy wyjaśniał swojemu przybranemu ojcu, że wnuków to on się raczej nie doczeka.  W końcu jakoś to przebolał. Ciekawe czy tym razem też będzie mieć tyle szczęścia…
-Skoro tak twierdzisz. – Postanowił odpuścić. Młody coś przed nim ukrywał. Teraz tylko musiał się zastanowić czy na pewno obchodzi go, co. Nigdy nie należał do ludzi, którzy chcą znać wszystkie sekrety innych. Więcej. Zwykle inni ludzie go nie obchodzili. Roronoą zainteresował się z kilku powodów. Skoro już tak się stało, to czy istniał jakikolwiek powód, dla którego miałby to zainteresowanie utracić? I czy potrzebuje jeszcze jakichś informacji by je utrzymać? Na takie pytania nie ma, co odpowiadać w pośpiechu. Postanowił nad tym pomyśleć. – Tylko nie wysadź szkoły.
-Postaram się. –Ani przez chwilę nie pomyślał, że to koniec tematu. Dalsza część nastąpi. Prędzej czy później. Nie zamierzał się jednak tym przejmować. Zamiast tego zaczął zbierać swoje rzeczy. Musiał przecież iść na zakupy! W regulaminie kursu było jasno napisane, że wstęp tylko z własnym fartuchem i ścierką. O ile jakąś szmatę do wycierania znalazłby, gdzieś w zakamarkach nieużywanych szafek, to fartuch stanowił większe wyzwanie. Zwłaszcza, że ostatni raz widział coś takiego w podstawówce, na pani kucharce, która pomagała jemu i jego przyrodniej siostrze nie umrzeć z głodu. Można powiedzieć, że antytalent kucharski wyniósł z domu. W związku z tym nie miał nawet pojęcia gdzie szukać tego niezbędnego elementu garderoby. Liczył, że gdzieś w centrum handlowym, psim swędem, uda mu się, w miarę szybko zlokalizować owy przedmiot. Kilkugodzinne łażenie po sklepach nie należało do jego ulubionych zajęć.
-Ale na trening przyjdziesz?
Z zamyślenia wyrwał go głos Mihawka.
-Jasne. – Nie był takiej rzeczy na świecie, która przekonałaby go do rezygnacji z zajęć kendo. – Do jutra! – Niemal wybiegł z pokoju.
Mihawk darował sobie odpowiedź.

Po raz ostatni sprawdził czy wszystko jest jak należy. Zebrał komplet uczniów i teraz zaczęły nachodzić go inne wątpliwości. Czy sobie poradzi?
-Przecież jesteś świetnym kucharzem. – Usopp nijak nie potrafił wczuć się w problemy przyjaciela. – Najlepszym, jakiego znam. – Przełknął ostatni kawałek nadziewanej papryki. – Najlepszym!
Wiedział, że kumpel chciał dobrze, ale ciężko o podbudowanie ego, gdy komplementuje cię gość, który swoje ekspansje kulinarne zakończył na hamburgerach w Mc Donald’sie. Nie zamierzał jednak mówić tego na głos. Zawsze lepsze takie wsparcie niż żadne.
- Nie o zdolności kucharskie się martwię, a o te pedagogiczne. – Wyjaśnienie, że ma ku temu powody, było zbędne. Jego ojciec, w swojej rodzicielskiej karierze, rozminął się ze wszystkimi poradnikami dotyczącymi wychowania. – Skoro ci smakuje znaczy się mogę to wpisać do menu? – Postanowił zmienić temat.
Dla odmiany, tym razem Usoppa, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, opuściła cała pewność siebie.
-No możesz… - westchnął. – Ale naprawdę sądzisz, że jest sens? Kaya właśnie zaczęła staż… Założę się, że wokół niej kręci się teraz cała masa przystojniaków i wkrótce, zostawi mnie dla któregoś… Nawet się jej nie dziwię! – Uderzył w płaczliwy ton. – Spójrz na mnie!
Sanji wcale nie zamierzał tego robić. Więcej. Uznał, że rozmowa z Usoppem na temat jego problemów miłosnych, przy jego stanie psychicznym na dzień dzisiejszy, będzie samobójstwem dla ich przyjaźni. A nie warto tracić najlepszego kumpla przez niewyparzony jęzor. Dlatego ruszył do lodówki, gdzie miał schowane „żelazne racje na czarną godzinę”. Czyli dzień, w którym rzeczywistość naprawdę mu dokopie.
-Napijmy się. – Postawił na stole butelkę wódki. Pierwszą z wielu, jakie tego dnia, a później wieczoru i w końcu nocy, zostały skonsumowane.

-Możesz. Mi. Powiedzieć. Co. To. Jest?
Zoro patrzył się na kawałek materiału, który leżał na jego krześle. I nie wierzył własnym oczom. Choć te zwykle go nie zawodziły.
-Fartuszek. – Mihawk, który właśnie wrócił z łazienki, miał tak samo nieprzeniknioną minę, jak zawsze, dlatego Roronoa nie mógł rozgryźć czy partner sobie żartuje czy mówi poważnie. – Prezent od mojej żony. Dość entuzjastycznie przyjęła informację, że zamierzasz nauczyć się gotować. Podobno gotujący faceci są seksi.
Ale Zoro już go nie słuchał. Właśnie dotarło do niego, że będzie musiał skorzystać z prezentu Perony. Wczorajsze poszukiwania niewiele dały – zamiast z fartuchem, wyszedł z czteropakiem piwa. Wziął materiał do ręki. To nawet nie byłoby takie złe… Tylko, dlaczego on musi być tak chamsko różowy?!

Nie był to kac gigant, budził się już z większym, ale i tak, by w miarę funkcjonować musiał łyknąć dwie aspiryny. Jednocześnie, z bijącym sercem, sprawdzał telefon. Z miejsca, gdzie rzeczywistość mieszała mu się z pijackimi majakami dość wyraźnie przebijało się wspomnienie o wspaniałych pomysłach, jakie nawiedzały go wraz z kolejnym kieliszkiem. I należało wspomnieć, że zadzwonienie do właściciela mieszkania i nazwanie go starym zapijaczonym skąpiradłem z impotencją, nie było na szczycie listy.
Westchnął z ulgą. Na szczęście dla niego, na pomysłach się skończyło i nie zrealizował żadnego ze swoich zamiarów.
Uspokojony, co do własnej przyszłości, sięgnął po telefon przyjaciela. Dobrze pamiętał, że nie tylko do niego przyszły głupie pomysły. Usopp, wciąż chory ze strachu, stwierdził na ten przykład, że nie ma zamiaru się oświadczać i dostać kosza. A najlepsze, co może zrobić w tej sytuacji to zerwać z Kayą i wyjechać do Tybetu hodować jaki. O ile Kaya dałaby sobie wytłumaczyć, że ukochany majaczy ze stresu i pewnie wybaczyłaby mu, to anulowanie rezerwacji biletów lotniczych mogło stanowić większe wyzwanie. Na szczęście, Usoppowi, podobnie jak jemu, zabrakło jaj żeby wprowadzić plany w życie.
Odłożył telefon, trochę z ulgą a trochę z… żalem. Jak widać nawet po pijaków żaden z nich nie jest w stanie zrobić nic szalonego.
-Oprócz wymyślenia jakiegoś debilnego kursu – warknął. W tej samej chwili Usopp wymamrotał coś przez sen, jednak bez wyraźnych oznak, że ma zamiar powrócić do świata żywych. W takiej sytuacji najlepszym wyjściem była kąpiel. A kiedy wyjdzie, być może, kumpel się obudzi. Jak nie, to on mu pomoże. Później razem zdecydują, czy będą ryzykować jakikolwiek posiłek.
Po drodze do łazienki jedna myśl nie dawała mu spokoju, chociaż bardzo starał się ją zagłuszyć. Czy nie pozwolił sobie na zbytnią szczerość podczas rozmowy z przyjacielem? A jeśli tak, to ile z tego będzie pamiętał Usopp. Miał nadzieję, że nic.

Nie zgubił się. Nie spóźnił się. Nawet był pierwszy. Co zapowiadało pewien sukces. Przynajmniej do momentu, w którym zaczęli schodzić się pozostali uczestnicy kursu. Liczył, że spotka takich samych ludzi jak on – kawalerów mających problemy z wyżywieniem, być może wdowców, lub młodych chłopaków chcących zrobić wrażenie na drugiej połówce… Czyli generalnie facetów! Tymczasem trafił na… sabat czarownic! Gdzie nie spojrzał otaczały go kobiety! Był jedynym mężczyzną w całej sali! To nie było normalne!
-I na cholerę im kurs gotowania?! – psioczył pod nosem. – Przecież one chyba rodzą się z tą umiejętnością. Wysysają ją z mlekiem matki czy coś… - W całym tym żalu zupełnie zapomniał o swojej przybranej siostrze, która potrafiła zrobić jedynie kisiel z torebki. – Beznadzieja. – Miał ochotę walnąć twarzą oblat. Humoru wcale nie poprawiał mu fakt, że w torbie leżał, gotowy do użytku różowy fartuszek. – Wezmą mnie za ciotę! – Nie żeby przejmował się ludzką opinią, ale ogólne przeświadczenie, że gej jest najlepszym przyjacielem kobiety nie raz i nie dwa postawiło go w niezręcznej sytuacji. Dlatego, przy takim stężeniu estrogenów, wolał, by jego orientacja pozostała tajemnicą. Jak dotąd wiódł spokojny żywot, bez niepotrzebnej ingerencji płci pięknej i wolał by tak pozostało.
Zaczął się nerwowo rozglądać po sali szukając potencjalnego zagrożenia. Kogoś, kto zechce zburzyć jego spokój. Przezornie wybrał miejsce w ostatnim rzędzie, więc teraz miał doskonały widok na wszystkich.
Na początku siedziała różowowłosa nastolatka, z miną jakby przepraszała za to, że żyje i jakby się zaraz miała rozpłakać. Jak jej tam było... A! Rebecca! Zdążyła się już wszystkim przedstawić jednocześnie częstując własnoręcznie upieczonymi ciasteczkami.
-I na chuj takiej nauka gotowania?! – pomstował w myślach. Ale ciacho zjadł.
Zaraz za licealistką zajęła miejsce naburmuszona „królowa wieczoru”, jak postanowił ją nazwać. Kobieta przekonana o swojej olśniewającej urodzie, której kobiety zazdroszczą a mężczyźni pragną. Kiedy nie padł powalony jej urokiem, rzuciła mu tylko pełne pogardy spojrzenie i odwróciła się zarzucając kruczoczarnymi włosami. Przyjął to za dobrą monetę. Przynajmniej jedna, bez względu na wszystko, da mu spokój. Nie ma nic gorszego niż urażona kobieca duma.
Kolejne były „najlepszego przyjaciółki”. Typ kobiet, których nie znosił najbardziej. Cycki jak balony, dekolt po pas i spodniczki, które więcej odkrywają niż zasłaniają. Pierwsza z nich – rudowłosa – wpadła do sali niczym pies gończy. Ale kiedy obejrzała sobie wszystkich, jakby oklapła i powłócząc nogami ruszyła ku pierwszemu wolnemu miejscu. Koleżanka – brunetka – szła tuż za nią, cicho chichocząc.
W kolejnym rzędzie usiadła kobieta, która chyba najmniej działała mu na nerwy. Niebieskowłosa, o fascynującej urodzie, jakby żywcem wyjęta z baśni Tysiąca i jednej nocy. Za wszelką cenę starała się nie zwracać na siebie uwagi, spokojnie czekając na początek kursu.
Następny był on.
I to by było na tyle. Sześć osób. Plus siódmy prowadzący. Przynajmniej miał nadzieję, że to będzie facet. Tylko w takiej sytuacji nie groziła mu całkowita utrata zmysłów. Powziął nawet decyzję, że jeśli zajęcia będzie prowadzić kobieta, rezygnuje. W trybie natychmiastowym. I chrzanić pieniądze. Komfort psychiczny jest najważniejszy. A on miał go coraz mniej.
Prawda była taka, że po prostu, w otoczeniu kobiet czuł się niepewnie i nieswojo. Nie rozumiał tych istot. Wprawiały go w zakłopotanie, nigdy nie postępując w sposób logiczny, prosty. Zawiłości ich umysłów, mieszały mu w głowie. Jedyną kobietą, ze zrozumieniem, której nie miał problemów, była Kuina – jego starsza siostra. Choć nie wiązały ich więzy krwi, byli podobni. Ale, niestety, jej już nie było a jemu, od tamtej pory, nie udało się zrozumieć żadnej z przedstawicielek płci pięknej.
-Witam wszystkich.
Z ulgą porzucił nieprzyjemne myśli, by spojrzeć na prowadzącego, który właśnie wszedł do sali.
-Bardzo dziękuję, że wybraliście akurat mój kurs…

Za wszelką cenę starał się opanować drżenie głosu. I chyba nieźle mu szło. Lata przewodniczenia samorządowi uczniowskiemu, w końcu na coś się przydały. Jednocześnie, dyskretnie obserwował zebranych uczniów. Damskie wdzięki cieszyły oczy, a dusza śpiewała z radości. Tyle pięknych kobiet w jednym miejscu! Wpatrzonych w niego jak w obrazek, (chociaż tutaj wyobraźnia trochę podkolorowała rzeczywistość). Pragnących by je nauczył mistycznej sztuki gotowania (cóż… z krainy marzeń niełatwo się wydostać).
Tylko jedna rysa psuła idealny obraz raju, w jakim się znalazł. Mężczyzna w ostatnim rzędzie. Nijak nie pasował do otaczającej go rzeczywistości, dlatego chcąc nie chcąc dłużej zatrzymał na nim wzrok. Tym bardziej, że mężczyzna miał… zielone włosy! Nie był to kolor, jaki przywykł widzieć na głowach ludzi. Ostatni raz coś takiego miało miejsce w liceum, kiedy większość nastolatków przeżywa okres buntu. A zielona farba świetnie nadaje się do tego, by wkurzyć rodziców.
Jednak ten gość, szkołę skończył chyba już jakiś czas temu. Nie wyglądał też na wiecznego buntownika. Czyli albo kolor jest, o zgrozo, naturalny albo, o jeszcze większa zgrozo, koleś nie miał za grosz gustu.
Ale nie chodziło tylko o kolor włosów, lecz o całą postawę. Mężczyzna z jakiegoś powodu go wkurzał. Tak po prostu. Najchętniej wyrzuciłby go z zajęć. Nie mógł jednak pozwolić sobie na stratę żadnego kursanta. Zresztą takie zachowanie tylko zepsułoby mu opinię. Strzeliłby sobie w stopę. W końcu dopiero zaczynał swoją karierę. Postanowił wziąć się w garść. I dla bezpieczeństwa ograniczyć kontakty z mężczyzną do niezbędnego minimum.

-Mam nadzieję, że uda mi się spełnić wasze oczekiwania i pokazać, że gotowanie wcale nie jest takie trudne. Nazywam się Sanji Black, miło mi was poznać.

 Gapił się na prowadzącego, jednocześnie próbując pamiętać o tym by zamknąć usta. Co wcale nie stanowiło prostego zadania. Bowiem facet był… BOSKI! Blond włosy, niebieskie oczy, jasna cera, przystojna twarz, długie zgrabne, jak na faceta, nogi widoczne przez materiał obcisłych jeansów… O tak. Pan Black miał wszystko, co od zawsze go pociągało. Nawet ta śmieszna bródka wydawała mu się urocza, mimo iż, normalnie by ją wyśmiał. Już wiedział, że ten kurs to jeden z jego najlepszych pomysłów.

-Zaczynajmy. – Uf. Jakoś udało mu się nie skompromitować na samym początku. Ani też bezczelnie nie gapić się na jedynego, po za nim, faceta na sali. – Prosiłbym teraz żeby każdy założył fartuch, przedstawił się i może powiedział, czego oczekuje od mojego kursu. Chciałbym, żeby wszyscy ukończyli go z pełną satysfakcją z posiadanej wiedzy. Dlatego, byłbym wdzięczny, gdybyście zwrócili mi uwagę, na czym powinienem się skupić. – Żeby trochę ośmielić kursantów sam założył fartuch. Swój ulubiony. Różowy. Z pandą. Trochę rozbawił tym zebranych. I bardzo dobrze, pierwsze lody zostały przełamane.

Patrzył jak Sanji zakłada fartuch i momentalnie zrobiło mu się gorąco. Blondyn, o ile to możliwe, wyglądał jeszcze lepiej.
-Zaraz… - pomyślał. – Co żona Mihawka mówiła o gotujących facetach? Że są seksi? Cholerna racja! – Uśmiechnął się swoich myśli. Mógłby tak stać i patrzeć na prowadzącego i nie miałby dość. Sam się sobie dziwił, że tak go wzięło. Zwykle, w takich sprawach zachowywał rozsądek, zwłaszcza po tym jak kilkukrotnie się sparzył. Więc czemu teraz? Przecież nic nie wiedział o tym człowieku! Może faktycznie Mihawk miał trochę racji i to najwyższy czas znaleźć sobie drugą połówkę? Tylko teraz, kiedy jego uwaga skupiona była na Blacku, to mogłoby okazać się trudne. Nie żeby był zakochany! Nigdy nie wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia. Od drugiego też nie. To było raczej… Zauroczenie? Cielesna fascynacja? Ciekawość? Nosz kurwa! Po prostu facet mu się podobał! Nawet przed samym sobą nie chciał przyznać, że chodziło o coś więcej.
Zajęty własnymi myślami, nie zauważył, że wszyscy zdążyli się już przedstawić i został tylko on. Sześć par oczu wpatrywało się w niego z oczekiwaniem.
-Roronoa Zoro. Chciałbym po prostu przestać głodować.
W błękitnych oczach zatańczyły iskierki rozbawienia.
-No to wpadłem po uszy… - szepnął do siebie.

wtorek, 25 sierpnia 2015

Poświęcenie: Rozdział 2

POŚWIĘCENIE




Rozdział 2.

Chopper

Dwa tygodnie.
Pierwsza tortura, pierwotnie skierowana do kapitana Słomianych Kapeluszy, a na skutek wielu niecodziennych wydarzeń, odbywana przez pierwszego oficera, trwała już dwa tygodnie.
Jeśli brać pod uwagę wcześniejsze wydarzenia, na pirackim statku, to trzy.
W ciągu tak długiego okresu czasu każdy zdążyłby odczuć skutki głodówki.
Nawet człowiek uważany za demona.
Nawet Roronoa Zoro.

Całą siłą woli zmusił przełkniętą właśnie kanapkę, by ta została tam gdzie jej miejsce. W żołądku. Nie było to jednak łatwe, tym bardziej, że, patrząc na talerz, całą operację będzie musiał powtórzyć jeszcze trzy razy. Wciąż dostawał podwójną porcję. I musiał zjadać wszystko, co znajdowała się na talerzu. Pilnowały tego czarne, pozbawione empatii oczy.
Co dziwne tylko on dostał swojego osobistego stróża.
Wziął kolejną kanapkę do ręki, a żołądek zaprotestował silnym skurczem. Bynajmniej nie dlatego, że jedzenie by niedobre. Wręcz przeciwnie. Pod niektórymi z posiłków, jak na przykład pod dzisiejszym śniadaniem, mógł się podpisać obiema rękami. I był pewien, że Zeff również. Problem nie stanowiły same potrawy tylko osoba, która została ich pozbawiona.
Zoro…
Od kilku dni, nie mógł przestać, co chwilę na niego zerkać.
Te trzy tygodnie odcisnęły boleśnie swoje piętno na szermierzu. Włosy utraciły dawny blask i jakby… oklapły? Skóra, dawniej ogorzała od słońca i wiatru, teraz przybrała niezdrowy szary odcień. W dodatku potwornie opinała wystające kości policzkowe, nadając twarz byłego Łowcy Piratów trupi wyraz. Stalowe oczy zapadły się w głąb czaszki. Biała koszulka, która do tej pory idealnie przylegała do ciała właściciela, obecnie wisiała na nim niczym postrzępiona, niezbyt czysta, szmata.
Ręce schudły do tego stopnia, że skuwające je łańcuchy przy każdym ruchu, obijały się o kościste nadgarstki, raniąc je boleśnie.
Innymi słowy Roronoa Zoro był cieniem samego siebie.
Sanji, ilekroć spoglądał na przyjaciela, czuł jak drżą mu kolana. On najlepiej wiedział, przez co szermierz teraz przechodził. Sam doświadczył uczucia głodu na podobną skalę. I nie życzył tego nawet najgorszemu wrogowi.
Tym bardziej współ załogantowi.
A zwłaszcza współzałogantowi, o którego martwił się pewien uciążliwy chochlik. Odkąd pojawiły się pierwsze oznaki głodu trawiącego muskularne ciało szermierza, owy chochlik dostał szału. To on atakował jego żołądek przy każdej próbie zjedzenia normalnie posiłku, bombardował umysł wizjami, na które nie miał ochoty i, co najgorsze, kazał się martwić. Nie o Nami-san, której piękne, drobne ciało nie powinno w ogóle mieć styczności z takimi wszawymi miejscami. Ani o Robin-chwan, u której owa cela mogła wywoływać nieprzyjemne wspomnienia. Nie! Nie i nie! Tylko o tego idiotę, który obrywał na własne życzenie!

Przełknął nagromadzoną w ustach krew. Od jakiegoś czasu dziąsła krwawiły mu niemal non stop, więc zdążył przyzwyczaić się do metalicznego posmaku. Na swój sposób nawet go polubił. Był miłą odmianą po tej parszywej wodzie smakującej pleśnią.
Jakiś zabłąkany skalny odłamek boleśnie uwierał go między łopatkami. Poruszył się chcąc przyjąć bardziej dogodną pozycję, jednak wszystkie stawy zaprotestowały boleśnie. I tylko cudem z jego ust nie wydobył się jęk. Zamiast tego przygryzł wargę aż do krwi, czując jednocześnie jak dolna trójka niebezpiecznie się chybocze. Za kilka dni zacznie tracić zęby. Będzie musiał ukryć to przed pozostałymi, co może okazać się trudne. Bo jeśli ta pieprzona brewka spoglądał na niego od czasu do czasu, to Luffy nie spuszczał spojrzenia swoich, niezbyt bystrych oczu, z jego twarzy nawet na moment.
-Zoro?
Nie miał ochoty odpowiadać.
-Tak?
-Co cię boli?
Głupi gumiak.
-Nic. – Usiadł z dala od wkurzającego odłamka, modląc się, żeby nie zdradził go żaden grymas. – Jest dobrze, Luffy.
-Kłamiesz. – Może i był głupi, ale nie aż tak. Zoro cierpiał… Za niego… Chęć mordu na każdym z tej przeklętej bazy rosła z każdym utraconym przez przyjaciela kilogramem.
-Nie…
-Widzę, że nasz przyjaciel zachował jeszcze dość sił na pogaduszki! Wybornie!
Prawie zapomniał jak szpetną mordę ma ten człowiek.
-Naprawdę wybornie!
Kapitan oparł się o kraty celi, w której siedział Zoro i przez chwilę lustrował mężczyznę wzrokiem. Widać usatysfakcjonowało go to, co zobaczył, bo zaśmiał się gardłowo i zaczął bić brawo. Nikt z zebranych nie zareagował. Chyba nawet podwładni nie bardzo wiedzieli, o co chodzi ich przełożonemu.
-Jestem pod wrażeniem, Roronoa Zoro. Twoje oczy… Nie spodziewałem się zobaczyć takiego spojrzenia… Jestem naprawdę pod wrażeniem… Teraz jeszcze bardziej pragnę cie złamać…

Zoro nie odpowiedział. Dalej wpatrywał się w swojego kata z mieszaniną nienawiści i niemego wyzwania, które zdolne pojąć były tylko demony.

-Myślę, że na początek wystarczy. – Marynarz pstryknął palcami i jak na komendę tuż obok zjawił się podwładny, w jednym ręku trzymając czarną chustę, a w drugiej kolorową rzutkę. – Możemy iść dalej z programem. Powiedz, Roronoa… – Obracał w dłoniach niewielki przedmiot, tak samo jak robił to za pierwszym razem. – Zrozumiałeś jak straszny może być głód?
Nie dostał odpowiedzi, ale szczerze mówiąc nawet się jej nie spodziewał. To jeszcze nie ten czas, gdy ofiara, taka jak Łowca Piratów, zaczyna błagać o litość. Bez słowa wypuścił rzutkę z dłoni, po czym naprędce zdjął opaskę, by móc obserwować gdzie wbije się tym razem.
Celem okazał się mały niebieski punkcik.

Chopper, pod warstwą brązowego futra, zbladł.

-Gadający renifer… - Kapitan cicho kontemplował nad wyborem losu. – Wedle oficjalnej wersji, krążącej w pirackim półświatku, wasza maskotka… Mało, kto wie, że tak naprawdę pełni on rolę lekarza pokładowego… - Przeniósł wzrok na wystraszonego zwierzaka. – Zaskoczony? Wiem, o was naprawdę sporo… Wiem też, co jest najgorszą traumą dla lekarza… No może poza śmiercią pacjenta. – Widząc łzy w paciorkowatych oczkach zaśmiał się. – Możesz być spokojny, nie zamierzam go zabić. – Wskazał kciukiem na szermierza. – Trup nie dostarczy mi rozrywki. Chodziło mi raczej o niszczenie własnego organizmu, tym, czym lekarze pogardzają najbardziej. Zawołaj doktorka! – Te słowa skierowane już były do stojącego najbliżej Marynarza, który niemalże w podskokach wypadł z celi. Po jego wyjściu zapanowała grobowa cisza. Nawet Kapitan umilkł w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków. Jeśli spodziewał się krzyków i wyzwisk ze strony młodego renifera to srodze się przeliczył. Chopper był cicho. I tylko jego pyszczek pracował zawzięcie, kiedy zgrzytał zębami modląc się w duchu, żeby to, o czym pomyślał nie okazało się prawdą. Dla dobra Zoro. I samego Kapitana. Bo, po raz pierwszy w życiu, postanowił zemścić się za doznaną krzywdę.
Główny zainteresowany, natomiast, nie czuł się w obowiązku jakkolwiek reagować. Już przecież postanowił, że przetrwa wszystko, bez cienia skargi. Tylko, że żal mu było Choppera. Lekarz był uczulony na wszelkie zło, jakie przytrafiało się jego przyjaciołom i zawsze reagował aż nazbyt emocjonalnie. Przekonał się o tym na własnej skórze niejednokrotnie będąc w roli pacjenta. Chciał jakoś pocieszyć zwierzaka, gdy  drzwi więzienia otworzyły się po raz kolejny. Stanął w nich przepędzony wcześniej Marynarz w towarzystwie dziwnego mężczyzny w białym kitlu, ogolonego na zero, z okularami przypominającymi raczej denka od butelek i uśmiechem godnym piranii.
-Długo wam zeszło, doktorku. – W głosie Kapitana słuchać było naganę.
Marynarz momentalnie skulił się w sobie, oczekując kary, zaś mężczyzna nazwany doktorkiem, tylko wzruszył ramionami. Gniew przełożonego najwidoczniej nie robił na nim żadnego wrażenia.
-Naprawdę myślisz, że tak łatwo się zdecydować? – Podszedł do celi Zoro i zaczął lustrować szermierza od stóp do głów. Co chwila, z jego ust, wydobywał się zduszony chichot, tak jakby całą siłą woli powstrzymywał się przed wybuchnięciem śmiechem zielonowłosemu prosto w twarz.
-Wydaje mi się, że miałeś wystarczająco dużo czasu na przygotowania. – Kapitan stanął obok lekarza.
-Niby tak. – Ten wzruszył ramionami. – Ale kilkukrotnie zmieniałem koncepcję. W końcu to Roronoa Zoro, nie byle kto. Więc i specyfik musi być pierwsza klasa.
-Ale się w końcu zdecydowałeś, tak?
-Tak! – Można by przysiąc, że w oczach mężczyzny rozbłysły gwiazdy. – Wybrałem… - Tu padła nazwa, która nic nie mówiła nikomu ze Słomianych Kapeluszy. Żaden z piratów nie potrafiłby jej nawet powtórzyć. No prawie żaden.
-Co?! – Pomimo ciężkiego łańcucha, skuwającego go w pasie, Chopper praktycznie jednym susem znalazł się przy kratach. – Co?! – powtórzył wyjąc a z oczu płynęły mu łzy, których nie potrafił powstrzymać.
-O! – Doktor był wyraźnie zdziwiony reakcją młodego lekarza. – Wiesz, co to jest?
Zwierzak prychnął.
-Wiem! I nawet nie waż się mu tego podać! Zabraniam ci!
-To może wyjaśnisz mniej zorientowanej reszcie, z czym mamy tu do czynienia. – powiedział całkowicie ignorując dalszą część wypowiedzi renifera. – Wypadałoby, żeby pan Roronoa wiedział, co za chwilę będzie krążyło w jego żyłach.
-Przestań! Natychmiast! – Zwierzak uczepił się krat i, z całą wściekłością, na jaka stać było zmęczone ciągłą obecnością kairoseki ciało, szarpał metalowymi prętami oddzielającymi go od aktualnego wroga numer jeden. – Czy ty w ogóle wiesz, co robisz?! Co z ciebie za lekarz?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
-Postępowy. Myślisz, że jak rozwinęła się medycyna? Spadła ludziom z nieba? Nie rozśmieszaj mnie! Nawet ty! – Poziom pogardy w jego tonie wzrósł momentalnie. – Nie możesz być aż tak naiwny! Medycyna zawsze wznosiła się na ludzkim cierpieniu, trupy gęsto ścielą drogę, jaką przebyła, od pierwszy nieudanych operacji za pomocą kamienia i patyka, do miejsca, w którym znajduje się teraz. – Roześmiał się z własnego, niezbyt udanego zresztą, żartu. – Jakby się zastanowić to pan Roronoa będzie uważany za bohatera przyszłych pokoleń. W końcu nikt jeszcze do końca nie zbadał dłuższego wpływu tego cudeńka na ludzi.
-O, czym on mówi Chopper? – Usopp, wykorzystując, że skuto mu jedynie ręce, podszedł do przyjaciela, a widząc nienawiść malującą się na pyszczku renifera przeraził się nie na żarty. Nawet Wapol nie zapracował na taki grymas. – Chopper?
Ten jednak nie zareagował zajęty wpatrywaniem się lekarza szperającego w wielkiej czarnej torbie,
-Panie lekarzu? – Robin, dla której niewiele rzeczy na tym świecie stanowiło jeszcze tajemnicę, zbladła, przypomniawszy sobie, okoliczności, w jakich, kilka lat temu, usłyszała wspomnianą wcześniej nazwę. Miała nadzieje, że pamięć, choć doskonała, tym razem ją zawodzi. – Czy to…
-Narkotyk. – W końcu odezwał się Chopper, ani na chwilę nie spuszczał wzroku z mężczyzny. – To narkotyk. Diabelnie silny. Uzależnia praktycznie po pierwszej dawce. – Patrzył jak z lekarskiej torby na światło dzienne najpierw wydobywana jest ampułka z brunatną zawartością, a chwilę później, strzykawka. – Lecz nie to jest w nim najgorsze – ciągnął. – Najbardziej przerażające są wywołane nim skutki.
Tymczasem Kapitan wydał krótki rozkaz i lekarz został wpuszczony do celi Zoro. Szermierz, cały czas bacznie słuchał wypowiedzi przyjaciela, chcąc, choć trochę, przygotować się na to, co za chwilę miało go spotkać.
-Spokojnie. – Doktor zignorował nienawistne spojrzenie skierowane dokładnie w niego. – Pozwolę ci usłyszeć do końca. Chętnie zobaczę jak zareagujesz. – Przysiadł na pobliskim kamieniu i zaczął przygotowywać dawkę „leku”. – W końcu nieładnie by było przerywać koledze po fachu. Proszę kontynuować, doktorze Chopper.
W każdych innych okolicznościach renifer, po takim komplemencie, wykonałby swój tradycyjny taniec polegający na kręceniu tyłkiem, uśmiechaniu się jak debil, jednocześnie próbując wmówić wszystkim dookoła, że pochwała nie robi na nim wrażenia. Tak byłoby zawsze, lecz nie dzisiaj. Dziś Chopper szczerze żałował przynależności do tej samej grupy społecznej, co bawiący się strzykawką, mężczyzna.
-Skutki – podjął wątek nie spuszczając oczu z płynu rozlewającego się w szklanym pojemniku – są na tyle katastrofalne, że swego czasu sam Światowy Rząd zajął się sprawą i zabronił produkcji.
-Jak widać czarny rynek jednak kwitnie – wtrąciła Robin.
-Jak widać. – Pokiwał głową, a ból wyczuwalny w jego głosie na chwilę zmroził serce załogi. – Poza typowym dla wszystkich narkotyków, wyniszczaniem organizmu, atakowaniem głównych organów wewnętrznych takich jak serce i wątroba… On ma jeszcze ciemniejszą stronę. Za cel od razu obiera sobie receptory bólu w całym ciele. Podrażnia je zmuszając do wzmożonej aktywności. Innymi słowy…
-Innymi słowy. – Doktor, któremu najwidoczniej znudziło się czcze czekanie, przerwał reniferowi – Ofiara, choć praktycznie nic nie robi, odczuwa wprost niewyobrażalne katusze. Tak jakby ktoś palił ją od wewnątrz. – Klęknął przed Roronoą. – Jak ci się podoba tak przyszłość?
-Pierdol się. – Zoro splunął mężczyźnie prosto w twarz, ubarwiając karmazynową śliną czoło przyszłego kata. Ten tylko się roześmiał, ścierając chusteczką dowód wybuchu Łowcy Piratów.
-Zabawny jesteś. Ale coś widzę, że zaczął cie męczyć szkorbut. – Przyjrzał się materiałowi. – Cóż… Wkrótce będzie to jedno z twoich najmniejszych zmartwień. Doktorze Chopper! – Ponownie zwrócił się do renifera, jednocześnie odkażając niewielki skrawek skóry na ramieniu szermierza, co w obecnej sytuacji zakrawało na czystą hipokryzję. – Czy wiesz jak inaczej nazywane jest to cudeńko? – Potrząsnął strzykawką.
Zapytany pokręcił głową.
-Twórcą Masochistów.
Kapitan przyglądał się całej tej szopce z niebywałym spokojem, który zdziwił nawet podległych mu Marynarzy. Zbyt ciekaw był punktu kulminacyjnego, odgrywanego właśnie przedstawienia, by przerywać. W końcu im dłużej czekasz tym nagroda wydaje ci się słodszą, prawda? A cel był już tuż, tuż…

Gdyby nie te kraty… Gdyby nie te łańcuchy… I gdyby nie pistolet przystawiony do jego czaszki… Zniszczyłby ich wszystkich! Zwłaszcza gdyby nie ten pistolet… Najwidoczniej jednemu z Marynarzy nie spodobało się jego spojrzenie i postanowił dmuchać na zimne.
-Nawet nie próbuj Czarnonogi… – ostrzegł go, zupełnie niepotrzebnie zresztą. Wszak i tak pole manewru ograniczało się do zasięgu łańcucha z kairoseki.
-Luffy? – Jego wzrok padł na kapitana, który w tym momencie próbował przegryźć własne kajdanki. Ten koleś nie uczył się na swoich błędach. – Przestań.
-Ale… - Twarz gumiaka wygląda naprawdę żałośnie, głównie z powodu strużki krwi płynącej mu po brodzie. Nieszczęśnik skupiony na próbie wyswobodzenia ugryzł się w język. – Ale… Zoro… I to…
Doskonale wiedział, co kapitan chciał mu przekazać.
-Spokojnie. Ten glon nie da się tak łatwo. W końcu to Zoro.
Problem w tym, że to tłumaczenia przestało mieć jakiekolwiek podstawy jakiś czas temu.

-A domyślasz się może, czemu? – Zaprzestał przygotowywania więźnia do zastrzyku i obrzucił uszczęśliwionym wzrokiem pozostałych piratów. – Pewnie tak, nie jesteś głupi, reszta też wygląda jakby posiadała szczątki inteligencji i była zdolna skojarzyć tych kilka faktów… Ale tak czy inaczej powiem wam. Co by nie było niedomówień. –
Bez żadnego ostrzeżenia wbił igłę w przedramię Zoro, po czym nacisnął tłok strzykawki.
-Twórca Masochistów. Nazwa aż do bólu banalna… Jednak świetnie oddająca charakter tego narkotyku. W końcu, tuż po podaniu i przez cały czas oddziaływania płynu w żyłach, odczuwasz straszliwy ból. Wkrótce się o tym przekonasz Roronoa. – Kiedy pojemnik był już pusty zwrócił się do szermierza. – Jednak najbardziej przerażająca jest szybkość z jaką to cholerstwo uzależnia. Mogę się założyć, że wasz przyjaciel już teraz , choć sam jeszcze o tym nie wie, właśnie stał się jedną z marionetek, których życie zależne jest od kolejnych dawek. I zrobi wszystko by dostać kolejną, nawet, jeśli oznacza to niewysłowione cierpienie. Bo narkotyczny głód jest jeszcze gorszy. Rozumiecie to? Cierpieć pragnąc bólu. I tak w kółko. Aż do śmierci.
-Mieliście go przecież nie zabijać! Taka była umowa! – Franky wstał, lecz zaraz musiał usiąść z powrotem, ciągnięty przez przykuty do ziemi łańcuch.
-Oh! – Do rozmowy włączył się Kapitan. – I dotrzymamy jej, bez obaw. Kiedy cała zabawa się skończy pan Roronoa dostanie od nas antidotum zgadza się, doktorku?
Mogliby przysiąc, że mężczyzna lekko się zmieszał, jednak zaraz na twarz powrócił mu uśmieszek wyrażający dziecinne podekscytowanie.
-Oczywiście! W końcu, w przeciwieństwie do piratów Marynarka, jest zbiorowiskiem ludzi honoru! Nie masz, więc czego się obawiać, szermierzu. – Niemalże opiekuńczo poklepał Zoro po ramieniu. – A tak poza tym, zaczynasz odczuwać już pewien… dyskomfort?

Zastrzyk sam w sobie nie był czymś złym. Nawet to uczucie jakby wlewano mu do żył lodowatą wodę stanowiło swego rodzaju ukojenie. Przynajmniej na chwilę żołądek zapomniał upominać się o zaległe posiłki i skoncentrował na tym by nie zamarznąć. Lecz z każdą mijającą minutą sytuacja robiła się coraz bardziej nieprzyjemna. Zaczęło się od tego, że chłód obejmujący już każdą cząsteczkę jego ciała z wolna zanikał, ustępując miejsca uczuciu palącego gorąca. Wystarczyła chwila, by miał wrażenie, że pali się od środka, że w jego wnętrzu szaleje niekontrolowany pożar, wypalając wszystko, co spotykał na swoje drodze. Żołądek nie był już pusty. Z prostej przyczyny: zniszczyły go płomienie. Cała krew zniknęła, zamieniając się potok bulgoczącej lawy. Jeszcze moment i wyparują mu gałki oczne a z pozostałych po nich dziurach buchnie snop złoto-czerwonych iskier.
A przynajmniej takiego zdania był Zoro. Który najchętniej zwinąłby się w kłębek i wrzeszczał w niebogłosy z bólu. Jednak czająca się gdzieś, w niedostępnych dla ognia zakamarkach umysłu, resztka świadomości, powstrzymywała go przed tym, przypominając, że jego kaci ciągle na niego patrzą. A on nie może dać im tej satysfakcji i pokazać jak cierpi. W dodatku, gdyby się złamał skrzywdziłby swoich przyjaciół, których ciche szepty raz po raz przedostawały się przez odgłos trzaskającego ognia. Bo Zoro mógłby przysiąc, że słyszy jak jego ciało się pali.
Wkrótce jednak stało się coś, co zabiło ową pozostałość świadomości i uwolniło zalegający w gardle wrzask.

-Aaaaaa!!
Ciało więźnia opadło na podłogę a on sam zaczął wić się pod nogami doktora, niczym aktor w jakiejś, nie do końca zrozumiałej dla widowni, roli.
-Czyli jednak! – Mężczyzna uśmiechnął się na ten widok. – Bo myślałem, że sprzedali mi badziewny towar. Ale jak widać, po prostu, w ramach króliczka laboratoryjnego, trafiła mi się wyjątkowo twarda sztuka. I jak, panie Roronoa? Nadal jest pan zadowolony ze swojej decyzji?
Z oczywistych względów nie dostał żadnego odzewu ze strony szermierza. Chyba, że można, jako odpowiedź, potraktować brunatne wymiociny, jakimi zielonowłosy w tej samej chwili ozdobił buty lekarza. Ten jednak się nie zdenerwował. Wręcz przeciwnie. Zaczął się śmiać.
-Cudownie! Wspaniale!

-Przecież… - Nami przecierała załzawione oczy. – Przecież…
-On go ledwie dotknął! – dokończył Luffy a cała jego sylwetka wręcz emanowała żądzą zemsty za krzywdy, jakich doznawał właśnie jego przyjaciel. Sanji był pewien, że gdyby gumiaka spuścić teraz ze smyczy każdy, w promieniu stu kilometrów, kto miałby, choć niewielkie powiązania z Marynarką, wybrałby się z na spotkanie ze stwórcą. Bilety zaś rozdawałby sam Luffy za pomocą własnej pięści. On też, z chęcią, by pomógł w tak szczytnej inicjatywie. Sądząc po minach pozostałych, nie był w tym pragnieniu osamotniony. Chochlik w jego wnętrzu rozszalał się na dobre, kucharz nigdy nie podejrzewał, że to małe gówno może być tak upierdliwe. Ani, że Zoro potrafi tak głośno wrzeszczeć. Miał ochotę przebić sobie bębenki byleby tylko nie słyszeć jazgotu wydobywającego się z gardła szermierza.
-Chopper! On go ledwie dotknął! – Do rzeczywistości przywrócił go głos kapitana czołgającego się w stronę zaabsorbowanego widokiem lekarza.
-Wiem, Luffy! – Ten kiwnął głową, a jego kapelusz zadygotał nieznacznie. – Wiem… Ale ten narkotyk tak działa… Receptory bólu, mówiłem… Zoro przeżywa każde, nawet najmniejsze dotknięcie niczym silny cios…

Rozdrapywana skóra, rozszarpywane mięśnie, aż w końcu roztrzaskiwana kość. Ramię stanowiło jedno, wielkie kłębowisko bólu, tak okropnego, że wszelkie próby zachowania chociaż resztek godności, zawiodły. Wrzeszczał, licząc chyba, że to przyniesie upragnioną ulgę. Przeliczył się jednak, teraz dodatkowo piekło go, zdarte krzykami i podrażnione niekontrolowanymi wymiotami, gardło. Głową pękała od hałasów, których sam był twórcą. Jakby tego było mało, uczucie wewnętrznego palenia nie osłabło ani na chwilę.
Wtem, zupełnie niespodziewanie, pojawiło się nowe ognisko bólu. Tym razem w okolicach kolana. Był pewien, że głośniej wyć już nie potrafi. W tym momencie, dość obcesowo, zweryfikowano jego poglądy. Zresztą nie raz i nie dwa, bo tych kwiatów, których rozkwit zalewał mu oczy czerwienią, przybywało.
Wymiotował raz po raz. Gdyby, pozostałości świadomości nie zostały pogrzebane pod warstwą ogłupiającego bólu, pewnie zastanowiłby się skąd, w jego żołądku, znalazło się tyle treści. Z całą pewnością uderzyłby go też nieprzyjemny zapach, świadczący o poddaniu się zwieraczy i brudnych spodniach byłego Łowcy Piratów. Jednak teraz dla Zoro nie istniało nic poza bólem. Nawet własna duma, czy obietnica złożona w dzieciństwie nagle straciły na wartości. Doszło do tego, że był gotów przehandlować swoje trzy miecze, byleby to wszystko się skończyło.
I skończyło. Nagle. Bez ostrzeżenia.
W ciągu chwili uczucie wypalania od środka zniknęło a ciosy doktora stały się jedynie nic nieznaczącymi klepnięciami. Podniósł załzawione spojrzenie na mężczyznę, który zamarł z dłonią w połowie drogi prowadzącej do jego obojczyka.
-Już? – westchnął. – Myślałem, że to potrwa trochę dłużej. – Skrzyżował ręce na piersi. – Mam nauczkę, następnym razem dostaniesz większą dawkę. – rzucił przez ramię wychodząc z celi. Kiedy mijał się z Kapitanem przystanął i udając, że szuka czegoś w kieszeni kitla, spytał do niechcenia. – Jak wrażenia?
-Niesamowite, doktorku. – Pokiwał głową z uznaniem. – Pojebany z ciebie skurczybyk.
-Uznam to za komplement. A teraz przepraszam. – Włożył do ust, wygrzebaną wykałaczkę. – Wnioski same się nie zanotują.
Wystukując obcasami jakiś dziwny rytm, do złudzenia przypominający dziecięca wyliczankę, wyszedł z pomieszczenia. Tymczasem Kapitan podszedł do celi, w której więzień powoli łapał oddech i próbował zapanować nad wyrywającym się z klatki piersiowej sercem. Oraz starał się spalić ze wstydu, raz po raz spoglądając na coraz bardziej widoczną plamę między swoimi nogami.
-A tobie jak się podobało, panie Roronoa? Widzę, że aż popuściłeś z wrażenia.
Zoro, choć do tej pory blady, po niedawnych przeżyciach, teraz zrobił się cały czerwony i zaczął uciekać wzrokiem. Zarówno od Kapitana jak i przyjaciół. Fakt, że oni widzieli jego upodlenie, porażkę ciała, nad którego wytrzymałością tyle pracował, najbardziej bolał zranioną dumę. Niemal słyszał szyderczy śmiech Sanjiego, widział obrzydzenie w oczach kobiet, oraz rozczarowanie na twarzach pozostałych załogantów. Nim oraz obietnicą, jaką niegdyś złożył kapitanowi, temu samemu, który teraz patrzył się na niego wzrokiem mówiącym wszystko… Zawiódł go.
-I, co wy na to? – Marynarz wspaniałomyślnie odwrócił się od zielonowłosego więźnia i teraz konwersował z pozostałymi jeńcami. – Wasz groźny szermierz zsikał się w majty jak jakiś…
-Morda! – Sanji wstał. – Zamknij się skurwielu! Nie masz prawa go obrażać!
Wykrzywiona ze wściekłości twarz kucharza, błękitne oczy rzucające gromy i mięśnie intensywnie pracujące pod materiałem garnituru stanowiły dla Kapitana idealny dodatek, do słodkich jęków, jakich miał okazję słuchać nie tak dawno temu. Bowiem, pomimo złości i wyraźnego ostrzeżenia, żeby liczył się z długą i bolesną śmiercią, Czarnonogi emanował czymś jeszcze… Desperacją. Poczuciem winy… I nienawiścią do samego siebie. A była to mieszanką, którą mężczyzna cenił sobie bardzo wysoko.
Uświadczywszy tego, czego chciał obrócił się na pięcie, po czym skierował ku drzwiom. Chwyciwszy za klamkę zatrzymał się jednak by wydać rozkaz stacjonującemu przy wyjściu Marynarzowi.
-Weźcie dajcie mu jakieś czyste ciuchy, bo wali tu gównem.

Woda z wiadra chlusnęła mu prosto w twarz, sprawiając, że się zakrztusił. Po chwili prysznic został powtórzony a tysiące lodowych igiełek wbijało się w jego ciało, doprowadzając niemal do obłędu. Przesiąknięta wodą koszulka stała się nagle cholernie ciężka. Dodatkowo, mokry materiał przyspieszał wychłodzenie organizmu.
Nie narzekał jednak. Wszystko było lepsze od zapachu własnych wydalin.
Dlatego kolejny kubeł przyjął niemal z wdzięcznością, choć już teraz trząsł się jak osika.
Trzecie wiadro okazało się być ostatnim, czego dowodem był trzask metalu zderzającego się z kamieniem. Zaraz potem rzucono w jego stronę, na szczęście na tyle daleko, by nie zachlapał ich wodą, suche ciuchy.
-Przebierz się. – Rozkaz był krótki a wydający go mężczyzn nawet nie zaczekał na jego wykonanie, tylko zwiał jakby gonił go sam diabeł.
Zoro jeszcze przez jakiś czas siedział w bezruchu pozwalając lodowatym stróżkom torować sobie trasy na swojej skórze. Liczył, że to, choć trochę zmyje hańbę, jakiej się dziś dopuścił.
W końcu chłód stał się nie do zniesienia, a palce u stóp zaczęły sinieć. Dopiero wtedy mężczyzna wstał, chwycił podarowane ubranie i odmaszerował w najciemniejszy kąt celi, z dala od zatroskanych spojrzeń swoje załogi. To było dla niego za dużo.
-Zoro…
-Cicho!
Po tym upomnieniu nikt więcej nie próbował zagadać do szermierza. Nawet Sanji, który miał najlepszy widok na przebierającego się przyjaciela. W mdłym świetle pochodni skóra byłego Łowcy Piratów była niemal przezroczysta, a kucharz przygryzł usta do krwi widząc przebijające się przez nią żebra.
-Zoro… - wyszeptał tym razem do siebie obserwując szczupłe ręce wciągające postrzępione spodnie na równie wychudzone nogi.