Hmmm... Skoro Wymiana nie wyszła, to zawsze można się pobawić na mniejszą skalę.
KokutoYoru wiem, że to najprawdopodobniej najgorszy prezent jaki dostałaś w tym roku... Chyba nawet rózga, czy tona węgla byłyby lepsze... Dlatego przepraszam.
A skoro już mogę... To Wesołych Świąt, smacznego karpia (to podobno jest możliwe, pięknej choinki (i oby rachunek za prąd, przez lampki na niej nie zwalił Cię z nóg ;)), dużo wolnego czasu, weny, mało wkurzających ludzi na drodze... I, co tam jeszcze chcesz... Nie umiem składać życzeń... Najlepszego :D.
I Wesołych Świąt dla każdego, komu chciałoby się tu zajrzeć i to przeczytać.
Tytuł: Strata
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: Zoro x Sanji
Anime: One Piece
Ograniczenia wiekowe: +16
Info/Uwagi: Sanji, podczas walki z Marynarką, zostaje ranny i traci to, co dla niego najcenniejsze. Czy sobie z tym poradzi? Czy Zoro zdoła mu pomóc?
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: Zoro x Sanji
Anime: One Piece
Ograniczenia wiekowe: +16
Info/Uwagi: Sanji, podczas walki z Marynarką, zostaje ranny i traci to, co dla niego najcenniejsze. Czy sobie z tym poradzi? Czy Zoro zdoła mu pomóc?
STRATA
W
głowie mu huczało. A ciało było tak ciężkie, że miał wrażenie, iż sam jego ciężar
przyszpilał go do ziemi, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Nie żeby, w ogóle,
miał ochotę się ruszać. Żeby miał ochotę robić cokolwiek, poza leżeniem i
powolnym odpływaniem w niebyt. Gdzie nie było bólu. Ani tego ogłuszającego
jazgotu dookoła. Jazgotu, który ani myślał zniknąć i skutecznie odciągał go od
ciemności.
Powoli,
z hałasu, zaczęły wyłaniać się tak dobrze znane mu dźwięki. Szum fal.
Skrzypienie desek. Szelest pościeli. I, w końcu, czyjś cichy szept.
-Sanji…
Zaraz…
Przecież Sanji to on. Dlaczego go wołają? I, przede wszystkim, kto? Po chwili
znów to usłyszał.
-
Sanji…
Już
wiedział. Istniała tylko jednak osoba w ustach, której jego imię brzmiało tak miękko
i niepewnie. Otworzył usta, chcąc kazać mu się uciszyć. Jednak, zamiast
reprymendy, z jego gardła wydobył się tylko przeciągły jęk. Który ten idiota, oczywiście, zinterpretował
po swojemu. I już po chwili poczuł gorącą dłoń na swoim policzku. Teraz naprawdę
jęknął. Ciepły dotyk na rozpalonej skórze wywołał falę bólu. Tym razem jego jęk
został dobrze zrozumiany. Debil zabrał rękę. Jej miejsce zajął zimny okład.
Westchnął. Zdecydowanie lepiej. Do tego stopnia, że hałas wokół zaczął cichnąć,
a jego samego znów, kawałek po kawałku, pochłaniała czerń. Oddał się jej bez
reszty, zupełnie zapominając o znajdującym się obok mężczyźnie. I tylko gdzieś,
na skraju świadomości, zdawał sobie sprawę, z tego, że cale nie postępował
dobrze.
-
Kurwa! – Zoro wrzasnął, po czym uderzył pięścią w ścianę. Tym samym wybijając w
niej sporą dziurę. Która, zapewne, nie spodoba się Frankiemu. Ale szermierz
miał to gdzieś. Musiał jakoś odreagować zżerającą go, od środka, wściekłość. Wściekłość
i strach. Czy może raczej paniczny lęk.
Minęły
dwa tygodnie od ostatniego starcia z Marynarką. Podczas, którego on dał dupy a
Sanji… Sanji został ranny. Na tyle poważnie, że dwa pierwsze dni po bitwie,
stanowiły ciągłą walkę o życie kuka. A później nie było wcale lepiej. Chopper,
do teraz, nie odespał zarwanych nocy. Podobnie zresztą jak on sam. Poza tym, niby,
w jaki sposób, miałby to zrobić, skoro ilekroć zamykał oczy, znów widział to wszystko,
aż nazbyt wyraźnie. Jakby znowu znalazł się wśród walczących. Lecz teraz,
zamiast przejmować się swoim przeciwnikiem, stał i patrzył na Sanjiego. Słyszał
jego krzyk, czy może raczej wrzask bólu, gdy statek Marynarki, na którym
walczył kucharz, zaczęły pochłaniać płomienie. We śnie nadal stał jak
sparaliżowany, patrząc na płonący okręt. Choć, w rzeczywistości, rzucił się kukowi
na ratunek. Samemu przy tym nieźle obrywając. Pomasował obolały bok.
-
Kurwa!
Szykował
się do kolejnego uderzenia, gdy nagle klapa w podłodze podniosła się, ukazując
burzę rudych włosów.
- Ja
pierdolę – pomyślał. – Jeszcze tylko jej tu brakowało.
Nami,
całkiem nieczuła na nienawistną aurę, wprost emanującą z szermierza, weszła do
pomieszczenia, krytycznym wzrokiem omiatając panujący wokół bałagan. Przez dłuższą
chwilę wpatrywała się w wybitą przez zielonowłosego dziurę. Zupełnie jakby
toczyła ze sobą wewnętrzną walkę o to czy skomentować jakoś uszkodzenie,
dodając oczywiście, wymaganą przez rzeczywistość, dozę złośliwości. Czy też
może, całkowicie zignorować temat, tym samym odpuszczając mężczyźnie. I tracąc
szanse na przekomarzankę słowną, której tak jej teraz brakowało. W końcu jednak, poddała się, dopuszczając do
głosu tą wredną część swojej natury.
-
Franky się wkurzy… - Zaczęła delikatnie.
Zoro
wzruszył ramionami. Świetnie zdawał sobie z tego sprawę.
-
Jakoś to przeżyje.
- On
może i tak… Ale ty… - Zawiesiła głos.
Znów
wzruszył ramionami. Nie obawiał się gniewu Frankiego. Wręcz przeciwnie.
Przyjąłby go z radością. Tak po prawdzie, każdą czynność, która pozwoliłaby mu
zająć myśli, powitałby z otwartymi ramionami. Żeby, choć przez chwilę, nie myśleć.
Zapomnieć o…
Sanjim.
Uważniej
przyjrzała się Zoro. Nie była pewna czy mężczyzna w ogóle ją usłyszał. Od
ostatniej bitwy z Marynarką szermierza i rzeczywistość łączył związek, oparty
raczej na wzajemnej nieingerencji niż świadoma egzystencja. Innymi słowy, Zoro,
przez większość czasu, błądził myślami gdzieś daleko, zaniedbując wszystko, co
nie było bezpośrednio związane z…
Sanjim.
Ten
stan rzeczy nie tylko dziwił nawigatorkę, ale również, jeśli nie głównie,
martwił. Rozumiała oczywiście strach Zoro o kuka. Ona też czuła zimny dreszcz
na kręgosłupie, za każdym razem, gdy jej myśli wędrowały w stronę Sanjiego. Była
pewna, że podobnie odczucia miała reszta załogi. Jednak to, co działo się z
Zoro… Nie było normalne. Zwłaszcza, gdy człowiek pamiętał relacje łączące
szermierza z kucharzem. Ta dwójka nie mogła przebywać w jednym pomieszczeniu,
bez wymiany złośliwości. Bez rzucanych wzajemnie sarkastycznych słów. Regularnie
dochodziło, między nimi, do bójek okraszonych zapewnieniami o wzajemnej
nienawiści. Nikt jednak, nawet sami walczący, nie brali tego wszystkiego na
poważnie. Nami także była pewna, że pod tym płaszczykiem niechęci, kryła się
prawdziwa męska przyjaźń, każąca jednemu skoczyć w ogień za drugim. I to
dosłownie. Dlatego nie miała wątpliwości, że Zoro będzie się martwił o
Sanjiego. Spodziewała się jednak, że zrobi to, w typowy dla siebie, milczący,
opanowany, sposób. I tylko drobne gesty będą świadczyć o dręczącym go
niepokoju. Nie spodziewała się TEGO. Pełnej rozsypki przyjaciela. Wyglądało to
tak, jakby Zoro, wraz z chorobą Sanjiego, stracił cząstkę siebie. Tę ważną cząstkę.
Tak nie zachowywali się przyjaciele. Nawet najlepsi. Nami zastanowiła się przez
chwilę. Czyżby więź, łącząca tych dwóch, była głębsza niż im wszystkim się
wydawało? Nie zauważyli czegoś? A może nie chcieli zauważyć? Bo przecież… To
niemożliwe. Nie ta dwójka. Zoro nigdy… Żeby nie wspomnieć o Sanjim. Sanjim
adorującym każdą napotkaną, na drodze, kobietę. Sanjim, narzekającym na facetów,
przy byle sposobności. Sama myśl, że ten wieczny, niepoprawny Don Juan, mógłby
poczuć coś więcej do drugiego mężczyzny, wydawała się jej niedorzeczna. A mimo
to… Nie potrafiła wybić sobie tego z głowy. Bez względu na rzeczywistość, która
była przeciwko niej. Z jednym drobnym wyjątkiem. Wyjątkiem, który miał zielone
włosy, popękane od przygryzania wargi i minę, jakby z trudem hamował płacz. Łzy
napływające do czarnych smutnych oczu, chował, a przynajmniej starał się chować,
za źle nałożoną maską opanowania i obojętności. Nami wyraźnie widziała pęknięcia
i rysy na owej masce. Wiedziała, że postawa, jaką teraz prezentował przed nią
szermierz, sporo go kosztowała. I jeśli, za chwilę, nie wyjdzie z siłowni,
stanie się świadkiem czegoś, czego nigdy nie chciała oglądać. Porażki Zoro. Nie
mogła pozwolić, żeby do tego doszło. Jeśli już, Zoro miał się załamać, powinien
mieć prawo zrobić to w samotności. Z dala od ludzi, którzy uważali go, za
niezłomny filar załogi. Taki, który, nawet podczas największych sztormów,
będzie stał prosto, zapewniając reszcie poczucie bezpieczeństwa. I aktualna
tragedia nie była wyjątkiem. Nami wiedziała, że pozostała część załogi trzymała
się w miarę, bo mieli przy sobie Zoro. Sama też czuła ulgę wiedząc, iż
szermierz, był blisko. Przynajmniej do dzisiaj.
Może
powinna z nim o tym porozmawiać? Spróbować wesprzeć? Dowiedzieć się jak to
dokładnie wygląda? Może… Powinna…
Ale nie miała w sobie dość siły, by chociaż
spróbować nakłonić przyjaciela do zwierzeń. By go wysłuchać. Dlatego
postanowiła wyjść tak szybko, jak tylko było to możliwe.
-
Zejdziesz na obiad? – Żadne inne pytanie nie przyszło jej do głowy. – Robin
coraz lepiej radzi sobie w kuchni.
Zoro
wzruszył ramionami. Zupełnie jakby bał się otworzyć usta.
- Jakby,
co… - Zaczęła się wycofywać. – Zostawię ci twoją porcję… -Zamknęła za sobą
klapę.
-
KURWA!! – Wrzask rozpaczy pomieszanej ze złością, poniósł się po bocianim
gnieździe.
Tym
razem, powrót z krainy ciemności, był zdecydowanie przyjemniejszy. Ból głowy
zelżał do tego stopnia, że otaczająca go rzeczywistość, w tym dochodzące do jego
uszu dźwięki, czy delikatny dotyk spracowanych dłoni, przestały być tak
uciążliwe. Pokusiłby się nawet o stwierdzenie, że łagodny szum fal i ten szept,
który ostatnio niemal wpędził go do grobu, były… przyjemne.
-
Sanji…
Miał
ochotę się uśmiechnąć. Ten debil nie zdawał sobie nawet sprawy, z tego, z jaką
czcią wymawiał jego imię. Kiedy tylko znajdzie w sobie dość sił by otworzyć
oczy, wypomni mu to.
-
Sanji…
Dałby
sobie rękę uciąć, że poczuł na skroni delikatny pocałunek. Powinien się
wkurwić. Przecież ustalili, czy też może raczej on ustalił, że nie będą,
publicznie, wykonywać żadnych gestów potwierdzających ich związek. I w ogóle utrzymają,
w tajemnicy, łączące ich uczucie. Wiedział, że Zoro się to nie podobało. Ale on
nie potrafił inaczej. Sam, wciąż oswajał się z sytuacją, w jaką wpędziło go,
jego własne serce. I ten głupi Glon. Wciąganie w to innych, tylko pogorszyłoby
sprawę.
-
Sanji…
Kurwa!
Jaki on był głupi! Przez jego uprzedzenia stracili tyle czasu. Który mogli
spożytkować o wiele… przyjemniej. Czy Zoro mu to wybaczy? Czy wciąż będzie
chciał być z kimś, dla kogo miłość była problemem?
-
Sanji… Kocham cię.
Kurwa!
To zdecydowanie nie fair! Dlaczego mówił mu to w takich okolicznościach? Kiedy
on nie był w stanie odpowiedzieć?! A może? Przecież nie pozwoli, żeby jakiś tępy
Glon był bardziej romantyczny od niego!
Z
trudem otworzył oczy. Pomógł mu w tym półmrok panujący w pomieszczeniu. Mimo
to, czuł jakby gałki oczne miały mu zaraz eksplodować z bólu. Nie zrezygnował
jednak. Chwilę czekał aż wzrok przyzwyczai się do ponownego używania. I kiedy
tylko, wszystkie przedmioty wokół odzyskały ostrość, spojrzał prosto na Zoro.
Ta radość i niedowierzanie, podszyte strachem wymieszanym z rozpaczą… Sanji był
pewien, że minę ukochanego zapamięta na zawsze. Jako potwierdzenie
prawdziwości, tych wszystkich słów o miłości. W tamtej chwili, jeszcze mocniej
uderzyła go głupota wcześniejszej decyzji. Jak mógł się wstydzić tego uczucia?!
Czy naprawdę był aż takim idiotą?
Uśmiechnął
się delikatnie.
Tak.
Zdecydowanie był idiotą.
-
Sanji… - Zoro czuł jak w gardle rośnie mu wielka gula, a do oczu, ponownie,
napływają łzy. Ale nie mógł się rozpłakać. Nie teraz. Bo jeśli ktoś wejdzie…
Sanji by mu tego nie darował.
-
Cześć… - wychrypiał. I zaraz się skrzywił. Nie pomyślał nawet, że mówienie może
tak boleć. A jednak. Czuł jakby całe gardło miał wyłożone papierem ściernym.
Mimo to… Musiał dokończyć. – Ja… Ciebie… Też…
Patrzenie
na otrząsającego się z szoku Zoro stanowiło całkiem niezłą rozrywkę. I nagrodę
za wcześniejsze starania. Gdyby miał na to siłę zaśmiałby się. Jednak jedyne,
na co było go stać, to patrzenie jak, powoli, strach, niedowierzanie i radość
przeradzają się w, typowe dla Marimo, niezrozumienie. Ten człowiek był,
zdecydowanie, zbyt prosty w obsłudze.
-
Też… - zakaszlał. I zaraz Zoro podał mu wody. Z wdzięcznością chwycił słomkę
wypijając kilka łyków. Chyba jeszcze nigdy, nic mu nie smakowało, tak bardzo,
jak ta woda. W dodatku, dzięki niej, mógł mówić dalej. – Też… cię kocham.
Debilu – dodał dla zasady. Nie mógł, za bardzo, rozpieścić swojej Algi. Glony
należy trzymać na krótkiej smyczy.
-
Sanji… Ja…
-
Cicho… - Ból głowy zaczął wracać i naprawdę nie miał siły, ani tym bardziej,
ochoty na wysłuchiwanie pytań, wyrzutów, czy nawet zapewnień o miłości. Na to wszystko
przyjdzie czas. Później. Teraz chciał tylko jednego. – Złap mnie za rękę. –
Miał wrażenie, że przez twarz Zoro przebiegł jakiś cień. Jednak zapomniał o nim
w momencie, gdy szermierz chwycił jego lewą dłoń i złożył na niej delikatny
pocałunek. – Nie puszczaj – poprosił.
-
Nigdy.
Żaden
z nich nie wiedział, jak długo tak siedzieli. Wpatrzeni w siebie, ze
splecionymi dłońmi… Zakochani rozkoszujący się własnym towarzystwem.
Sanji,
choć ból głowy nasilał się z każdą minutą, nie chciał, ani na chwilę, oderwać
wzroku od ukochanego. Dlatego, dość szybko, zauważył paskudne oparzenie na szyi
Roronoy. Wyglądało naprawdę nieciekawie. I zdecydowanie miało wiele wspólnego z
Marynarką. Raz nawet chciał o nie zapytać, ale w końcu zrezygnował. Przecież mógł
to zrobić później. Nie chciał psuć chwili. Wiedział, że zaraz ktoś zrobi to za
niego, dlatego pragnął rozkoszować się czasem, sam na sam, z Zoro.
Zoro,
dla którego to wszystko było niczym sen, nie wiedział, co ma myśleć. Jak się
zachować. Naprawdę cieszył się z
odzyskania przez Sanjiego przytomności. A kiedy ten wyznał mu miłość, jego
własne serce, niemal wyskoczyło z piersi. To był pierwszy raz, gdy Sanji
powiedział kocham poza sypialnią,
gdzie obaj spleceni byli w intymnym uścisku, opętani pożądaniem. A
rzeczywistość nie miała wstępu. Tylko wtedy kucharz przyznawał się do swoich
uczuć. Czasem Zoro się o to wściekał. Bo ograniczanie sfery uczuciowej do chwil
seksu, wydawało mu się płytkie i… niestałe. Nie wiedział, na czym tak naprawdę
stał. Czy Sanji rzeczywiście go kochał? Czy też był jedynie przygodą, środkiem
na odstresowanie… Ta niepewność go zżerała od środka. Bo, dla niego, kuk stał
się niezbędną częścią życia. Gdyby go zabrakło… Nawet nie chciał o tym myśleć.
A
teraz, nagle… Nie dość, że Sanji powrócił do świata żywych, to jeszcze z takim
wyznaniem na ustach. Nie miał pojęcia jak powinien zareagować. Zwłaszcza, że
jeszcze jedna rzecz kładła się cieniem na, dopiero, co odzyskanym, szczęściu.
Rzecz, o której Sanji jeszcze nie wiedział a, o której, na pewno, wkrótce się
dowie. Bał się, że to będzie koniec ich wspólnej drogi. Koniec wszystkiego.
Dlatego nie potrafił w pełni cieszyć się szczęściem.
-
Sanji? – odezwał się Zoro, który w przeciwieństwie do kucharza, doskonale znał
wypracowany ostatnio, na statku, plan dnia.
-
Mhmmmm. – Kuk mruknął coś niezrozumiale, zbyt zmęczony by wdawać się w dyskusję
z ukochanym.
-
Zaraz przyjdzie Chopper… - Według ustalonego wspólnie grafiku, to właśnie
renifer zastępował szermierza, w czuwaniu nad Sanjim.
Blondyn
kiwnął głową na znak, że rozumie i zaraz zamknął oczy. Zmiana pozycji wywołała
falę naprawdę silnego bólu.
Zaniepokojony
Zoro mocniej ścisnął rękę blondyna, który, ku jego zdumieniu, nie próbował się wyrwać.
- W
porządku?
-
Tak… - wyszeptał. – Tylko przypomnij mi żebym tego więcej nie robił… - Wysilił
się na uśmiech. Co wcale nie uspokoiło Zoro.
-
Chopper… - Spróbował jeszcze raz, ale Sanji mu przerwał.
-
Mówiłeś. – Widać było, że mówienie sprawiało mężczyźnie ból. Lecz, mimo to,
kontynuował. – Niech przychodzi. – Na tyle, na ile było go stać, ścisnął dłoń
szermierza. – Mam dość… ukrywania…
Nie
musiał kończyć. Zoro doskonale wiedział, o co chodziło. I nie mógł pohamować
uśmiechu.
-
Dziękuję.
-
Nie… Nie masz, za co… Przepraszam…
Chciał
coś odpowiedzieć, ale wtedy właśnie otworzyły się drzwi i do środka wszedł
Chopper. Renifer był chyba jedyną osobą, na statku, która wyglądał jeszcze
gorzej niż Zoro. Nie licząc Sanjiego rzecz jasna. Zupełnie jakby opiekowanie
się kucharzem wysysało, z tej dwójki, życie.
Lekarz,
obrzucił szermierza nieprzytomnym, zaspanym spojrzeniem i skinął mu głową.
Zrobił to automatycznie, nie angażując w tę czynność umysłu. Dlatego, dopiero
po chwili, dotarł do niego fakt, iż nie jedna, a dwie pary oczu wpatrują się w
niego z napięciem. Kolejne pół minuty przekonywał sam siebie, że to nie sen i
Sanji faktycznie się obudził. Kiedy i ten fakt, na dobre, zagościł w jego
głowie, od razu zalał się łzami i rzucił w kierunku kucharza, zupełnie jakby
chciał go wyściskać. Opanował się, w ostatnim momencie i zamiast na klatce
piersiowej blondyna, wylądował na kolanach Zoro. W żaden jednak sposób nie
osłabiło to jego radości. Ani, tym bardziej, nie powstrzymało strumienia łez.
-
Sanji! – Chopper, z jakiegoś powodu uznał, że wtulanie się w płaszcz Zoro
będzie idealnym sposobem na opanowanie uczuć. A szermierz wydawał się nie mieć
nic przeciwko temu. Cała scena wyglądała,
tak komicznie, że pomimo bólu głowy, Sanji, roześmiał się serdecznie. Czym
tylko zmusił Choppera, do jeszcze głośniejszego płaczu.
-
Sanji! – Renifer cały czas chlipał. – Sanji! Tak się cieszę… Tak się
martwiliśmy…
-
Wiem. – Kucharz uśmiechnął się. Zoro był prosty w obsłudze, ale Chopper jeszcze
go, w tej kwestii, przebijał. – I dziękuję…
Tak,
jak się spodziewał, przyjaciel przestał płakać, przynajmniej trochę i zaczął
wykonywać ten swój charakterystyczny taniec. Mamrocząc pod nosem coś w stylu: debilu, nie myśl, że sprawiłeś mi tym przyjemność.
Przy czym uśmiech nie schodził mu z twarzy, ani na chwilę. Był tak zaaferowany,
że nawet nie zwrócił uwagi na fakt, iż Sanji i Zoro, wciąż, trzymali się za
ręce.
-
Przepraszam, że sprawiłem wam kłopot. – Sanji, z radością, patrzył na
przyjaciół. Z kimś takim jak oni był w stanie przetrwać wszystko. Nareszcie
znalazł ludzi, którzy go akceptowali. – Na pewno stęskniliście się za moją
kuchnią. Wynagrodzę wam to. Jak tylko poskładasz mnie do kupy – spróbował
puścić Chopperowi oczko, ale wyszło to raczej mizernie – ugotuję taki obiad, że
oszalejecie… - Mogło mu się zdawać, ale zarówno przez twarz Zoro jak i Choppera
przebiegł jakiś cień, a atmosfera momentalnie zgęstniała.
-
Sanji… - Lekarz wytarł twarz i odsunął się od szermierza. – Muszę cię zbadać.
Zoro, wyjdziesz?
Mężczyzna
kiwnął głowa i już podnosił się ze stołka, kiedy powstrzymał go Sanji.
-
Niech zostanie.
Obaj
popatrzyli na kucharza jak na wariata.
-
Ale…
-
Niech zostanie. – Naprawdę nie chciał rozstawać się z Zoro. Nawet na te kilka
minut. – Proszę.
-
Dobrze – zgodził się Chopper, po chwili wahania. – Może tak będzie lepie –
dodał ciszej.
Skrzypnęły
drzwi.
-
Wynoś się – warknął, nawet nie odwracając się w tamtą stronę. Doskonale wiedział,
kogo zobaczy.
Nieproszony
gość, najwidoczniej nie przejął się jego słowami, bo po chwili coś stuknęło o
blat stolika a on poczuł zapach domowego rosołu. Żołądek zwinął mu się w
bolesny supeł. Był tak cholernie głodny, a mimo to nie odwrócił się. Nie zrobił
tego nawet wtedy, gdy jego brzuch wydał z siebie głośne burczenie.
-
Zjedz coś.
-
Wynoś się!
-
Przecież musisz jeść.
-
Wynoś się!
-
Nami narobiła się przy obiedzie.
Wzmianka
o rudowłosej sprawiła, że kolejne „wynoś się” uwięzło mu w gardle. Co
skutecznie wykorzystał Zoro, który miał już wprawę w namawianiu Sanjiego do
jedzenia.
-
Naprawdę chcesz żebyśmy to wyrzucili? Czy może mam poprosić, którąś z
dziewczyn, żeby cię nakarmiła?
-
Ani mi się waż! – Ilość nienawiści, ukryta w głosie kucharza, mogłaby przerazić
niejednego. Natomiast, u Zoro, wywoływała ona, jedynie smutek.
- W
takim razie zjedz coś.
Sanji,
niechętnie, odwrócił się w stronę szermierza, jednocześnie mocno zaciskając
palce na kołdrze. Za każdym razem to wyglądało tak samo. Za każdym razem starał
się być twardy i za każdym razem ten Glon znajdywał sposób, żeby go podejść. Zmuszając
tym samym, by spojrzał mu w twarz. Te chwile niepewności, co ujrzy w czarnych,
jak noc tęczówkach, były katorgą, którą przeżywał dzień w dzień. I choć zawsze
widział to samo – bezgraniczną miłość pomieszaną ze smutkiem – wiedział, że w
końcu, zobaczy to, czego się obawiał. Obrzydzenie. Bo przecież to niemożliwe,
by kochać kogoś takiego jak on.
Potwora.
Kalekę.
Odetchnął
z ulgą. Każdego dnia, bał się, że tym razem nie uda mu się przekonać Sanjiego.
Że upór kucharza okaże się silniejszy. Póki, co wychodził w tych starć
zwycięsko. Jednak, jak długo będą mogli jeszcze to ciągnąć? Jak długo Sanji
będzie trwał w tym marazmie?
Wiedział,
że kuka spotkała tragedia. Zdawał sobie sprawę ze straty, jaką poniósł
ukochany. Ale przecież, razem, jakoś się z tym uporają. Niech tylko Sanji w to uwierzy. I zrozumie,
że, dla niego, wciąż pozostał tym samym Sanjim, którego poznał w Baratie. Tym,
w którym się zakochał. Bez względu na wygląd. Bez względu na kalectwo.
Rozmyślając
na tym wszystkim, zapatrzył się na Sanjiego, tym samym, rozgniewując kucharza.
- Co
się gapisz? – warknął i odwrócił głowę. Tak, by Zoro nie mógł dostrzec paskudnych
blizn po oparzeniach, pokrywających prawą stronę jego twarzy. A także szyi i
klatki piersiowej. Pożar, jaki wybuchł na statku Marynarki nieźle sobie na nim
poużywał, czyniąc z przystojnego mężczyzny, potwora. W niczym nieprzypominającego
normalnego człowieka. I w dodatku kalekę.
Wzrok
Sanjiego spoczął na luźno zwisającym rękawie koszuli. Chopper przepraszał go ze
łzami w oczach. Niemal wyjąc tłumaczył, że oparzenia były zbyt dotkliwe, zbyt
głębokie i jego prawej ręki po prostu nie dało się uratować. Wtedy jeszcze nie
bardzo to rozumiał. Szok, spowodowany tragicznymi wieściami, nie pozwalał mu w
pełni pojąć faktu, iż, od tej pory, nie mógł już nazywać siebie kucharzem. Stając
się tym samym bezużytecznym członkiem załogi.
Owo
zrozumienie przyszło z czasem. I wtedy miał ochotę wyć, kopać, wrzeszczeć… Na
wszystko i wszystkich dookoła. Przeklinał, wyzywał… Miał wrażenie, że los
ponownie z niego zakpił. Znów stał się niczym. Najgorszym wśród załogi. Najmniej
wartościowym… Podobnie jak wtedy… W domu… Czyżby takie było właśnie jego
przeznaczenie? Być gorszym od innych? Nie potrafił i nie chciał tego zaakceptować.
Przyjaciele,
cierpliwie, znosili jego napady szału. Nic nie mówili, gdy ich wyzywał, pozwalając
mu się wykrzyczeć. Ich bierna postawa sprawiła, że dopiero po jakimś czasie to
zauważył. Nie patrzyli mu w oczy. Zawsze uciekali gdzieś wzrokiem, jakby
patrzenie, na jego twarz, obrzydzało ich. I w sumie nie powinno go to dziwić. Sam też
nie mógł na siebie patrzeć. Czy nawet myśleć o tym, jak teraz wyglądała jego
twarz. Ta świadomość zabijała go do środka. Podobnie zresztą jak brak ręki,
utracone marzenia i bycie zależnym od innych.
Jedyną
osobą, która zdawała się nie dostrzegać w jego wyglądzie żadnej różnicy, był
Zoro. Szermierz nadal traktował go tak samo, a w jego oczach ani razu nie
dostrzegł choćby śladu obrzydzenia. I to wkurwiało Sanjiego jeszcze bardziej.
Bo, przez to, nie mógł się od niego odsunąć. Nie miał ku temu powodów. Reszta
dała mu go swoim zachowaniem, natomiast Zoro… Ani przez chwilę nie pozwolił mu
odczuć, że stał się kimś gorszym. A przecież taka była prawda. Dlaczego ten
idiota kłamał?! Dlaczego dawał mu nadzieję?
-
Sanji… Sanji… Sanji!
Ocknął
się czując, jak Zoro potrząsa jego ramieniem. Gwałtownie odepchnął szermierza i
posłał mu mordercze spojrzenie.
-
Czego? – Starał się nie widzieć smutku na twarzy ukochanego.
-
Zupa będzie zimna.
Niechętnie
pozwolił się nakarmić, jednocześnie uchylając się za każdym razem, gdy Zoro
próbował pogłaskać go po policzku. Nie ważne czy chodziło o ten zdrowy czy
poraniony.
-
Sanji… - Stojąc w drzwiach Zoro jeszcze raz spojrzał na ukochanego. – To nie
fair.
- A
myślisz, że to – wskazał na swój policzek oraz rękę – jest fair?!
-
Nie…
-
Więc się zamknij!
Nie
chcąc się kłócić, Zoro, po prostu wyszedł. A Sanji rozpłakał się z żalu i
bezsilności. Dlaczego? Dlaczego on?
-
Kurwa mać! – Soczyste przekleństwo zagłuszyło huk roztrzaskiwanego talerza.
Zaraz potem dołączyła do niego cała masa innych bluzgów. Zarówno tych
wyszukanych jak i nie. Bowiem Sanji zdał sobie sprawę, że rozbity talerz
stanowił najmniejszy z jego problemów. W ścisłej czołówce plasowały się:
przesolona zupa, przypalone kotlety, krzywo pokrojone warzywa, których, w
dodatku, nie udało mu się obrać, oraz wszechobecny bałagan. Gdyby ten staruch
to zobaczył… Dałby mu popalić. Zupełnie jakby życie nie zrobiło tego
wystarczająco.
Westchnął.
Bo co innego mógł zrobić? Przecież się nie rozpłacze. Ten przywilej został mu
odebrany wraz z opuszczeniem salki szpitalnej. Teraz musiał być twardy i jakoś spróbować
się przyzwyczaić do nowej sytuacji. Która zdecydowanie go przerastała. Bo skoro
nie mógł ugotować najprostszego obiadu, jak miał dalej pełnić rolę kucharza, na
statku pełnym głodnych piratów? Jak, w ogóle, miał żyć?! Przecież gotowanie
stanowiło sens jego egzystencji! Nic więcej nie potrafił. I dopiero teraz zdał
sobie z tego sprawę. No dobra. Umiał dokopać. Jednak, jak się okazało,
niewystarczająco, by choćby ocalić siebie. Więc niby, jakim cudem miałby chronić
kogoś innego?
Jego
ponure rozważania przerwało skrzypniecie drzwi. Spiął się w sobie,
przestraszony i wkurwiony zarazem. Przecież prosił żeby nikt nie wchodził do
kuchni, nim on z niej nie wyjdzie. Chciał, do minimum, zniwelować możliwość
spotkania kogokolwiek z załogi. A już w szczególności którejś z kobiet. Nie mógł
pozwolić, by tak delikatne damy, były narażone na jego widok. Dlatego trochę mu
ulżyło, kiedy do środka wszedł Zoro. Ale tylko trochę. Bo, na spotkanie z
szermierzem, też nie miał ochoty. Tym bardziej, że do tego idioty, nie docierał
fakt, że nic już nie było takie samo. I, że ich związek stał się historią.
Naprawdę nie chciał być z kimś, tylko z litości. A nie miał złudzeń, że właśnie
tym kierował się Zoro. Bo niby, czym innym? Miłością? Śmiechu warte! Przecież
teraz, na nią nie zasługiwał. Nie, będąc niedołężnym kaleką, którego marzenia
zostały brutalnie odcięte wraz ze spaloną na skwarek ręką. Nie, wyglądając
niczym potwór, z najgorszych sennych koszmarów. Tym bardziej, że ktoś, o
aparycji Zoro, mógł mieć każdego. I każdą. Nie raz widział, te zauroczone spojrzenia
skierowane ku szermierzowi. Ich autorami były, w równej mierze kobiety, jak i
mężczyźni. Wtedy nie przywiązywał do nich większej uwagi. Bo wiedział, że to on
zajmował centralne miejsce w sercu Glona. Teraz ta pewność runęła niczym domek
z kart. Przecież nie mógł się równać z nimi wszystkimi. Oni byli… piękni. I
zdrowi. Z marzenia, które można było spełnić. Ich życie miało sens…
A
on…
Dlatego
Zoro, wchodzący do kuchni, jak gdyby nigdy nic, podziałał na niego, niczym
płachta na byka.
-
Czego… - urwał widząc, pochylającego się nad stłuczonym talerzem, szermierza.
Ten widok odebrał mu głos. I nie dlatego, że Zoro, chyba pierwszy raz, z
własnej woli wziął się za sprzątanie. Przyczyną była spora blizna po oparzeniu,
zajmująca szyję, klatkę piersiową, bok i część pleców zielonowłosego.
Sanji
przełknął głośno ślinę. Do tej pory nawet nie pomyślał, że w starciu z
Marynarką nie tylko on został oszpecony. Że nie tylko jemu coś odebrano. Bezwiednie
przesunął dłonią w miejscu, gdzie powinna znajdować się jego prawa ręka.
Co
prawda blizna Zoro wyglądała trochę lepiej niż jego, ale to nadal było tylko
„trochę”. I skoro szermierz, to czy….
-
Zoro?
-
No? – spytał wyrzucając resztki talerza do kubła.
-
Czy to… - wskazał na bliznę – przeze mnie?
-
Nie – stwierdził krótko.
- A…
-
Nie. – Nie pozwolił mu dokończyć świetnie wiedząc, o co Sanji chciał zapytać. –
Nic im nie jest.
Sanji,
dopiero teraz, zdał sobie sprawę, że zajęty własną tragedią, ani przez chwilę
nie pomyślał o przyjaciołach, od razu zakładając, że bitwa z Marynarką tylko na
nim odcisnęła swoje piętno. Dowód na to, jak bardzo się mylił, miał przed sobą.
I to bolało. Z dwóch powodów. Po pierwsze doskonale wiedział, że Zoro kłamał.
Te oparzenia musiały mieć z nim coś wspólnego. Może nawet więcej niż coś.
Wszystko. Po drugie – plecy szermierza. Pokryte plątaniną zgrubiałych,
paskudnie różowych blizn. Tak podobnych do tych jego a jednocześnie tak innych.
Jemu ogień odebrał wygląd, marzenia i sens istnienia. Zoro zaś… Stracił honor.
Przecież blizna na plecach, to hańba dla szermierza. A teraz, przez niego,
plecy tego przyszłego najlepszego szermierza na świecie pokryte były, całą masą
blizn.
-
Nie myśl o tym. – Zoro doskonale znał Sanjiego i wiedział, jakim torem, szły
myśli kucharza. – To wcale nie tak.
- A
jak? – warknął. – Naprawdę chcesz zgrywać bohatera?! Tak jak wtedy, na Thriller
Bark?! – Widząc panikę w oczach ukochanego uśmiechnął się z wyższością. – Wiem
dokładnie, co się wtedy wydarzyło. Po tym jak mi przyjebałeś – wypomniał mu. –
Dlatego, tym bardziej, wkurwia mnie to twoje „nic się nie stało”. Przyznaj się
do cholery! Przeze mnie wyglądasz jak wyglądasz! – Musiał to usłyszeć, by móc
znienawidzić się jeszcze bardziej. Mieć kolejny dowód na swoją ułomność.
-
Nie. – Zoro stanął tuż przed Sanjim. – Jeśli ktoś tu jest winny to tylko ja. Bo
okazałem się zbyt słaby. A te blizny – pokazał zarówno swój tors jak i twarz
Sanjiego – będą mi o tym przypominać. Nie przerywaj! – krzyknął widząc, że kucharz
otwiera usta. – Nie uważam, żeby to było coś złego. Nie obrzydzają mnie. Kiedy
na nie patrzę czuję jedynie żal. Żal, że nie potrafiłem ci pomóc. Że przeze
mnie to wszystko się stało. Ale… Nawet teraz, kiedy tak bardzo się nad sobą
użalasz… Jesteś moim Sanjim. – Bez ostrzeżenia chwycił kucharza w objęcia i
przytulił mocno, ignorując jego próby wyrwania się. I fakt, że ciała, które
właśnie przytulał było za mało. Wyraźnie czuł pustkę, po jego prawej stronie.
Ta świadomość była gorsza niż wszystkie porażki jakich doznał w życiu. – Kocham
cię. Proszę! Zrozum to! Twój wygląd nie ma tu nic do rzeczy. Twoje kalectwo
również. Wiem, że dla kucharza takiego jak ty, to tragedia. – Wiedział, że to
nie prawda. Nie potrafił sobie nawet wyobrazić ogromu tragedii, jaka spadła na
Sanjiego. – Ale razem to przetrwamy. Będę ci pomagał, aż nie nauczysz się
posługiwać jedną ręką. Będę robił wszytko. Obierał ziemniaki, kroił cebulę,
patroszył ryby… Co tylko zechcesz… Tylko pozwól nam spróbować. Chyba, że… - zawahał
się. – Ja… cię teraz brzydzę. – Dla niego samego blizny znaczyły niewiele. Z
każdą kolejną, pojawiającą się na jego ciele, przechodził do porządku
dziennego. Skoro nie mógł się ich pozbyć, musiał je zaakceptować. Rozumiał
jednak, że innym… mogą one przeszkadzać. I Sanji, najwidoczniej, był jednym z
tych „innych”.
Im
dłużej słuchał monologu Zoro tym mniej próbował się wyrwać. W końcu całkiem się
poddał. Wtulił twarz w szyję ukochanego czując, jak bardzo mu tego brakowało,
przez ostatnie tygodnie. Tego poczucia bezpieczeństwa i bezgranicznej
akceptacji. Tylko Zoro potrafił sprawić, że jego świat, w jednej chwili,
kurczył się do pary silnych ramion. I nic wtedy nie miało znaczenia. Ani
tragiczna przeszłość, jaką zostawił za sobą, ani niepewna przyszłość. A teraz
nawet teraźniejszość, która bolała za każdym razem, gdy łapał się na próbie
złapania czegoś prawą ręką. Gdy patrzył w lustro i zamiast zwykłego odbicia
widział szkaradę, której twarz wyglądała, jak upiorna maska używana, do
straszenia dzieci. Oraz dorosłych. Bo niejeden silny mężczyzna zląkłby się
gdyby go zobaczył. Ale nie Zoro. Szermierz zdawał się nie dostrzegać tych
ułomności. Sanji, chociaż bardzo chciał, móc temu zaprzeczyć, musiał przyznać,
że Zoro… Akceptował go. Bez względu na wszytko. I to właśnie, kurwa, bolało. Bo
wytrącało mu z rąk, czy może raczej z ręki, wszystkie argumenty, każdą możliwą
reakcje. Poza jedną.
-
Nie… - Spróbował objąć szermierza w pasie i znów, boleśnie, odczuł brak ręki.
Czy naprawdę tak to miało wyglądać? Cała rzeczywistość miała się zmienić?
Wszystko miało być trudniejsze? Każda, do tej pory, zwykła czynność, bez której
nie wyobrażał sobie życia, teraz miała się stać wyzwaniem? – Nie… nie… nie… -
szeptał, walcząc ze sobą, co powiedzieć dalej. Opcje miał dwie. I tylko jedna
wydawała się prawidłowa. W końcu podjął decyzję. – Nie… Zoro… Kurwa… Kocham cię
debilu! – Uniósł głowę by napotkać ciepłe spojrzenie i ten, pełen ulgi,
uśmiech. – Spróbujmy… - Wybrał gorszą opcję. Trudniejszą, bardziej
skomplikowaną. Czas pokaże, czy zrobił dobrze.
Odetchnął
z ulgą słysząc wyznanie Sanjiego. Przez ten cały czas bał się, że kucharz
będzie obstawał przy swoim. A jemu kończyły się już pomysły, w jaki sposób,
mógłby wpłynąć na ukochanego. Wszystko, co myślał, wszystko, co czuł już
powiedział. Najdobitniej jak umiał. Słowami, czynami… W każdy możliwy sposób.
Całkiem obnażył się przed Sanjim wiedząc, że tylko szczerość mogła mu pomóc.
Zwłaszcza szczerość podszyta miłością. Teraz tylko pozostawało mu wierzyć, że
Sanji będzie trwał w swoim postanowieniu.
-
Spróbujmy – powtórzył mocniej ściskając ukochanego. I starając się ignorować
ubytek, po prawej stronie ciała kochanka.
- Ja
pierdolę! – Sanji mieszał zupę a drugą, prawą, ręką, z przyzwyczajenia,
spróbował zestawić patelnię z gazu. Niestety, tak jak tysiące razy wcześniej,
nic się nie stało. Bowiem prawej ręki kucharza po prostu nie było. Był za to
Zoro, który zajęty krojeniem cebuli, kątem oka dostrzegł ruch blondyna i
zareagował natychmiast. Zdjął patelnię na jej miejsce stawiając mniejszy,
naszykowany wcześniej garnek.
-
Dobrze? – spytał.
Blondyn
kiwnął głową. Ku jego ogromnemu zdziwieniu, Zoro radził sobie w kuchni
nadspodziewanie dobrze. Oczywiście jego ruchom brakowało wprawy, finezji i
subtelności. Prawdę mówiąc poruszał się po kuchni trochę jak robot, ściśle
przestrzegając przepisów i sanjinowych wskazówek, nie dodając nic od siebie.
Jednak przegotowywanym przez niego potrawom wychodziło to na dobre .Były
smaczne, sycące i nawet wyglądały nieźle. Sanji mógł być z siebie dumny. Udało
mu się, z tego beztalencia, zrobić całkiem przyzwoitego kucharza. Takiego,
który, w razie potrzeby, wykarmi załogę. Jeśli oczywiście będzie miał pod ręką
zeszyt z przepisami. I tego właśnie pragnął Sanji. Dlatego ślęczał nocami
zapisując, krzywym niewprawionym pismem, kolejne kartki jego własnej książki
kucharskiej. Szło mu mozolnie, nigdy wcześniej nie ćwiczył pisania lewą ręką.
Jednak efekt był zadowalający. Zoro potrafił rozczytać te bazgroły. A przecież
pisał je właśnie dla niego, więc można uznać, że spełniły one swoją rolę.
- Co
teraz?
Aż
podskoczył słysząc głos szermierza tuż obok. Chyba za bardzo się zamyślił.
- To
wszystko. – Uśmiechnął się, kiedy mężczyzna objął go w pasie. – Teraz tylko
czekamy aż ziemniaki skończą się gotować i możesz wołać wszystkich na obiad.
-
Zjesz z nami? – Nadzieja, w głosie Zoro, była aż nazbyt wyczuwalna i Sanjiego ścisnęło
w dołku na myśl, że musiał ją zniszczyć. Dlatego zwlekał z odpowiedzią.
Przedłużająca
się cisza powiedziała Zoro wszystko. Westchnął smutno.
-
Sanji… Dlaczego? – Bolał go fakt, że kucharz wciąż izolował się od przyjaciół.
Tak naprawdę tylko jemu pozwalał się do siebie zbliżyć. I chociaż mu to
pochlebiało i tak uważał, że Sanji robił źle. Przecież stanowili załogę, co dla
piratów, znaczyło nawet więcej niż rodzina. Byli ze sobą na dobre i złe. Bez
względu na wygląd. Bez względu na wszystko.
-
Przecież wiesz… - Dotknął dłonią blizn na twarzy a zaraz potem kikuta. Nie
chciał narażać innych na ten widok. Siebie zaś, na ich spojrzenia, pełne nie
tylko współczucia, ale też… zażenowania. Nie potrafił tego znieść.
-
Daj im trochę czasu… Pozwól się z tym oswoić. Jak mogą zrozumieć, skoro nie
pozwalasz im się do siebie zbliżyć?
Ty
nie potrzebowałeś czasu! – Chciał warknąć, ale ugryzł się w język. Zamiast tego
spytał:
-
Podasz obiad?
Zrezygnowany
Zoro kiwnął głową. A Sanji wyszedł i skierował się pod pokład, gdzie ostatnio
spędzał cały swój wolny czas.
Była
noc. Cały, no prawie, statek pogrążony był we śnie. Nawet morze jakby usnęło,
tylko delikatnie kołysząc Sunny’m, wysyłając zmęczonych dniem piratów słodkie
objęcia Morfeusza. Jedyną postacią, na którą zdawał się nie działać czar nocy
był Sanji. Kucharz stał pod masztem, na szczycie, którego znajdowało się
bocianie gniazdo – królestwo Zoro. Stał ściskając w dłoni sznurową drabinkę,
jednocześnie chcąc i nie chcąc zrobić z niej użytek. Każde z tych dwóch wyjść
niosło za sobą spore konsekwencje. I tak naprawdę nie był pewien, które
chciałby ponosić. Te spychające go do roli wiecznego tchórza, niepotrafiącego
pogodzić się z rzeczywistością? Skazanego na pogardę ze strony wszystkich? Czy
może wolał być bohaterem? Dającym sobie, bez względu na wszystko, radę z
przeciwnościami losu? Jednak, dzień w dzień, zmuszonego dźwigać ciężar
otaczającego go świata?
Gdy
tak stał, nie mogąc się zdecydować, analizując wszystkie za i przeciw, serce
biło mu jak oszalałe. Czy to naprawdę fair, by musiał podejmować tego typu
decyzje? Dlaczego nie mógł, po prostu, żyć tak jak wcześniej? Dlaczego los znów
z niego zadrwił? Czy naprawdę był aż tak żałosny, że gdziekolwiek by nie
znalazł musiał, od razu, dostawać po dupie? I to nie ze swojej winy?! Nagle
poczuł, że wie już, którą drogę wybrać. Czy raczej, którą przeznaczył mu los.
Mocniej
ścisnął drabinkę i zaczął się wspinać. Co było naprawdę sporym wyzwaniem w
przypadku posiadania tylko jednej ręki. Jednak udało mu się dotrzeć na szczyt i
nawet otworzyć klapę w podłodze.
Jedynym
źródłem światła, w siłowni, był blask księżyca wpadający przez okno. Sanjiemu
jednak to wystarczyło by mógł dokładnie obejrzeć całe pomieszczenie. I dojrzeć,
zwiniętego w kłębek, na materacu, Zoro. Szermierz posapywał cicho przez sen. Kucharz
uśmiechnął się na ten widok. Rzadko, kiedy Roronoa wyglądał tak uroczo. Tak po
prawdzie, to prawie nigdy. Sanji cieszył się, że akurat dziś mógł ujrzeć ten
obrazek. Zupełnie jakby rzeczywistość, w końcu, zaczęła mu sprzyjać. Ciągle się
uśmiechając podszedł do mężczyzny i delikatnie nim potrząsnął. Na zielonowłosym
nie zrobiło to wrażenia. Spróbował znowu z podobnym skutkiem. Przy trzecim
razie jego uśmiech nieco osłabł, a on sam wyszeptał, wprost do ozdobionego trzema
kolczykami ucha.
-
Zoro…
Dopiero
to wybiło szermierza ze snu. Usiadł i półprzytomnym wzrokiem rozejrzał się
dookoła, niezbyt pewien czy faktycznie się obudził, czy może nadał śnił. Kiedy
ujrzał Sanjiego, momentalnie, cała senność z niego wyparowała.
-
Sanji! Stało się coś? – Z lękiem przyglądał się, kucharzowi gotowy na
najgorsze. Jednak mężczyzna nie odpowiedział. Zamiast tego pocałował go. Długo
i namiętnie. Jak za dawnych, dobrych czasów. Początkowo Zoro, oszołomiony, nie
zareagował. Dopiero, po dłuższej chwili, oddał pocałunek wkładając w niego całą
tęsknotę za ciałem kucharza, jaka go wypełniała.
Kiedy,
w końcu, oderwali się od siebie, Zoro nie był pewien, czy faktycznie się
obudził. To wszystko było jak sen. Sanji, w nocy, w jego sypiali… I ten
pocałunek… Wciąż czuł na wargach ciężar ust ukochanego, co zachęciło go do
kolejnego kroku. Wyciągnął rękę i chwycił Sanjiego w pasie. Kucharz nie
oponował. Nawet wtedy, gdy szermierz przyciągnął go do siebie i znów pocałował.
Sanji oddał pieszczotę, która z czułej i delikatniej, przerodziła się wkrótce w
prawdziwie namiętny pocałunek. Taki, którym zwykle zaczynali wspólną noc. Dla
Zoro to było zbyt wiele. Tak długo się powstrzymywał, a teraz będąc jeszcze
prowokowanym, myślał, że oszaleje.
-
Sanji… Ja…
-
Zróbmy to. – Dłoń kucharza wśliznęła się pod poły płaszcza szermierza. Który
czując dotyk chłodnych palców na rozgrzanej skórze znieruchomiał, niepewny jak
ma to wszystko zinterpretować.
-
Ale… - Ciężko mu było skupić myśli, bowiem Sanji dalej wodził dłonią po jego
ciele. Teraz przesuwał nią po kręgosłupie szermierza, wywołując u niego
dreszcze.
-
Co? – spytał blondyn z zadziornym uśmieszkiem na ustach. – Nie chcesz? – Owym
uśmiechem maskował przerażenie. Naprawdę bał się, że Zoro odmówi. Bo jak to
możliwe, by on… Kogokolwiek pociągał.
-
Chcę! – krzyknął zarówno po to, by dać upust własnym emocjom jak równie, uspokoić
Sanjiego. Podskórnie wyczuwał emocje ukochanego. – Chcę! – Chwycił mężczyznę w
ramiona i zaczął go obsypywać pocałunkami. Którym Sanji oddał się bez reszty.
Tak, właśnie tego pragnął.
-
Więc chodź… Weź mnie…
To
była najbardziej upojna noc w ich życiu. Zoro, raz za razem, udowodniał
Sanjiemu, że jego okaleczone ciało, w żaden sposób nie wpływało na odczuwanie
przez szermierza pożądanie. Sanji zaś, odkrył, że nawet w tym stanie potrafił
dawać przyjemność drugiej osobie. A także samemu ją czerpać. Dochodzili wielokrotnie
i wciąż było im mało. Wspólnych pocałunków, zbliżeń, ciepła drugiej osoby… Po
prostu siebie nawzajem. Dopiero nad ranem opadli na materac całkiem wykończeni,
nie mogąc znaleźć sił na kolejny raz.
Zoro
zamruczał coś, co mogło być tylko potwierdzeniem wypełniającej go przyjemności
i przyciągnął równie zmęczonego, ale też zadowolonego, Sanjiego do siebie.
-
Było cudownie… Kocham cię…
-
Taaa… Mi też… - Przeciągnął się. – I wiesz, co? – Spojrzał w czarne tęczówki.
Jak on uwielbiał ten kolor! – Też cię kocham Glonie! – Przytulił się do szerokiej
klatki piersiowej zamykając jednocześnie oczy. – Najbardziej na świecie.
Zoro
uśmiechnął się do siebie. Pierwszy raz od dawna poczuł, że wszystko zaczynało
się układać. Przecież teraz mogło być tylko lepiej. Uradowany sięgnął po koc i
przykrył nim Sanjiego oraz siebie. Zasnął niemal od razu. Tym razem bez
problemów, spokojnie. Jak dziecko.
Sanji
zaczekał aż Zoro zaśnie, poczym ostrożnie wyswobodził się z jego ramion. Ta noc
był magiczna, jednak już się skończyła. Najciszej jak tylko umiał zaczął się
ubierać. Poszło mu nawet dość sprawnie, jednak przy krawacie musiał się
zatrzymać. Nijak, jedną ręką, by sobie z nim nie poradził. Do tej pory, od
czasu… wypadku… robił to dla niego Zoro. Sanji uwielbiam te chwile. Tą bliskość
ukochanego i ten skupiony wzrok, gdy szermierz robił coś, do czego nie nawykł. Coś,
czego, tak naprawdę, musiał się dopiero nauczyć. I trenował codziennie, byleby
tylko Sanji był zadowolony. Kucharz doceniał to poświęcenie a mimo to… nigdy za
nie, nie podziękował. Teraz zrobiło mu się głupio. Przecież powinien. Powinien
powiedzieć Zoro ile ten dla niego znaczył. I podziękować za wszystko. Gnany
nagłym impulsem sięgnął po kartkę leżącą obok materaca i naskrobał na niej jeszcze
jedno słowo. Odłożył ją z powrotem, kładąc jednocześnie, tuż obok, swój krawat.
Dopiero wtedy wyszedł z siłowni. Przedtem
jednak, ostatni raz, spojrzał na pogrążonego w śnie Zoro. Serce go bolało na
widok szermierza, jednak nie miał wyboru. Decyzja została podjęta i nawet ta
miłość nie była w stanie jej zmienić. Nawet Zoro nie mógł go powstrzymać.
-
Kocham cię – szepnął. – Naprawdę cię kocham Glonie… Zoro…
Patrzył
na czarne wody a z oczu płynęły mu łzy. Nawet nie próbował ich hamować. Chciał
by płynęły. Liczył, że przyniosą mu one ukojenie. Na niewiele się to jednak zdało.
Z każdym uderzeniem fal o statek czuł, jak na nowo wypełnia go ból. Jak rodząca
się w nim nienawiść rośnie nabierając kształtów i zagnieżdża się na stałe w
jego umyśle. Obawiał się tego uczucia. Bał się tego, że właśnie nachodził kres
jego wędrówki. Że ta nienawiść nie pozwoli mu płynąć dalej. Nie po wodach,
które zabrały mu najważniejszą osobę w życiu. Mocniej ścisnął trzymaną w dłoni
kartkę. Widniały na niej tylko dwa słowa:
PRZEPRASZAM.
DZIĘKUJĘ.
Tylko
tyle. Jednak dla Zoro, aż tyle. Wciąż nie mógł uwierzyć, że Sanji odszedł. A on
go nie powstrzymał. Nie zauważył, że chwilowa poprawa była jedynie grą kuka, mającą
na celu uśpić ich czujność. Nie pojął, że każdy dzień, każda decyzja, każda
czynność, miały doprowadzić, i doprowadziły, do chwili, gdy Sanji rzucił się w
te przeklęte czarne wody. Nawet ich ostatnia noc… Była pożegnaniem… A on głupi
wziął ją za początek ich nowego, wspólnego życia. Miał ochotę dać sobie w
twarz. Zamiast tego jednak, schował list do kieszeni i ruszył w stronę kuchni.
Z dala od tej przeklętej wody. Zresztą… Ktoś musiał nakarmić załogę… Sanji by
tego chciał…
To takie smutne....ale zarazem fajnie się czyta twoje opowiadania. Czekam na kolejne rozdziały i jednopartówki ;) i szczęśliwego nowego roku
OdpowiedzUsuń